Usta mordercy - Artur Kawka, Monika Wysocka - ebook + audiobook

Usta mordercy ebook i audiobook

Kawka Artur, Monika Wysocka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Seryjny morderca, tajne służby i wielkie pieniądze.

Były amerykański komandos o polskich korzeniach, major Tom Wilmowski, prowadzi nad Wisłą śledztwo w sprawie zaginięcia swojego młodszego brata.

Zniknięcie Franka niepokoi też policjantów podejrzewających go o związek z dziwnymi zabójstwami kilku kobiet. Z cienia wychodzą kolejne mroczne postacie i ich zbrodnicze działania.

I nic nie jest takie, jakie się zdaje na pierwszy rzut oka.

Artur Kawka – właściciel rodzinnej firmy handlowej, autor Niebezpiecznego sąsiedztwa oraz Nawróconego.

Monika Wysocka – miłośniczka historii i literatury, autorka artykułów na temat Haliny Poświatowskiej, laureatka konkursów poetyckich, niestroniąca od literatury sensacyjnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 38 min

Oceny
4,6 (55 ocen)
39
10
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

Super napisany kryminał z różnymi wątkami w tle. Polecam
00
280572M

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
angibangi

Całkiem niezła

Dobra książka, przyznam ,że początek bardziej mnie wciągnął niż sam koniec ,ale powiece jeszcze do pisarzy.
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Polecam
00
Recenzent

Dobrze spędzony czas

Dobrze się słucha
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

Było późne popołudnie 16 lipca 2019 roku, kiedy w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich więzień Mirosław Koza, zajmujący się więzienną biblioteką, poinformował oddziałowego o skończonej pracy.

Wysoki i bardzo chudy, czterdziestoczteroletni blondyn o przerzedzonych włosach, z bliznami na twarzy, skazany na dożywocie za zabójstwo kobiety ze szczególnym okrucieństwem, którego miał dokonać w 1999 roku, stał właśnie przed klawiszem, trzymając w ręku dość grubą książkę. Oddziałowy uśmiechnął się niemal przyjaźnie i zapytał:

– Co dzisiaj będziesz, Profesorku, czytał do snu swemu prezesowi?

– Kobrę Forsytha – odparł osadzony z obojętnością w głosie.

Klawisz wziął do ręki książkę i przekartkował ją.

– Przecież w tym roku już mu ją czytałeś.

– Panie sierżancie, w tym roku czytałem mu ją już cztery razy, ale to jego ulubiona książka, więc sam pan rozumie…

Oddziałowy pokiwał głową ze zrozumieniem, choć nagła miłość jego podopiecznych do literatury nie przestawała go zadziwiać.

– Kulka nie skończył nawet podstawówki – mruknął pod nosem. Mirek jednak usłyszał uwagę, bo rzucił z sarkazmem w głosie:

– Nie skończył podstawówki, słabo pisze i czyta, ale za to trzęsie tym całym bajzlem.

– Mam nadzieję, że oprócz czytania nie musisz masować go po łydkach i plecach – odgryzł się strażnik.

– No, czasem drapię go po plecach, ale to i tak bardziej przyjemne od wpierdalu na spacerniaku czy wydymania pod celą – zauważył więzień, unosząc górną wargę i pokazując dziąsła pozbawione zębów.

Ruszyli w stronę celi, po drodze nie zamieniając już ani słowa. Kiedy dotarli na miejsce, klawisz otworzył drzwi i rzucił nieco kpiąco:

– Prezes, twoja sekretarka przyniosła ci bajkę na dobranoc.

Z pryczy poderwał się dwumetrowy olbrzym z wygoloną głową i krzywym nosem z zakończonym niczym bańka końcem, przez który na wolności wszyscy nazywali go Kulką. Jego twarz nosiła ślady tylu blizn, że można by nimi obdzielić całe blokowisko niejednego miasta.

– Panie oddziałowy – z pewną dozą pretensji w ochrypłym głosie rzucił wielkolud – to nie jest moja sekretarka, tylko mój sekretarz i dzięki temu człowiekowi odkryłem piękno ojczystej literatury.

Pozostali osadzeni w celi zarechotali.

– Ty, Kulka, to może jeszcze szkołę skończysz dzięki Profesorkowi – zażartował klawisz.

– Szkołę? – Więzień skrzywił się, jakby musiał przegryźć coś niezmiernie gorzkiego. – Nie, szkoły to nie, ale może pisać się nauczę. Papugę wyręczę przy apelacji.

Znowu dało się słyszeć zduszony śmiech.

Tylko Mirek stał z obojętnym wyrazem twarzy. Obchodził właśnie rocznicę aresztowania. Dokładnie dwadzieścia lat temu został zatrzymany za zbrodnię, której, jak uparcie wciąż twierdził, nie popełnił. Oddziałowy machnął na niego ręką i Koza wszedł do celi. Drzwi zatrzasnęły się tuż za nim. Zerknął w zakratowane okno, przez które do wnętrza wdzierały się ostatnie promienie słońca.

– Co tam, Profesorze? Coś cichy jesteś – zauważył Kulka.

– A tak czasem człowiekowi przypominają się szczęśliwe chwile, a później… – Mirek urwał i usiadł przy stoliku obok lampki.

Jeden z towarzyszących mu w celi więźniów wyłączył pilotem telewizor. Wiedział, że Prezes, jak nazywano w więzieniu olbrzyma, nie znosi, gdy coś rozprasza jego uwagę w czasie codziennych „wieczorków z czytaniem”.

Mirek otworzył książkę i zerknął na pierwszą stronę. Myślami był jednak gdzie indziej. Usiłował sobie przypomnieć to, co wydarzyło się dwadzieścia lat wcześniej, a może raczej to, co się nie wydarzyło. Nie wiedział, że za kilka godzin w odległym o kilkaset kilometrów miejscu na Mazowszu rozegrają się wypadki, które zakłócą definitywnie jego więzienny, beznadziejny i niezmiernie nudny żywot.

ROZDZIAŁ II

Zbigniew Robak, trzydziestopięcioletni przedsiębiorca z okolic Mord, właśnie wrócił z Warszawy, gdzie spotkał się z radcą prawnym. Wieści, które przywiózł do domu, nie napawały optymizmem. Wyglądało na to, że inwestycja w maszyny budowlane okazała się klapą.

Zbyszek otworzył pilotem bramę i wjechał do garażu. Nie wysiadł jednak z samochodu. Oparł głowę o zagłówek fotela i zamknął oczy. Musiał przygotować się na trudną rozmowę z żoną i sam pogodzić się z ponurą rzeczywistością.

A przecież jeszcze niedawno wszystko szło tak dobrze. Zachęcony rok temu przez znajomego zakupił maszyny i wysłał w delegację pracowników. Wtedy wydawało się to niemal interesem życia. Jego firma transportowa składająca się z dziesięciu tirów prosperowała coraz gorzej. Coraz wyższe płace kierowców i utrudnienia wprowadzane na zachodzie Europy spowodowały spadek opłacalności. Po potrąceniu wszystkich kosztów z jednego tira pozostawało mu naprawdę niewiele. Można było jedynie wspominać dobre czasy, gdy z jednego auta miał nawet po dwadzieścia tysięcy zysku. Aż tu nagle pojawił się stary kumpel.

– Łap, nie czekaj – namawiał. – Drugi raz taka okazja może się nie trafić.

Zbyszek postanowił więc stworzyć drugą odnogę swojej firmy i zainwestował w dwie potężne wywrotki i dwie ładowarki, które, jak wtedy sądził, przy dobrej koniunkturze powinny mu się zwrócić za jakieś pięć lat. Koniunkturę miał zapewnić właśnie Czesiek, zajmujący stanowisko dyrektora w zagranicznej firmie budującej autostrady i odwodnienia w Polsce.

Przez pewien czas interes kręcił się wspaniale, by nie rzec cudownie. Zbyszek wystawiał rachunki co miesiąc na kwoty powyżej dwustu tysięcy złotych, a ośmiu pracowników na zmianę pracowało na okrągło na budowie. Z faktur, po opłaceniu działki Cześka, pozostawało na czysto nieco poniżej stu tysięcy złotych, dwa razy więcej niż dochód z wszystkich tirów.

Niestety po pół roku wszystko wzięło w łeb. Zaczęły się zatory płatnicze za faktury. Wiodący zagraniczny kontrahent zażądał renegocjacji kontraktu. Polski rząd się postawił, więc firma zerwała umowę, a wszyscy podwykonawcy zostali na lodzie. Zbyszek był do tyłu na ponad milion, a co najgorsze – jego przyjaciel Czesiek został zwolniony ze stanowiska dyrektora i nie odbierał telefonów od załamanego kolegi.

Zbyszek westchnął i wyszedł z samochodu. W przedpokoju czatowała już na niego Grażyna.

– I co? – zapytała, przyglądając mu się z lękiem w oczach.

– Gówno! – krzyknął ostro, rzucając kluczyki na etażerkę. Ściągnął kurtkę i poszedł prosto do kuchni. Kobieta szła za nim niczym cień. Usiadł na krześle i zrezygnowanym głosem wyjaśnił: – Wszyscy obiecują, ale nikt nie wie, kiedy państwo ureguluje zobowiązania wobec podwykonawców.

Grażyna zaczęła nerwowo dreptać po kuchni. Wyjęła papierosa, zapaliła i stwierdziła ze łzami w oczach:

– Czyli ten twój wspaniały biznes z autostradami będziemy odrabiać na tirach przez parę lat, jak dobrze pójdzie. Żeby tego twojego Cześka szlag trafił. Diabli nadali, że on wtedy przyjechał na tego grilla.

– Spokojnie! Pieniądze będą, tylko musimy to wytrzymać. Państwo dalej chce budować tę drogę, więc będą musieli nam zapłacić – powiedział stanowczo.

– Prosiłam cię, abyś zainwestował w pole, tak jak Heniek – w jej głosie pobrzmiewał żal graniczący z rozpaczą.

– Tak, przez osiem lat dorobiłem się dziesięciu ciągników i naczep. Co roku jeździłaś do Turcji, Grecji… A twój braciszek Heniuś poza krowią dupą i łajnem nie widział nic. Pamiętasz, jak dwa lata temu pojechał do Zakopanego i musiał wracać po dwóch dniach, bo twój ojciec zrobił zwarcie przy dojarkach? Pamiętasz?! – wrzasnął i walnął otwartą dłonią w stół. – Z głodu nie umrzemy. Pożyczysz trochę od swojego brata, trochę moja siostra pomoże i jakoś damy radę, załatamy tę dziurę, póki nie zapłacą.

– Ale następnym razem nie zainwestujesz ani złotówki bez mojej zgody!

– Czy ty nie pojmujesz, że przez pół roku na tych maszynach zarabiałem dwa razy więcej niż na tirach? – próbował jej tłumaczyć. – Nie rozumiesz, że to byłby dobry interes, gdyby te gnojki u góry się dogadały?!

– To, kurwa, gdzie jest ten cały twój Czesiek? Dlaczego nie odbiera telefonów? Ponoć wszystkich, którzy w tym siedzieli, utopili na pięćset milionów – nie dawała za wygraną kobieta. – Może wszystko to sobie zaplanowali, aby przez pół roku nas oszukiwać, że zapłacą. Przypomnij sobie, jak prosiłam, żebyś kupił jedną ładowarkę i wywrotkę… Ale ty zawsze jesteś mądrzejszy!

– Dobra, kurwa, miałaś rację, ale co mam zrobić? Mam się powiesić, abyś poczuła się lepiej?

Wstał i szybkim krokiem poszedł do salonu. Wyciągnął z barku butelkę wódki i colę, po czym trzasnął drzwiami i wyszedł z domu.

Było jeszcze widno, choć powoli światło dnia zaczynało ustępować miejsca szarudze wieczoru. Zbyszek ruszył w kierunku garaży, gdzie mieściły się stanowiska do obsługi tirów. Nie miał ochoty jednak tam wchodzić. Sama myśl o własnej firmie go drażniła. Obszedł więc zabudowania i przeszedł przez parking dla ciężarówek. Było tu pusto, wszystkie samochody były w drodze.

– Chociaż tyle dobrego – warknął sam do siebie, ściskając w rękach butelki wódki i napoju.

Szedł dalej przed siebie w kierunku lasu za stanowiskami dla tirów, starając się pozbyć wwiercających się w czaszkę myśli. Chciał zaszyć się gdzieś w niedostępnym miejscu, wypić wódkę i odreagować. „Może stara kopalnia? To ze trzy kilometry chyba. E tam, spacer dobrze mi zrobi i na moment zapomnę o tym całym bajzlu” – myślał gorączkowo.

Po godzinie dotarł nad wykopy żwirowni. Zaczął się zastanawiać, kiedy był tutaj ostatni raz. Chyba jakieś trzy lata temu, z synem. Jeździli tu quadem.

Stara kopalnia, bo tak wszyscy obecnie nazywali to miejsce, czyli dawna żwirownia powstała na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Funkcjonowała przez prawie dziesięć lat, do momentu gdy koparka, pracująca na dnie wykopu, dwadzieścia metrów poniżej poziomu ziemi, dokopała się do podziemnej rzeki. W ciągu kilku dni całe wyrobisko zalała woda. Na dnie pozostały resztki starych maszyn i ładowarka. Od tego czasu miejsce to zmieniło swoje przeznaczenie i służyło okolicznej młodzieży do kąpieli i organizowania spotkań różnorodnej natury. Brzegi wokół sztucznego jeziorka szybko porósł młody las, ale woda była tu mętna i głęboka, dlatego miejscowi przestrzegali swoje dzieci przed pływaniem i zabawą w okolicach starej kopalni. Otwarcie odległego zaledwie o kilka kilometrów zalewu skutecznie wyludniło żwirownię. Miejsce kąpiących się zajęli jednak wędkarze, którzy przyjeżdżali tutaj na ryby.

Zbyszek podszedł do wyrobiska. Przypomniał sobie czasy, kiedy razem z kolegami z pobliskiej skarpy skakał do wody. „Tam było najgłębiej. Około dwudziestu metrów” – przypomniał sobie. Rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł żadnych śladów ludzkiej obecności. Wybrał miejsce na skraju lasu, gdzie sądząc po wygniecionej trawie, wcześniej musiał gościć jakiś wędkarz. Usiadł i odkręcił butelkę. Pociągnął solidny łyk alkoholu, a następnie przepił colą. Niestety myśli o utraconych pieniądzach ciągle powracały. Potrzebował trzystu tysięcy złotych na wypłatę wynagrodzeń pracownikom oraz uregulowanie rachunków za części i paliwo. Jeżeli szwagier Heniek i jego siostra mu pożyczą, może załata dziurę, a potem powoli odrobi straty. Musi poczekać, aż państwo wypłaci pieniądze podwykonawcom. W telewizji przecież powiedzieli, że wypłacą…

Ponownie odkręcił butelkę, powtórzył kolejkę i rozejrzał się wokół, by odgonić następną bolesną falę rozmyślań. Było coraz ciemniej. Las, który miał za plecami, stał się jedynie ciemnawym konturem na tle granatowego, bezchmurnego i upstrzonego gdzieniegdzie gwiazdami nieba. Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. „Nie dzwoni?” – pomyślał ze zdziwieniem o żonie. Sięgnął do kieszeni kurtki i uświadomił sobie, że telefon zostawił w kuchni na stole. „Może to i dobrze, odpocznę od tego jazgotu” – stwierdził bez żalu i sięgnął znowu po wódkę. Stosunki z Grażyną nie należały do najprostszych, a przecież zostawił dla niej poprzednią dziewczynę. Jeździł wtedy rozklekotanym golfem i jedyne, na co było go stać, to stara wywrotka, którą wynajmował do rozwożenia węgla z miejscowego składu. Co by było, gdyby wtedy ożenił się z Kaśką? Była ładniejsza od Grażyny, ale biedna z domu. Jej rodzice mieli tylko pięć hektarów, co przy olbrzymim gospodarstwie teściów Zbyszka było wręcz śmieszne. „Trudno, nie odstanie się” – przebiegło mu przez myśl. Skrzywił się, jakby przegryzał coś bardzo gorzkiego, i po raz kolejny przechylił butelkę.

Niedługo potem smętnie zerknął na jej puste dno. Nawet nie był pewien, czy się upił. Był senny, to prawda, ale ciepła noc, zapach lasu i komary, przed którymi cały czas się oganiał, nie dawały mu zasnąć. W końcu jednak trzeba będzie wrócić do domu. Grażyna mogła już podnieść alarm. Spojrzał raz jeszcze na zegarek. Było wpół do drugiej. Westchnął i zmobilizował się do podniesienia. Przeciągnął się i ruszył w stronę prowadzącej do wsi dróżki.

Nagle usłyszał odgłos zbliżającego się auta. Odwrócił głowę. Z przeciwnej strony żwirowni, między drzewami, zauważył omiatające drogę światła samochodu. Jechał wolno, jakby kierowca nie znał terenu. Sądząc po światłach gabarytowych, mogła to być ciężarówka, kontener lub pojazd kampingowy. „Może jakieś boogie-woogie?” – przemknęło mu przez myśl. Alkohol chyba jednak zrobił swoje, bo uśmiechnął się pod nosem niczym dzieciak, który zamierza podglądać erotyczne harce sąsiadki, i postanowił sprawdzić. Choć ciemna noc zdawała się wystarczającą osłoną, to schował się za drzewem, zerkając ciekawie. Auto zatrzymało się dziesięć metrów przed urwiskiem. Po chwili światła zgasły. „A jednak zna teren” – pomyślał Robak. Od samochodu dzieliło go jakieś czterdzieści metrów i bez trudu rozpoznał kampera i to, sądząc po rozmiarach, porządnej, zachodniej firmy. Kierowca wysiadł z kabiny, a w ciemnościach na tle auta można było dostrzec, że to wysoki, szczupły osobnik. Zamknął cicho drzwi auta i włączył latarkę. Ruszył w kierunku zbiornika. Podszedł do brzegu i skierował się na skarpę, z której w młodości Robak z kolegami skakali do głębokiej wody. Zbyszek instynktownie schował się za grube drzewo i schylił tak, by kierowca go nie zauważył. Przybysz zapalił papierosa i lustrował okolicę, światłem latarki omiatając cały teren żwirowni.

„Pewnie wędkarz szuka miejsca na poranne łowienie” – pomyślał zawiedziony nieco Robak, ale dziwny, wewnętrzny niepokój nakazywał mu pozostać w ukryciu i czekać na dalszy przebieg zdarzeń.

Przybysz wypalił papierosa i nagle zgasił latarkę. Zbyszek usłyszał trzask łamanych gałęzi. Mężczyzna przemieszczał się w jego stronę. Przeszedł około dwudziestu metrów nad brzegiem żwirowni i zatrzymał się. Robak wstrzymał oddech. Znowu zapaliła się latarka. Snop światła omiótł drzewo, za którym ukrył się Robak, jednak kierowca nie dostrzegł widocznie nic podejrzanego, bo ponownie zgasił latarkę, postał jeszcze z minutę i nie włączając latarki, ruszył z powrotem w kierunku kampera. Zbyszek zastanawiał się, czemu właściwie facet tak utrudnia sobie życie, łażąc po lesie po omacku. Po chwili znowu zapanowała cisza, po czym rozległ się odgłos otwieranych drzwi samochodu.

Zbyszek wychylił się ostrożnie zza drzewa i starając się robić jak najmniej hałasu, przeczołgał się na brzeg żwirowni, gotowy natychmiast położyć się na ziemi. Jego oczy przyzwyczajone do ciemności bez trudu zauważyły sylwetkę kierowcy, który coś dźwigał, idąc w stronę wody. Zbyszek podniósł głowę i usiłował dostrzec, co gość niesie. Ładunek był na tyle długi i ciężki, że musiał go sobie zarzucić na ramię. Przybysz przemieszczał się w stronę skarpy. Kiedy do niej dotarł, zatrzymał się, jakby poprawiając ładunek trzymany w rękach. Nagle zrobił zamach i sporych rozmiarów pakunek runął do wody. Odgłos chlupnięcia był dość głośny. Robak poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach i prawie natychmiast wytrzeźwiał. Nikt normalny nie wyrzucałby czegoś do wody w środku nocy, w ustronnym miejscu. Wydawało się to cholernie podejrzane.

Kierowca kampera tymczasem znowu włączył latarkę i skierował ją w miejsce, gdzie wrzucił pakunek. Robak ostrożnie podniósł głowę. Wyraźnie tonęło tam coś ciężkiego. Woda przez chwilę jeszcze bulgotała, aż to coś pogrążyło się w kipieli. Przybysz zgasił latarkę, chwilę stał w bezruchu, po czym niemal pobiegł w stronę auta. Uruchomił silnik, zapalił światła i wykręcił z piskiem opon. Robak, wstając, próbował dostrzec numer rejestracyjny kampera, ale było zbyt ciemno. Na dodatek kierowcy wyraźnie się spieszyło. Zbyszek poszedł za jego przykładem i zaczął biec w kierunku domu.

Bez trudu odnalazł dróżkę, którą dobiegł do wioski. Mimo wypitego alkoholu przebycie trzech kilometrów zajęło mu niecałe pół godziny. Nerwowo szarpnął furtkę, wbiegając na podwórko. Dom tonął w świetle. Kiedy tylko otworzył drzwi, ujrzał żonę z synem i córką oraz szwagra z teściami. Wszyscy stali w holu i gorączkowo dyskutowali.

– Boże! Gdzieś ty był? – krzyknęła Grażyna na widok męża.

Zbyszek zmęczony biegiem, dyszał ciężko, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Podszedł do niego brat żony i poklepał go po ramieniu.

– Pomożemy ci, szwagier – powiedział, jakby chciał go uspokoić. – Mam odłożone dwieście tysięcy. Pożyczę, a oddasz, jak się odkujesz…

– My damy sto tysięcy, które mamy odłożone – szybko dodał teść. – Nie musicie oddawać i tak wszystko dla dzieci przecież.

Zbyszek wreszcie złapał oddech.

– Dziękuję – rzucił i szybko dodał: – Szwagier, zawieź mnie natychmiast do Posypki.

– Do Tomka?

– Nie wiem, albo widziałem coś ważnego, albo… – Robak uciął nagle.

– Co się stało? – dopytywała zdenerwowana Grażyna.

– Proszę cię, zawieź mnie – nalegał Zbyszek.

Po kwadransie dobijali się do domu aspiranta Tomasza Posypki, który pracował w wydziale kryminalnym w Mordach. Drzwi się jednak nie otworzyły. Dopiero po paru minutach przez okno na piętrze wyjrzał zaspany funkcjonariusz.

– Co wy tak na alarm? – dopytywał, ziewając i patrząc na nich z góry, jeszcze młody, szczupły, ale już nieco łysiejący blondyn.

– To ja, Zbyszek Robak. Złaź na dół, musimy pogadać.

– Dobra, dobra – odparł niechętnie policjant. – Założę tylko dres i buty.

Po chwili stał przed niespodziewanymi gośćmi tuż przy wejściowych drzwiach. Robak w telegraficznym skrócie opowiedział mu przebieg wydarzeń, których był świadkiem przy starej kopalni. Policjant wysłuchał relacji, spojrzał uważnie na Zbyszka i westchnął.

– Nie pochlaliście? – zapytał wprost.

– Kurwa, Tomek, flaszka ma mi rozum odebrać? Ile my się znamy? – żachnął się Robak.

Tomek pokiwał głową i podrapał się po policzku. Fakt, słabej głowy to Zbychu nie miał, wszyscy o tym wiedzieli.

– Chłopie! To może być pies albo… – zaczął tłumaczyć.

– To było za duże na psa i, do cholery, każdy normalny człowiek oświetla sobie drogę pod nogami, a ten wyrzucił pakę i szybko odjechał na pełnym gazie. Nawet dziurska mu nie przeszkadzały, te od strony starej cegielni.

Posypka na chwilę się zamyślił, potarł kark i w końcu zdecydował:

– Posłuchaj! Rano ściągnę strażaków z powiatowej z pontonami. Nasi nie mają sprzętu do nurkowania. Będę po ciebie o siódmej.

ROZDZIAŁ III

Aspirant znany był ze swojej punktualności i solidności. Wsiadł z samego rana w służbowy radiowóz i na miejscu był nawet przed czasem. Ku swemu zaskoczeniu zobaczył, że przed domem już stoi Robak i namiętnie o czymś dyskutuje ze swoim szwagrem.

– Wsiadajcie, panowie – zaprosił ich policjant, ale po chwili się nieco zafrasował. – Zbyszek, tylko…. jak miałeś jakieś przywidzenia, to wyjdziemy na idiotów.

– Tomek! Przyznaję, że byłem po połówce, ale rozumu mi nie odebrało, widziałem wszystko na własne oczy.

– Dobra, na miejscu już jest King – oznajmił aspirant i ruszyli.

Po dwudziestu minutach znaleźli się przed wjazdem do lasu od strony nieczynnej cegielni. Na poboczu zauważyli wysoką sylwetkę podinspektora Jana Króla, komendanta posterunku w Mordach. Na widok zbliżającego się podwładnego komendant machnął ręką, zatrzymując przybyłych. Wsiadł do samochodu i oznajmił:

– Zostawiłem tu jednego chłopaka, a my pojedziemy bokiem drogi. Jeżeli coś jest na rzeczy, to być może na tej drodze trzeba będzie szukać śladów opon tego kampera.

– Dobra myśl – przyznał Posypka.

– A ty, Robak, ile wczoraj przyjąłeś? – zapytał szef komisariatu, świdrując ostrym wzrokiem Zbyszka. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że King, bo tak nazywano komendanta za jego plecami, mimo iż już w średnim wieku, z posiwiałymi skroniami i na ciepłej posadce na komisariacie policji w niezbyt wymagającej okolicy, to typ stanowczy, który nie znosi krętactwa i potrafi wykryć każde kłamstwo lepiej niż niejeden wariograf.

– Panie komendancie, pokłóciłem się z moją i walnąłem flachę.

– Co piłeś?

– Połówkę wyborowej.

– To po połówce nie powinieneś mieć zwidów – przyznał w zamyśleniu Król.

– Zbyszek ma mocną głowę – szybko dodał szwagier Robaka, który do tej pory się nie wtrącał.

Gdy dotarli na miejsce, Robak wskazał palcem miejsce.

– Tam stanął, na prawo od starego wjazdu. Wyglądało mi to tak, jakby znał teren.

– Dlaczego tak uważasz? – zapytał Król.

– Jak to dlaczego? Poszedł prosto na skarpę. Tam jest najgłębiej. Skąd o tym wiedział?

Król pokiwał ze zrozumieniem głową.

Gdy wysiedli z samochodu, komendant rozejrzał się uważnie i rzucił:

– Nie łaźcie przy skarpie. Możecie zadeptać ślady.

Niemal godzinę czekali na samochód straży pożarnej z komendy powiatowej. Na szczęście strażacy szybko uwinęli się z wodowaniem sporych rozmiarów pontonu, który przywieźli ze sobą na przyczepie za wozem.

– Ciekawe, czy coś znajdą – zastanawiał się głośno Posypka, przyglądając się, jak jeden ze strażaków w stroju płetwonurka, ubezpieczony specjalną linką, zszedł pod wodę w miejscu wskazanym przez Robaka. Dwóch jego kolegów pozostało w pontonie, by go asekurować.

Minął dobry kwadrans, gdy jeden ze strażaków ubezpieczających płetwonurka krzyknął z pontonu:

– Panowie, dwadzieścia metrów!

– Tak jak mówiłem – zauważył podinspektor, który przyglądał się całej operacji z brzegu z marsową miną. – Jedenaście lat temu trzech pijanych kolegów założyło się o to, który najlepiej skoczy na główkę. Jeden z nich… jak on się nazywał, Władek, Władek Wróblewski, nie wypłynął. Wtedy nurek, który go znalazł, twierdził, że jest dwadzieścia jeden metrów.

Nagle ubezpieczający poczuł szarpnięcie za linkę wykonane przez płetwonurka.

– Coś jest, każe ciągnąć w górę! – krzyknął.

Po jakichś dziesięciu minutach nurek powoli wypłynął na powierzchnię. Kiedy jego kombinezon pojawił się na poziomie lustra wody, został pochwycony przez kolegów i odholowany do brzegu, gdzie łatwiej było mu wyjść po zdjęciu maski. Podniecony nurek niemal krzyczał:

– Panowie, jest duży worek! Zacząłem macać i wyczułem chyba głowę!

– O kurwa! A nie mówiłem! – wykrzyknął z triumfem w głosie Robak.

– Da pan radę? – zapytał podinspektor płetwonurka.

– Nie. Trzeba ściągnąć jeszcze jednego nurka. Na dole nic nie widać. Jakieś maszyny i mułu na dnie na metr.

– Tomek, wal do komisariatu! – wydał polecenie Król. – Wzywaj z wolnego wszystkich! Ja dzwonię do komendy powiatowej z prośbą o techników. Ewka niech zabezpieczy cały monitoring z okolicy. Może trafimy ten samochód. – Raz jeszcze odwrócił się w stronę płetwonurka i zapytał, by się upewnić: – Jest pan pewien, że to głowa?

– Myślę, że tak. Wyczułem jakby oczodoły i nos. Worek na oko ma dwa metry i jest czymś obciążony. Nie dałem rady go podnieść.

– To może niech pan poprosi o jeszcze dwóch nurków – zaproponował Król.

– Myślę, że to dobry pomysł – odrzekł nurek i ruszył do wozu strażackiego.

Po trzech godzinach tajemniczy ładunek został wydobyty. Już na pierwszy rzut oka widać było, że worek zawiera ludzkie zwłoki. Teren został zabezpieczony przez techników kryminalistyki. Wezwano biegłego lekarza i prokuratora pełniącego dyżur. Po oględzinach ciało przewieziono do prosektorium w celu dokonania sekcji.

Robak, który wciąż był na miejscu, przyglądał się właśnie odjeżdżającej karetce ze zwłokami. Szwagier ulotnił się już jakiś czas temu, nie chcąc patrzeć na to całe widowisko. Zbyszkowi, ze względu na to, że był świadkiem, kazano czekać.

– Co? Nie możesz uwierzyć w to, co zobaczyłeś? – zapytał go Posypka, który nagle stanął obok.

– Nie, ale już w nocy wiedziałem, że coś jest nie tak…

– Chodź, muszę cię przesłuchać i spisać zeznanie. Im wcześniej, tym lepiej – rzucił aspirant.

– Jasne, zaraz sobie jeszcze raz poukładam wszystko do kupy. Aha, ten gość palił papierosa.

– Chyba wyrzucił go do wody. Nasi nie znaleźli żadnego peta na skarpie.

ROZDZIAŁ IV

Dochodziła dziewiętnasta, gdy w gabinecie podinspektora Króla, przy niewielkim stole, przy którym odbywały się zwykle odprawy, zebrali się policjanci prowadzący sprawę ciała znalezionego przy starej żwirowni.

– I co moje orły wyniuchały? – zaczął rozmowę Król, otwierając notatnik i spoglądając z uwagą na podkomisarz Ewę Tomaszewską i aspiranta Posypkę. Dziewczyna, młoda szatynka, o nieco zbyt okrągłej, wręcz dziecięcej twarzy, spojrzała niemal błagalnie na Posypkę, który poinformował służbowym tonem:

– Byłem obecny przy sekcji i oględzinach, które nadzorowała pani prokurator Celeba.

– No, młoda krew! Tak jak wy – zauważył podinspektor.

– Powiem tak, jak żyję, to takie rzeczy oglądałem tylko w filmach. – Posypka z niedowierzaniem pokręcił głową.

Komendant uśmiechnął się krzywo i stwierdził z przekąsem:

– To trzeba było zostać rolnikiem, tak jak brat. Nie narażałbyś się na oglądanie takich rzeczy.

– Kiedy, panie komendancie, ja w polu też przecież robię – rzucił na odczepne młody policjant.

– Dobra, co zobaczyłeś i co ustaliłeś?

W tym momencie na biurku komendanta zadzwonił telefon.

– Tak, co się dzieje? – zapytał Król po podniesieniu słuchawki. Po chwili rzucił: – No to dawaj go do mnie na górę. – Zakończył rozmowę i oznajmił wyraźnie niezadowolony: – Mamy wsparcie. Nowy etat, specjalista prosto z Warszawy.

Ewa i Tomek popatrzyli na siebie. Wiedzieli, że po odejściu jednego z ich kolegów na emeryturę ma przyjść na jego miejsce ktoś nowy. Nie wiedzieli jednak, że tak szybko. Po chwili ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę – rzucił Król.

Drzwi się otworzyły i stanął w nich dość wysoki trzydziestoparoletni mężczyzna o średniej budowie ciała i ciemnych, modnie wystrzyżonych włosach zaczesanych do tyłu.

– Melduje się podkomisarz Maciej Krupiński ze stołecznej komendy policji. Z przeniesieniem do pracy u was – przedstawił się.

Król po usłyszeniu nazwiska nowo przybyłego zmarszczył czoło, jakby coś sobie właśnie przypomniał, ale po chwili wstał, podszedł do policjanta i przywitał się.

– Podinspektor Jan Król, a to pana koledzy – wskazał podwładnych – podkomisarz Ewa Tomaszewska i aspirant Tomasz Posypka.

Po tej wstępnej prezentacji komendant wskazał miejsce przy stole, poprosił przybysza, aby usiadł, i zapytał:

– A co kolegę komisarza popchnęło do pracy w naszym komisariacie? Wszyscy raczej starają się dostać do stolicy, a nie do nas. My to raczej prowincja i to nie za atrakcyjna.

– Mój ojciec pochodził z tych okolic. W latach osiemdziesiątych wyjechał do Warszawy i tam poznał mamę. Niestety rodzice już zmarli, a ja pół roku temu rozwiodłem się z żoną. Kiedy dowiedziałem się, że odziedziczyłem dom po babci oraz połowę gospodarstwa, postanowiłem wracać w te strony – wytłumaczył Krupiński spokojnie, jakby w ogóle nie zauważył pobrzmiewających w głosie Króla nut sarkazmu.

– A to tak na stałe czy tylko na pewien czas? – spytał podinspektor.

– Ze stolicą nic już mnie nie łączy. Raczej więc na stałe.

– Rozumiem, ale kolega zaczyna od poniedziałku.

– Tak. Przejeżdżałem i zobaczyłem światła w komisariacie. Chciałem poprosić o telefon do pana komendanta. Ale okazało się, że mam szczęście i trafiłem na pana osobiście.

Król pokiwał ze zrozumieniem głową, wstał i podszedł do swojego biurka. Z jednej z szuflad wyciągnął niewielki szarawy kartonik. Podał go Krupińskiemu.

– Proszę, to moja wizytówka. Nie zastałby mnie pan, gdyby nie zabójstwo, a raczej podrzucenie zwłok, które miało miejsce na terenie miejscowej żwirowni – wyjaśnił, znowu rozsiadając się przy stole. – U nas miejscowość i okolica spokojna. Rzadko coś się dzieje, więc sam kolega rozumie, że ochoczo zabraliśmy się do wyjaśnienia sprawy.

Krupiński pokiwał głową i zapytał:

– To może jednak już bym zaczął?

– A urlop?

– Sorry, panie komendancie. U nas w Warszawie wiele się dzieje, ale nie przyjechałem tutaj na wypoczynek, a i tak do poniedziałku nie usiedziałbym na dupie.

– Dobra – odparł Król, przyglądając się uważnie nowemu nabytkowi. – To może mniej oficjalnie. To Ewa i Tomek, a na mnie we wsi mówią King.

Krupiński o mało nie parsknął śmiechem. Posypka za to pobladł nieco, zerkając porozumiewawczo na Ewę. Wszyscy na komisariacie wiedzieli, że to on pierwszy tak nazwał szefa.

– Królów było wielu – zaśmiał się nerwowo młody aspirant – ale King we wsi jest tylko jeden. Racja, szefie?

– Racja, racja, Posypka – rzucił podinspektor z lekkim rozbawieniem. Po chwili jednak już poważnym tonem poprosił: – Dobra, przejdźmy do sprawy.

– Tak, oczywiście – z wyraźną ulgą zgodził się Tomek i zerknął do teczki, którą na początku narady położył przed sobą na stole. – A więc wracając do oględzin ciała i sekcji… Zwłoki należą do kobiety lat około czterdziestu. Wzrost sto siedemdziesiąt centymetrów. Waga siedemdziesiąt kilogramów, średniej budowy ciała. Blondynka o długich kręconych włosach. Śmierć nastąpiła na skutek uduszenia. Najprawdopodobniej użyto do tego rajstop ofiary. Na ciele widoczne były liczne rany świadczące o tym, że kobieta przed śmiercią była torturowana w brutalny sposób. Na nogach w różnych miejscach widoczne były jakieś znaki, na pierwszy rzut oka przypominające usta. Piersi jej były przypalane albo niedopałkiem papierosa, albo jakimś rozgrzanym narzędziem. Naliczyliśmy około pięćdziesiąt ran na obu piersiach. Liczne ślady na plecach, nogach i pośladkach świadczą o tym, że kobieta była wielokrotnie bita jakimś ostrym narzędziem typu pejcz. Jedynie twarz nie była okaleczona.

Posypka wyjął z teczki plik zdjęć.

– Co za bydlę – drżącym głosem rzuciła Tomaszewska, przyglądając się jednemu ze zdjęć.

– Miała może jakieś dokumenty, biżuterię? – spytał podinspektor.

– Nie, chyba sprawca zdjął jej biżuterię. Ale, ale, miała znak szczególny – zauważył Posypka i pokazał następne zdjęcie. – Tatuaż smoka na plecach, dość dużych rozmiarów.

– Chiński na pierwszy rzut oka – zauważył Krupiński.

– Jutro prokurator ma zamieścić komunikat i przedstawić zdjęcie denatki.

– A worek? – zapytał Król.

– Worek, a właściwie dwa worki były zszyte grubym sznurkiem dość fachowo. Etykiety i inne napisy mogące świadczyć o pochodzeniu worków zostały wycięte i zaszyte, a worek obciążono cegłami. A, i jeszcze jedno – przypomniał sobie Posypka. – Kobieta była wielokrotnie zgwałcona, nie znaleziono jednak śladów nasienia. Tylko w pochwie i odbycie znaleziono po jednej monecie jednozłotowej.

– A co z czasem przypuszczalnego zgonu? – zapytał Krupiński.

– Według lekarza wykonującego sekcję nie dłużej niż dwanaście godzin od wyłowienia zwłok.

– Czyli musiał ją zabić godzinę, dwie przed wyrzuceniem zwłok – zauważyła Ewa.

– Na to wygląda – odparł Król i zapytał: – A co z monitoringiem?

– Przejrzałam z grubsza nagrania ze stacji benzynowych – zameldowała tym razem Tomaszewska. – Na jednej z nich, przy drodze biegnącej w stronę centrum kraju, odległej od Mord o dwanaście kilometrów, na nagraniu widać przemieszczającego się kampera. Jednak nie da się ustalić nic oprócz koloru auta, ciemnobrązowego. Dlatego wysłałam do właściciela stacji prośbę o zabezpieczenie i zgranie monitoringu. Jutro wysyłam pismo do wszystkich zarządców autostrad, aby sprawdzili zapisy przy wjazdach, oraz do jednostek policji z prośbą o przejrzenie nagrań z dzisiejszej nocy i określenie, czy w promieniu stu kilometrów ktoś nie zauważył podobnego samochodu. Ponadto spróbuję w naszym województwie ustalić właścicieli wszystkich podobnych wozów. Technik obiecał mi, że może odczyta markę pojazdu.

– W mazowieckim może być trochę takich zabawek – odezwał się Krupiński i szybko dodał: – I nie wiadomo, czy nie był to zagraniczniak. Skontaktujmy się z przejściami granicznymi. Jeżeli to zagraniczniak, to po występach może wracać do domu…

– Może – potwierdził Król.

Dalszą rozmowę przerwała im komórka Posypki, który zerknął na ekran telefonu i rzucił:

– Pani prokurator Celeban.

– Odbieraj! Widocznie też nie może oderwać się od pracy – zażartował podinspektor.

– Witam panią prokurator – zaczął rozmowę Posypka i już po chwili oznajmił szefowi: – Pani prokurator prosi o spotkanie jutro o dwunastej. Chce nam coś ciekawego pokazać.

– Niech przyjeżdża – krótko odpowiedział komendant.

– Do zobaczenia, czekamy. I życzę miłych snów, o ile takie mogą się przyśnić po tak paskudnym dniu – rzucił aspirant na pożegnanie i zakończył rozmowę z prokurator.

– Tyle lat spokoju, a tu masz babo placek – rzekł zamyślony Król.

– Od Małolepszych? – domyślił się Posypka.

– Dokładnie tak. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi rok, pierwszy rok mojej pracy.

– Kolega nie jest stąd – Tomaszewska zwróciła się do Krupińskiego, widząc zakłopotanie na twarzy mężczyzny, który nie wiedział, o co chodzi szefowi – to nie zna opowieści o gangu Olsena.

– Gangu Olsena?

– Może pan komendant sam opowie – poprosiła Ewa nieśmiało. Pracowała na komisariacie już jakiś czas, ale nadal nieco bała się słynnego Kinga.

Dowartościowany Król wyciągnął paczkę papierosów, wyjął jednego dla siebie, a następnie poczęstował podwładnych. Ewa i Krupiński odmówili, a Posypka wyszperał w kieszeni spodni zapalniczkę, podał ogień szefowi i sam zapalił. Podinspektor zaciągnął się, wypuścił powoli dym i zapatrzywszy się w okno, rozpoczął opowieść:

– W maju dziewięćdziesiątego drugiego roku doszło do morderstwa braci Małolepszych, Edwarda i Tadeusza. Obaj byli starymi kawalerami trudniącymi się handlem warzywami i owocami. Nikt w okolicy nie wiedział, że bracia tak naprawdę zajmują się zupełnie czymś innym. Ale po kolei. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, dom Małolepszych stał w ogniu. Po ugaszeniu pożaru znaleźliśmy zwęglone zwłoki. Tadeusz przywiązany był do krzesła, a jego ciało było spalone całkowicie, ale Edward leżał związany na łóżku. Jego twarz dziwnym trafem ocalała, choć wokół niemal wszystko spłonęło. Kiedy przeprowadzono sekcję, okazało się, że był zakneblowany mokrym ręcznikiem, a wewnątrz ust spoczywał papieros. Edward nie rozstawał się z papierosami. Stąd chłopaki po obejrzeniu Gangu Olsena i sceny, kiedy Olsena wyławiają z morza, zdejmują mu knebel, a on wyjmuje z ust niedopalone cygaro, nazwali Małolepszych gangiem Olsena. – Ewa cicho zachichotała, a Posypka uśmiechnął się pod nosem, choć oboje znali tę opowieść na pamięć. Tymczasem komendant ponownie odpłynął w przeszłość: – Zrobiliśmy przeszukanie i wtedy się okazało, że żuk braci, którym jeździli na handel, ma specjalną skrytkę, a w niej cały zestaw narzędzi do włamań łącznie z butlami i palnikiem. Gdy przeszukiwałem szopę, zaintrygowała mnie góra węgla. To był wtedy w tej okolicy prawdziwy rarytas. Na dodatek duża sterta drewna na podwórku świadczyła o tym, że bracia nie musieli kupować węgla. Postanowiłem więc sprawdzić ten węgiel i zacząłem kopać. I tak znalazłem słoik pełen złota i obcej waluty. Coś mnie jednak tknęło i postanowiłem w nocy zaczaić się w szopie. No i około drugiej znalazł się tam kuzyn Małolepszych z sąsiedniej wsi, Lucjan Kubat, i zaczął przerzucać węgiel. Na mój widok o mało nie dostał zawału. Rano zrobiliśmy rewizję w jego domu i znaleźliśmy mniejszy słoik ze złotem i walutą. – Król na chwilę przerwał i zaciągnął się papierosem. Wypuszczając dym, przyjrzał się swoim słuchaczom, jakby chciał sprawdzić, czy jego relacja robi na nich odpowiednie wrażenie. Musiał być zadowolony z lustracji, bo kontynuował: – Wziąłem pałkę do ręki i po kwadransie dowiedziałem się całej prawdy. Okazało się, że Małolepsi i Kubat jeździli po targach, handlując owocami, a w rzeczywistości przyglądali się handlującym. Wybierali handlarzy trudniących się obrotem skórami, futrami i zagranicznymi ciuchami. Obserwowali ich i w czasie, kiedy nikogo nie było w ich domach, dokonywali włamań. Kradli głównie złoto i walutę. Zwykle wybierali miejscówki wokół Warszawy, ale nie za blisko swojego miejsca zamieszkania. Lucjan zeznał, że miesiąc przed zabójstwem kuzynów włamali się do właściciela masarni i ukradli mu z domu sejf, którego nie mogli otworzyć na miejscu. Po otwarciu sejfu okazało się, że oprócz złota i waluty były tam dwa klasery. Jeden ze starymi monetami, a drugi ze znaczkami. Chcieli to sprzedać paserowi z Warszawy.

– Udało się ustalić, kto usmażył gang Olsena? – zapytał zaciekawiony Krupiński.

– Najpierw odszukaliśmy właściciela masarni, który twierdził, że jego dziadek kupił te klasery w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku od rosyjskiego żołnierza, który z kolei rzekomo zrabował je w jakimś majątku w Prusach Wschodnich. Mężczyzna zeznał, że nigdy nie wyceniał zawartości klaserów, ale potwierdził, że były tam stare znaczki i monety. Później okazało się, że złoto ze słoika pochodzi z włamań dokonywanych już od osiemdziesiątego czwartego roku. Tylko po części udało się ustalić, do kogo należało, bo pokrzywdzeni często nie zgłaszali prawdziwych ilości tego, co ukradli im złodzieje. Lucjan postraszony długim wyrokiem wyśpiewał wszystko. Dostał chyba siedem lat… – Komendant znowu przerwał na chwilę, aby zaciągnąć się papierosem. Po chwili opowiadał dalej: – Znaczki i monety znalazły się w antykwariacie w Monachium. Rozpoznał je potomek pruskiego arystokraty. Zrobiła się afera i wtedy okazało się, że osobą, która sprzedała te znaczki, był mieszkaniec Warszawy. Po zatrzymaniu twierdził, że kupił je od nieznanego mężczyzny na bazarze. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jego ojciec był znanym warszawskim paserem.

– I co, był proces? – spytał Krupiński.

– Był, ale sąd uniewinnił ich z powodu braku dowodów. A wiesz, na ile wycenione były klasery w Monachium w dziewięćdziesiątym piątym roku? – Krupiński pokręcił przecząco głową. – Na dziesięć milionów marek.

Maciek aż gwizdnął z wrażenia.

– Zdaje się jednak, że wasz gang Olsena miał wiele wspólnego z tym z filmu – uśmiechnął się znacząco.

– Dobra, panowie – powiedział Król i zerkając na Ewę, szybko się poprawił: – i panie, widzimy się jutro.

Kiedy wszyscy wstali i skierowali się do wyjścia, komendant podszedł do Maćka:

– Komisarzu Krupiński, mogę jeszcze na słowo?

Nowy podwładny przystanął.

– Niech pan siądzie.

Maciek usiadł obok zwierzchnika, a Król spojrzał na niego i powiedział stanowczym głosem:

– Niech to, co powiem, zostanie między nami.

– Oczywiście – zapewnił Krupiński.

– Ty z wielkiego miasta, my z małej wsi – powiedział spokojnie podinspektor. – Lubię szczerość, a nie znoszę zadzierania nosa. Do mnie każdy może zadzwonić o każdej porze dnia i nocy, ale i ja, kiedy zajdzie potrzeba, dzwonię do moich podwładnych i wiem, że mogę na nich liczyć i że mnie nie oleją…

– Nie mam zamiaru zadzierać nosa – odparł stanowczo Maciek.

– Cieszę się – stwierdził komendant i po chwili namysłu zapytał: – Czy twój ojciec miał na imię Roman?

– Tak – potwierdził chłopak i przyjrzał się bacznie swojemu nowemu szefowi.

– W tym roku minie już trzydzieści siedem lat – stwierdził niespodziewanie komendant.

Krupiński milczał przez parę sekund, czekając na słowa wyjaśnienia. Te jednak nie padały, więc postanowił przejąć inicjatywę:

– Wiem, panie inspektorze, co zdarzyło się trzydzieści siedem lat temu, i wiem, że mój ojciec za to odpokutował, umierając w wieku pięćdziesięciu pięciu lat na zawał.

– Wśród tych zabitych czterech chłopaków był mój brat cioteczny, Marek Grudziński. Miał dziewiętnaście lat – rzucił oschle Król.

– Czy mam prosić o przeniesienie? – Krupiński wypowiedział te słowa bez cienia nerwowości.

– Nie – szybko i zdecydowanie odparł Król. – Nie możesz być odpowiedzialny za to, co się wtedy stało, ale dobrze, jeśli każdy zna historię swojej rodziny. Choćby to była historia tragiczna.

ROZDZIAŁ V

Następnego dnia z samego rana Maciek poznał resztę obsady komisariatu, na którym przyszło mu pracować. Byli uprzejmi, sympatyczni, choć zachowywali się w stosunku do niego z wyraźną rezerwą. Nie dziwił im się. Wszyscy świetnie się tu znali, stanowili niewielką, ale zgraną grupkę, a on był „tym nowym”, obcym gościem z wielkiego miasta.

Gdy wreszcie usiadł przy swoim biurku, włączył laptopa i zaczął logować się na stronę internetową swojego nowego miejsca pracy, do pokoju weszli Tomaszewska z Posypką. Przez chwilę przysłuchiwał się ich żywej, dość głośnej dyskusji na temat autopsji. Sprawa była ciekawa, bardzo nietypowa, jak na tak małą mieścinę. Zaintrygowała go. Szybko podszedł do stanowiska Tomka i spytał:

– Przepraszam, czy mógłbym wam w czymś pomóc, zanim pojawi się prokurator?

Posypka zmarszczył brwi i zlustrował nowego kolegę, jakby szacował, czy warto skorzystać z oferty. Wynik lustracji widocznie był pozytywny, bo zreferował swoje wątpliwości:

– Wiesz co, cały czas nurtuje mnie ten tatuaż na plecach denatki, sięgający aż do prawego pośladka. Nie znasz kogoś, kto mógłby na to rzucić okiem? Po zgraniu zdjęcia na komputer oprócz chińskiego smoka wypatrzyłem jeszcze coś.

Maciek podszedł do komputera kolegi i zerknął na ekran, na którym widniało powiększone zdjęcie pleców zamordowanej. Tomek raz jeszcze stuknął w fotografię na monitorze. Na zbliżeniu misternego, niezwykle dopracowanego tatuażu chińskiego smoka dało się zauważyć na jednej z piersi stwora mały znaczek marki Harley-Davidson.

– Prześlij mi to – poprosił Maciek, zapisując na kartce swój adres mailowy, i dodał: – Mam w Warszawie kolegę, który prowadzi jeden z najlepszych salonów tatuażu. Może coś podpowie.

Kwadrans później zadzwoniła komórka Maćka.

– Cześć, Roman – rzucił Krupiński do słuchawki, rozpoznając numer właściciela jednego z najdroższych studiów tatuażu w stolicy. – Obejrzałeś to arcydzieło?

– No cześć, piesku – rzucił tatuażysta. – Robiłem takie cudeńka, ale to nie wyszło spod mojej ręki.

– A nie wiesz, przyjacielu, spod czyjej?

– Kolego, o żywych ani słowa! Chcesz, abym stracił klientów i jeszcze rozniosło się, że pracuję dla psiarni?

– Akurat nie o żywych chodzi. Właściciel, a raczej właścicielka tego pięknego smoka została zamordowana wczoraj w nocy – poinformował chłodno Maciek. – Wydaje nam się, że świr ma hopla na punkcie kobitek z ładnymi tatuażami. Jak się to rozniesie, a my go w porę nie znajdziemy, to możesz zwijać interes. – W słuchawce zapanowała cisza. Krupiński wiedział, że trafił w czuły punkt kolegi. – Wiem, że każdy z was ma jakiś swój znak rozpoznawczy, który skrzętnie ukrywa przed klientami. Wystarczy nazwisko, numer telefonu. Cokolwiek.

Roman westchnął, ale odparł:

– No dobra, dostaniesz telefon do dziewczyny. To kumpela, ale ani słowa, że to ja ci ją wystawiłem.

– OK. Jak zawsze masz to jak w szwajcarskim banku – skwitował Maciek.

– Dostaniesz SMS-a z numerem Izy. Smok w prawym oku ma mały kwadracik. To jej znak rozpoznawczy. Ona obsługuje przeważnie kobiety i to raczej dziane.

– Ile to mogło kosztować?

– Minimum siedem tysięcy.

– Mam dług u ciebie.

– Zapamiętam to, psiaku, i pamiętaj, ani pary z gęby.

– Oczywiście – potwierdził Maciek i rozłączył się.

Po chwili Krupiński położył na biurku Tomka karteczkę z numerem telefonu.

– Tatuażysta? – spytała Ewa, której biurko stało tuż obok stanowiska Posypki. Maciek pokiwał głową. – Łatwo ci poszło – skwitowała dziewczyna.

– Warszawa… – stwierdził Tomek.

– Nie, kokaina – odparł Maciek.

– Jak to kokaina?

– Zwinąłem go kiedyś z paroma gramami i od tej pory… – Krupiński zawahał się, ale dokończył ze znaczącym uśmiechem: – jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

– U nas, Ewka, musieliby iść na ucho za flaszkę pod remizą – zauważył Posypka.

– Kto wie, czy nie wdrożymy i tego rozwiązania – zażartował Maciek, postukał palcem w służbowy telefon i stwierdził: – Dzwonimy. Tylko pamiętajcie, to musi wyglądać bardzo poważnie.

Ewa i Tomek pokiwali głowami, po czym Maciek wybrał numer.

Po chwili oczekiwania usłyszał w słuchawce ochrypły kobiecy głos:

– Przepraszam, ale nie mogę teraz rozmawiać. Mam klientów… Proszę zadzwonić nieco później.

– Witam panią, podkomisarz Maciej Krupiński, Komenda Stołeczna Policji w Warszawie. Obawiam się, że dla pani dobra i dobra pani klientów powinna mi pani poświęcić nieco czasu – powiedział Maciek śmiertelnie poważnym tonem.

W słuchawce zapanowała cisza.

– Ale to nie są żarty? – upewniła się rozmówczyni.

– Gdyby to były żarty, zadzwoniłbym z zastrzeżonego numeru – zapewnił Maciek. – Moje dane może pani sprawdzić, możemy też umówić się na regularne przesłuchanie, ale ponieważ tu chodzi o życie pani i pani klientów, pani Izo, każda sekunda jest na wagę złota. Najlepiej gdyby pani mogła rozmawiać z miejsca, gdzie nie będzie pani słyszał żaden z klientów.

– Dobrze, proszę mi dać minutę – odparła kobieta. Po chwili wróciła do rozmowy, zamykając za sobą drzwi jakiegoś pomieszczenia. – Mogę już rozmawiać.

– Pani Izo, prowadzimy śledztwo w sprawie brutalnych morderstw kobiet, które posiadają tatuaże na plecach – kontynuował Maciek. – Parę osób z pani branży oglądało zdjęcia zwłok z tatuażem. Wiemy, że środowisko najlepszych fachowców nie jest liczne i pewne osoby wskazały na panią jako osobę, która wykonała tatuaż ostatniej z ofiar. Pani Izo, wyślę pani e-mailem zdjęcie. Ponieważ ostatnia ofiara została zamordowana w dość okrutny sposób, nie możemy przeprowadzić identyfikacji. Pani może nam pomóc zidentyfikować ofiarę, a my możemy ująć winnego i utrzymać całą sprawę w tajemnicy. W innym przypadku może się nią zainteresować prasa, a wtedy wasza branża z pewnością to odczuje.

– Ale ja nie mogę ujawniać tożsamości klientów. Będę skończona – niemal rozpaczliwie wyszeptała właścicielka studia tatuażu.

– Nikt się nie dowie, że pani z nami współpracuje. Oczywiście mogę panią wezwać na oficjalne przesłuchanie, ale wtedy nie unikniemy rozgłosu. Jeżeli zdjęcie z opisem zbrodni dostanie się do prasy, możecie liczyć się z poważnym odpływem klientów. Żadna z kobiet nie wytatuuje sobie nawet kwiatka z obawy przed tym świrem – stwierdził stanowczo Maciek, mimo przerażonych spojrzeń stojących obok Ewy i Tomka.

W słuchawce znowu przez chwilę zapanowała cisza.

– Dobrze, jeśli to któraś z moich klientek, podam panu adres, tylko proszę o dyskrecję…

– Pani również. Nie chcemy paniki – powiedział śmiertelnie poważnie Krupiński. Kobieta podała mu adres mailowy. Zapisał i rzucił jeszcze na koniec rozmowy: – Proszę o pilny telefon, bo liczy się każda minuta.

Po chwili wysłał kobiecie zdjęcie z tatuażem zamordowanej.

– Tak… można? – spytała niepewnie Ewa.

– Jeśli coś nie wyjdzie, mamy oficjalne wezwanie. Ale nie sądzę – odparł spokojnie Maciek.

– A wróżkę albo jasnowidza też kolega zna? Może szybki telefon… – rzucił z przekąsem Posypka.

– A znam. I na moich oczach gość znalazł ciało poszukiwanego – odparł Krupiński z powagą.

Posypka uśmiechnął się i już miał zapytać o szczegóły, gdy zadzwonił telefon na jego biurku.

– Tak, panie komendancie – zameldował się policjant. – Już ruszamy do gabinetu pana komendanta.

Odłożył słuchawkę i oświadczył pozostałym:

– Pani prokurator przyśpieszyła wizytę. Są z nią jacyś goście.

Krupiński i Tomaszewska spojrzeli na siebie porozumiewawczo, wstali zza biurek i ruszyli za aspirantem w stronę gabinetu podinspektora. Sekretarka już stała w drzwiach z pytaniem:

– Kawę, tak jak dla wszystkich?

– Jasne – odparł Tomek. – Dla mnie czarną, niesłodzoną, Ewka ma mało słodyczy w domu, to wrzuć jej dwie kostki, a warszawiak niech sobie sam zamówi.

– Czarną i dwie kostki lub posypkę z cukru – zażartował Krupiński.

Kiedy weszli do gabinetu komendanta, nastroje jednak szybko się zmieniły. Po jednej stronie stołu komendanta siedziała ubrana w elegancki żakiet trzydziestoparoletnia szczupła, atrakcyjna blondynka o długich prostych włosach. Maciek nie mógł oderwać od niej wzroku. Nie tylko dlatego, że wyglądała, jakby wybierała się na uroczystą akademię, a nie na rutynową odprawę w pracy. Było coś magnetycznego w jej drobnej twarzy i błękitnych, obserwujących badawczo każdego z rozmówców oczach. Przypominała mu kogoś. Towarzyszący jej dwaj mężczyźni byli w mundurach. Jeden miał dystynkcje nadkomisarza, a drugi inspektora.

– To moi ludzie: podkomisarz Tomaszewska, podkomisarz Krupiński prosto ze stolicy i aspirant Tomasz Posypka – odezwał się podinspektor i kontynuował, przedstawiając gości: – To naczelnik pionu kryminalnego nadkomisarz Kukuła i szef Komendy Powiatowej w Siedlcach inspektor Dudek. A to pani prokurator Jolanta Celeban. Nasz kolega z Warszawy jeszcze nie miał okazji pani poznać.

Maciek kiwnął uprzejmie głową, nadal przyglądając się bacznie kobiecie.

– Cieszę się, że państwo zaczęli to śledztwo – poinformował Kukuła – ale informacje pozyskane przez panią prokurator wskazują, że sprawa może być rozwojowa i mieć charakter ogólnopolski, a nawet międzynarodowy. Dlatego uważamy z panem inspektorem – mówiąc to zrobił służalczy ukłon w stronę przełożonego – że sprawę powinna przejąć nasza komenda.

Król lekko poczerwieniał i już miał oponować, kiedy niespodziewanie głos zabrał Krupiński:

– Przepraszam, panie inspektorze, że ośmielam się zabrać głos przed moim przełożonym – mówił bez wahania, głosem człowieka pewnego siebie – ale wydaje mi się, że kierunek obrany przez obecną władzę ma wzmacniać małe komisariaty, aby ludzie mogli czuć się bezpieczniej. To przecież dlatego otwierane są nowe placówki i etatowo wzmacniane te, w których pracuje za mało policjantów.

– Nie rozumiem, co to ma do prowadzonego śledztwa – rzucił poirytowany inspektor Dudek.

– A to, panie inspektorze, że wiedziony koniecznością wzmocnienia tego komisariatu przeniosłem się tutaj aż ze stolicy. A wie pan, kto przekonał mnie do tego kroku? – zapytał Krupiński i nie czekając na odpowiedź, rzucił: – Mój wuj.

– Ale co do tego ma pana wuj? – spytał już poważnie poirytowany inspektor.

– Zapewniam pana, że wiele. Otóż kiedy nie ma czasu, a ostatnio często go nie ma, opiekuję się jego kotem, którego wyprowadzam na spacer po Żoliborzu. Często również z moim szanownym wujem rozmawiamy. Podczas jednej z tych ciekawych dyskusji to właśnie wuj zasugerował, bym swoim doświadczeniem i pracą wspomógł jakiś niewielki komisariat i sprawdził, czy policja w tym kraju i wdrażane reformy idą w dobrym kierunku – wyjaśnił Maciek z powagą w głosie, nie spuszczając z oczu twarzy inspektora.

W gabinecie zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał po chwili nadkomisarz Kukuła.

– Pan komisarz chyba nie zdaje sobie sprawy z konieczności zaangażowania większych sił i środków. Przecież bez tego nie ruszycie z miejsca. Trzeba ustalić tożsamość zamordowanej, a wy stoicie w miejscu – tłumaczył niepewnie. Dalsze wywody przerwał mu jednak sygnał SMS-a przychodzącego na komórkę Krupińskiego.

– Przepraszam – powiedział Maciek i rzucił okiem na telefon. Odczytał treść wiadomości: „Sylwia Lisowska, lat 40, właścicielka prywatnej kliniki chirurgii szczękowej. Tylko niech Pan pamięta o umowie”. – Przepraszam – powtórzył Krupiński. – Pan komisarz uważa, że nie mamy żadnych osiągnięć i postępów w śledztwie, tak?

– Trzeba jak najszybciej ustalić tożsamość tej zamordowanej kobiety – powtórzył Kukuła.

– Melduję, że to już udało nam się ustalić – powiedział Krupiński i szybko wstał. Podszedł do komputera komendanta i zapytał: – Czy mogę na sekundę, panie inspektorze?

– Proszę – odparł Król, ocierając dyskretnie dłonią kropelki potu z czoła. Podczas toczącej się wcześniej rozmowy siedział niczym na rozżarzonych węglach. Informacja o wuju Krupińskiego wytrąciła nawet jego, z reguły spokojnego i pewnego siebie, z równowagi.

Maciek wpisał w przeglądarkę nazwisko i dane przesłane SMS-em. Po kilku sekundach ukazała się strona internetowa kliniki ze zdjęciem uśmiechniętej właścicielki.

– Mogę prosić panią prokurator i pana aspiranta – poprosił Maciek.

Kiedy prokurator podeszła do ekranu laptopa i spojrzała na zdjęcie, niemal wykrzyknęła:

– Tak, to ona.

Posypka potwierdził jedynie jej słowa.

– Jak udało się wam tak szybko to ustalić? – zapytała podekscytowana prokurator.

– No cóż, wuj jest mi wdzięczny za opiekę nad kotem – rzucił luźno Krupiński, wywołując znowu konsternację wśród niemal wszystkich obecnych. Maciek nie mógł nie zauważyć, że jedynie pani prokurator uśmiechnęła się dyskretnie. – To może jednak byśmy razem pociągnęli to śledztwo przy obopólnych korzyściach – zaproponował szybko, by goście nie zdążyli ochłonąć.

Inspektor Dudek spojrzał bezradnie na nadkomisarza Kukułę, jakby szukał w nim ostatniej deski ratunku. Gdy pomoc nie nadeszła, stwierdził z westchnieniem:

– Myślę, że to dobry pomysł. Razem możemy zdziałać więcej.

Nadkomisarz Kukuła tylko pokiwał głową, a inspektor rzucił pojednawczo:

– Proponuję, aby pani prokurator streściła zebrane informacje.

Prokurator zaczęła referować:

– Oto zdjęcia z wczorajszej sekcji zwłok i oględzin. Nie ukrywam, że to, co zobaczyłam, świadczy niezbicie o tym, iż sprawca to zapewne psychopata. Musimy zrobić wszystko, aby go ująć jak najszybciej. Mamy też przesłanki wskazujące na to, że mógł popełnić inne przestępstwa. W archiwach Komendy Głównej i Interpolu znalazłam dwie sprawy, podczas których stwierdzono na ciałach ofiar podobne okaleczenia.

Celeban wyciągnęła z jednej z teczek plik zdjęć i dokumenty z opisem sekcji. Zebrani w milczeniu przeglądali materiały. Krupiński przyglądał się zdjęciom. Widział już wiele, ale nie spodziewał się czegoś takiego i to tutaj, w niewielkiej mazowieckiej miejscowości. Ślady przypalania, precyzyjne cięcia przypominające kształtem usta, zasinienia od bicia i więzów na całym ciele. Cierpiała, i to długo, a oprawcy musiał sprawiać przyjemność jej ból. Nagle ta dojrzała, ale bardzo atrakcyjna blondynka o żywych, błękitnych oczach i karminowych ustach, która uśmiechała się z fotografii na stronie kliniki, stała się dla oprawcy jedynie przedmiotem, czymś, co mógł upodlić i zniszczyć w sobie tylko wiadomym celu.

Tymczasem prokurator kontynuowała:

– Podobne zabójstwo miało miejsce dwa lata temu w Grecji. W sierpniu dwa tysiące siedemnastego roku koło wyspy Kos wyłowiono identyczny worek składający się z dwóch części. Ofiarą była pilotka wycieczek, dwudziestosiedmioletnia Polka pracująca dla greckiego biura podróży, Agata Bendkowska. Została uduszona pończochami. Sprawca przed śmiercią zadał jej obrażenia identyczne jak te znalezione obecnie: znaki przypominające usta, przypalenia papierosem lub innym narzędziem, bicie po całym ciele oraz umieszczenie w pochwie i odbycie po jednej monecie euro.

– Czyli to może być obcokrajowiec – zauważył Posypka.

– Może. Zwłoki odkryto w sierpniu. Znalazł je angielski płetwonurek, komandos. Dziewczyna zaginęła w czerwcu i lekarze dokonujący sekcji ustalili prawdopodobną datę śmierci na czerwiec.

– Jak wyglądała ofiara? – zapytał w zamyśleniu Maciek.

Prokurator Celeban pokazała fotografię ofiary.

– Szczupła blondynka – zauważył Tomek.

– Grecy odkryli sygnał GPS pływającego wtedy po tych wodach jachtu lub statku. Być może to z niego wyrzucono zwłoki. Sprawdzili jednak blisko trzysta jachtów, w tym ponad dwadzieścia z polską obsadą. Wszyscy mieli alibi – wyjaśniła Celeban. – Zadzwoniłam do konsulatu w Atenach. Obiecali przesłać mi wszystkie materiały, ale radca prawny, który w tej sprawie reprezentował rodzinę zamordowanej na Kos, powiedział mi, że mogło być równie dobrze tak, iż ktoś po prostu wynajął jacht z wypożyczalni, a grecki właściciel nie zgłosił tego faktu, unikając płacenia podatku. Ponadto zabójca mógł wyrzucić w nocy ciało z motorówki lub skorzystać z pontonu, który był na wyposażaniu któregoś z jachtów.

– Niech pani poprosi o nazwiska wszystkich kontrolowanych na jachtach. Może ktoś z zagranicznych turystów, którzy byli wtedy na Kos, jest teraz u nas, w Polsce – zauważył nadkomisarz Kukuła.

– A druga sprawa? – zapytał Krupiński.

– Tak właściwie to już jej nie ma, bo sprawca został wykryty i odbywa karę dożywocia – oznajmiła Celeban.

– Dożywocia? – zdziwił się Król.

– Tak. Dokładnie dwadzieścia lat temu, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, niejaki Mirosław Koza po dyskotece zwabił w ustronne miejsce swoją znajomą, dwudziestotrzyletnią studentkę, Renatę Wolską, którą zgwałcił, pobił, a następnie udusił pończochami. Do pochwy i do odbytu wsadził jej monety dwuzłotowe.

– Były mocne dowody? – spytał podinspektor.

– Brak alibi, skóra napastnika za paznokciami ofiary, sperma w pochwie i odbycie, ślina ofiary na ubraniu napastnika. W samochodzie sprawcy oprócz jego materiału znaleziono również materiał ofiary i jej krew.

– To może jakiś kolega spod celi się nasłuchał i postanowił przebić osadzonego – stwierdził Maciek.

– Możliwe – przytaknął Dudek, stuknął w blat stołu długopisem i zapytał rzeczowo: – Co panowie proponujecie, jak dzielimy zadania?

– Pani prokurator ściągnie materiały z Grecji i ustali, czy ta dentystka na pewno jest naszą ofiarą. Jeżeli tak, to może panów ludzie ściągnęliby e-maile i pocztę tej kobiety i ustalili świadków – zaproponował Król i nagle zdał sobie sprawę, że odruchowo przejmuje dowodzenie. Był przyzwyczajony do tego, że to on rządzi na swoim komisariacie. Na moment znowu zapanowała krępująca cisza. Nikt jednak nie oponował, a Dudek w końcu jedynie zapytał:

– Wy czym się zajmiecie?

– Ja z Tomkiem podskoczę do więzienia i przesłuchamy tego osadzonego – zaproponował Krupiński. – Ewa ściągnie papiery i przejrzy sprawę tego… Jak się on nazywał?

– Koza, Mirosław Koza. Obecnie osadzony w Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich – przyszła mu z pomocą Celeban.

– Dobra! To co, następna kawa u nas? – zaproponował inspektor.

– Kiedy? – zapytał Król.

– Za trzy dni – rzucił Maciek Krupiński.

– Nie dostanę materiału z Grecji – stwierdziła prokurator. – Proponuję tydzień. Chyba że coś się wydarzy albo ktoś trafi na jakiś ślad. Wtedy proszę o jak najszybsze poinformowanie mnie.

Prokurator wyciągnęła z aktówki wizytówki i rozdała je obecnym.

Po paru minutach, gdy goście już wyszli, Król zamknął drzwi, kazał podwładnym usiąść i poważnym głosem zapytał Krupińskiego:

– Z tym kotem to poważnie?

Maciek pokiwał głową i odparł z miną pokerzysty:

– Jak najbardziej, panie komendancie.

ROZDZIAŁ VI

Drzwi pomieszczenia biurowego należącego do wychowawcy więziennego w Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich się otworzyły.

– Można? – zapytał Krupiński mężczyznę pochylonego nad klawiaturą komputera.

– To pan wczoraj dzwonił? – Czterdziestoparoletni mężczyzna o nalanej twarzy i ostrzyżonych na jeża blond włosach, ociągając się, wstał zza biurka i podszedł do przybyłych.

– Tak, podkomisarz Maciej Krupiński, komenda policji w Mordach. A to mój kolega, aspirant Tomasz Posypka.

Policjanci pokazali swoje legitymacje.

– Proszę, siadajcie – zachęcił mężczyzna, wyciągając rękę na powitanie. – Janusz Puchała, jestem osobą odpowiedzialną za resocjalizację. Kawę?

– Chętnie! Wyjechaliśmy o trzeciej w nocy – odparł Posypka.

Puchała sięgnął do jednej z szuflad sporego regału, wyciągnął teczkę i podał ją Maćkowi.

– Zaraz wracam, zerknijcie tymczasem – zaproponował, podając Maćkowi cienkie akta. Odwrócił się i wyszedł.

Na okładce było imię i nazwisko więźnia, który ich interesował. Dossier, na które składały się ręczne notatki wychowawcy, nie zawierało zbyt wielu uwag. Koza nie rozrabiał w więzieniu, był wzorowym więźniem. Krupiński kończył już tę niezbyt obszerną i mało interesującą lekturę, gdy po paru minutach wrócił Puchała, niosąc na tacy cukiernicę i trzy filiżanki z aromatycznym napojem.

– Co panów interesuje z więziennego pobytu Kozy? – zapytał wychowawca, stawiając wszystko na biurku.

– Właściwie wszystko – odparł Tomek, sięgając po kawę.

– Niech pan opowie nam o tym gościu. Tu mamy tylko suche uwagi – poprosił Maciek, rzucając teczkę na biurko. – Z materiałów sprawy i pana notatek wynika jedynie, że nigdy nie przyznał się do winy. Mimo ewidentnych dowodów.

– Pracuję dwadzieścia dwa lata w więziennictwie i nigdy nie spotkałem takiego człowieka – stwierdził Puchała, siadając za biurkiem. – Zdarzało się, że goście rżnęli aniołków, a kolegom w celi wydłubywali oczy. Ale z Mirkiem jest inaczej…

– To znaczy? – dopytywał Posypka.

– Nie wiedziałem, czego dotyczyć będzie nasza rozmowa. Czy mógłbym kogoś poprosić?

– Kogo? – spytał Krupiński.

– Kapelana więziennego, księdza Witolda Czyżewskiego.

– Ale najpierw to panu chcę zadać ważne pytanie – podkreślił Krupiński. – Czy Koza ma kogoś, komu ufa na tyle, że mógł opowiedzieć z detalami o tym, co zrobił? Poza więzieniem. Może byłego więźnia?

– Nie rozumiem. – Wychowawca popatrzył na nich pytająco.

– Może z kimś regularnie koresponduje? Z kimś, komu byłby w stanie opowiedzieć o tym, co zrobił w Częstochowie tej dziewczynie – wtrącił się Posypka.

Puchała przez chwilę milczał. Zmarszczył brwi, jakby myślał o czymś intensywnie.

– Mogę jednak zadzwonić po kapelana? – zapytał wreszcie. – Nie ukrywam, że jak się dowiedział ode mnie, że panowie przyjeżdżacie w sprawie Kozy, to nie mogłem mu odmówić możliwości spotkania z wami.

Policjanci zerknęli na siebie porozumiewawczo. Maciek kiwnął głową na znak zgody i zapytał wprost:

– Czy pan cały czas sugeruje nam, że Koza jest niewinny?

Wychowawca nie odpowiedział, lecz sięgnął po słuchawkę.

Po krótkiej chwili, jakby przybyły od dawna tylko czekał na sygnał, że może wejść, otworzyły się drzwi. Stanął w nich około pięćdziesięcioletni ksiądz, o szczupłej sylwetce, z różańcem w ręku i niewielką, zmiętą reklamówką pod pachą.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przywitał się.

– Niech będzie pochwalony – odpowiedzieli policjanci.

– Niech ksiądz Witold opowie panom policjantom o Kozie. Czy według księdza mógł przekazać innemu więźniowi wiedzę o zbrodni, której dokonał? – zapytał wychowawca.

– Nie, ponieważ ten człowiek tego nie zrobił – oświadczył spokojnie, ale stanowczo kapłan.

– Skąd u księdza takie przeświadczenie? – spytał Krupiński.

– Jestem tu dziesięć lat i spotkałem tylko jednego takiego więźnia – zaczął tłumaczyć ksiądz. – Kiedy wczoraj od Janusza dowiedziałem się, że panowie przyjeżdżają, postanowiłem skorzystać z okazji i choć wam to pokazać. Za zgodą naczelnika oczywiście. – Rozchylił swoją reklamówkę i wyciągnął plik papierów. – To listy, które wraz z zaprzyjaźnionym prawnikiem napisałem do ministra sprawiedliwości i do prezydenta. Nikt nie chciał pochylić się nad tą sprawą. Wiem, że chcą panowie porozmawiać z Kozą. Mam nadzieję, wielką nadzieję, że wreszcie moje modlitwy zostaną wysłuchane.

Krupiński przyjrzał się uważnie kapłanowi. W jego zmęczonych oczach było coś szczególnego. Jakiś cień uporu i determinacji. Naprawdę wierzył w to, co mówił.

– Dobra, dawajcie go. Szkoda czasu – stwierdził Maciek.

Wychowawca wykonał telefon i po dziesięciu minutach przeszli do niewielkiej sali, w której zazwyczaj odbywały się przesłuchania. Wystrój niewielkiego, pomalowanego na neutralną zieleń pomieszczania stanowił jedynie stół i parę krzeseł. Na jednej ze ścian wisiał zegar, który tykał natarczywie głośno.

Po chwili wprowadzono więźnia. Krupiński nie tego się spodziewał. Widział co prawda zdjęcia Kozy, ale uderzyła go jego blada, naznaczona bliznami i wymęczona twarz. Przyglądał im się z obojętnością, bezbarwnym, przygaszonym wzrokiem.

– Mirek, panowie do ciebie. Zostawimy was samych – poinformował wychowawca, dając znak księdzu, by poszedł za nim.

Gdy zostali sami, Krupiński wskazał krzesło.

– Siadaj.

Więzień usiadł w milczeniu. Policjanci rozsiedli się naprzeciwko.

– Chciałbym, abyś opowiedział mi przebieg wydarzeń sprzed dwudziestu lat, za które dostałeś dożywocie – powiedział podkomisarz i wyciągnął paczkę papierosów. Poczęstował Kozę.

– Nie, dzięki. Nie palę – odparł Mirek.

Policjant przez chwilę uważnie mu się przyglądał, po czym schował papierosy.

– Jak na spowiedzi. I tak stąd nie wyjdziesz.

Mężczyzna pokiwał głową i spuścił wzrok, studiując wytrwale poplamiony i porysowany blat stołu, przy którym siedzieli.

– Renatę znałem od liceum – mówił powoli i cicho, jakby każde słowo sprawiało mu ból, mimo iż powtarzał swoją opowieść zapewne wielokrotnie. – Zawsze się w niej podkochiwałem, ale ona gustowała w starszych i bardziej szmalownych. Mój ojciec miał mały warsztat samochodowy, a mama była pielęgniarką w szpitalu. Razem z Renatą dostaliśmy się na WSP w Częstochowie i dopiero na studiach zwróciła na mnie uwagę. Zaprosiła mnie na imprezę. Jej chłopak schlał się jak świnia, a jej zachciało się seksu. Wtedy zrobiliśmy to pierwszy raz. Drugi raz współżyłem z nią u niej w domu. Zaprosiła mnie, gdy była chora. Od tego momentu traktowała mnie jak swojego królika doświadczalnego. Pieprzyliśmy się codziennie, nieraz nawet kilka razy dziennie. Byłem młodym chłopakiem i pewne rzeczy były dla mnie ekscytujące. Renata pozwalała sobie na coraz więcej. Zmieniała facetów jak rękawiczki, ale wybierała tylko takich, którzy mieli szmal. Zapraszali ją na dyskoteki, do knajp i butików. A gdy odwozili ją do domu, to tam czekałem na nią ja. Lubiła eksperymentować. Zaczęło się niewinnie od klapsów, wiązania rąk, ale za każdym razem wymyślała coś nowego, szczególnie gdy wypiła. Wiem, że nie byłem jedynym zakochanym w niej gościem. Rok przed krytycznym dniem poznała Piotrka. Młody właściciel fabryki butów. Nadziany oczywiście, dawał drogie prezenty. Jej to i tak nie starczyło. Oprócz mnie zaczęła spotykać się ze starszymi facetami za kasę.

– Skąd o tym wiesz? – spytał nieufnie Posypka.

– Musiałby pan zobaczyć jej szafę z ciuchami i kasetkę ze złotem…

– Tamten chłopak nie wiedział, że miała kochanków? – drążył Krupiński.

– Na jego imieninowej imprezie pieprzyła się z jego najlepszym kolegą. Złapał ją na gorącym uczynku, ale po miesiącu wszystko wybaczył.

– A o tobie nie wiedział?

– Nie. Grałem kumpla ze studiów. Na imprezy zawsze przychodziłem z jakąś kumpelką. Zresztą Piotrek był ślepy, zakochany w niej po uszy.

– Frajerem był – rzucił, krzywiąc się, Posypka.

Koza nie skomentował.

– Co było dalej? – ponaglił go Krupiński.

Więzień westchnął i kontynuował:

– Renata pisała pamiętniki. Takie zeszyty. Kiedyś przypadkowo jeden wpadł mi w ręce. Przeczytałem i niemal dostałem palpitacji serca.

– Co tam było?

– Igraszki ze mną i ze wszystkimi jej facetami. – odparł skazany zbolałym głosem.

– Powiedziałeś jej o tym? – zapytał Maciek.