Vim vi repellere licet (?) - Maria Petelicka - ebook

Vim vi repellere licet (?) ebook

Maria Petelicka

2,7

Opis

Malownicze miasteczko, położone nad brzegiem szumiącej rzeki. Niespodziewana miłość, napełniająca szczęściem dwa bliskie sobie serca. Seria wstrząsających zbrodni, popełnionych z zimną krwią.
I młody detektyw o niezwykle przenikliwym spojrzeniu.
Jak poradzić sobie z tym, co skrywa mroczna przeszłość?
W jaki sposób przewidzieć następny ruch wielokrotnego zabójcy? I czy na pewno vim vi repellere licet?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
1
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maria Petelicka
Vim vi repellere licet (?)
© Copyright by Maria Petelicka 2020
ISBN 978-83-7564-627-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Moim Rodzicom

PROLOG

Tego wieczoru miasto powoli układało się do snu. Noc nadeszła wcześnie, niespodziewanie okrywając cieniem, niczym potężnym czarnym skrzydłem, szerokie ulice. Nikłe światło ustawionych w rzędzie latarni, rozmyte jeszcze przez drobny deszcz, kładło się na mokrym bruku, przeglądając się w płytkich kałużach, niczym we wzburzonym rozbitym zwierciadle.

Jesienny wiatr, przed którym nie chronił nawet wysoko postawiony kołnierz płaszcza, wypełniał sobą opustoszałe przecznice, a wilgotne ceglane mury tylko pogłębiały chłód pierwszego tchnienia zimy. Taki wieczór większość ludzi spędza albo we własnym ciepłym mieszkaniu, albo w drodze do swego domostwa, przemykając się niemal bezszelestnie obrzeżami ulic, z głową schowaną głęboko między ramionami. Ja zaś – z własnego wyboru – stałem właśnie oparty o zimną ścianę, z ręką na zimnej, czarnej stali w kieszeni, z widokiem na przeciwległą kamienicę.

Miałem mnóstwo czasu. Jak zawsze, wolałem zjawić się na miejscu na długo wcześniej, by raz jeszcze upewnić się ponad wszelką wątpliwość, że przewidziałem wszystko, że nie ma luki w moim planie, drobnego przeoczenia, które mogłoby zaważyć na powodzeniu całego przedsięwzięcia.

W tamtej chwili nawiedzały mnie najróżniejsze myśli. Wszechobecny, owiany tajemnicą mrok pociągał, w jakiś szczególny sposób nakłaniał do refleksji.

Co sprawia, że czasem wystarcza jedna chwila, by całkowicie i na zawsze odmienić ludzkie życie? Dlaczego pewnego dnia początkujący pisarz odkłada pióro, spisane do połowy karty niedokończonej opowieści wsuwa do szuflady i zamknąwszy na klucz literackie marzenia, nie bez żalu porzuca swe dotychczasowe zajęcie?

Może była to zasługa pewnej szczególnej myśli, zasłyszanej niegdyś od znajomego, a która zawsze prześladowała mnie gdzieś z tyłu głowy – że niezbyt rozsądnie jest polegać w życiu wyłącznie na zmiennych gustach społecznej opinii. Było to rozumowanie logiczne i odrażająco racjonalne, któremu – mówiąc szczerze – nie potrafiłem odmówić słuszności. Ale przyczyna z powodzeniem mogła być czymś więcej niż zwyczajną troską o powszedni chleb. Czymś głęboko zakorzenionym w zakamarkach duszy, tak głęboko, jak owa fascynacja, przemożne pragnienie poznania jak najpełniej ludzkiej natury, towarzyszące mi od lat.

Dziś nie sposób już rozstrzygnąć, co tak naprawdę zaważyło na dalszych moich losach. Zadziwiające, jak często nie tyle decyzje, co ich motywy potrafią zagubić się w gąszczu ludzkiej pamięci! Ale są też i takie zdarzenia, które na długo nie pozwalają się zepchnąć w otchłań zapomnienia.

Śledząc wzrokiem przejeżdżający szybko po czarnej drodze samochód, przeżywałem raz jeszcze w myślach tamten dzień. Biała koperta, spoczywająca w skrytce pocztowej, cierpliwie czekała na adresata. List, który skrywała w swym wnętrzu, właściwie niczym się nie wyróżniał, chyba tylko tym, że pisany był na maszynie, na sztywnym, kredowym papierze. Eleganckie i może nieco zbyt oficjalne zaproszenie na najbliższy wieczór, w sposób dość mętny opisujące powód spotkania, opieczętowane było rozwlekłym, spiczastym podpisem, do złudzenia przypominającym zapis elektrokardiogramu. Pośród rzędu ostro zakończonych liter z trudem dawało się rozszyfrować w pośpiechu nakreślone nazwisko.

Późnym wieczorem, niemal tak chłodnym, jak dzisiejszy i na tyle późnym, by uznać go za początek nocy, jaskrawy szyld przyciągnął mniej gości, niż można by przypuszczać. Bar o wątpliwej reputacji wypełniał lepki, niemal namacalny półmrok, przesycony kwaskowatą wonią alkoholu. Nieliczni nocni przybysze nie zwrócili najmniejszej uwagi na wchodzącą ciemną postać. Niemniej stolik położony w rogu sali wydał mi się najlepszym miejscem do załatwienia poufnych spraw. Drinka, postawionego przede mną przez wąsatego barmana, sączyłem bez szczególnego przekonania. Wówczas nie doceniałem jeszcze jego pocieszających właściwości…

Nie czekałem długo. Kilka minut później do baru wkroczył mężczyzna, którego wygląd i zachowanie były całkowitym zaprzeczeniem mego wyobrażenia o przyszłym rozmówcy. Tęgi osobnik przez chwilę stał niepewnie, rozglądając się po sali. Nie potrzebowałem dawać mu żadnego znaku – łatwo domyślił się, kim jestem, skoro jako jedyny siedziałem przy stoliku sam. Chwilę później jegomość rozparł się wygodnie naprzeciwko mnie, z flegmą zapalił papierosa i delektując się przez chwilę jego smakiem, wypuścił niespiesznie szary kłąb dymu.

– Diabelnie trudno pana znaleźć. – Jego słowa były zwykłym stwierdzeniem faktu. Strzepnął lekki popiół, który bezgłośnie opadł na stół. – Potrafi pan zacierać za sobą ślady.

– Cenię sobie anonimowość. Podobnie jak zaufanie we wzajemnych interesach. – Poczułem się w obowiązku dać jakąś odpowiedź. – Pan wybaczy, nie dosłyszałem nazwiska.

Tęgi jegomość ani na chwilę nie stracił rezonu.

– Zdawało mi się, że otrzymał pan zaproszenie z imieniem, które pana interesuje. – Kolejny szary obłoczek powoli uniósł się w górę.

Uśmiechnąłem się lekko.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jestem pewien, że nie pan redagował owo zaproszenie. A w każdym razie nie pan je podpisał.

Osobnik zastygł na chwilę z uniesionym papierosem w dłoni.

– Nie bardzo rozumiem. – W jego dotychczas obojętnym tonie zabrzmiała nuta zdenerwowania.

Niespiesznie wydobyłem z zanadrza kredową stronę, którą podsunąłem mu przed oczy.

– Proszę spojrzeć na ten podpis: zbyt klinowy i urywany, jakby nakreślony w pośpiechu. Tak podpisują się ludzie niezdecydowani, znający własną pozycję i wartość, a mimo to niepewni siebie. Ostrożni w mowie, są raczej raptowni w piśmie, zupełnie jakby pragnęli jak najszybciej na powrót usunąć się w cień. Pan zaś w żadnym calu nie przypomina takiego człowieka. – Przerwałem mój mały wykład i złożyłem papier.

Ogień metalowej zapalniczki liznął niepewnie róg maszynopisu, przez chwilę ślizgał się, jakby z niesmakiem, po kredowym papierze, nim wreszcie doszczętnie pochłonął czarne litery spiczastego podpisu, zostawiając po nich jedynie szczyptę szarego popiołu na dnie popielniczki.

Dopiero po dłuższej chwili tęgi jegomość roześmiał się nieszczerze.

– Cóż, dokładnie opisał pan mego szefa. Karty na stół! Miałem spotkać się tutaj z panem i upewnić się, czy jest pan człowiekiem, jakiego szukamy.

– Liczę, że czuje się pan dostatecznie upewniony – odparłem. – Proszę wybaczyć, ale miałem spotkać się tutaj ze zleceniodawcą, nie z jego zastępcą. – Zrobiłem ruch, który jednoznacznie dawał do zrozumienia, że uważam rozmowę za skończoną.

– Chwileczkę. – Tęgi osobnik zerwał się, by mnie zatrzymać. Nie pozostało nic z jego poprzedniej flegmy i nonszalancji. – Jestem nie tyle zastępcą pańskiego klienta, co jego wspólnikiem. To, o czym rozmawiałby pan z nim dzisiaj, niewątpliwie doszłoby i do moich uszu. Nie widzę przeszkód, dla których nie miałby pan omówić ze mną szczegółów sprawy. Beznadziejnej sprawy, muszę przyznać. – Rozejrzał się bacznie na boki, jakby obawiał się, że w prawie pustym barze ktoś może usłyszeć jego słowa. – Zapomnijmy o tym drobnym nieporozumieniu!

Przez dłuższą chwilę przekonywał mnie, że postanowili skorzystać z moich „usług” tylko dlatego, że wszelkie inne dotychczasowe środki zawiodły.

– Zapewniam, że jest pan naszą jedyną nadzieją.

– To pewne – przerwałem jego wywód. – Inaczej nie zadawałby sobie pan tyle trudu, by mnie odnaleźć. Czy dowiem się, w jakim celu mnie tu wezwano?

– Naturalnie. – Tęgi jegomość jeszcze bardziej ściszył głos niemal do szeptu. – Ale czy jest pan pewien, że potrafi wykonać to zlecenie? Ten człowiek jest niebezpieczny, zupełnie nieprzewidywalny.

– Nie ma ludzi nieprzewidywalnych – zaprzeczyłem. – Są tylko… niezrozumiani.

Rozmówca spuścił niepewnie wzrok pod wpływem mego spojrzenia.

– A zatem… – ostrożnie położył przede mną cienki plik papieru. – To wszystko, co wiemy na temat tego człowieka. Jedyna kopia. Dla nas okazał się zbyt trudnym celem – mruknął cicho. – Jeśli chodzi o broń…

– To proszę już pozostawić mnie. – Pobieżnie przejrzałem dokumenty. – Ile osób wie o tej sprawie?

– Pańska działalność będzie objęta ścisłą tajemnicą – zapewnił skwapliwie. – Naturalnie, jeśli tylko zdecyduje się pan podjąć tego zadania…

Jak zawsze, przetrawiałem przez chwilę w myślach całą rozmowę, zastanawiając się, czy nie umknął mi żaden szczegół, żadna istotna wiadomość, ukryta myśl, która powinna wpłynąć na moją decyzję. Tęgi jegomość moje milczenie tłumaczył sobie jednak inaczej.

– Oczywiście otrzyma pan stosowne wynagrodzenie. – Sięgnął do kieszeni, chcąc zapewne zaradzić memu niezdecydowaniu.

Koperta, wypchana do granic wytrzymałości zielonymi banknotami, wymownie wystawała ponad gładką powierzchnię stołu, przyciągała wzrok, hipnotyzowała. To nieprawda, że człowiek potrafi całkowicie wyzbyć się żądzy pieniądza. Do niespodziewanej zmiany poglądów potrafi zmusić nie tylko pusty żołądek… W owym czasie nie mogłem narzekać na niedostatek – owszem, prowadziłem życie dość wygodne, by nie brak było w nim miejsca nawet na odrobinę luksusu. Ale suma zaoferowana przez tajemniczego jegomościa przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

Jakże miałem potem przeklinać w duszy tamten dzień; mroczny bar, kredową kopertę i nade wszystko własną chciwość! Dzisiaj nie umiałbym już powiedzieć, co tego wieczoru zaważyło na mojej decyzji: czy był to przemożny urok zadania, będącego szczytem ambicji, wyzwaniem, rzuconym przez los, niczym rękawica do pojedynku z niemal niemożliwym? A może w równym stopniu fascynowała suma warta każdego ryzyka?

Jakiś cichy dźwięk rozległ się w szarej kamienicy, coś jak trzaśnięcie drzwi lub nazbyt szybkie kroki na schodach. Stałem przez jakiś czas, nasłuchując. Pewniej chwyciłem czarną stal. Wokół panowała cisza. Uśpione miasto nie zwróciło najmniejszej uwagi na napięcie, z jakim wpatrywałem się w drzwi kamienicy. Jak wówczas, gdy z trudem oderwałem wzrok od zawartości koperty, by spytać:

– O jaką dokładnie sprawę chodzi?

12 czerwca

„Specjalistyczny gabinet psychologiczny”, jak głosiła tabliczka, mieścił się na pierwszym piętrze pewnej wiekowej kamienicy. Niewielki pokoik, który przylegał doń ściśle, był czymś w rodzaju poczekalni, tak ciasnej, że z trudem mijały się w niej dwie osoby. Mimo to zmieścił się tu nie tylko wygodny szary fotel, ale i stojak, na którym można było znaleźć wszelkiego rodzaju prasę: od „Wiadomości Codziennych” po ilustrowane albumy, przenoszące czytelnika w sam środek malowniczych pejzaży – wszystko, co mogłoby umilić czas oczekującym na wizytę.

Ktoś znużony przeglądaniem czasopism mógł spojrzeć na kolorowe, przyciągające wzrok dyplomy, opiewające szczególną wiedzę i umiejętności ich właściciela. Choć nie były zbyt liczne, to jednak zawieszone na tak małej ścianie – ba! nawet pokrywające ją w całości, niczym pstrokata tapeta – niewątpliwie robiły wrażenie na wchodzących. Nawet jeśli ich czytanie nie należało do najbardziej zajmujących zajęć, to jednak bez wątpienia było ciekawsze od śledzenia, bądź co bądź monotonnych, ruchów wskazówek na jasnej tarczy zegara, zawieszonego pod sufitem.

Co intrygujące, za każdym razem, gdy czytało się ostatni z nich, nagle z gabinetu wyłaniał się kolejny zadowolony klient. Miałem okazję sprawdzić to już wielokrotnie i zawsze otrzymywałem ten sam wynik. Także teraz, gdy przebiegałem wzrokiem ostatnią linijkę bezcennego certyfikatu, duże, obite ciemnowiśniową skórą drzwi otworzyły się z rozmachem.

– Bardzo panu dziękuję – starsza pani ściskała gorąco dłoń psychologa, który słuchał jej z uśmiechem. – Ogromnie mi pan pomógł.

– Ależ, pani Hilario, cieszę się, że mogłem się na coś przydać. – Robert przewrócił oczyma z uniesieniem i szarmancko pokazał starszej pani drogę do wyjścia.

Zawsze, gdy spoglądałem na jego postać, zastanawiałem się, jak udaje mu się zdobyć zaufanie swoich klientów. Zawód, który wybrał, już sam w sobie nie był łatwy, a jeśli dodać do tego jego słusznych rozmiarów, barczystą sylwetkę, na pierwszy rzut oka należącą raczej do boksera niż do psychologa, stawało się oczywiste, że poświęcił sporo czasu na wyrobienie sobie dobrej opinii.

Musiał dostrzec mnie kątem oka, bo dyskretnie dał mi do zrozumienia, bym wszedł, sam zaś ani na chwilę nie przestał zabawiać pani Hilarii rozmową.

Gabinet, w porównaniu z wytapetowaną dyplomami poczekalnią, wydawał się bardzo skromnie urządzony, wręcz ascetycznie. Całe jego umeblowanie stanowiło niewielkie biurko wraz z sąsiadującym z nim kredensem na napoje oraz długa kanapa, zastępująca zapewne tradycyjną „kozetkę”. Na stoliku leżał na wpół otwarty notes z zapiskami na temat starszej pani, cierpiącej najwyraźniej na arachnofobię, odkąd w jej domu zagościł pająk.

Już nieraz pytałem Roberta o sztuczkę z dyplomami i drzwiami, co według mnie miało w sobie coś magicznego, ale on zawsze, śmiejąc się, składał wszystko na karb przypadku.

Teraz zjawił się w swym gabinecie nadzwyczaj szybko i od progu przywitał mnie tym samym promiennym uśmiechem.

– Witaj, Marek! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. – Uścisnął moją dłoń, otwarty notes pewnym ruchem zsunął do szuflady i siadł za biurkiem, wszystko równocześnie. – Napijesz się czegoś? Kawy?

Podziękowałem uprzejmie, mówiąc, że nie przepadam za tym napojem.

– Barbarzyńca – mruknął Robert pod nosem, nalewając sobie pełną szklankę.

– Jesteś już uzależniony – zaśmiałem się, patrząc, jak z teatralnym wyrazem rozkoszy na twarzy pociągnął pierwszy łyk.

– Myśl sobie, co chcesz, ale bogowie olimpijscy właśnie kawę nazywali nektarem…

– …a czekoladę ambrozją – dokończyłem. – Powiedz, dlaczego tak nagle chciałeś mnie widzieć? – postanowiłem od razu przejść do sedna.

– Mmm, właśnie! – Mój zaprzyjaźniony psycholog odstawił gwałtownie szklankę, aż czarny płyn zachlupotał niebezpiecznie. – Muszę ci się pochwalić, że ostatnio ukończyłem kurs na temat…

– „Terapii po traumatycznych przeżyciach” – zacytowałem ostatnią linijkę najnowszego certyfikatu. – Moje gratulacje!

Robert zastygł na chwilę z uroczyście uniesionym do góry palcem, a potem roześmiał się serdecznie.

– Nic się przed tobą nie ukryje, prawda? A mogłem powiesić ten dyplom po twojej wizycie – westchnął cicho, po czym pociągnął kolejny łyk.

Wydawał się zmartwiony, że zepsułem mu