Verlaque i Bonnet na tropie. Zapomniane muzeum przy rue Mistral - M. L. Longworth - ebook

Verlaque i Bonnet na tropie. Zapomniane muzeum przy rue Mistral ebook

M. L. Longworth

4,4
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lekka, urocza i doskonale odrywająca od trudów życia zagadkowa fabuła, osadzona w przesyconym słońcem i winem Aix-en-Provence. Tutaj śledztwa w sprawie morderstwa są zawsze zawieszane na czas lunchu, a jedyną rzeczą zajmującą bohaterów bardziej niż przebieg zdarzeń są widokiMorza Śródziemnego.

Coś dziwnego wydarzyło się w niepozornym Musée Quentin-Savary w Aix-en-Provence. Pewnego pięknego kwietniowego poranka dyrektor placówki, Achille Formentin, z przerażeniem odkrywa, że całe muzeum zostało opróżnione. Pozostały tylko ławka, lada recepcyjna i niska paproć.

Zrozpaczony, dzwoni na policję i do akcji wkraczają komisarz Bruno Paulik isędzia śledczyAntoine Verlaque. Jest to najbardziej zaskakujący przypadek, z jakim Verlaque miał do czynienia. Dlaczego ktoś mógłby chcieć ukraść porcelanowe talerzyki deserowe, jakieś stare dokumenty i kilka małych obrazów? Czy może to mieć coś wspólnego z tajemniczym rabunkiem dokonanym w mieszkaniu Madame de Montbarbon kilka tygodni wcześniej? I jak Verlaque może skoncentrować się na śledztwie, skoro on i jego żona Marine Bonnet spodziewają się dziecka?

„Urocze postacie uzupełniają doskonale skonstruowaną kryminalną fabułę. To bilet lotniczy dla tych, którzy potrzebują szybkich zastępczych wakacji” - Publishers Weekly

„Ekstremalne zaskoczenie w bujnej francuskiej scenerii” - Kirkus Review

W serii ukazały się dotychczas: Śmierć w Château Bremont (tom 1), Morderstwo przy rue Dumas (tom 2), Morderstwo w winnicy (tom 3), Morderstwo na Île Sordou (tom 4), Tajemnica odnalezionego płótna Cézanne’a (tom 5), Klątwa fontanny (tom 6), Tajemnice Bastide Blanche (tom 7) oraz Zbrodnia w Boże Narodzenie (tom 8).

O AUTORCE:

Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. Pisała o tym regionie dla „Washington Post”, „Timesa” (Wielka Brytania), „Independent” (Wielka Brytania) i czasopisma „Bon Appétit”. Jest autorką dwujęzycznego zbioru esejów Une Américaine en Provence, wydanego przez La Martinière w 2004 roku. Czas spędza w Aix, gdzie pisze, oraz w Paryżu, gdzie prowadzi kursy pisarskie na New York University. "Zapomniane muzuem przy rue Mistral" jest ósmą książką z kryminalnej serii „Verlaque i Bonnet na tropie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 363

Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Dobrze spędzony czas

Mam nadzieję, że będzie kolejna część.
00

Popularność




M. L. Longworth

Zapomniane muzeum przy rue Mistral

Przekład:

Małgorzata Trzebiatowska

Tytuł oryginału:The Vanishing Museum on the Rue Mistral

Copyright © Mary Lou Longworth, 2021.

Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

All rights reserved. The moral rights of the author have been asserted.

Copyright © 2023 for the Polish edition by Smak Słowa

Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Trzebiatowska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Edytor: Anna Świtajska

Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz

Skład: Piotr Geisler

Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska

Konwersja do EPUB/MOBI:

http://www.epubio.pl

https://www.facebook.com/epubio

[email protected]

ISBN: 978-83-67709-02-6

Smak Słowa

ul. Bohaterów Monte Cassino 6A 

81-805 Sopot

tel. 507-030-045

Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa

www.smakslowa.pl

W serii ukazały się:

Śmierć w Château Bremont

Morderstwo przy rue Dumas

Morderstwo w winnicy

Morderstwo naîle Sordou

Tajemnica odnalezionego płótna Cézanne’a

Klątwa fontanny

Tajemnice Bastide Blanche

Zbrodnia w Boże Narodzenie

1.Piątek, 20 kwietnia

Léa Paulik żałowała, że mały pan, który oprowadzał ich po muzeum, nie pozwolił im zostawić plecaków w holu wejściowym. Strasznie bolały ją plecy, a ciężar książek stale przypominał o pracy domowej z hiszpańskiego, którą będzie musiała szybko zrobić podczas przerwy na lunch. Wiedziała, że to wyłącznie jej wina. Wieczorem siedziała za długo, przewijała posty na Instagramie i wysyłała esemesy do Alexandry, dopóki nie usłyszała, że jej ojciec wychodzi z sypialni i idzie do pokoju dziennego, by wyłączyć ruter z kontaktu. Skąd wiedział?

Teraz spojrzała na drugi koniec sali i mrugnęła do Alexandry, która na przemian ziewała i żuła gumę. Léa zmieniła pozycję, starając się dobrze rozłożyć ciężar na plecach. Obróciła się, by spojrzeć na obraz, o którym tak rozprawiał mały pan. Nazwisko malarza – Olive – było łatwe do zapamiętania. To dobrze, bo Mme Forbin zapowiedziała na wtorek test z wiedzy o tym muzeum. Léa nie bardzo się tym przejmowała, bo zawsze uważała na zajęciach. Wiedziała, jakie ma szczęście, mogąc wybierać się na wycieczki organizowane przez jej gimnazjum, Collège Mignet, mieszczące się w bogatej dzielnicy Aix – Quartier Mazarin. Wiele jej koleżanek i kolegów szkolnych to były bogate dzieciaki. Popatrzyła teraz na nich – podobnie jak Alexandra ziewali, wbijali wzrok w podłogę albo szeptali sobie nawzajem coś do ucha. Ponownie spojrzała na malowidło i tym razem usłyszała pełne imię i nazwisko malarza – Jean-Baptiste Olive.

– Ta urocza scena została namalowana pod koniec XIX wieku – opowiadał mały pan. – Jestem pewien, że dla wszystkich was jest jasne, że przedstawia port w Marsylii. Olive wykonał wiele malowideł z dokładnie tą samą scenerią, ale to lubię najbardziej. Na wodzie połyskuje jasne światło…

– Och! Poznaję to miejsce! – krzyknęła Zoë, prawdopodobnie najbogatsza dziewczynka w całej szkole. – Tam zawsze żeglujemy!

Co najmniej dziesięcioro uczniów jęknęło, Léa uśmiechnęła się ironicznie, ale Zoë wydawała się niczego nie zauważać.

– Uwielbiam ten dym – powiedziała Mme Forbin, zdjęła okulary i pochyliła się bliżej płótna. – Popatrzcie na jasnobłękitne niebo przy wejściu do portu. Kiedy jednak spojrzycie na stare miasto, niebo staje się prawie czarne. – Wskazała na otaczające port ulice.

Léa próbowała podejść i lepiej przyjrzeć się obrazowi. Rzeczywiście, z kilku kominów wydobywał się gęsty, szary dym. Zawsze kiedy odwiedzała Marsylię, błyszczało nad nią niebieskie niebo.

– Dlaczego we francuskich miastach nie ma już takiego dymu? – Mme Forbin zwróciła się do klasy.

– Bo on się brał z węgla – odparła Léa.

Mme Forbin uśmiechnęła się i skinęła głową.

– Właśnie – potwierdziła.

Wydawało się, że mały pan się irytuje. Nie wiedział, że Mme Forbin, jeśli naprowadziło się ją na interesujący temat, potrafiła rozwodzić się nad nim aż do dzwonka i zupełnie zapomnieć o problematyce lekcji. Takie chwile w szkole Léa lubiła najbardziej.

– Chodźcie dalej i popatrzcie na porcelanę – odezwał się przewodnik.

– O rany! – zawołał Eddy Peyrot, pocierając ręce w udawanym zachwycie.

Léa roześmiała się mimo woli – nie lubiła Edouarda Peyrota, chociaż jej przyjaciółka Alexandra wręcz go uwielbiała. Spojrzała na Mme Forbin, która zakrywała dłonią usta.

– Oui, M. Formentin – powiedziała, cofając rękę z twarzy. – Uczniowie z całą pewnością będą chcieli obejrzeć porcelanę.

Eddy przecisnął się do Léi i powiedział:

– Ten obraz jest wart fortunę, co nie?

– Nie tyle co Manet – wzruszyła ramionami.

Eddy zmarszczył brwi.

– Masz na myśli Moneta – stwierdził.

– Nie. Mam na myśli Maneta. Édouarda Maneta.

Léa, uśmiechając się szeroko, podeszła do Mme Forbin, która ponownie zdjęła okulary, by lepiej przyjrzeć się porcelanie. Kilkoro uczniów opierało się o pleksiglasową gablotę i M. Formentin poprosił ich, by się odsunęli. Wyjął z kieszeni marynarki białą, bawełnianą ściereczkę i zaczął wycierać gablotę. Jednocześnie mówił:

– Te porcelanowe, deserowe talerze to jedne z eksponatów, które napawają mnie – i nasze muzeum – szczególną dumą i radością. Mme Quentin-Savary korzystała z tego serwisu aż do swojej śmierci w 1900 roku. Został wykonany w wytwórni porcelany w Sèvres, na południe od naszej stolicy.

Léa skinęła głową. Była tam w muzeum ze swoją mamą i Marine Bonnet. Teraz patrzyła na blisko tuzin talerzy, z których każdy miał na środku ręcznie malowane owoce: poziomki, dorodne, fioletowe śliwki, orzechy włoskie w zielonych, chropowatych okrywach, prawie przezroczyste winogrona w tym samym kolorze. Niektórzy uczniowie wskazywali na owoce i wypowiadali ich nazwy, co szybko przerodziło się w rywalizację – kto najszybciej rozpozna dany owoc. M. Formentin cofnął się o krok ze skrzyżowanymi rękoma i uśmiechem satysfakcji na zaróżowionej twarzy. Przypominał jej postać z serialu, który oglądali jej rodzice: niski, pedantyczny Belg, który chodził drobnymi kroczkami jak pingwin.

– Et maintenant – oznajmił M. Formentin, wykonując prawą ręką energiczny zawijas – les bustes des personnages illustres d’Aix… notre chère ville. – Wskazał na daleki róg sali i ruszył w tamtą stronę, a młodzież powoli podążyła za nim.

Léa nie widziała, co tam się znajduje, bo znalazła się na tyłach grupy. Czy to popiersie Cézanne’a? Taką miała nadzieję. Albo Zoli? Była dumna, że została przyjęta do programu muzycznego w Mignet – szkole, która mogła się poszczycić takimi absolwentami, jak ten słynny malarz i jego najbliższy przyjaciel, pisarz. Z tym że za ich czasów Mignet miała poziom licealny. Jej rodzice byli przeszczęśliwi, kiedy ją tu przyjęto po męczącym przesłuchaniu w chórze.

Spojrzała w lewo, gdzie stała Alexandra i przyglądała się talerzykom. Léa wyjęła komórkę i szybko zrobiła zdjęcie.

– Czy to nie jest fantastyczne muzeum? – zapytała koleżankę.

– Mega – odparła tamta.

Léa zachichotała i podniosła kciuki. Alexandra uśmiechnęła się, szczęśliwa, że wreszcie ma przyjaciółkę, nawet jeśli jest ona jeszcze jedną dziwaczką w klasie. Léa Paulik nie wyglądała na swój wiek, ale wyróżniała się inteligencją i talentem muzycznym. „Léa jest z innej planety” – powiedział któryś z kolegów. Ale nawet jeśli tak było, to tylko dodawało jej atrakcyjności. Była bystra i się tego nie wstydziła, a to imponowało Alexandrze. Poza tym jej tata był komisarzem policji, a to prawie najfajniejsza praca na świecie.

– E voilà! – odezwał się M. Formentin, ledwie skrywając swój entuzjazm dla pierwszego popiersia.

Na twarzy Léi odmalowało się rozczarowanie. To nie był ani Cézanne, ani Zola, a ona z pewnością wybrałaby na to miejsce któregoś z nich.

Alexandra podniosła rękę.

– Kto to jest, Alexandro? – zapytała Mme Forbin.

– Mirabeau! – odparła dziewczyna, nieomal tracąc oddech z podniecenia.

Léa spojrzała na popiersie – dużą głowę mężczyzny, jego ospowatą skórę. Miał na głowie jedną z tych dużych peruk, z włosami zwiniętymi w ruloniki przypominające kiełbaski, ubrany był w wymyślną, falbaniastą koszulę, pod kamizelką zapinaną na trzy guziki. Ale pomimo brzydkiej skóry i idiotycznej peruki budził strach. Niesamowite.

– C’est exacte! – przytaknął M. Formentin.

– Rzeźba jest wykonana z terakoty, nie z marmuru – zauważyła Mme Forbin.

– Ah, oui – odparł, wzdychając, jakby chciał się usprawiedliwić. – Jej marmurowy odpowiednik znajduje się w Luwrze.

– W stolicy kraju! – zawołał Eddy.

I znów Léa mimo woli się roześmiała. Nazywanie Paryża „stolicą” było takie staroświeckie. Jej rodzice nie lubili tego słowa. „Jakby nie było innych miast we Francji” – narzekał ojciec. „To tak jakby życie toczyło się wokół Paryża” – dodawała matka.

– Oui – powiedział jeszcze raz M. Formentin i znowu westchnął, nie zauważając albo nie przyjmując do wiadomości sarkazmu Eddy’ego. Mówił dalej: – Jedyne, czego nie ma Luwr, kryje się tutaj.

Ruchem ręki pokazał uczniom, by poszli za nim do kolejnej, mniejszej sali. Ruszył tam swoim pingwinim krokiem, a młodzież podążyła za nim, tłumiąc śmiech.

W tym pomieszczeniu było ciemniej – ściany nosiły barwę ciemnej czerwieni, a jedynym źródłem światła był żyrandol zawieszony nad bardzo długim, polerowanym stołem.

– Rozkosz dla moich oczu – powiedział M. Formentin. – Kompletny serwis z porcelany, także z Sèvres. Na każdym talerzu przedstawiono inne francuskie château.

– Dlaczego ten serwis nie jest w szklanej gablocie? – zapytał jeden z uczniów.

M. Formentin wyprężył klatkę piersiową.

– W szczególne dni, takie jak wasza wizyta, rozkładam na stole ten cudowny serwis, tak jak zrobiłaby Mme Quentin-Savary.

– A raczej zrobiliby jej służący – szepnęła Léa do Alexandry.

Ta skinęła głową, a koledzy i koleżanki zaczęli na wyścigi odgadywać nazwy zamków odmalowanych na talerzach.

– Villandry – powiedziała jedna z dziewcząt, wskazując na talerz z château otoczonym doskonałymi, geometrycznymi ogrodami, z przyciętymi żywopłotami.

– Bardzo dobrze, Isabelle – pochwaliła nauczycielka. – A ten? – zapytała, wskazując na château położone nad rzeką.

– Chenonceau! – zawołała Alexandra. – A rzeka nazywa się Cher.

– Kto był najsłynniejszym właścicielem zamku? – Mme Forbin zadała kolejne pytanie.

– Henryk II – odparła Léa.

– Zgadza się – potwierdziła nauczycielka. – I dał je…

– Sa favourite! – wykrzyknął Eddy.

– Swojej faworycie. Bardzo dobrze. Następnym razem podnieś rękę, Eddy. A jak się nazywała?

Eddy przestępował z nogi na nogę i drapał się po głowie w tak teatralny sposób, że wszyscy się roześmiali.

Cicha dziewczyna o imieniu Mélanie podniosła rękę, co bardzo ucieszyło Léę. Ona także znała odpowiedź, ale nie chciała odpowiadać przez cały czas, bo inni by jej unikali, tak jak unikali Alexandry.

– Diane de Poitiers – powiedziała Mélanie.

Tym razem to ich przewodnik, zabawny, mały mężczyzna, zaklaskał w dłonie.

– Wspaniale! – pochwalił ją.

Gdy dwadzieścia minut później zakończyli zwiedzanie, Léa ze smutkiem żegnała się z M. Formentinem i Musée Quentin-Savary. Kiedy skończy się kształcić, chce mieć pracę, którą będzie kochała – nie po to, by zdobyć bogactwo i kupować piękne przedmioty, jak robiła to Mme Quentin-Savary, ale żeby odczuwać satysfakcję ze swojego zajęcia i nigdy się nie nudzić. Jak Mme Forbin, która zazwyczaj uwielbiała swoją pracę, a przynajmniej takie Léa odnosiła wrażenie.

2.Piątek, 20 kwietnia

– Zapomniałam, jaka piękna jest ta trasa – powiedziała Marine do swojej najlepszej przyjaciółki Sylvie.

Jechały na wschód autostradą łączącą Aix z wybrzeżem i Marine wyciągała głowę, by lepiej widzieć wzgórza po swojej prawej stronie. Pokryte były garrigue1, dzisiaj jaśniejszym niż zwykle z powodu niedawnych, obfitych deszczów.

– Oui, c’est vrai – zgodziła się z nią Sylvie, włączając kierunkowskaz, by wyprzedzić wlokącą się ciężarówkę. – Jak się dzisiaj czujesz?

– Och, dobrze – odpowiedziała Marine z uśmiechem. – To były tylko te trzy pierwsze miesiące. Tak szybko się wtedy męczyłam.

Sylvie zmieniła bieg, kiedy zaczęły wjeżdżać pod górę.

– Przygotuj się na ten widok – poradziła przyjaciółce.

Marine zastosowała się do jej rady i wyjrzała przez okno pasażera. Nie śmiała się poruszyć, wiedząc, że krajobraz ukaże się ich oczom tylko na kilka sekund. Po chwili ujrzała otoczoną skałami zatokę Cassis i wstrzymała oddech.

– Woda jest jednocześnie szafirowobłękitna i szmaragdowozielona – odezwała się.

– Mamy szczęście, że jest tak słonecznie po ciągłych deszczach.

– Spójrz na te winnice – mówiła dalej Marine. – Jak obejmują całą górę i prawie zsuwają się do centrum miasta Cassis. Kontrast jest zdumiewający – turkusowe morze, równe rzędy winorośli i białe skały na szczytach.

– To prawdziwy raj.

– Tak, i dlatego nigdy nie przyjeżdżam tu latem. Parkowanie to koszmar!

Sylvie roześmiała się.

– Pomyśl o La Ciotat – powiedziała.

– Zgadzam się. Jest jeszcze gorsze. Miasto dokerów.

– I żon, i dzieci dokerów.

– Mówisz jak moja matka. – Marine uśmiechnęła się.

– A jak się mają twoi rodzice?

– Dobrze, dziękuję. Mama udziela się w wielu komitetach i wydawnictwach teologicznych, w których jest członkinią rady. Bo chyba wciąż nią jest. – Wyjrzała przez okno i jej twarz się rozjaśniła. – Może właśnie w tej chwili wchodzi na takie spotkanie, a inni nie protestują, bo boją się ją wyrzucić…

– Doskonała charakterystyka Florence Bonnet – skwitowała Sylvie ze śmiechem. – A twój tata?

– Jest szczęśliwy, że zakończył już praktykę lekarza rodzinnego. Czasem jeździ na konferencje medyczne, ale tylko jeśli odbywają się w Europie. Żadne z moich rodziców nigdy nie było zapalonym podróżnikiem. I zajmuje się ogrodem.

– To chyba fajne życie – zauważyła Sylvie, zwalniając i zjeżdżając z autostrady.

– Nawet jeśli przemysł stoczniowy upadł, to te dźwigi przypominają nam o wielkich statkach, które tu budowano – powiedziała Marine, kiedy ich oczom ukazały się dźwigi, służące niegdyś do podnoszenia i opuszczania ciężkich metalowych części okrętów. Wyglądały jak potworne, prehistoryczne ptaki. – Mam nadzieję, że La Ciotat nigdy się ich nie pozbędzie.

– Możesz się nie martwić – stwierdziła z mocą Sylvie. – Dźwigi znów są w użyciu. Czytałam, że La Ciotat reklamuje swoje stocznie jako najlepsze miejsce, by naprawić i wyposażyć swój jacht.

– To wspaniały pomysł.

– Tak, infrastruktura już jest, podobnie jak wielu wykwalifikowanych robotników.

– I zobacz – zauważyła Marine, kiedy zjeżdżały do miasta – morze tutaj jest tak samo piękne jak w Cassis.

Sylvie skręciła w jedną z głównych ulic La Ciotat i zmieniła temat:

– Twoi rodzice pewnie bardzo się cieszą na wnuka.

Marine wzruszyła ramionami i wyjrzała przez boczne okno.

– Chyba.

– Co masz na myśli?

– Cóż, oni nie mówią za dużo. Ojciec Antoine’a i jego dziewczyna Rebecca są tym dużo bardziej przejęci niż moi rodzice.

Sylvie zerknęła na przyjaciółkę.

– Oni nigdy otwarcie nie okazywali uczuć. Ale zobaczysz, kiedy dziecko się urodzi, twoja mama zagada je na śmierć.

Marine roześmiała się, szczęśliwa, że jest tutaj, w La Ciotat, w piękny, słoneczny dzień, razem z Sylvie. Cieszyła się, że przez kilka godzin nie będzie myślała o dziecku i odpowiadała na miliony zadawanych w dobrej wierze pytań Antoine’a o jej samopoczucie i o ruchy dziecka.

– Nie mogę się doczekać konferencji – powiedziała.

– To świetnie, bo prowansalska sztuka z końca XIX wieku nie każdego interesuje – odparła Sylvie, zatrzymując samochód na przylegającym do portu parkingu. – A jest naprawdę ciekawa – tworzyli ją prekursorzy impresjonistów, w okresie przejściowym pomiędzy impresjonistami a poprzedzającymi ich nudnymi akademikami.

– Tacy malarze jak Jean-Baptiste Olive i Félix Ziem?

– Tak, z pewnością pamiętasz wiele spośród tych nazwisk – powiedziała Sylvie ze śmiechem i wyłączyła silnik. – Czy jest coś, czego nie wiesz?

– I owszem. Nie mam pojęcia, jak działa aparat fotograficzny, to jest twoja specjalność – odparła Marine. – Jaki jest temat twojego dzisiejszego wykładu?

– Wpływ braci Lumière na fotografów z przełomu XIX i XX stulecia. Z wiekiem coraz bardziej interesuję się pionierami fotografii.

Wysiadły z samochodu i przeszły przez parking, zerkając na morze i podskakujące na falach żaglówki.

– Bracia Lumière pochodzili właśnie stąd, z La Ciotat, prawda? – zapytała Marine.

– Przyjeżdżali tutaj na wakacje – sprostowała Sylvie. – Ale pochodzili z Lyonu.

Marine, osłaniając dłonią oczy od słońca, spojrzała na bladożółtą elewację budynku po drugiej stronie ulicy.

– „Eden” – przeczytała. – Chyba nigdy nie byłam w środku.

– Ja byłam tam raz, jeszcze jako studentka. Wtedy to był squat.

Marine ujęła przyjaciółkę pod ramię.

– To się robi coraz bardziej interesujące. Dziękuję za zaproszenie.

***

Kiedy Sylvie zajęła się przygotowaniem prezentacji, Marine przechadzała się po kinowym foyer. Uważnie przyjrzała się serii zdjęć przedstawiających La Ciotat na przełomie wieków. Na najciekawszych z nich widniały statki wyprowadzane z portu, tego samego, przy którym Sylvie zaparkowała samochód. Na jednej z fotografii setki ludzi w różnym wieku śmiały się i machały, świętując wodowanie statku, zbudowanego siłą ich rąk i umysłów. Wydawało jej się, że całe miasto przyszło to zobaczyć. Na kolejnym zdjęciu, zrobionym kilka minut po pierwszym, ten sam statek, wpływając do portu, utworzył za sobą czterometrową falę, która całkowicie zmoczyła ludzi stojących w pierwszym rzędzie. „Te czasy, kiedy całe miasto odczuwało dumę z pracy swoich mieszkańców, już dawno minęły” – pomyślała.

– Czas wejść do sali – zwróciła się do niej starsza, elegancka pani.

Marine uśmiechnęła się i skinęła głową. Ruszyła za kobietą, która wyglądała jak typowa bywalczyni takich konferencji. Może była owdowiałą, emerytowaną pracownicą naukową? Marine ponad rok temu zrezygnowała z pracy w szkole prawniczej w Aix i teraz z przyjemnością znalazła się znowu w środowisku akademickim. Nie brakowało jej nauczania ani niekończących się spotkań wydziałowych. Ale tęskniła za towarzystwem kolegów i koleżanek z pracy oraz za miejscem, do którego chodziła każdego ranka. Teraz codziennie wspinała się po schodach do swojego biura, urządzonego na antresoli w ich mieszkaniu. Rezygnacja z prowadzenia wykładów umożliwiała jej pracę nad biografią Jeana-Paula Sartre’a oraz Simone de Beauvoir. Wiedziała też, że odpoczynek i relaks, jakie przyniosła jej ta decyzja, pozwoliły jej zajść w ciążę. To ona w ich małżeństwie była bardziej nerwowa i pobudliwa. Antoine w porównaniu z nią stanowił oazę spokoju.

Rozejrzała się po ciemnoczerwonym wnętrzu najstarszego kina na świecie, zastanawiając się, ilu mieszkańców miasta się tutaj spotykało, siedziało na antresoli, trzymało się za ręce i oglądało film Marcela Pagnola dziesiątki lat przed zamknięciem kina.

Światło w sali przygasło i na scenę wmaszerował krótkim, szybkim krokiem niewysoki mężczyzna. Położył na mównicy swoje notatki. Inny starszy pan („być może to kolejny ofiarny wolontariusz” – pomyślała Marine) wkroczył na scenę, by obniżyć mikrofon. Marine rozpoznała mówcę – został jej przedstawiony przez organizatorów konferencji jako M. Formentin. Często pojawiał się w centrum Aix. Widywała go rankami, kiedy jeszcze miała mieszkanie w Quartier Mazarin. Ale dlaczego? Czy był jej sąsiadem? Nietrudno było go zapamiętać – to dystyngowany, staroświecki dandys, który niezależnie od pogody nosił trzyczęściowy garnitur, złożoną jedwabną chusteczkę w górnej kieszonce marynarki i muszkę.

M. Formentin zaczął opowiadać publiczności o muzeum i Marine zdała sobie sprawę, że to dyrektor Musée Quentin-Savary w Aix, placówki, której nie odwiedziła od ponad dziesięciu lat. Zastanawiała się, co tutaj robił. Kolekcja muzeum składała się głównie z porcelany oraz jakichś starych dokumentów i archiwów, a nie fotografii czy obrazów z przełomu wieków. A przynajmniej tak to pamiętała. Ale muzealnik szybko odpowiedział na jej wątpliwości, wyjaśniając, że jeszcze jako amator badał prace malarza Félixa Ziema i ich znaczenie dla Prowansji. Musée Quentin-Savary otrzymało jego obraz z 1902 roku, który przedstawiał jeden z weneckich kanałów, od zmarłej niedawno Mme Montbarbon. Formentin wcisnął przycisk i na ekranie komputera za jego plecami ukazało się zdjęcie malowidła.

Marine głębiej wcisnęła się w oparcie fotela, oczarowana. Pamiętała, że ktoś nazwał Ziema Turnerem Prowansji, i teraz zobaczyła dlaczego. Malowidło przedstawiało różowy budynek, którego narożnik znajdował się u zbiegu dwóch kanałów. Gmach pokazany był pod ostrym kątem, a nie od frontu, tak jak to było w zwyczaju. Na ciemnoniebieskim niebie unosiły się różowe chmury, a turkusowa woda w kanałach połyskiwała złotem i bielą. Obok budynku przepływała gondola, wprawiana w ruch przez dwóch mężczyzn. Miała kruczoczarną barwę, co sprawiało, że bielusieńkie koszule gondolierów wydawały się jeszcze jaśniejsze. Ale tak naprawdę to swobodne, pośpieszne pociągnięcia pędzla nadawały obrazowi Turnerowski styl.

Choć M. Formentin był zdenerwowany, można było dostrzec, jak bardzo pasjonuje go życie i dzieła Ziema. Marine słuchała uważnie i od czasu do czasu sporządzała notatki. Zawsze tak robiła, i jako studentka, i teraz jako profesorka – to wspomagało jej pamięć, a nigdy nie wiadomo, kiedy dane informacje mogą się przydać.

Félix Ziem mieszkał w Marsylii i w Martigues, jak mówił Formentin, trochę na zachód od Marsylii, ale kilka razy w roku aż do swojej śmierci jeździł do Wenecji. Impresjoniści podziwiali jego prace, których większość powstała na długo przed ich pierwszą wystawą w 1874 roku, a van Gogh skomentował, że nie ma drugiego takiego błękitu jak u Ziema. Nawet na fotografii wyeksponowanej na ekranie Marine widziała, że kolory zapierają dech. Błękity u Ziema były kobaltowe, zielenie nosiły na sobie cytrynowe dotknięcia, biele rozbłyskiwały światłem.

Dwadzieścia minut później M. Formentin skończył swoją wypowiedź, a publiczność nagrodziła go uprzejmymi oklaskami, Marine trochę głośniejszymi niż inni. Uznała, że życie Ziema było bardzo ciekawe, szczególnie jego decyzja o podróżowaniu pieszo, zawsze był w drodze, nie wsiąkł w burżuazyjne życie, jak wielu impresjonistów po nim.

Ktoś z widowni zapytał, czy Ziem malował swoje obrazy na drewnie, a M. Formentin z entuzjazmem potwierdził – Ziem uważał, że drewno, zwłaszcza mahoń, pozwala mu nakładać jeszcze więcej barw i uzyskiwać dzięki temu efekt laserunku. Po kilku kolejnych pytaniach prowadzący właśnie miał zakończyć tę część spotkania, gdy nagle wstał i poprosił o głos wysoki, chudy mężczyzna siedzący kilka rzędów za Marine. Chwycił za mikrofon i przedstawił się jako Aurélien Lopez, dyrektor marsylskiego Musée Cavasino przy rue Paradis. Marine je znała, ale – podobnie jak w przypadku Quentin-Savary – nie była tam od wieków. Cavasino było jeszcze mniejsze i bardziej ponure.

– Mam pewne wątpliwości dotyczące tego obrazu – zaczął Lopez.

Marine odwróciła się do tyłu, by lepiej go widzieć, a on kontynuował:

– Ziem rzadko malował takimi kolorami. Posługiwał się raczej czerwieniami: odcieniami wiśniowymi i rubinowymi…

Po widowni rozszedł się szmer dezaprobaty, a Marine wpatrywała się w muzealnika zaszokowana.

– Ale mam jeszcze większe problemy z akceptacją proweniencji obrazu – mówił dalej Lopez. – Dokumenty potwierdzające prawo własności, które, jak się wydaje, Mme de Montbarbon wam powierzyła…

– Przepisała obraz naszemu muzeum – powiedział mocnym głosem Formentin.

Marine odwróciła się tym razem w stronę sceny i spojrzała na drobnego mężczyznę, którego twarz zaczerwieniła się od gniewu.

– Przed swoją śmiercią – dodał Lopez.

– Zgadza się. Zapraszam pana do odwiedzenia Quentin-Savary i przeczytania dokumentów. W dowolnym terminie.

Pojawiło się więcej pytań, na początku bardziej akademickich na temat pochodzenia dzieła i zastosowanych w nim technik malarskich. Formentin ujawnił kolejne szczegóły, które Marine uznała za fascynujące. Urodzony w biednej rodzinie Ziem uczył się zawodu architekta, ale później zwrócił się ku malarstwu, starannie księgował transakcje sprzedaży swoich obrazów, co w jego czasach było czymś niezwykłym. I, jako prawdziwy romantyk, preferował wędrówki piesze. Nawet do Włoch.

– A to będzie ostatnie pytanie w tej sesji – wtrącił się jeden z organizatorów, kiedy ktoś zapytał o wakacje w Wenecji – bo kończy nam się czas. Dziękuję panu, M. Achille Formentin, za przybliżenie nam tego kochanego w Prowansji malarza.

Marine złapała spojrzenie Sylvie, która siedziała w pierwszym rzędzie z innymi mówcami. Teraz uniosła oczy ku górze, jakby chciała powiedzieć: „Och, to było mocne!” Marine uśmiechnęła się i skinęła głową. Podniosła swoją torebkę i żakiet, śpiesząc się, by porozmawiać z przyjaciółką. Kiedy wstała, poczuła dziwny ruch w swoim brzuchu. Automatycznie przesunęła dłoń w to miejsce, ale doznanie minęło. Czyżby dziecko się poruszyło? To nie zdarzyło się nigdy dotąd. W euforii przeciskała się między siedzeniami w kierunku Sylvie.

Przypisy:

1Garrigue – niskopienne, wiecznie zielone krzewy, które pokrywają wapienne wzgórza prowansalskie, wśród nich m.in. lawenda, rozmaryn i tymianek. Garrigue to ich zbiorcza nazwa. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

3.Wtorek, 24 kwietnia

Achille Formentin obudził się jak zwykle bez budzika, o siódmej rano. Nie pamiętał, kiedy ostatnio musiał się nim wspomagać. Może przed podróżą samolotem? Chyba rok temu wiosną, gdy wybierał się na konferencję sztuki dekoracyjnej. Delikatnie odsunął kołdrę – nie należał do ludzi, którzy ją z siebie zrzucają – wstał i rozsunął ciężkie, jedwabne zasłony w oknie sypialni. Spojrzał na ogrody, gdzie ponad sąsiednim domem wielorodzinnym wyrastała iglica Saint Jean-de-Malte. Jaskółki latały wokół niej jak szalone, jakby chciały się drażnić i przedrzeźniać kamienne gargulce, sterczące z każdego z czterech rogów iglicy.

Kiedy wziął prysznic i utrymował wąsy, ubrał się w trzyczęściowy garnitur z cienkiej wełny w kolorze leśnej zieleni. Otworzył górną szufladę komody i starannie wybrał fular. Dla niego był to najprzyjemniejszy moment dnia. Leżały przed nim jedwabne chusteczki do nosa, wszystkie zrolowane i włożone do małych, drewnianych przegródek. Po chwili wahania wybrał tę w pomarańczowe i niebieskie paski, dokładnie ją złożył i wsunął do górnej kieszonki marynarki. Po raz ostatni sprawdził w lustrze, jak wygląda, i ruszył korytarzem swojego trzypokojowego mieszkania na trzecim piętrze w kierunku wyjścia. Po drodze chwycił za telefon komórkowy – jedyny wytwór nowoczesnej technologii, jaki posiadał – i zamknął za sobą drzwi.

Podążył w dół rue du Maréchal Joffre w stronę Place Forbin, znajdującego się na końcu Cours Mirabeau. Zawsze skrupulatnie planował trasę i wychodził przed ósmą, by uniknąć porannego tłoku na ulicach, zaczynającego się około ósmej piętnaście, kiedy to rodzice pośpiesznie prowadzili swoje dzieci do szkół podstawowych. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, że kiedyś był w wieku tych maluchów.

Teraz na ulicach panował spokój i Achille uśmiechnął się, przemierzając plac i kierując się do Deux Garçons, gdzie zazwyczaj jadł śniadanie. Wiała lekka bryza, ale było słonecznie, więc kiedy dotarł do kawiarni, na tarasie siedzieli już goście i wystawiali twarze do słońca. Minął ich, otworzył drzwi i przeszedł przez wielką salę jadalnianą, wypełnioną błyszczącymi lustrami w złoconych ramach. Skręcił w lewo do mniejszej, bardziej kameralnej sali, zarezerwowanej na poranne kawy i wieczorne aperitify. Ruszył trochę szybciej – ale tak, by nikt tego nie zauważył – żeby zająć swoje tradycyjne miejsce przy oknie. Na środku sali jednak zamarł – jeden z kelnerów zauważył go i unosząc ramiona, rozłożył ręce, jakby chciał się usprawiedliwić. Narożny stolik Achille’a został połączony z innym, większym, by pomieścić grupę turystów, którzy siedzieli właśnie przy kawie, rozmawiali po angielsku i raz po raz wybuchali śmiechem. Blat stołu zasypany był okruszkami. Achille rozejrzał się po sali, ale wszystkie stoliki były zajęte. Kiedy po swojej prawej stronie zauważył stolik czteroosobowy, przy którym siedziała tylko jedna starsza kobieta, pogrążona w lekturze gazety, zwrócił się do niej cicho:

– Czy mogę się dosiąść?

– Oczywiście! – odparła, trochę za głośno. – Jestem sama – mówiła dalej. – Nie sądzę, żeby mój mąż kiedykolwiek się tu pojawił, przez te wszystkie lata. Proszę, zdejmę te klamoty z krzesła. Z pewnością nie będzie pan chciał pić kawy i patrzeć na mój stary kask.

Achille próbował się uśmiechnąć, zakłopotany nadmiarem informacji, o które nie prosił i których nie potrzebował.

– Merci – mruknął, siadając, i sięgnął po „Figaro”, które leżało na kontuarze, owinięte wokół drewnianej tyczki.

– Może chciałby pan raczej poczytać to? – zapytała starsza pani, podnosząc lewicową gazetę „Libération”.

– Non, merci.

– Tak myślałam – odparła z uśmiechem i, jak mu się wydawało, mrugnęła okiem.

Wrócił kelner. Achille westchnął z ulgą i zamówił swój zwyczajowy dzbanek earl grey i brioszkę z lukrem.

– Nie ma już brioszek – oznajmił kelner z irytacją.

– Quoi? Mais c’est pas vrai! – Achille, wytrącony z równowagi, próbował wymyślić, co może zjeść zamiast swojego ulubionego wypieku.

Kelner odpowiedział na jego niewypowiedziane pytanie:

– Został już tylko jeden croissant.

– Dobrze, zatem croissant. – Rozłożył gazetę i starał się skoncentrować uwagę na pierwszym artykule, który wpadł mu w oko, ale mówił on o walkach na Środkowym Wschodzie, a Achille nie mógł znieść takich wiadomości o poranku.

***

Antoine Verlaque patrzył na swoje odbicie w lustrze dokładnie tak długo, jak wcześniej robił to Formentin. Zwykle nie ubierał się równie pedantycznie, jak Achille, ale z pewnością wiedziałby, że wełniany garnitur Achille’a pochodzi z Magee 1866, małego zakładu przemysłowego mieszczącego się w Donegal, gdzie wciąż produkowano wysokiej jakości tweedowe garnitury i damskie kostiumy. Babcia Verlaque’a ze strony ojca, Emmeline, była Angielką i mimo że mieszkała we Francji przez dziesięciolecia, ubierała się jak modelka z fotografii w „Country Life”. Tylko jej buty i torebki zawsze pochodziły od Hermèsa.

Verlaque patrzył w lustro nie dlatego, że tak bardzo przejmował się swoim dzisiejszym strojem – wyprasowaną koszulą bez fularu czy krawata oraz niebieską, wełnianą marynarką – ale ponieważ martwił się swoim wiekiem. Pięćdziesiąt cztery lata. Czy będzie miał wystarczająco dużo energii, by opiekować się dzieckiem? Albo kiedy ono już trochę podrośnie, grać z nim w piłkę nożną lub rugby? Niezależnie od płci dziecka będą uprawiać jeden z tych sportów. We Francji wiele zmieniało się w tych dyscyplinach pod wpływem trendów z USA, gdzie od lat zakładano kobiece drużyny, obserwowano je i obdarzano szczególnymi względami. Nie powiedział jeszcze Marine, ale już sprawdzał rankingi szkół podstawowych. Pytał kolegów z Pałacu Sprawiedliwości, gdzie posyłali swoje dzieci. Nie wiedział, że dwóch młodszych inspektorów prowadziło zakłady, którą szkołę wybierze. Do tej pory prowadziło Nativité.

Włosy nadal miał bardzo gęste i pofalowane, ale był pewien, że są bardziej siwe niż w zeszłym tygodniu. Z oczu wyzierało zmęczenie, mimo że starał się dobrze wysypiać. I tak wcześnie się teraz kładli. Marine bywała wykończona, ale jednocześnie wyglądała zachwycająco i coraz piękniej z każdym tygodniem zbliżającym ich do tego dnia, w którym – jak miał nadzieję – staną się trzyosobową rodziną.

– Dzień dobry, kochanie – powiedziała Marine, wchodząc do łazienki po tym, jak grzecznie zapukała do drzwi. – To twoja kawa. Wychodzę spotkać się z maman.

– Dziękuję. Z twoją mamą? Gdzie?

– Umówiłyśmy się na śniadanie w Les Deux Garçons. – Marine spojrzała na zegarek. – Oj, muszę się pośpieszyć. Powiedziała, że będzie tam po ósmej, a już jest pięć po.

– Idź ostrożnie – poprosił Verlaque, obejmując ją. – Widzę, że włożyłaś buty na płaskim obcasie. To dobrze.

Marine uśmiechnęła się i go pocałowała.

– Nie martw się. Nie mam w planach się przewracać.

– Ta czerwona sukienka pięknie na tobie leży. Nowa?

– Tak, kupiłam ją na styczniowych wyprzedażach – odparła Marine. Okręciła się szybko wokół własnej osi tak, by delikatna, wełniana dzianina otuliła jej szczupłe ciało i wystający brzuch.

Verlaque uśmiechnął się. Marine nie lubiła wydawać pieniędzy na siebie i informację o zakupie ubrań zawsze poprzedzała komunikatem, że kupiła je z rabatem.

– Musimy niedługo jechać do Normandii – odezwał się, odprowadzając żonę do drzwi.

– Do Normandii? – dopytywała Marine, wkładając trencz. – Do domu twoich dziadków?

– Tak, są tam rzeczy, które powinniśmy przejrzeć. Obrazy, naczynia, stroje Emmeline. Nasza mała dziewczynka na pewno pokocha zabawę butami, kapeluszami i torebkami prababci.

Twarz Marine rozjaśniła się w uśmiechu.

– Och, to piękna wizja. Jestem spóźniona, muszę już lecieć. – Pocałowała Antoine’a i otworzyła drzwi. – Nasz syn także mógłby to pokochać.

– Normandię? Tak! Oczywiście. Ja też ją uwielbiałem jako dziecko.

Marine ruszyła w dół schodów, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Nie, miałam na myśli kapelusze, buty i torebki!

***

– Przepraszam za spóźnienie, maman – powiedziała Marine, pochylając się i składając na policzku matki bise.

– Nie ma problemu – zapewniła Florence Bonnet. – Czytałam „Libé”. Siadaj tutaj, naprzeciwko mnie. – Podniosła kask, patrząc na siedzącego obok niej mężczyznę. – Ça va? – zapytała, przekładając kask na krzesło na wprost niego.

– Oui, oui – powiedział pośpiesznie, spoglądając w dół, na swoją filiżankę kawy i na nieprzeczytaną gazetę.

– Bon! Marine, na co masz ochotę? Pijesz teraz kawę?

– Nie, nie mogę jej ścierpieć – odparła Marine. – Proszę świeżo wyciskany sok pomarańczowy i croissanta – zwróciła się do kelnera, który właśnie przechodził obok. Rozpoznała mężczyznę, który dzielił z nimi stolik – to był Achille Formentin z Musée Quentin-Savary, prowadził wykład w La Ciotat.

– Tak samo jak ja – odezwała się Mme Bonnet. – Kiedy byłam w ciąży, nie znosiłam smaku kawy.

– Naprawdę? – zdziwiła się Marine, pochylając się do przodu. Ucieszyła się, że mają z matką podobne doświadczenie z okresu oczekiwania na dziecko.

– Nie mogę zostać długo, bo próba chóru zaczyna się dokładnie piętnaście po dziesiątej – oznajmiła Mme Bonnet, szybko zmieniając temat. – Ćwiczymy utwory do mszy pogrzebowej Mme de Montbarbon.

– Słyszałam, że zmarła – rzekła Marine, uświadamiając sobie, że rozmowa o dzieciach już się skończyła.

Upiła łyk soku, który właśnie jej przyniesiono, i rozejrzała się po kawiarni. Na marmurowym kontuarze stał bukiet świeżych, białych lilii, ściany o barwie ciemnej, patynowanej zieleni miały złotawe wykończenia, z sufitów zwieszały się kryształowe żyrandole, siedziska krzeseł obite były zielonym aksamitem. Już zapomniała, jak wygodna była ta mała sala. Jej matka mówiła dalej, a ona słuchała nieuważnie, przyswajając co najwyżej połowę słów. Zastanawiała się, czy odezwać się do M. Formentina, powiedzieć mu na przykład, jak bardzo podobał jej się jego wykład. Jednak przez lata spotykała w Aix ludzi, których skądś znała, i nauczyła się nie mówić nic w takich sytuacjach, by uszanować ich prywatność.

– Nie uwierzyłabyś, jak trudne jest Requiem Mozarta – mówiła dalej Mme Bonnet. – Zwłaszcza partia sopranowa w Kyrie.

– Requiem Mozarta? – upewniała się Marine. – Chyba jest też dosyć długie?

– Cóż, śpiewamy tylko kilkuminutowy fragment. To teraz bardzo trudne dla Solange Picard, szczególnie zakończenie Kyrie, kiedy wszystkie głosy się łączą. Ale oczywiście ona nie myśli teraz racjonalnie, po tym włamaniu i wszystkim innym.

– Włamanie? – zainteresowała się Marine, odstawiając szklankę.

– Nie słyszałaś? Musiała iść do Pałacu Sprawiedliwości, gdzie przesłuchiwali ją koledzy twojego męża.

– Ktoś włamał się do jej domu?

– Mais non! Do mieszkania Mme de Montbarbon. Jeszcze nie ostygła, a złodzieje już wkradli się do środka.

Marine odłożyła rogalika, nieco zbita z tropu opowieścią matki.

– To przy Cours Mirabeau, prawda? – zapytała. – Chodziłam do szkoły z jednym Montbarbonem. To był fajny chłopak.

– Pod ósemką. Należał do nich cały budynek, ale parter wynajmowali jakiemuś bankowi.

– Nic nie rozumiem. Co twoja przyjaciółka Solange ma z tym wspólnego?

– Solange Picard prowadziła jej dom. Nie pytaj mnie dlaczego, skoro Mme Montbarbon była prawdziwym tyranem, a Solange jest magistrem literaturoznawstwa. Tak naprawdę to jest praca poniżej jej kwalifikacji, ale mówiła, że ją lubi. Była z tą rodziną od lat. Nic dziwnego, że jest załamana.

– Co ukradli? – wtrąciła się Marine, starając się skierować rozmowę na właściwy temat.

– Solange nie mówi o tym zbyt wiele, ale wspomniała, że brakuje jakiejś kosztownej porcelany. Kompletny zestaw z Sèvres z XVIII wieku.

Marine szeroko otworzyła oczy. Uwielbiała ceramikę.

– To nie wygląda na zwyczajne włamanie – zauważyła. – W tych czasach złodzieje pomijają srebro i porcelanę. Interesują ich wyłącznie elektronika, biżuteria i gotówka.

Mme Bonnet wzruszyła ramionami.

Marine odchyliła się do tyłu. Pomyślała o rodzinnym domu Verlaque’ów, który stał pusty w Normandii. Gdyby nie gospodarze, małżeństwo w średnim wieku, mieszkające w domku gościnnym na terenie posesji, dom zostałby obrabowany już dawno. Ale pielęgnowała także romantyczne wyobrażenie o północnej Francji, gdzie, jak słusznie uważała, było mniej włamań.

– Czy policja ma jakieś poszlaki…? – zaczęła swoje pytanie Marine, kiedy nagle M. Formentin pośpiesznie wstał, uderzając się o stół.

– Pardon! – zawołał, kłaniając się lekko w kierunku kobiet.

– Nie ma problemu – odparła Marine z uśmiechem. Odwróciła się, by zerknąć, jak płaci przy ladzie za swoje śniadanie i szybko wychodzi z kawiarni, krocząc jak pingwin. – Co za dziwny człowiek – powiedziała, patrząc na matkę. – To dyrektor Musée Quentin-Savary.

– Uważnie słuchał naszej rozmowy. Starałam się opowiadać tę historię bardzo dramatycznie, tak aby zwróciła mu się kwota za śniadanie – rzekła, uśmiechając się porozumiewawczo.

***

Achille szedł wolno w dół rue Mistral, w prawej ręce ściskał klucze do muzeum. Czuł, jak ich metalowe ząbki wbijają się w jego spocone dłonie. Serce biło mu coraz szybciej, w miarę jak zbliżał się do swojego miejsca pracy. Kiedy wkładał klucz do zamka pod numerem szesnastym i go przekręcał, poczuł, że trzęsą mu się ręce. Po wejściu do środka włączył światła w foyer i zamknął za sobą drzwi. Odwrócił się i rozejrzał. Pod ścianą stała mała, drewniana ławka, a przy niej palma w donicy. Wolno przeszedł przez pomieszczenie i znalazł się w kolejnym – znajdowało się tam niewielkie, drewniane biurko, które pochodziło z początków XX wieku i nie było eksponatem muzealnym. Przy nim albo on, albo Mme Devaux witali gości i od każdego z nich pobierali trzy euro opłaty za wejście. Po chwili znalazł się w głównej sali, zapalił światła i zamrugał, by oczy mogły przywyknąć do jasności.

Ale kiedy zobaczył salę w całej pełni, ogarnęło go przerażenie. Popatrzył dookoła, mając nadzieję, że jeszcze śpi. Ale nie – przypomniał sobie jaskółki, które drwiły z gargulców, i jak w Les Deux Garçons musiał dzielić kiepsko usytuowany stolik z gadatliwą matką i jej zadumaną córką. Nie, to nie sen. To koszmar. Poza ławeczką, paprocią, małym biurkiem i krzesłem nic nie zostało.

Przeszedł przez salę, wodząc palcami po gzymsie kominka, gdzie przedtem stało popiersie Mirabeau. Gablotka wystawiennicza świeciła pustkami. Skierował się do sali obok, wiedząc, że ona także będzie pusta. Pozostał tylko długi, zakurzony stół, a na nim ciemniejsze koła, wskazujące, gdzie wcześniej stały ulubione naczynia Mme Quentin-Savary. Ciemnoczerwona tapeta wyglądała teraz jeszcze gorzej niż zwykle. A w głowie Achille słyszał tylko Requiem Mozarta.

4.Wtorek, 24 kwietnia

– Wejdź, Bruno – odezwał się Antoine Verlaque w odpowiedzi na cztery znajome, lekkie uderzenia w drzwi gabinetu: po pierwszym następowała pauza, a po niej jeszcze kolejne trzy. Szybko schował książkę z popularnymi imionami dla dzieci pod stertą dokumentów, wstał i obszedł swoje biurko. W poniedziałki o jedenastej zwykle spotykali się z komisarzem i wychodzili razem na lunch.

– Miłego poniedziałku – powiedział i uściskał dłoń Brunona Paulika.

– Wtorku – sprostował Paulik.

– Słusznie – przytaknął Verlaque, włączając ekspres do espresso. – Wczoraj był Poniedziałek Wielkanocny. Jak mogłem zapomnieć? Jedliśmy rozgotowany udziec jagnięcy u rodziców Marine.

– Pychota.

– Na szczęście przyniosłem wino. Półtoralitrową butelkę jednego z syrahów twojej żony.

– Jedliśmy to samo – rzekł Paulik. – Tylko jagnięcina była pięknie różowa, pieczona na warstwie małych ziemniaczków i karczochów z gospodarstwa moich rodziców. Do tego Hélène ugotowała na parze wiązki cienkich szparagów…

– Chcesz tę kawę czy nie? Bo teraz to naprawdę mnie wkurzasz.

– Przepraszam – powiedział Paulik z uśmiechem. – Dzisiaj poproszę pojedynczą.

– Tylko taką dostaniesz.

Verlaque zrobił kawę i wręczył Paulikowi filiżankę. Usiadł za biurkiem i powoli mieszał kawę, wpatrując się w nią, dopóki kostka cukru się nie rozpuściła.

– Weekend w Aix był spokojny? – zapytał w końcu, patrząc na komisarza.

– Bardzo. Nie działo się nic, co trzeba by było zgłaszać. Za to nasi koledzy w Marsylii mieli pełne ręce roboty z rosyjskimi i francuskimi fanami piłki nożnej. To wszystko po meczu towarzyskim w Le Dôme.

– Czytałem o tym dziś rano – odparł Verlaque. – Kiedy świat zrozumie, że gra dżentelmenów to rugby?

Paulik już otworzył usta, by się z tym zgodzić, kiedy przerwały mu dwa stuknięcia w drzwi.

– Tak, France? – zawołał Verlaque.

France Dubois otworzyła drzwi.

– Inspektor Schoelcher i inspektorka Goulin przyszli, by się z panem zobaczyć – powiedziała. – Mówią, że to ważne.

– Wprowadź ich – odparł Verlaque. – Dziękuję.

– Puka dwa razy? – zdziwił się Bruno.

– Owszem. To jej znak. Oboje jesteście uprzywilejowani.

Do gabinetu weszło dwoje inspektorów. Verlaque uścisnął im dłonie i wskazał gestem, by usiedli przy okrągłym, szklanym stole, który stał w rogu pomieszczenia. Sophie Goulin zajęła miejsce i pogłaskała granatową tapicerkę na krześle. Verlaque patrzył na to, zadowolony, że ktoś zauważył jego ostatni nabytek z domu aukcyjnego.

– O co chodzi? – chciał wiedzieć Paulik.

– Właśnie wróciliśmy z Musée Quentin-Savary – wyjaśniła Sophie. – Tuż po dziewiątej wezwał nas dyrektor muzeum. Nadal jestem w szoku. To na pewno najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w ciągu piętnastu lat w tej pracy.

Jules Schoelcher podniósł rękę.

– Mnie też – powiedział.

Paulik spojrzał na nich pytająco.

– Co się stało? Nie, najpierw powiedzcie, gdzie jest to muzeum.

– Pod numerem 16 przy rue Mistral – odparł Jules.

– Przechodziłem tamtędy milion razy – powiedział Verlaque.

– Ale nigdy nie wszedł pan do środka, prawda? – zgadywała Sophie.

– Zgadza się. Zawsze to planowałem…

– Ja też. – Sophie Goulin patrzyła na sędziego śledczego, starając się dostrzec jakieś zmiany w jego wyglądzie zewnętrznym i wyrazie twarzy teraz, gdy miał zostać ojcem. Wiedziała o zakładach o to, którą szkołę podstawową wybierze. Ona stawiała na Sellier, publiczną placówkę, która oferowała zintegrowany program muzyczny, podobnie jak znajdujące się w pobliżu gimnazjum Mignet. „Skrzypce – pomyślała – albo wiolonczela będą najbardziej pasowały do dziecka Verlaque’a i Bonnet”.

– Muzeum było zamknięte przez świąteczny weekend – zaczął wyjaśnienia Jules. – Dyrektor Achille Formentin otworzył je dzisiaj rano, jak zwykle przed dziewiątą. – Przerwał, a zarówno Verlaque, jak i Paulik pochylili się do przodu. – Ale gdy zapalił światła, zobaczył, że muzeum było zupełnie puste.

– Jak to puste? – dociekał Verlaque.

– Wszystko zniknęło – odrzekła Sophie. – Zobaczyliśmy to na własne oczy. Muzeum było całkowicie ogołocone. Zostały tylko ławka i małe biurko w recepcji.

– I paproć – dodał Jules.

Verlaque odchylił się na oparcie krzesła, a Paulik wpatrywał się w inspektorów z rękoma założonymi na piersiach.

– Jak to możliwe? – dziwił się. – Wszystko? Obrazy? Rzeźby? Co się tam znajdowało?

Sophie wyjęła notatnik i go otworzyła.

– M. Formentin przygotowuje dla nas listę – poinformowała przełożonych. – Jak rozumiem, mieli tam dużo ceramiki, trochę obrazów i archiwa rodziny Quentin-Savary. Oraz jakieś dokumenty dotyczące Aix.

– Formentin jest w fatalnej formie – powiedział Jules. – Ledwo stał na nogach. Kazaliśmy mu odpocząć, ale on chce jak najszybciej przekazać nam swoją listę. Ma się też spotkać z kimś o wielkim autorytecie – tak właśnie to ujął.

– Nie jest teraz sam, mam nadzieję? – upewniał się Paulik.

– Nie, nie – rzekła Sophie. – Został w muzeum, a kiedy wychodziliśmy, weszli technicy kryminalistyczni.

Jules dodał:

– Nalegał, byśmy jak najszybciej przesłuchali Gilberta Quentin-Savary’ego.

– To jakiś żyjący członek rodziny? – zainteresował się Verlaque.

– Tak, praprawnuk darczyni muzeum – wyjaśnił Jules.

– Tam chyba były trzy „pra” – odezwała się Sophie. – Mme Quentin-Savary zapisała muzeum w testamencie miastu Aix, a zmarła w 1900 roku. Gilbert mieszka na najwyższym piętrze budynku, nad muzeum.

– M. Formentin powtarzał niewyraźnie nazwisko Gilberta Quentin-Savary’ego – dodał Jules. – Jak zrozumiałem, M. Quentin-Savary ma klucze do muzeum, podobnie jak dyrektor i sekretarka, która pracuje na pół etatu.

Sophie przewróciła kartkę w swoim notatniku.

– Mme Faustine Devaux – uściśliła.

– Achille? Faustine? – zdziwił się Verlaque. – To brzmi jak wzięte z dziewiętnastowiecznej sztuki teatralnej.

– To muzeum także sprawia takie wrażenie – powiedziała Sophie. – Dyrektor pokazał nam jego zdjęcia. Ale nawet kiedy jest puste, robi wrażenie, jakby zatrzymało się w czasie.

– A teraz oczywiste pytanie – rzekł Paulik. – Czy były ślady włamania?

– Tylne drzwi, które prowadzą do ogrodu i wąskiego przejazdu, były otwarte. To znaczy nie były zamknięte na klucz.

– I zgaduję, że M. Formentin był pewien, że je zamknął – odezwał się Verlaque.

– Zgadza się – potwierdził Jules.

– Czy ten budynek nie miał alarmu? – zapytał Paulik.

– Miał, ale od tygodnia jest zepsuty. Fachowcy mieli przyjść za kilka dni.

Paulik oparł swoją łysą głowę na dłoniach i jęknął.

– Niewiarygodny zbieg okoliczności, prawda? – rzekła Sophie. – To robota kogoś z wewnątrz. Kto wiedział, że alarm nie działa.

– A czy wszystkie trzy wymienione osoby – dyrektor, sekretarka i prapraprawnuk – wiedzą o awarii alarmu?

– Owszem – potwierdził Jules. – To wtedy, kiedy zapytaliśmy o alarm, M. Formentin zaczął mamrotać imię Gilberta.

Verlaque wstał i zaczął chodzić po pokoju.

– Trudno w to uwierzyć. Jak można ogołocić całe muzeum w jeden weekend? Czy to w ogóle możliwe? – zastanawiał się.

– Najwyraźniej – stwierdził Paulik.

– Czy włamanie może mieć związek z zeszłotygodniową kradzieżą w mieszkaniu przy Cours? – zastanawiała się Sophie.

– U Montbarbonów? – zapytał z zainteresowaniem Paulik.

– Mów dalej. – Verlaque odwrócił się w stronę inspektorki.

– Mieszkanie Mme de Montbarbon, Clothilde. Zmarła dwa tygodnie temu, a do włamania doszło kilka dni później. Słyszałam, jak mówiło o tym kilku kolegów. Dziwili się, że prawie nic nie zniknęło.

– To prawda. Ukradziono tylko komplet porcelany – potwierdził Paulik. – Starsza pani nie trzymała w domu biżuterii ani gotówki.

– Słucham? – zdziwił się Verlaque. – Porcelana?

Sophie skinęła głową.

– Tak jak w muzeum, prawda?

– Musi być tutaj jakiś związek – rzekł Verlaque z przekonaniem. – Ale jak można wynieść cały komplet porcelany, by niczego nie zniszczyć i nie dać się zauważyć?

– Na wszystkie te pytania mógłby odpowiedzieć ktoś z firmy przeprowadzkowej – odezwał się Paulik. Wyjął telefon komórkowy i przeglądał kontakty. – Mój kuzyn Renaud z Pertuis przeprowadza do Luberonu, a czasami także z powrotem, wielu bogatych paryżan – kiedy urok Prowansji słabnie albo kiedy jakaś gwiazda kina czy projektant mody decyduje, że ten rejon już nie jest modny. – Wstał, wybrał numer i wyszedł z gabinetu.

– Rozumiem, że kryminalni robią teraz zdjęcia? – zapytał Verlaque.

– Tak – potwierdził Jules. – Panuje tam teraz niesamowity nastrój. Nawet zasłony zniknęły.

– I lambrekiny – dodała Sophie.

– Lambrekiny?

– Owszem, ręcznie robione pod koniec XIX wieku przez słynnego wytwórcę jedwabiu. Tak nam przynajmniej powiedziano – relacjonowała Sophie.

Verlaque znowu usiadł, a do biura wrócił Paulik.

– Renaud może się z nami spotkać jutro rano o ósmej. Ale będzie miał niewiele czasu.

– Świetnie, dziękuję – powiedział Verlaque. – A ten prapraprawnuk?

– Pukaliśmy do drzwi jego mieszkania na trzecim piętrze, ale nie było odpowiedzi – odparł Jules. – Mamy za to jego numer telefonu.

– Daj mi go, proszę. Od razu do niego zadzwonię.

Jules przeczytał numer, a Verlaque go wybrał i nastawił swój telefon stacjonarny na tryb głośnomówiący.

– Czy pan Gilbert Quentin-Savary? – zapytał.

– Tak. Kto mówi, jeśli mogę zapytać?

– Antoine Verlaque, sędzia śledczy w Aix-en-Provence. Jest pan w domu?

– Jeśli ma pan na myśli moje mieszkanie, to nie. Jestem w domu na wsi, niedaleko Szwajcarii.

– Od jak dawna pan tam przebywa? – chciał wiedzieć Verlaque.

– A dlaczego to pana interesuje?

– Nie wie pan, co się wydarzyło w ten weekend w muzeum pańskiej rodziny w Aix?

– Nie. Co takiego? – zapytał M. Quentin-Savary. I dodał kpiąco: – Nieoczekiwany tłum uczniów, którzy przyszli do tego zapyziałego miejsca? A może pojawiło się pięciu czy sześciu emerytowanych urzędników z Awinionu, odbywających jednodniową wycieczkę?

Verlaque spojrzał w stronę Paulika i inspektorów, wznosząc oczy ku górze.

– W muzeum doszło do włamania.

– Co? Czy coś ukradziono?

– Wszystko.

Zapadła długa cisza.

– Proszę wybaczyć. Czy to jakiś żart?

Verlaque wyjaśnił:

– Nie, obawiam się, że nie. W długi weekend muzeum było zamknięte, więc złodzieje mieli trzy dni na działanie.

– Ktoś musiał ich widzieć lub słyszeć. To niewiarygodne!

– Zaraz będziemy rozmawiać z sąsiadami.

– Proszę posłuchać, przyjadę tak szybko, jak to możliwe – mówił pośpiesznie M. Quentin-Savary. – Wieczorem będę w Aix.

– Dobrze. Proszę do mnie zadzwonić, gdy dotrze pan do centrum. – Verlaque podyktował rozmówcy swój numer telefonu. – Spotkamy się w muzeum.

– Czy naprawdę wszystko zniknęło? Przepraszam, że wcześniej żartowałem…

– Tak – potwierdził Verlaque. – Powtórzę moje pierwsze pytanie: Od kiedy jest pan w domu na wsi?

– Przyjechałem w piątek po południu.

– Czy ktoś może to potwierdzić?

– Tak, moja gospodyni – odparł M. Quentin-Savary. – Jest tutaj, obok mnie.

– Proszę dać ją do telefonu.

Po kilku sekundach rozległ się kobiecy głos:

– Allô?

– Halo? Tutaj sędzia Antoine Verlaque z Aix-en-Provence. Proszę się nie denerwować, ale muzeum rodziny M. Quentin-Savary’ego zostało okradzione i sprawdzamy, gdzie były wszystkie osoby związane z tą placówką. Czy M. Quentin-Savary był przez weekend w domu na wsi?

– Tak, proszę pana, był – odparła. – To straszna wiadomość.

– A kiedy się pojawił?

– W piątek po południu. Podjechał właśnie wtedy, gdy wychodziłam. Wcześniej przygotowałam dla niego dom. To było koło czwartej.

– Dziękuję bardzo. A pani to…?

– Mme Borgia. Gisèle.

Verlaque jeszcze raz podziękował i zakończył rozmowę.

– Chodźmy do muzeum, Bruno – rzekł. A potem zwrócił się do młodych policjantów: – Czy jedno z was może poprosić, by dyrektor i sekretarka tam do nas dołączyli?

– Ja to zrobię – zaoferowała Sophie.

– A ja pójdę sprawdzić pocztę. Zobaczę, czy Formentin przysłał już listę brakujących przedmiotów – powiedział Jules.

– Dobrze – zgodził się Paulik. – Sophie, sprawdź też, proszę, lokalne rejestry kradzieży dzieł sztuki, włamań do galerii i tego typu zdarzeń. Nie możemy wykluczyć, że jacyś złodzieje namierzyli to muzeum i mieli szczęście, bo alarm nie działał. Albo ktoś już wcześniej im o tym powiedział. Czy łatwo otworzyć tylne drzwi?

– Och, to bułka z masłem – odparła Sophie. – Mój ośmioletni syn by sobie z tym poradził.

– Świetnie – stwierdził Paulik, przewracając oczami. – Dlaczego muzeum nie ma odpowiednich zabezpieczeń?

– Pewnie dlatego, że nikt nie sądził, iż tego potrzebuje – zasugerował Verlaque, wkładając telefon do kieszeni marynarki i kierując się do wyjścia. – To małe, nieciekawe muzeum, obok którego wszyscy często przechodziliśmy, ale żadne z nas nigdy nie weszło do środka.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Kiedy w nowym, zachwycającym kryminale M. L. Longworth na peryferia Aix sprowadza się słynny pisarz, Verlaque i Bonnet mają wyjaśnić, czy prześladuje go coś więcej niż tylko jego przeszłość.

Pewnej gorącego, letniego wieczoru Aix-en-Provence obiega wieść, że kontrowersyjny autor powieści, Valère Barbier, który niegdyś jadał obiady z francuskim prezydentem i uczestniczył w całonocnych popijawach z gwiazdami rocka, zamieszkał wLa Bastide Blanche, wielkim,pustym od dziesięcioleci domu. Jednak marzenia pisarza o spokojnej emeryturze zostają zniweczone. We dnie przez dom nieustannie ktoś się przewija – a to córka sąsiadów, a to wygadana, lubiąca plotki gospodyni Valèrego, wreszcie rywalizująca z nim autorka książek. Co więcej tak w dzień,jak i w nocy pojawiają się niewidoczni, mające złe zamiary goście.

Podczas gdy Antoine Verlaque zgłębia tajemniczą historię Valèrego, jego żona i partnerka, Marine Bonnet, zastanawia się, dlaczego posiadłość tak długo była opuszczona. Jednak to, co odkrywa każde z nich, przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Czy Valère tylko wyobraża sobie ulotne nawoływania wypełniające dwór nocami? Czy traci zmysły? A może dręczą go duchy przeszłości?

Boże Narodzenie na południu Francji jest zawsze wyjątkowo urokliwe.Tym razem jednak podniosły nastrój zakłóca tragiczne wydarzenie.Podczas świątecznych uroczystości pewien podejrzany biznesmen padamartwy na podłogę. Verlaque i Bonnet muszą rozwiązać tajemnicę tejśmierci, nie niwecząc przy tym bożonarodzeniowej atmosfery.

Antoine Verlaque, sędzia śledczy w Aix-en-Provence, nie znosi świąt. Dekoracje pojawiają się w sklepach o wiele za wcześnie, a sezonowi turyści wylewają się tłumnie na ulice. Mimo to jego żona i partnerka, Marine Bonnet, postanawia urządzić te święta tak, by obojgu przyniosły radość. Obchody zaczynają się od wieczoru kolęd – pięknego nabożeństwa w wypełnionej po brzegi katedrze Saint Sauveur. Ale kiedy już świąteczny nastrój udziela się wszystkim obecnym, jeden z uczestników wydarzenia zostaje otruty, co pogrąża całą społeczność w chaosie. Verlaque i Bonnet szybko przekonują się,żelista podejrzanych jest bardzodługa. Tak długa, że prawdopodobnie wypełniliby oni całą świątynię.Czy parze uda się znaleźć mordercę? I czy w tym czasie Verlaque zdoła w końcu poczuć ducha świąt?