Nawrócony - Kawka Artur - ebook

Nawrócony ebook

Kawka Artur

4,2

Opis

Pasjonująca powieść akcji z pogranicza fikcji i rzeczywistości

Pułkownik Piotr Mróz, emerytowany oficer wywiadu PRL, oferuje CIA pewne archiwum. Wie, że ta propozycja wywoła lawinę zdarzeń, które wstrząsną nie tylko polskim wywiadem. Nie może się jednak cofnąć. Na szali stawia więc życie swoje i swoich bliskich. A czas biegnie nieubłaganie…

„Precyzyjnie splecione wątki powieści, wyraziste postaci i spora wiedza autora na temat działalności służb specjalnych zbudowały wciągającą opowieść. Nawrócony to dobry przykład literatury, która poza dobrą rozrywką niesie w sobie głębsze przesłanie” – Witold Gadowski.

 

Artur Kawka – właściciel rodzinnej firmy handlowej, autor Niebezpiecznego sąsiedztwa. Jego idolem jest Alistair MacLean.

Monika Wysocka – miłośniczka historii i literatury, autorka artykułów na temat Haliny Poświatowskiej, laureatka konkursów poetyckich, niestroniąca od literatury sensacyjnej.  

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (42 oceny)
24
9
5
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krzychum79

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu od pierwsz ego rozdziału. Polecam gorąco.
00

Popularność




Rozdział I

Było późne popołudnie 17 września 1991 roku. Wierni i ojcowie bernardyni schodzili się powoli na nabożeństwo do bazyliki pod wezwaniem Matki Boskiej Anielskiej w Kalwarii Zebrzydowskiej. Na pierwszej ławce w nawie głównej siedział skupiony, starszy ksiądz z różańcem. Powoli przesuwał w dłoni niewielkie, szklane paciorki. Wnikliwy obserwator na jego twarzy mógł dostrzec głębokie zamyślenie. Ksiądz żarliwie się modlił, ale jego myśli wciąż uciekały ku sprawom doczesnym. Tak naprawdę od dwóch godzin rozmyślał na temat spotkania z osobą, która z jednej strony powinna być mu bliska, z drugiej budziła w nim strach i niepokój. Układał w głowie scenariusz rozmowy. Pierwszy raz może przyczynić się do uratowania życia komuś, kto dotąd sam był dla niego ocaleniem. Ale przede wszystkim pierwszy raz może uratować małe, niewinne istnienie. Momentalnie zganił się za te myśli. Pycha i pragnienie władzy były mu obce. Na jego smutnej, zamyślonej twarzy pojawił się grymas zmęczenia. Zamknął oczy i pogrążył się w dalszej modlitwie. Przesuwając w palcach stary różaniec, natrafił na jego zdeformowaną cząstkę. Paciorki były nieforemne i nadtopione, jakby trawił je ogień. W jednej chwili oprzytomniał i zatrzymał gonitwę myśli przeplatającą się z modlitwą. Pocałował różaniec, przeżegnał się i spojrzał na zegarek. Nadszedł czas, pomyślał. Uklęknął na chwilę przed głównym ołtarzem i ruszył w kierunku jednej z bocznych kaplic. Stanął w zamyśleniu przed słynącym z cudów obrazem Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Księdzu zdawało się, iż ciemne, zamyślone oczy Madonny wpatrują się w niego intensywnie, jakby chciały dodać mu otuchy. To Ona przed wiekami zapłakała krwawymi łzami. Może nad ludzką niedolą. Kapłan uklęknął przed obrazem tulącej Dzieciątko Maryi i w krótkiej modlitwie jeszcze raz poprosił o wsparcie. Przeżegnał się i skierował się ku ostatnim ławom nawy głównej.

Tymczasem pięknie zdobione, barokowe wnętrze świątyni wypełniało się wiernymi. Mimowolnie przypomniał sobie, że już od dwóch lat można było oficjalnie wspominać rocznicę agresji Związku Sowieckiego na Polskę w 1939 roku. Rozejrzał się po ławach znajdujących się najbliżej wejścia. Dostrzegł go kątem oka. Dobrze zbudowany mężczyzna po sześćdziesiątce, ubrany w czarną, skórzaną kurtkę. To był on – człowiek, na którego czekał. Mijając ławę, przyjrzał mu się nieco lepiej. Widział go ostatnio blisko dwa lata temu. Dziś wydawał się dużo starszy, skurczony, ze zmęczoną, przeoraną bruzdami twarzą, jakby ostatnie wydarzenia wycisnęły na niej piętno, którego nie da się już zatrzeć. Ksiądz skręcił w lewo i małym wyjściem skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do części zajmowanej przez ojców bernardynów. Mężczyzna podniósł się i ruszył w ślad za nim.

Ksiądz był częstym gościem w tej części klasztoru, dlatego jego obecność nie zwróciła specjalnej uwagi zakonników. Kiedy w końcu zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami, wiedział, że nie jest sam. Za jego plecami stał on. Ksiądz wyjął klucz i otworzył stary zamek. Przepuścił przybysza przodem, po czym starannie domknął ciężkie, liczące grubo ponad sto lat, kute drzwi. Ruszyli kamiennymi schodami na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się cele zakonników. Po przejściu korytarza weszli do jednej z cel, zamykając za sobą drzwi. Wystrój wnętrza stanowiły dwa wiekowe drewniane łóżka, niewielki stół z krzesłami, szafa oraz krucyfiks wiszący na ścianie.

Mężczyźni stali przez chwilę w milczeniu. Ksiądz wyciągnął dłoń na powitanie.

– Wyrazy współczucia Piotrze – powiedział cicho. Po chwili wskazał na krzesło, prosząc gościa, by usiadł.

Gość po krótkim namyśle usiadł naprzeciw księdza.

– Ile to minęło od naszego ostatniego spotkania? – zapytał.

– Siedem lat – odparł ksiądz.

– Kiedy się dowiedziałeś?

– Na drugi dzień po tej tragedii.

Przybysz zmarszczył czoło i spojrzał na księdza nieufnie. Wstał i rzucił, jakby prowadził przesłuchanie:

– Kto ci powiedział?

– Usiądź proszę – spokojnie odparł ksiądz. – Musimy szczerze porozmawiać.

Pomieszczenie było małe i duszne. Gość potarł spocone czoło. Zdjął kurtkę i rzucił ją na jedno z łóżek. Ksiądz patrzył z dezaprobatą na szelki z kaburą pistoletu, które kryły się do tej pory pod kurtką.

– Tutaj jest ci to niepotrzebne – zauważył chłodno.

– Tutaj nie, ale kiedy stąd wyjdę, może mi się przydać. Wiesz, że w przeszłości nie roznosiłem hostii, tak jak ty. Kto ci powiedział? – spytał przybysz, zmieniając szybko temat. Usiadł, przyglądając się badawczo kapłanowi. Ksiądz zwiesił głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.

– Twoja córka – odparł po dłuższej chwili milczenia.

Przybysz wziął głęboki oddech, jakby chciał się uspokoić. Wstał z krzesła i podszedł do leżącej kurtki, z której wyjął opakowanie tabletek. Otworzył je i łyknął niewielką pigułkę.

– Masz problemy z sercem? Może przynieść ci coś? Bracia sporządzają różne lecznicze specyfiki. – Ksiądz patrzył z niepokojem na swojego gościa. Jednak ten machnął jedynie ręką, odetchnął kilka razy i usiadł na krześle.

– Skąd moja córka cię zna i skąd wiedziała, jak do ciebie dotrzeć? – spytał już całkowicie spokojnym tonem.

Ksiądz westchnął, przestawił krzesło bliżej mężczyzny i usiadł tak, aby patrzeć mu w oczy.

– Musimy, Piotrze, szczerze porozmawiać, także o twoich problemach – odparł. – Twoja córka zna mnie od ponad sześciu lat.

Przybysz spojrzał na kapłana z niedowierzaniem.

– Od sześciu lat?

– Widzisz, Piotrze – ksiądz potarł skroń. Denerwował się, zaschło mu w ustach, od tej rozmowy tak wiele zależało. – Tak naprawdę to widzieliśmy się dwa lata temu, byłem na pogrzebie twojej żony i wnuczki. Byłem tam na wyraźne życzenie twojej córki. Wiem, że nie chciałeś się zgodzić na kościelny pogrzeb, ale kiedy się oddaliłeś, poprosiła mnie o właśnie taki i ja się zgodziłem.

Przybysz zmierzył księdza pytającym wzrokiem, milczał, jakby oczekiwał dalszych wyjaśnień.

– Piątego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku dostałem pierwszy list od twojej żony – kontynuował ksiądz. – Prosiła o spotkanie i rozmowę. Spotkaliśmy się tego samego roku w Wigilię w Warszawie, w mieszkaniu twojego zięcia. Prosiła, żebym nic ci nie mówił do czasu, aż sama ci o tym nie powie. – Mężczyzna nie reagował, siedział nieruchomo niczym sparaliżowany. Nie zadawał pytań, ale ksiądz zdawał sobie doskonale sprawę, że musi wyjaśnić wszystko. – Dwa lata po pierwszym spotkaniu twoja żona i córka zostały przeze mnie ochrzczone i przyjęły pierwszą komunię świętą. Byłeś wtedy na szkoleniu, gdzieś za granicą. Ustaliliśmy, że twoja żona będzie podpisywać listy imieniem i nazwiskiem twojej teściowej. Ja z kolei używałem nazwiska jej brata mieszkającego w Gdańsku. W razie potrzeby spotykaliśmy się w mieszkaniu twojego zięcia.

– Czy Zuzanna zna całą prawdę? Wie, co nas łączy? – zapytał gość prawie szeptem. Ksiądz wziął głęboki oddech i pokręcił przecząco głową.

– Ustaliłem z twoją żoną, że dla bezpieczeństwa mojego i twoich bliskich pozostaję dla niej tylko dalekim krewnym. – Zawahał się i kontynuował dopiero po chwili: – Przecież powiedziałeś prawdę swojej żonie. Dlaczego nie zdecydowałeś się powiedzieć swojej córce? Ona wiedziała, że w potrzebie może się zwrócić do mnie po pomoc. I nie miej do niej o to żalu.

W celi zapanowała cisza, jakby Piotr musiał przetrawić to, co usłyszał.

– Nie mów jej na razie prawdy – poprosił wreszcie. – Dla twojego własnego bezpieczeństwa. Dlaczego Irena mi tego nie powiedziała?

– Widzisz, Piotrze, całe twoje życie to jedna wielka tajemnica. Twoi najbliżsi nie mogli sobie z tym poradzić. Domyślali się, że uczestniczysz w czymś bardzo złym, co pochłonęło cię bez reszty – starał się jak najspokojniej tłumaczyć ksiądz.

Przybysz wstał, podszedł do okna i pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Zapomniałem, że jesteście urodzonymi konspiratorami – rzucił ze złością.

Ksiądz puścił przytyk mimo uszu i spojrzał na zegarek. Pozostało niewiele czasu.

– Przejdźmy do rzeczy. Przybyłeś tu chyba w innej sprawie? – spytał.

Rozmówca przytaknął skinieniem głowy.

– Rozmawiałeś z Zuzanną, więc wiesz o wszystkim – stwierdził przybysz.

– Wiem. Zgadzasz się na to, bym ci pomógł? – zapytał ksiądz, nie oczekując w istocie odpowiedzi. – Twoja córka i zięć są zdecydowani.

– Jeżeli możesz, to pomóż nam – odparł sucho mężczyzna.

– Zastanawiałem się, jak będzie przebiegać nasza rozmowa, tym bardziej że pierwszy raz poprosiłeś mnie o coś. Uratowałeś mi dwukrotnie życie, więc może to sam Bóg chce, abym ci się odwdzięczył – stwierdził ściszonym głosem ksiądz.

– Jak zamierzasz mi pomóc? – spytał Piotr, chcąc szybko przejść do rzeczy.

– Zobaczysz – odparł ksiądz i spoglądając na zegarek, dodał: – Z łaski swojej schowaj broń, za kwadrans jeden z ojców przyniesie jedzenie. Myślę, że ojcowie nie zrozumieliby, co taki człowiek jak ja robi w zamkniętej celi z takim człowiekiem jak ty.

– Bez przesady. Znają twoją reputację. Pomyśleliby, że próbujesz nawrócić kolejnego gangstera – odparł uszczypliwie mężczyzna, kładąc odpięte szelki z kaburą na stole.

Ksiądz, zbyt pewnym jak na księdza ruchem, wyjął pistolet z kabury. Oglądał go przez chwilę.

– Co to za model? – spytał.

– Glock – odparł przybysz i rzucił z ciekawością: – Kiedy ostatni raz miałeś spluwę w rękach?

– Wtedy, w czterdziestym piątym, w Kielcach, w więzieniu – odparł ksiądz. Odłożył pistolet na stół i zamyślił się.

– Strzelałeś wtedy? – zapytał Piotr, przerywając niezręczną ciszę.

– Nie, wiedziałem, że mógłbym cię zabić przez przypadek.

Ksiądz westchnął, wstał i podszedł do szafy, z której wyjął skórzaną walizkę. Wydobył z niej starą, pożółkłą fotografię. Położył ją na stole przed mężczyzną, a następnie z kieszeni sutanny wyciągnął metalowe pudełko. Wyjął z niego częściowo zdeformowany różaniec. Piotr wziął do rąk zdjęcie i szklane paciorki.

– Skąd to masz? – spytał łamiącym się od wzruszenia głosem.

– Niebawem się dowiesz, Piotrze. Czas na mnie – odparł ksiądz i rzucił już w progu: – Natychmiast schowaj broń.

Kapłan wyszedł z celi, szybko przemierzając długi korytarz. Mimo grubych murów z bazyliki dochodziły dźwięki organów, które intonowały pieśń Boże coś Polskę. Ksiądz zszedł schodami na parter, skręcił w prawo, kierując się wprost do zakonnej kuchni. Po przekroczeniu progu uderzyła go feeria niezwykłych zapachów. Uśmiechnął się. Lubił tu przychodzić i delektować się samym aromatem przygotowywanych potraw. Nic w tym dziwnego. Ojcowie bernardyni przecież od wieków słyną ze swych kulinarnych zdolności. Nawet dziś są one powodem częstych wizyt dostojników kościelnych i państwowych, którzy niejednokrotnie nieco nadużywali gościnności zakonu. Ksiądz podszedł do najbliższego zakonnika, w którym rozpoznał brata Romana, pełniącego funkcję kucharza. Pochylony nad jednym z wielkich garnków, mieszał coś pieczołowicie, trzymając w jednej ręce wielką drewnianą łyżkę, a w drugiej garść przypraw.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Przenajświętsza Pani i wspaniali ojcowie bernardyni, na czele z ich znakomitym bratem Romanem – z uśmiechem rzekł ksiądz.

– Pochwalony – odpowiedział brat Roman, odkładając łyżkę i ingrediencje na blat stołu. – Coś ksiądz biskup źle wygląda. Znów ksiądz jegomość nawracał ludy Afryki, że taki wymizerowany? – zażartował sympatyczny zakonnik. Z racji swego dużego brzucha brat Roman wyglądał nie tylko na kucharza, ale także na pierwszorzędnego smakosza.

– Co wielebny ojciec szykuje na kolację? – zapytał kapłan. Zakonnik już miał odpowiedzieć, ale ksiądz go wyprzedził: – Zgadnę, bigos!

– Zgadza się – odparł brat Roman z uznaniem. – Bigos na dziku z buraczkami. Już nakładam czcigodnemu księdzu biskupowi.

– Dziękuję! Na razie wzywają mnie pilne obowiązki – westchnął ksiądz, rozkładając ręce. – Wpadnę później, a teraz proszę o małą przysługę. W celi na piętrze dla gości, z której zawsze korzystam, przebywa jeden głodny podróżny ze stolicy. To osoba świecka i niewierząca, krępuje się obecności braci, dlatego pozostaje w samotności i kontemplacji. Czy mógłby czcigodny brat wysłać mu podwójną porcję kolacji?

– Naturalnie, gość w dom, Bóg w dom – odparł brat Roman, rozkładając ramiona, jakby chciał kogoś serdecznie powitać. – Czy kroplę naszego wspaniałego wina zakonnego także zanieść?

– Nie, woda na razie temu grzesznikowi wystarczy – odparł ksiądz. Poklepał dobrotliwie po ramieniu brata Romana i wyszedł z kuchni.

Przemierzając kolejne korytarze, dotarł do piwnic, gdzie stanął przed skąpanymi w półmroku drzwiami. Zapukał trzykrotnie. Drzwi się uchyliły. Do wnętrza wpuścił go starszy już wiekiem zakonnik. Pomieszczenie było pełne monitorów, pulpitów, słuchawek, mikrofonów i różnego rodzaju elektroniki. Miejsce to całkowicie nie pasowało do otoczenia wiekowych zabudowań Sanktuarium.

– Na ten aparat będzie łączona rozmowa z Watykanem – sędziwy brat wskazał księdzu telefon i wygodny fotel. – Zostawiam księdza samego. Jeżeli po zakończeniu rozmowy ksiądz biskup zechce opuścić pomieszczenie, proszę zamknąć drzwi i zwrócić klucz przeorowi albo mnie. Z panem Bogiem.

Zakonnik wyszedł i ksiądz pozostał sam. Zaczął rozglądać się po tajemniczym pomieszczeniu. O jego istnieniu dowiedział się niedawno od kardynała Macharskiego, który odbywał tu rozmowy z ojcem świętym, gdyż dzięki temu mógł uniknąć swoich nieco zbyt wścibskich współpracowników. Przygotowane dzięki pomocy CIA pod koniec lat osiemdziesiątych miało zapewnić bezpieczeństwo nie tylko dostojnikom kościelnym i pielgrzymom Sanktuarium, ale też stać się centrum operacyjnym w razie następnej wizyty ojca świętego w Kalwarii Zebrzydowskiej. Obawiano się, że papież mógłby się stać celem zamachu ze strony służb specjalnych państw komunistycznych, które mogły użyć wynajętego zabójcy, terrorysty lub osoby niepoczytalnej, a następnie próbować zakłócić przepływ rzetelnych informacji z Polski. To miejsce miało temu zapobiec. Na szczęście nigdy nie zostało wykorzystane do celu, dla którego zostało stworzone.

Biskup usiadł na fotelu, który wcześniej wskazał mu zakonnik, i w napięciu czekał na dźwięk telefonu. Wczoraj ustalili z księdzem Dziwiszem, że rozmowa z ojcem świętym odbędzie się dzisiaj o dziewiętnastej czasu polskiego. Wskazówki zegara wiszącego na ścianie oznajmiły nadejście wyznaczonej godziny. Ksiądz przeżegnał się. Był spokojny. Miał dziwne uczucie, jakby za chwilę rozmawiać miał ze starszym bratem – bratem, który nigdy nikogo nie zawiódł i każdemu spieszył z pomocą.

Nagle rozległ się oczekiwany dźwięk. Ksiądz wziął głęboki oddech, niczym pływak, który za chwilę skoczy do wody. Podniósł słuchawkę, w której usłyszał znajomy, łagodny głos. Głos, który swym ciepłem, miłością, a zarazem charyzmą elektryzował miliony.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Przenajświętsza Pani, wasza świątobliwość – odparł ksiądz i zapytał, nie kryjąc zatroskania: – Jak zdrowie?

– Witaj, drogi przyjacielu. Na szczęście zdrowie mi dopisuje, poza nadmiarem obowiązków wszystko jest w jak najlepszym porządku. Narzekam tylko na Stanisława, który nie pozwala mi pracować. Często o północy gasi mi lampkę – ojciec święty westchnął, udając powagę. – Ale cóż, taki mój los, sam sobie wybrałem takiego sekretarza.

– Masz ci los – skomentował rozbawiony biskup.

Papież roześmiał się, by po chwili przejść do rzeczy:

– Ale powiedz mi drogi Michale, w czym mogę ci pomóc?

– Sprawa jest, jak zwykle, skomplikowana i poważna – odparł ksiądz.

– Jak wszystko, co warte naszej uwagi – stwierdził ojciec święty. – Opowiadaj, Michale.

– Trzy miesiące temu urodziła się dziewczynka, u której wykryto poważną wadę serca, zagrażającą jej życiu. Ochrzciłem to dziecko. Nie będę ukrywał, że jest spokrewnione ze mną. Jej siostra zginęła wraz ze swoją babcią w wypadku samochodowym w Piasecznie dwa lata temu. Matka dziewczynki stratę pierwszego dziecka i własnej matki bardzo przeżyła. A teraz to kolejne nieszczęście… – Ksiądz na chwilę przerwał. Zabrał siły i po chwili kontynuował opowieść: – Mała jest pod dobrą opieką w Centrum Zdrowia Dziecka, jednak nawet najlepsi lekarze, którzy się nią zajmują, nie dają jej szans na przeżycie. Od nich dowiedziałem się, że w klinice Gemelli w Rzymie jest profesor, który wdrożył nowatorski sposób leczenia dzięki zastosowaniu nowej aparatury operacyjnej. Nie wiem jednak, kiedy to cudo dotrze do Polski. Ten profesor nazywa się Pietro Farelli.

– Tak, miałem możność go poznać. To wspaniały człowiek i lekarz, słyszałem, że parę dni temu sam został dziadkiem, urodziła mu się wnuczka – powiedział papież.

– Czy… – zaczął ksiądz.

– Tak, Michale – uprzedził go ojciec święty. – Spróbuję jak najszybciej z nim porozmawiać. Zadzwoń jutro na ten telefon o dziewiątej rano naszego, polskiego czasu.

– Dziękuję. – Ksiądz już miał się pożegnać, gdy usłyszał:

– Wiesz? Trochę ci zazdroszczę, że jesteś w tym wspaniałym miejscu i na dodatek w porze kolacji… Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami – w głosie papieża czuło się tęsknotę i to nie tylko za smakowitymi zapachami kuchni braci bernardynów. Biskup doskonale wiedział, jak bardzo brakuje ojcu świętemu wszystkiego, co polskie.

– Wcale ci się, Karolu, nie dziwię.

Obaj się roześmiali. Łączyła ich długa i szczera przyjaźń.

– Co serwują dziś czcigodni braciszkowie? – zapytał, wzdychając, papież.

– Bigos na dziku z buraczkami.

– Niechże mi coś zostawią – zażartował papież, po czym spytał: – Jak ma na imię ta dziewczynka?

– Marysia.

– Z Bogiem, Michale! – Papież zakończył rozmowę, w jego głowie rodził się już plan pomocy, a wiedział, że każda minuta jest cenna.

Tymczasem w celi zakonnej na pierwszym piętrze Piotr pochylał się nad różańcem i podniszczonym zdjęciem. Wpatrując się w nie coraz dłużej, stopniowo zagłębiał się we wspomnieniach o dniach, jakże pięknych i jakże często przywoływanych w snach. Brakowało mu tamtych chwil szczęścia i beztroski, tak brutalnie przerwanych i odebranych na zawsze. Zaczął przekładać różaniec, usiłując sobie przypomnieć, którą część jako dziecko trzymał w ręce. Jego wzrok zatrzymał się na zniekształconej w ogniu części. Pomyślał, że tę nadtopioną cząstkę musiała trzymać w ręce matka, przytulając jego małą siostrę do piersi tamtego strasznego dnia. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie zdjęciu, na którym małżeństwo w odświętnych strojach – mama w ludowej spódnicy i chuście, ojciec w wyjściowym mundurze leśniczego – trzymało na białej, koronkowej poduszce maleńkie niemowlę wraz ze świecą od chrztu. Z boku stało dwóch chłopców, mniej więcej dziesięcioletnich. Jeden wyraźnie wyższy i dobrze zbudowany – na pierwszy rzut oka wykapany ojciec, drugi niższy i chudszy, z urody i sylwetki podobny do matki, jakby skazany na rolę „tego drugiego”. Piotr odwrócił fotografię. Z tyłu ktoś starannie napisał: „3 lipca 1938 roku”. Pogłaskał fotografię i różaniec. Mimo iż wiele w życiu przeżył, mimo iż to on – niejednokrotnie z całą świadomością – zabijał i krzywdził, uważając się za twardziela, w jego oczach pojawiły się łzy. Skąd on to ma? – zastanawiał się.

Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Na progu stanął niski zakonnik z tacą, na której stał talerz z pachnącym bigosem i szklanka herbaty.

– Niech będzie pochwalony – pozdrowił Piotra braciszek, wniósł kolację, po czym szybko i w milczeniu opuścił celę.

Piotr uświadomił sobie, że od wczorajszej rozmowy z córką i zięciem nic nie jadł. Wieści o stanie zdrowia małej wnuczki odebrały mu apetyt. Przypomniał sobie także, że kiedy zadzwonił do księdza, ten nie był zaskoczony. Ani telefonem, ani wiadomościami. Musiał już wiedzieć.

Chwilę później przybysz zjadł ze smakiem dużą porcję bigosu, popijając herbatą, po czym położył się na łóżku. Było jednak zbyt gorąco – wstał i otworzył okno. Teraz mógł spokojnie odpocząć. Sen jednak nie przychodził, a gonitwa myśli nie ustawała. Nie wiedział, czy podejmując dwa tygodnie temu ryzyko, nie wydał wyroku śmierci na siebie i swoich bliskich. Zdawał sobie sprawę, że każdy człowiek próbujący wyjaśnić tajemnicę zostanie natychmiast zlikwidowany, o czym przekonał się ostatnio jeden z inspektorów NIK.

Rozdział II

Warszawa, 4 września 1991 roku

John McDowell, trzydziestosiedmioletni etatowy oficer CIA w ambasadzie w Warszawie, oficjalnie attaché gospodarczy, przeglądał korespondencję ze Stanów. Właśnie zakończył czytanie listu od brata. John tryskał dobrym humorem. Urlop, który rozpoczynał za dziesięć dni, miał trwać miesiąc. Pierwszy dłuższy odpoczynek od pięciu lat pracy w ukochanym, ale jakże dziwnym kraju swojej babci, Heleny. Miał jeszcze jeden powód do radości – już widział w myślach miny swoich braci, Jacka i Arniego, oraz rodziców, kiedy przedstawi im swoją polską narzeczoną, Joannę. Mimo iż John był przystojnym, wysokim mężczyzną, za którym zawsze oglądały się kobiety, a do tego absolwentem West Point, to wiedział, że Joanny zazdroszczą mu wszyscy. Była ponętną blondynką, po świetnych studiach, podczas których odnosiła sukcesy, grając w akademickiej drużynie siatkarskiej. Miała nawet oferty gry w zawodowych klubach, ale za namową rodziców postawiła na karierę w administracji.

Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie trzy lata temu w polskim MSZ. Była sekretarką w jednym z działów gospodarczych, do którego John pod przykrywką attaché musiał chodzić na spotkania z przedstawicielami walącego się systemu komunistycznego. Towarzysze już wtedy tak naprawdę robili dobrą minę do złej gry. Zdawali sobie doskonale sprawę, że lada chwila system, którym obdarowała Polskę Jałta i funkcjonariusze NKWD w latach czterdziestych dwudziestego wieku, runie niczym domek z kart. Wszyscy domyślali się, że John jest agentem wywiadu, śledzili go i bezskutecznie szukali dowodów. Ta podejrzana niemoc polskich służb wiązała się zapewne z narastającą coraz bardziej świadomością, że już wkrótce o pomoc będzie trzeba zwracać się nie do starego sojusznika i okupanta w jednym ze Wschodu, lecz do Amerykanów.

John miał właśnie zabrać się do pisania cotygodniowego raportu do centrali, gdy zadzwonił telefon na biurku. Podniósł słuchawkę.

– John, dzwonił jakiś tajemniczy facet. Prosił, abyś wyszedł z ambasady i udał się do apteki po drugiej stronie ulicy. Za dziesięć minut zadzwoni do apteki i poprosi, by pracownica przywołała do telefonu klienta, który właśnie dzisiaj przyleciał z Hiszpanii – przekazała telefonistka z centrali, nie okazując cienia zdziwienia. – Mówił, że chce rozmawiać tylko z tobą, nie chciał, aby cię z nim połączyć, i wyraźnie usiłował zmienić głos.

– Bezczelny dowcipniś albo agent obcego wywiadu, który chce zdradzić – zaśmiał się John.

– Dodał, że jak z nim nie porozmawiasz, to może to być koniec twojej kariery w CIA, a jak z nim pogadasz, to dostaniesz awans i podwyżkę.

Naprawdę bezczelny typ, pomyślał John, odkładając słuchawkę. Wiedział jednak, że musi sprawdzić, o co chodzi nieznajomemu. Niepokoiło go to otwarte nawiązanie do pracy w CIA. Uporządkował papiery, schował poufne teczki do sejfu, po czym założył marynarkę i ruszył do wyjścia. Po drodze zastanawiał się, dlaczego pomimo istnienia wielu możliwości nawiązania kontaktu, tajemniczy nieznajomy wybrał akurat taki, dość zabawnie staroświecki. Może zależy mu na czasie?

Wyszedł z terenu ambasady, przeszedł przez pasy na drugą stronę ulicy i skierował się do apteki. Miejsce to było mu dobrze znane, gdyż czasami kupował tu leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. John wszedł do środka. Nie było tłoczno, przed okienkiem czekało raptem czterech klientów. McDowell spokojnie stanął na samym końcu kolejki. Kiedy pozostały już tylko dwie osoby, zadzwonił telefon. Obsługująca farmaceutka odebrała telefon, po czym nieco zdziwiona zapytała klientów:

– Czy ktoś z państwa wrócił właśnie z Hiszpanii?

John rzucił okiem na zegarek. Punktualny, stwierdził i po chwili wahania powiedział:

– Tak, ja.

– Proszę podejść do nieczynnego okienka. – Farmaceutka podała mu słuchawkę.

– Dziękuję – odparł John i pochylił się nad aparatem. – Tak, słucham. John McDowell przy telefonie.

– Dzień dobry – odpowiedział jakiś mężczyzna. – Może pan pomóc mnie i sobie. Za dwie godziny spotkajmy się w Łazienkach. Niech pan biega wokół Stawu Belwederskiego w stroju sportowym.

– Jak mogę panu pomóc? – spytał zdziwiony John. Musiał wiedzieć więcej.

– Zobaczy pan, tylko niech pan nikomu nie mówi o naszej rozmowie. Nawet w ambasadzie. I proszę opuścić budynek tak, aby nie przykleił się do pana żaden ogon. Jasne? – zapytał rozmówca wyraźnie ostrzejszym tonem.

– Jasne – odparł John, zdając sobie sprawę, że niczego więcej w tej chwili się nie dowie. – Jak pana poznam?

– To ja pana poznam. Zapytam, czy ma pan rozmienić dziesięć dolarów kanadyjskich – oznajmił mężczyzna i się rozłączył.

John podziękował zdziwionej farmaceutce i ruszył z powrotem do ambasady. Szybko wbiegł po schodach na pierwsze piętro, gdzie mieścił się gabinet jego zastępcy, Toma Briggsa. Opowiedział mu o całym zajściu. Po naradzie postanowili, że John opuści dyskretnie ambasadę, Tom zaś wyjedzie pierwszy i poczeka w Łazienkach, obserwując teren.

Po trzydziestu minutach z ambasady wyjechała czarna limuzyna ambasadora. Na tylnym siedzeniu siedziała jego żona, obok kierowcy agent ochrony, a z tyłu, między fotelami, leżał John, przebrany w sportowy dres. Jak co tydzień, pani ambasadorowa udawała się do fryzjera, więc jej wyjazd nikogo nie dziwił. Agent ochrony rozglądał się uważnie. Nie zauważył, by ktokolwiek ich śledził.

– Możesz teraz wysiąść – rzucił, gdy samochód zatrzymał się na kolejnych światłach.

– Dziękuję. – John uśmiechnął się z wdzięcznością do starszej, eleganckiej kobiety.

– Mogę opowiedzieć mężowi o tej niecodziennej podróży? – zapytała żona ambasadora.

– Lepiej na razie nie. To wszystko może okazać się jedynie głupim żartem – wyjaśnił i wysiadł z samochodu.

Na chodniku wmieszał się w tłum. Założył wiatrówkę i sprawdził, czy magnetofon jest dobrze ukryty w kieszeni. Po przejściu około pięciuset metrów upewnił się, że nikt za nim nie idzie. Skierował się ku postojowi taksówek. Podszedł do pierwszej i poprosił o kurs do bram Łazienek od strony Alei Ujazdowskich.

Dotarcie do niewielkiej, białej Świątyni Sybilli zabrało Johnowi raptem kilka minut. Rozpoczął rozgrzewkę tuż obok rzeźby w kształcie stożka, która miała symbolizować mitologiczny kamień Omfalos, będący pępkiem świata, i pobiegł alejką na wschód, w kierunku Stawu Belwederskiego. Musiał wyglądać na zwykłego, dbającego o kondycję fizyczną mieszkańca Warszawy. Rozejrzał się wokół uważnie. Wydało mu się dziwne, że mimo pięknej pogody Łazienki były wyjątkowo puste. Szybko jednak uświadomił sobie, że właśnie rozpoczął się rok szkolny. Alejkami spacerowali głównie ludzie starsi lub młode matki z dziećmi w wózkach. Rozpoczął pierwsze okrążenie wokół malowniczego, otoczonego drzewami i krzewami jeziorka, po którym leniwie pływały kaczki i łabędzie. W ciągu następnych trzydziestu minut zdążył powrócić już kilka razy na niewielki placyk przed świątynią. Zmęczony i zrezygnowany usiadł na ławce z pięknym widokiem na sztuczną rzekę z mostkami i górujący na skarpie Belweder. Mijały kolejne minuty bezowocnego czekania. John mimowolnie zadumał się nad pięknem Łazienek Królewskich – mimo że często przychodził tu z Joanną, to za każdym razem robiły na nim wrażenie, wręcz zmuszając do refleksji po dniach spędzanych w ciągłym biegu i napięciu. Tym razem nie dane mu było jednak cieszyć się zbyt długo chwilą spokoju. Kątem oka dostrzegł żebraka, który chodząc od kosza do kosza, w końcu dotarł do jego ławki i bez wahania rozpoczął grzebanie w śmieciach. John odwrócił głowę, starając się nie zwracać uwagi na ubranego w potargany podkoszulek i brudne spodnie człowieka.

– Ma pan rozmienić dziesięć dolarów kanadyjskich? – usłyszał jednak nagle tuż nad uchem.

– To pan? – wykrztusił John z niedowierzaniem, jednocześnie ganiąc się w myślach, że dał się zaskoczyć w tak niewiarygodnie głupi sposób. Żebrak, nic nie mówiąc, podał mu zwiniętą karteczkę. John szybko schował ją do kieszeni i sięgnął po portfel, by podarować nieznajomemu trochę drobnych. Tajemniczy człowiek odsunął jego rękę zdecydowanym gestem.

– Spotkamy się za trzy godziny – dodał. – Adres ma pan na kartce. Tylko niech pan nie bierze ze sobą tego pajaca z lornetką, który od godziny gapi się na pana z tamtych krzaków.

John nawet nie próbował zaprzeczać. Dali się podejść jak dzieci.

– Chyba nie muszę tłumaczyć, że musiałem się ubezpieczyć? – próbował się wytłumaczyć.

– Na kolejne spotkanie proszę przyjść bez obstawy. Ja również będę sam. I proszę nie informować nikogo o temacie naszej rozmowy. Ma pan w swoim otoczeniu kreta – rzucił żebrak i skierował się do następnego kosza.

John wstał i szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia z parku, sprawdzając odruchowo, czy kartka otrzymana od nieznajomego jest na swoim miejscu. Był poirytowany i zastanawiał się, kim jest ten człowiek, który z taką pewnością siebie, graniczącą wręcz z bezczelnością, wydaje mu polecenia. Przez głowę przelatywały mu kolejne pytania bez odpowiedzi. Czemu ten gość mówił o krecie? Nie wiedział, czy może powiedzieć Tomowi o tym, co usłyszał. Wtyką może być przecież każdy. Z drugiej strony mógł to być zwykły blef. Idąc w kierunku samochodu Toma, kilka razy upewniał się, że nie jest śledzony. W końcu wyjął karteczkę i odczytał adres: „Anin, ul. Iglasta 124”. Zaczął bić się z myślami, czy na pewno ma tam jechać sam i czy w ogóle przystać na warunki tajemniczego mężczyzny. Mogła to być przecież zwykła pułapka, ale… Czy rzeczywiście, gdyby ktoś miał wobec niego złe zamiary, liczyłby, że da się podejść w tak prosty sposób?

Zaryzykował – postanowił wziąć Toma. Nie zdradził mu jednak żadnych szczegółów. Dziesięć minut później obaj mężczyźni jechali fordem Scorpio na dyplomatycznych tablicach. Prowadził Tom. John usiadł obok na miejscu pasażera. Na dociekania towarzysza odpowiadał zdawkowo:

– Jeszcze nic nie wiem. Natomiast wiem, że albo ten facet to jakiś agent, albo desperat.

– Może jedno i drugie – zastanawiał się Tom.

– Może. W każdym razie bez trudu cię namierzył, poczułem się jak amator – dodał z niesmakiem John.

– Widziałem go, ale z takim zapamiętaniem opróżniał kolejne kosze z resztek jedzenia, że do końca nie wierzyłem, że to może być on – tłumaczył się Tom. – Gdzie właściwie jedziemy? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.

– Na drugi brzeg Wisły – odpowiedział John, nie chcąc na razie ujawnić celu podróży.

Anin. Znał tę miejscowość. Blisko rok temu był tam z Joanną u znajomych na imprezie połączonej z ogniskiem. Zapamiętał tę wizytę doskonale, zwłaszcza ze względu na zbyt dużą ilość wypitego alkoholu, którą odchorowywał przez następne dwa dni. W pamięci utkwiła mu także opowieść o zbrodni niemieckiej dokonanej na mieszkańcach w odwecie za śmierć dwóch podoficerów Wehrmachtu. Jak opowiadał znajomy Joanny – nauczyciel historii – mimo że obaj Niemcy zostali zabici przez pospolitych bandytów, których nazwiska władze doskonale znały, to w odwecie rozstrzelano ponad stu mężczyzn z Anina i pobliskiego Wawra. Wśród rozstrzelanych był też kuzyn samego Hermanna Göringa, jednego z największych niemieckich zbrodniarzy. Czterdziestoletni urzędnik, mimo iż mógł uniknąć śmierci, podpisując volkslistę, do końca upierał się, że jest Polakiem. Ot, jeden z wielu przykładów bohaterstwa i patriotyzmu Polaków, jednak dość szczególny i mało znany.

Mijali właśnie most na Wiśle.

– Skręć w prawo, na Wawer – nakazał John.

Tom cały czas zerkał w lusterka, sprawdzając, czy nikt im nie siedzi na ogonie. Nie zadawał zbędnych pytań. Wiedział, że jeśli John milczy, to ma ku temu powód. Po pół godzinie minęli Wawer i wjechali do Anina. Poboczem drogi szedł staruszek prowadzący rower.

– Zatrzymaj się, zapytam o adres – rzucił John.

Samochód stanął, a John opuścił szybę.

– Przepraszam pana, jak dojechać do ulicy Iglastej? – zapytał.

– To nowa dzielnica willowa, trzeba dojechać do głównego skrzyżowania i skręcić w prawo. Po ujechaniu kilometra zobaczycie panowie duży biały budynek szkoły i to będzie druga albo trzecia ulica za nią – wytłumaczył mężczyzna.

– Co my właściwie tu robimy? – zapytał Tom, gdy John zasunął szybę. Nie można było dłużej ukrywać powodu tej zaskakującej wycieczki.

– Kloszard z parku podał mi kartkę z tym adresem – wytłumaczył koledze John. – Jeżeli nie wsiadł od razu do samochodu albo to nie on ma czekać pod tym adresem, to teoretycznie powinniśmy być przed nim.

Po przejechaniu wskazanej trasy znaleźli się na ulicy Iglastej, wzdłuż której rzeczywiście stały okazałe wille, na oko w większości z lat siedemdziesiątych. Proste bryły z rozległymi tarasami, pokryte płaskimi dachami, dzisiaj wydawały się mało atrakcyjne, jednak przed dwudziestu laty był to ówczesny krzyk mody w architekturze. Bez trudu znaleźli posesję z numerem 124. Zwolnili nieco, uważnie obserwując duży budynek z zakratowanymi oknami, jednak postanowili minąć go i zatrzymać się w jednej z bocznych ulic. Najpierw zamierzali przejść się, by rozpoznać teren. Mijając kolejną willę, ujrzeli starszą kobietę wychodzącą przed dom.

– Zatrzymaj się – nakazał John, opuszczając szybę po raz wtóry. – Przepraszam panią najmocniej, wczoraj przyjechałem ze Stanów. Poszukuję rodziny swoich przodków, która ma mieszkać pod numerem sto dwadzieścia cztery. Nazywają się Kozłowscy – nie wiedzieć czemu, to nazwisko przyszło na myśl Johnowi jako pierwsze.

Starsza pani na widok przystojnego szatyna, który na dodatek pochodzić miał z Ameryki, bez wahania odpowiedziała:

– Ależ Kozłowscy mieszkają przy ulicy Alpejskiej, przed szkołą. Tutaj mieszka pani Zduńska, ale ona jest we Francji, u ojca.

Dziękując za informację, ruszyli i wjechali w boczną uliczkę. Poczekali tam, aż kobieta się oddali. Dyskretnie sprawdzili broń. John poprawił swoją berettę w kaburze na szelkach. Wysiedli i ruszyli pieszo w kierunku posesji numer 124. Dom z bliska wyglądał na niezamieszkany. Okna piwniczne, na parterze i pierwszym piętrze były zakratowane, a od wewnątrz zasłonięte żaluzjami, od których odbijało się teraz słońce. Sama, ogrodzona siatką, działka nie była duża, jakieś tysiąc metrów kwadratowych. Ogród był zaniedbany, a przed domem rosła trawa sięgająca powyżej kolan – ewidentna oznaka nieobecności gospodarzy. John zauważył, że prawie na każdej posesji rosną sosny – stąd pewnie nazwa ulicy. Postanowili stanąć nieco dalej, za rogiem jednej z uliczek, skąd mieli doskonały widok na dom i bramę, będąc jednocześnie niewidocznymi z głównej ulicy. Czekali na jakikolwiek ruch, czy to wewnątrz, czy na zewnątrz willi. Dłuższą chwilę milczenia przerwał Tom:

– Wejdę na podwórze, zobaczę, czy jest ktoś na tyłach domu i zaczekam za tamtym żywopłotem.

– Nie – zaooponował John. – Poczekamy, zaraz zacznie się ściemniać, może ktoś zapali światło lub latarkę. Jeśli w ogóle ktokolwiek tu jest.

Minęła dobra godzina. Mieszkańcy pobliskich domów wracali z pracy, krzątali się po ogrodach i wychodzili na przedwieczorne spacery z psami. John i Tom, aby nie wzbudzać zbytnich podejrzeń, postanowili się przespacerować. Kiedy zaczęło zmierzchać, pod bramę obserwowanej willi podjechało stare, jasnozielone audi. Wysiadł z niego dobrze zbudowany mężczyzna po sześćdziesiątce. Po sylwetce i charakterystycznych ruchach John rozpoznał jednak żebraka, który teraz ubrany był w czarną skórzaną kurtkę i miał świeżo podcięte, krótkie włosy.

– Zostań tu. Wejdę do środka, jeżeli będzie coś nie tak, spróbuję wybić szybę, wtedy wkroczysz – powiedział John, przeładowując broń i chowając ją z powrotem do kabury.

Nie zamierzał czekać. Jeżeli nieznajomy miał czyste intencje, to nie będzie zaskoczony jego wcześniejszym przybyciem. Wyszedł z bocznej uliczki i po pokonaniu dwudziestu metrów stanął przed otwartą bramą. Żebrak odwrócił się. Nie wyglądał na zaskoczonego.

– Zapraszam do środka – powiedział, otwierając drzwi do ganku. W środku znajdowały się kolejne drzwi – metalowe, zamykane na dodatkową sztabę i zabezpieczone dwoma kłódkami. – Pójdę pierwszy – poinformował Johna mężczyzna, wchodząc do przedpokoju.

Wkrótce znaleźli się w przestronnym pokoju o ciemnozielonych ścianach. Stare, ale stylowe drewniane meble, ażurowe serwetki na okrągłym blacie stołu, niegdyś zapewne białe, a dziś już lekko poszarzałe, półki ciężkiego, mahoniowego regału, które uginały się od książek w solidnych, skórzanych oprawach, wreszcie cała masa bibelotów sprawiały wrażenie, jakby gospodarz domu chciał ocalić od zapomnienia dawno minioną epokę. Uwagę Johna przykuło jednak wiszące nad niewielkim sekretarzykiem czarno-białe zdjęcie około trzydziestoletniego mężczyzny w mundurze oficerskim. Znawca mógł się zorientować, że na rękawie munduru widniała naszywka z odznaką przedstawiającą szyszak husarski z charakterystycznymi skrzydłami. John chciał zapytać o zdjęcie, jednak został uprzedzony:

– To dziadek mojego zięcia, jest byłym żołnierzem Pierwszej Dywizji Pancernej generała Maczka. Mieszka na stałe we Francji. Dzielny facet, ma osiemdziesiąt pięć lat.

– Virtuti Militari – stwierdził John.

– Tak, za bitwę pod Falaise – potwierdził nieznajomy. – Dowodził szwadronem czołgów. Jego maszyna została trafiona, po kolei wynosił z płonącego czołgu kolegów, mimo że sam był ranny. Skończył szlak bojowy w Wilhelmshaven, do kraju nie wrócił. Tu czekała go śmierć lub, w najlepszym wypadku, życie na marginesie społeczeństwa. Poza tym zakochał się we francuskiej pielęgniarce, która opiekowała się nim w szpitalu. W Polsce pozostawił żonę z dwuletnią córką, matką mojego zięcia. Po śmierci matki córka odnowiła z nim kontakt – wyjaśnił nieznajomy i zapytał: – Napije się pan kawy?

– Nie, dziękuję. Przejdźmy do rzeczy i powodu naszego spotkania – odparł stanowczo John.

– Proszę, niech pan siada. – Mężczyzna wskazał starą, skórzaną kanapę. John usiadł w milczeniu, oczekując na wyjaśnienia.

– Czy pana kolega cały czas jest na zewnątrz?

– Tak – odparł szczerze John.

– Dałem wam trzy godziny na swobodne sprawdzenie terenu. Ma pan do niego zaufanie?

– Mam.

– Mówił pan jeszcze komuś o naszym spotkaniu? – spytał z nutą niepokoju w głosie nieznajomy.

– Nie. Dlaczego to pana tak interesuje?

– Wkrótce się pan dowie – odparł gospodarz i ponowił propozycję: – Może jednak napije się pan kawy?

– Przekonał mnie pan, poproszę – odparł John.

Po kilku minutach przed Johnem stała filiżanka z aromatyczną kawą.

– Francuska?

– Nie, włoska, ale z Francji – odparł mężczyzna, siadając na jednym z wyściełanych zieloną tapicerką krzeseł.

– Kim pan jest? – zapytał spokojnie John, rozkoszując się smakiem wybornej kawy.

– Nazywam się Piotr Mróz. Jestem emerytowanym oficerem wywiadu PRL – powiedział nieznajomy, czekając na reakcję McDowella.

– Dlaczego chciał pan ze mną rozmawiać? – John nie okazywał zdziwienia. Takie sytuacje nie były mu przecież obce, choć sam sposób kontaktu, który wybrał jego rozmówca, nadal budził szereg pytań i wątpliwości. Należało brać pod uwagę każdą możliwość.

– Wiem, kim pan jest, panie McDowell – dobitnie podkreślił Piotr. – Chciałem zaoferować panu pewną transakcję. Nie ukrywam, że zależy mi na czasie.

– Zamieniam się w słuch – odpowiedział John chłodnym tonem.

Wiedział, że jeżeli to prowokacja, to nie powinien się rozgadywać. Zwłaszcza jeśli gospodarz rejestrował całą rozmowę.

– Mam pana szefom do zaoferowania pewne archiwum, które każde liczące się mocarstwo chciałoby posiadać – kontynuował Piotr. – Na pewno ciekawi pana, co zawiera, dlatego, aby nie być gołosłownym, przekażę panu cztery mikrofilmy, każdy dotyczący innej tematyki. Będzie je pan mógł spokojnie przejrzeć i skonsultować się ze swoim kierownictwem w Stanach. – Piotr wyciągnął z kieszeni kurtki małe metalowe pudełko, z którego wyjął cztery jeszcze mniejsze pojemniczki. Położył je na stole, na jednej z szarawych serwetek.

– Co zawierają? – spytał John.

– Są tu dane agentów gospodarczych działających na terenie Europy Zachodniej od początku lat siedemdziesiątych. Ich celem jest gromadzenie informacji gospodarczych i handlowych. Ludzie ci są forpocztą nowej organizacji, która powstała na gruzach komunizmu. Drugi mikrofilm zawiera nazwiska biznesmenów, którzy prowadzą interesy w Europie i na świecie za pieniądze wytransferowane przed tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym rokiem z naszego kraju i Związku Radzieckiego. Ludzie ci mają stanowić podwaliny międzynarodowej organizacji gospodarczej, której celem jest opanowanie strategicznych gałęzi gospodarki, umożliwiających oddziaływanie na sytuację międzynarodową i politykę światową.

– Konkretnie? – John domyślał się, jaka będzie odpowiedź.

– Gaz i ropa, panie McDowell – zaakcentował Piotr.

– A dwie pozostałe rolki? – spytał zaintrygowany John.

– To – Piotr wskazał jeden z pojemniczków – informacje o byłych wysokich funkcjonariuszach NSDAP, SS i Gestapo, którzy poprzez własne kontakty lub swoich bliskich, mają znaczny wpływ na osoby zajmujące wysokie stanowiska w Europie, zaś za ukrycie wiedzy o swojej przeszłości gotowi są zapłacić niemałe pieniądze. – John wziął do ręki czwarty z mikrofilmów, spoglądając pytająco na swojego rozmówcę, który pospieszył szybko z wyjaśnieniem: – To lista banków i firm, w których ulokowano pieniądze lub papiery wartościowe. Będą one powoli wchodzić do obiegu gospodarczego w Europie i nie tylko.

– No dobrze. A co w zamian? – zapytał John, nadal trzymając w dłoni jeden z małych pojemników.

– W zamian, jeżeli pańscy szefowie będą chcieli dostać całość tego zbioru, oczekuję jedynie spełnienia paru moich próśb.

– Więc? Czego pan żąda… chce, panie… jaki ma pan stopień? – dopytał John.

– Pułkownik – odparł Piotr.

– Pułkowniku, co w zamian? – ponowił pytanie John.

– Wartość wytransferowanych środków to dwa miliardy dolarów amerykańskich. Chcę pięć milionów – odparł Piotr.

John odłożył mikrofilm na stół i usiadł wygodniej na kanapie. Założył nogę na nogę. Sprawiał wrażenie opanowanego, ale od pewnego czasu zachowywał zdwojoną czujność. Jeśli jego rozmówca nie blefował, to na szarej, koronkowej serwetce leżały materiały warte zdecydowanie więcej niż pięć milionów dolarów.

– To wymaga przeanalizowania materiału przez naszych specjalistów – stwierdził jednak chłodno.

– Oczywiście, dlatego mam następującą propozycję. Sto tysięcy dolarów bezpośrednio dla mnie przy ewentualnym przekazaniu archiwum. Pozostałą część przekażecie mojej córce, którą wywieziecie z Polski do Stanów wraz z mężem i dzieckiem. Zapewnicie im ochronę, nową tożsamość i obejmiecie ich programem ochrony świadków – zakończył wyliczanie Piotr.

– A co z panem?

– Potrzebuję papierów na niemieckie nazwisko i samochodu z dokumentami również na to nazwisko. To ułatwi mi przekazanie wam materiałów. Dalej sobie poradzę. Jeżeli sytuacja się uspokoi, będę chciał przenieść się do USA na stałe.

– Muszę to przeanalizować – powtórzył John.

– Jest jeszcze jeden mały problem. Musicie wywieźć z kraju moją trzymiesięczną wnuczkę, która ma poważną wadę serca. Załatwić jej najlepszą klinikę i zespół świetnych kardiochirurgów, najlepszych – ostatnie słowo Piotr wypowiedział ze szczególnym naciskiem.

John usiłował zebrać myśli.

– To wszystko? – zapytał.

– Tak – odparł Piotr.

– Wydaje mi się jednak, że zapomniał pan o czymś, panie pułkowniku. – John wpatrywał się z uwagą w siedzącego naprzeciw mężczyznę. – Co z tym kretem w moim otoczeniu?

– Owszem. – Piotr wstał i podszedł do sekretarzyka. Z jednej z szuflad wyciągnął kopertę, którą położył na stole przed Johnem. Amerykanin wyciągnął z niej kilka zdjęć i zbladł. Krople potu wstąpiły mu na czoło, a serce waliło niczym oszalałe. W pierwszej chwili miał zamiar uderzyć Piotra w twarz. W porę się jednak opanował. Zacisnął jedynie pięści z bezsilnej wściekłości. Po chwili niepostrzeżenie wyłączył magnetofon, ukryty wciąż w kieszeni, i wycedził przez zaciśnięte zęby:

– A co to, kurwa, jest?

– Zdjęcia pana narzeczonej – oznajmił lodowatym tonem Piotr. – Nasz kontrwywiad podesłał ją panu trzy lata temu.

– Sprawdzałem ją, znam jej rodziców, przyjaciół, mamy się pobrać – John był oszołomiony.

– Domyślam się, że to dla pana ciężka sytuacja. Widzi pan – Piotr spojrzał na swego kolegę po fachu z wyrozumiałością – wszystko się zgadza. To zdolna dziewczyna. Naprawdę skończyła administrację. Ale przy okazji została też zrekrutowana i kiedy otrzymała zadanie zajęcia się panem, nie miała pojęcia, że się w panu po prostu zakocha. Co piątek pana narzeczona spotyka się z koleżankami ze studiów na mały sparing siatkarski na hali AWF. Potem idą do klubu na drinka poplotkować – zgadza się?

– Tak. Sam po nią często przyjeżdżam – odparł zdruzgotany John.

– Pomiędzy meczem siatkówki a rozrywką w klubie pana narzeczona składa ustny raport temu człowiekowi – Piotr wskazał mężczyznę na zdjęciu. John przyjrzał się uważnie i rozpoznał twarz mężczyzny. Był to agent KGB, który pracował na analogicznym stanowisku co on, tyle że w ambasadzie Rosji.

– Jak to, kurwa, mogło się stać? – nie potrafił już ukryć wzburzenia.

– Wie pan, naszym służbom też czasami się coś udaje – z sarkazmem w głosie stwierdził pułkownik. – Zostawia koleżanki na pół godziny, wchodzi do tej kamienicy – pokazał zdjęcie Joanny znikającej w klatce schodowej – a po zdaniu relacji wraca do swoich koleżanek.

– Skąd pan to wszystko wie?

– Pewien jegomość, którego spotkałem w osiemdziesiątym dziewiątym roku, pękał z dumy, gdy opowiadał, jak złapał pana na tę atrakcyjną blondynkę. Najgorsze jest to, że ona cały czas myśli, że pracuje dla naszego kontrwywiadu. Nie ma pojęcia, że przejęli ją Ruscy.

John zbladł. Wiedział, że jeżeli jego zwierzchnicy dowiedzą się o prawdziwej roli jego narzeczonej, jest skończony. Musiał zaryzykować.

– Mam do pana prośbę. Czy może to pozostać między nami? – poprosił wprost. Spojrzał raz jeszcze na plik zdjęć. – Spróbuję to ogarnąć. Potrzebuję też co najmniej tygodnia, aby móc dać panu konkretną odpowiedź.

– Dobrze – krótko rzucił Piotr.

John wstał, zabierając kopertę ze zdjęciami. Za dwa dni osobiście sprawdzi swoją narzeczoną, może przebierze się za kloszarda – jak widać to wcale niegłupie.

Wychodząc, uzgodnili, że równo za tydzień spotkają się o tej samej porze. Jeżeli coś się zmieni, John codziennie rano o godzinie dziewiątej będzie stał przed wejściem do ambasady, a pułkownik miał ewentualnie zadzwonić do niego i zapytać o pracę tłumacza, powołując się na dobrą znajomość angielskiego i greckiego.

Rozdział III

Na skrzyżowaniu Via Dora i Via Tagliamento wędrujący po Wiecznym Mieście turysta natrafi na niezwykłą bramę. Przechodząc pod monumentalnym łukiem, strzeżonym przez popiersie żołnierza o surowym spojrzeniu i ozdobionym wielkim żyrandolem z kutego żelaza, wkroczy do Quartiere Coppedé. Ten niewielki obszar to część dzielnicy Trieste położonej w północnej części Rzymu. Pod czujnym okiem włoskiego architekta Gino Coppedé powstało tu pomiędzy 1913 a 1927 rokiem raptem siedemnaście willi i dwadzieścia sześć mieszkalnych budynków, które są rzadko spotykanym architektonicznym połączeniem secesji, art déco, baroku, średniowiecza, starożytności, a nawet form bliskowschodnich. W teorii powinny one stanowić uosobienie kiczu, jednak Coppedé, projektując całą dzielnicę, uzyskał niezwykły wręcz hipnotyzujący efekt. Wszechobecne asymetrie, łuki, balkony, kręte kolumienki, zerkające ciekawie na przechodniów postacie z fresków, ornamenty zwierząt, kwiatów, mitycznych stworów i maszkar tworzą scenerię prawdziwie baśniową, ale i mroczną zarazem. Przy Piazza Mincio, niewielkim placu będącym sercem tego niezwykłego miejsca, znaleźć można bramę pięciokondygnacyjnego pałacu ozdobioną złotym wizerunkiem pająka, znad którego na wędrowca zerka rycerz o ostrych rysach. Tuż obok bajkowy Dom Wróżek zachwyca przepychem naściennych, wielobarwnych, malowideł poświęconych Wenecji, Rzymowi i Florencji. Uroku placykowi dodaje Fontanna Żab. Według legendy jeden z ośmiu zaklętych w kamień płazów to bajecznie bogaty książę. Każda z wycieczek zwiedzających Rzym chce odwiedzić to miejsce, ponieważ dotknięcie żaby i wypowiedzenie najbardziej skrytego marzenia ma zagwarantować jego spełnienie.

To właśnie tam, przy Via Dora, w jednej w ukrytych wśród zieleni ogrodu willi mieszkał profesor Pietro Farelli. W ostatnich tygodniach miał wiele powodów do radości. W jednym z salonów, ozdobionym jasnymi draperiami, olbrzymim oknem na ogród i meblami o miękkich liniach, rozsiadła się rodzina jego żony. Wszyscy podziwiali malutką wnuczkę profesora – Dominique. Pietro był dumny ze swojej córki Angelique, która dała mu tę małą perełkę, choć musiał przyznać, że wolałby wnuka. Profesor uśmiechnął się, przyglądając się drobnej istotce. Tak bardzo pragnął kiedyś ujrzeć swego własnego syna Gennaro z wnukiem w ramionach. To przecież on miał zapewnić przedłużenie linii rodu Farellich. Dziś jednak cieszył się, że wnuczka urodziła się zdrowa i silna. Profesor tak często w swoim życiu zawodowym spotykał się z chorobami małych pacjentów i nieszczęściem ich rodziców, że w głębi serca obawiał się o zdrowie malutkiej Dominique.

Po skończonej wizycie profesor odprowadził gości do drzwi, żegnając się z nimi serdecznie, a następnie udał się do sali kominkowej. Była to jedyna część domu, którą zachowano w pierwotnej formie od czasów budowy willi przez dziadka Francesco w 1925 roku. Pokój urządzony w modnym wtedy stylu art déco zachwycał dbałością o detale. Skórzane, jasne fotele i kanapy o giętkich nogach kontrastowały tu z geometrycznymi wzorami sztukaterii i stolikiem z egzotycznego drewna. Całości dopełniał kominek obłożony marmurem i kwarcytem. Inne pomieszczenia wielokrotnie zmieniano i przebudowywano, pieczołowicie dbając jednak o ich elegancki, zgodny z duchem minionej epoki wystrój. Samo utrzymanie domu kosztowało krocie. Willa, położona w jednej z najbogatszych dzielnic przedwojennego Rzymu, była niezwykle obszerna i posiadała czternaście pokoi gościnnych, dwa salony, cztery łazienki, dwie kuchnie oraz inne pomieszczenia gospodarcze. Była to część miasta, w której osiedlali się finansowi krezusi lat dwudziestych. Należał do nich także dziadek Pietra – wspomniany Francesco – oficjalnie handlowiec i inwestor, tak naprawdę jednak spekulant, który bez skrupułów umiał wykorzystać każdą okazję, by zrobić dobry interes. Burzliwy i niespokojny czas pierwszej wojny światowej otworzył przed trzydziestoparoletnim handlowcem całkiem nowe możliwości. Francesco potrafił dotrzeć do wysoko postawionych osób w administracji państwowej i w armii, a następnie umiał zyskać ich przychylność. Wykorzystywał przy tym swój wrodzony spryt oraz pazerność zarówno ministrów, jak i generałów. Podczas gdy na wielu frontach ginęli masowo młodzi mężczyźni, on w ciągu czterech lat dorobił się fortuny. Po wojnie, inwestując w nieruchomości w Rzymie i Turynie, a także w rozwój motoryzacji, pomnożył swoje dochody wielokrotnie, a część pieniędzy przeznaczył także na lokaty w złocie i diamentach.

Dziadek Francesco przejawiał za to wrodzoną nieufność w stosunku do obligacji i papierów wartościowych. Uważał, że należy inwestować tylko w trwałe i rzeczywiste dobra. Jego przeczucia sprawdziły się w pełni, kiedy w 1929 roku wybuchł wielki światowy kryzys finansowy. Osoby inwestujące w papiery wartościowe traciły z dnia na dzień całe majątki. Wielu popełniało samobójstwa, inni lądowali w zakładach dla obłąkanych. Rodzony brat Francesca – Antonio, który jako nastolatek wyemigrował do USA w 1905 roku i w czasie wojny również dorobił się pokaźnego majątku, był jedną z ofiar Wielkiego Kryzysu. Zainwestował wszystkie pieniądze na giełdzie i w krótkim czasie z bogatego przedsiębiorcy stał się bankrutem. Antonio, podobnie jak tysiące załamanych Amerykanów, nie wytrzymał presji i wyskoczył z okna jednego z drapaczy chmur. O całym nieszczęściu Francesco dowiedział się z listu od Lizy, ukochanej żony swojego brata. Zrozpaczony postanowił ściągnąć do Włoch bratową wraz z małoletnimi – Jamesem i Scottem – synami Antonia, aby zapewnić im godny byt i należyte wykształcenie. Ale Liza i chłopcy odmówili. Mimo to Francesco wysłał bratowej tysiąc dolarów na zakup mieszkania, a następnie co miesiąc przekazywał jej równowartość stu dolarów, dzięki czemu mogła godnie żyć.

Nigdy nie było mu jednak dane osobiście poznać żony swojego brata ani jego synów. Widywał ich jedynie na zdjęciach, które często otrzymywał w listach. Kiedy we wrześniu 1939 roku w Europie rozpętała się następna, straszliwa wojna, która wkrótce miała ogarnąć również inne kontynenty, James po skończonych studiach inżynierskich został powołany do służby w marynarce wojennej. Po uzyskaniu stopnia podoficerskiego przydzielono go do służby na pancerniku USS Arizona. W grudniu 1941 roku jego okręt wraz z załogą został zatopiony przez japońskie lotnictwo. Poległ także James, idąc na dno wraz ze swoim okrętem w ciągu niespełna osiem minut. Wrak pancernika stał się jego grobem, a widoczne na powierzchni wycieki oleju z głębi okrętu, nazywane „Łzami Arizony”, opłakują śmierć poległych marynarzy po dziś dzień. Młodszy syn Lizy, Scott, na wieść o śmierci brata przerwał studia prawnicze i na ochotnika zaciągnął się do armii. Chcąc pomścić brata, marzył o służbie w lotnictwie, jednak ze względów zdrowotnych wylądował w piechocie. Miał pewne problemy z nadciśnieniem, ale za to doskonały wzrok i pewną rękę. Został snajperem. Przeszedł ze swoją dywizją szlak bojowy, poczynając od lądowania w Afryce Północnej, gdzie za odwagę został odznaczony Medalem Honoru oraz otrzymał awans podoficerski. Szczęście opuściło go jednak we wrześniu 1944 roku. Scott znajdował się w jednej z pierwszych barek desantowych, które podpłynęły do jednej z plaży Normandii. Mimo zrzucenia potężnej ilości bomb na niemieckie umocnienia nadbrzeżne na plaży, której nadano kryptonim „Omaha”, rozpętało się istne piekło. Milczące dotąd bunkry ożyły, a na młodych, brodzących jeszcze w wodzie żołnierzy, spadł grad kul. Scott przywarł do wilgotnego piasku, próbując czołgać się w głąb plaży. Widział, jak giną jego kolejni koledzy przeszywani ogniem niemieckich karabinów maszynowych i moździerzy. Przedzierał się wśród dymu, huku i martwych ciał. Zewsząd dochodziły jęki rannych. Scott wiedział, że jeżeli dalej pozostaną na odsłoniętej plaży, zginą wszyscy. Poderwał swój pluton do kolejnego skoku, jednak zaledwie po kilku metrach seria cekaemu niemal przecięła go na pół. Z całego plutonu, który wylądował na plaży, przeżyło trzech żołnierzy.

Francesco o losie bratanka dowiedział się dopiero po wojnie. Raz jeszcze próbował ściągnąć do Włoch Lizę, jednak ta po śmierci drugiego syna znalazła oparcie w innym mężczyźnie. Od tej pory kontakt listowny był już tylko okazjonalny.

Dziadek Pietra Farellego sam doczekał się dwójki potomstwa. Syn, Vincenzo – ojciec profesora – przyszedł na świat w 1915, a córka, Maria, w 1923 roku. Niestety na nic zdały się bogactwa Francesca wobec strasznej choroby, jaką była w owych czasach gruźlica. Maria zmarła w wieku zaledwie siedmiu lat. Vincenzo strasznie przeżył śmierć siostry i obiecał sobie, że zrobi wszystko, by zostać lekarzem i ratować chore dzieci. Dotrzymał słowa. Dzięki bogactwu ojca skończył studia medyczne i został chirurgiem. Już na studiach zaangażował się w pomoc ubogim i potrzebującym. Często za pieniądze ojca kupował potrzebne medykamenty dla najuboższych.

Dziadek Francesco miał też jedną wstydliwą kartę w swoim życiu. Były nią interesy z włoskimi faszystami. Rozwój motoryzacji i zbrojenia z lat trzydziestych przynosiły ogromne zyski firmom produkującym dla włoskiej armii samochody, motocykle i wszelkiego rodzaju uzbrojenie. Francesco Farelli posiadał znaczne udziały w wielu przedsiębiorstwach, systematycznie je zwiększając. Wszystko szło jak z płatka. Hitler i Mussolini podbijali Europę i Afrykę. Interes przynosił krociowe zyski. Wszystko zaczęło się jednak sypać wraz z klęską pod Stalingradem. Kilkadziesiąt tysięcy Włochów zginęło w Rosji i Afryce, a w kraju nikt już nie ufał Mussoliniemu. Na dodatek syn Francesca – Vincenzo, jako lekarz został zmobilizowany i wysłany wraz z uzupełnieniem dla pułku alpejskiego walczącego w Rosji. Tylko cud i pomoc dobrych ludzi sprawiły, że mógł wrócić do ukochanej Italii i znów zobaczyć swoją żonę i syna Pietra, który przyszedł na świat w 1941 roku i miał zaledwie półtora roku, kiedy Vincenzo wyruszył na front.

***

Profesor Pietro Farelli usiadł w fotelu, na którym często siedział na kolanach ojca i dziadka. Spojrzał na ścianę, na której wisiały portrety rodzinne. Nieco niżej, na zabytkowej, hebanowej komodzie stały zdjęcia córki i syna profesora. Podszedł i wziął do ręki portret Gennara, zadając sobie w duchu pytanie, co poszło nie tak, jaki błąd popełnił. Chłopak miał 22 lata i od roku nie dawał znaku życia. Z informacji zebranych przez detektywa wynajętego przez profesora zamieszkał u swojej dziewczyny, którą poznał na studiach. Najgorsze było to, że ten zbuntowany, młody człowiek zaczął brać narkotyki. Profesor przypomniał sobie ostatnią rozmowę z synem, która zakończyła się awanturą, gdy wraz z żoną zażądali od niego rozpoczęcia terapii odwykowej. Zaraz potem Gennaro wyprowadził się z domu i zerwał wszelkie kontakty z rodziną. Wynajęty detektyw dostarczył zdjęcie i adres, pod którym przebywał syn. Były to pustostany na przedmieściach Rzymu. Smutne rozważania przerwało profesorowi delikatne pukanie do drzwi.

– Proszę.

Drzwi do salonu uchyliły się i ukazała się gospodyni państwa Farellich, Marianna.

– Przepraszam, don Pietro. Czy ma pan ochotę na kawę lub ciastko? – zapytała.

– Nie, dziękuję – odparł, uśmiechając się do kobiety. Podszedł i ucałował pomarszczoną już wiekiem dłoń. – Dziękuję za ostatnie dni i za pomoc.

Kiedy chciała odruchowo odciągnąć dłoń, profesor delikatnie ją przytrzymał. Byli dla siebie jak rodzina. Profesor pomagał najstarszej córce Marianny, Ewie, zostać lekarzem. Dziewczyna była bardzo zdolna, ale nie wierzyła w siebie. Dzięki profesorowi nabrała wiary we własne siły. Pietro udzielał jej bezpłatnych korepetycji, załatwił jej też praktykę. Po obronie dyplomu włączył ją w skład swojego zespołu operacyjnego w klinice Gemelli. Młoda, skromna lekarka odpłaciła mu się pracowitością i wkrótce pod okiem Pietra miała przeprowadzić swoją pierwszą operację.

– Pan profesor ma wnuczkę, a ja maleńkiego, trzeciego wnuka – uśmiechnęła się dobrotliwie Marianna.

– Ależ moja droga, płeć nie ma znaczenia, najważniejsze jest zdrowie – odpowiedział profesor.

– Po raz trzeci miałam nadzieję na wylosowanie wnuka na świąteczną uroczystość chrztu, ale znów nie miałam szczęścia – Marianna westchnęła. Była naprawdę zawiedziona.

– Może za czwartym razem się uda – odpowiedział, dodając otuchy kobiecie, Pietro. Wiedział, że gosposia była bardzo wierząca i jej marzeniem był chrzest wnuka udzielany przez papieża w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Niestety kolejny raz w losowaniu, które odbywało się w jej parafii, nie miała szczęścia.

– Czy mogę już iść do domu? – zapytała Marianna. – Będziemy się przygotowywać do chrztu. To będzie nasz mały Pietro.

– To dla mnie wielki zaszczyt – zapewnił profesor, głęboko wzruszony wyborem imienia.

W drzwiach stanęła właśnie żona profesora. Pogłaskała czule gosposię po ramieniu niczym własną babcię, dziękując za pomoc. Marianna pożegnała się i przeszła do holu. Założyła już buty i płaszcz, gdy zaczął dzwonić telefon. Ponieważ była najbliżej, podniosła słuchawkę:

– Tak, to mieszkanie profesora Farellego – potwierdziła, po czym na jej twarzy pojawiły się gorące rumieńce, jakby właśnie doznała ekstazy. Odwróciła się do profesora, który podszedł do telefonu i wyszeptała z przejęciem, zakrywając dłonią słuchawkę: – Panie profesorze… albo… albo to jakiś żartowniś, albo… albo ojciec święty!

Profesor chwycił natychmiast słuchawkę.

– Dzień dobry, profesor Farelli przy telefonie – oznajmił, a po chwili szybko dodał: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Nie, wasza świątobliwość, nie przeszkadza ojciec. Tak, naturalnie, że mogę się spotkać. Jeśli to pilna sprawa, mogę być w Watykanie w ciągu godziny. – Po chwili pożegnał się i odłożył słuchawkę. – To nie był żart, moja droga Marianno – zwrócił się do gosposi podekscytowanej krótką rozmową. – To naprawdę był ojciec święty.

Rozdział IV

John był w duchu wdzięczny koledze. Powrotna droga do ambasady zabrała im nieco ponad godzinę, ale Tom nie zadawał zbyt wielu pytań, choć zapewne doskonale zdawał sobie sprawę, że jego kolega nie jest po rozmowie z tajemniczym człowiekiem w najlepszym nastroju. McDowell bił się z myślami. Fundament, na którym budował swą przyszłość, runął niczym domek z kart. Kochał Joannę, ale przecież związek oparty na kłamstwie nie miał najmniejszego sensu. Jeśli rzeczywiście go pokochała, to już dawno powinna powiedzieć mu prawdę. Wybaczyłby, zrozumiał. Ona jednak milczała, grała. Dostanie więc to, czego chciała. On też zagra. Będzie udawał głupio zakochanego durnia, który niczego się nie domyśla. W odpowiednim czasie i miejscu ten głupiec, ten omamiony idiota sam przejdzie do ataku. Trzeba tylko jeszcze pamiętać, by wyciąć część nagranej rozmowy, która dotyczyła Joanny. Ta gra była tylko jego sprawą.

Gdy wszedł do ambasady, natychmiast udał się do ambasadora.

– Przeproś ambasadora i przekaż, że to naprawdę ważna sprawa – nalegał, gdy sekretarka oznajmiła, że musi poczekać, bo jej szef właśnie przyjmuje kogoś ważnego z ambasady Francji.

Dziewczyna zapukała i zniknęła za drzwiami. Po chwili wyszedł ambasador. Widząc Johna, uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony.

– Słyszałem, że zażywałeś joggingu pod nogami mojej żony. Tylko mam prośbę, John, nie rozpowszechniaj wiedzy, jakiego koloru bieliznę nosi moja szanowna małżonka. – Szef poklepał Johna po ramieniu, śmiejąc się dobrodusznie.

– Panie ambasadorze, proszę o pięć minut natychmiastowej rozmowy w klatce – poprosił John poważnym tonem, przerywając wesołkowate komentarze szefa. Wiedział, że każdy w życiu ma swoje pięć minut, chwilę, która decyduje o zwycięstwie lub klęsce. Jemu los zesłał owe pięć minut właśnie teraz. Albo je wykorzysta i wróci do centrali w glorii chwały, albo wyleją go na zbity pysk, a być może – po ujawnieniu informacji o Joannie – oskarżą o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa.

Ambasador spoważniał i obrzucił go uważnym spojrzeniem.

– Wiesz, że nie lubię zostawiać gości samych. Pani Ania – kiwnął porozumiewawczo głową w stronę sekretarki – będzie musiała dokończyć partię szachów za mnie i rozweselać ambasadora kochanej Francji.

Kiedy znaleźli się w klatce, czyli pomieszczeniu zabezpieczonym przed podsłuchami, John zdał relację ze spotkania, poprosił o zezwolenie na powiadomienie centrali CIA, a także pośrednictwo w kontakcie z sekretarzem stanu. Ambasador po krótkim zastanowieniu wyraził zgodę. Doskonale rozumiał powagę sytuacji. Ta sprawa – jeśli okazałaby się wiarygodna – zapewni temu młodemu oficerowi awans, a i na niego samego także spłynie część splendoru.

John po wyjściu z klatki, mimo iż w Stanach było już późno, wykonał telefon do centrali w Langley i poprosił o rozmowę ze swoim szefem, Kennethem Murphym, odpowiadającym za Europę Środkowo-Wschodnią. Szef był pracoholikiem i przesiadywał w biurze do późnych godzin wieczornych. I rzeczywiście, po minucie usłyszał w słuchawce znajomy głos.

– Mam niedobre wiadomości. Odnowiła mi się kontuzja z wojska, straciłem na chwilę przytomność. Obawiam się, że to coś poważnego. Badał mnie doktor Jones i twierdzi, że powinien zobaczyć mnie także doktor Hancock. Zwłaszcza ostatnie wyniki moich badań. Nalega, bo liczy się każdy dzień – powiedział John, starannie wypowiadając każde zdanie.

– Dobrze – odparł Kenneth. – Jeśli stan twojego zdrowia nie ulegnie poprawie, daj znać, a jutro wyślę doktora Hancocka do Bonn. To najlepszy neurolog, jakiego znam. Będzie w stanie ci pomóc.

– Dzięki, szefie – rzucił krótko John i odłożył słuchawkę.

Był to rodzaj umówionego kodu, który oznaczał, że w Polsce wydarzyło się coś bardzo ważnego, co wymaga interwencji i oceny centrali. Po godzinie Kenneth otrzymał następny telefon, tym razem od sekretarza stanu, z prośbą, by do Niemiec poleciał także szef CIA. Kenneth zrozumiał, że w Warszawie wydarzyło się coś naprawdę ważnego.

John, choć mógł liczyć na natychmiastową pomoc szefa, zdawał sobie sprawę, że czas goni. Musiał przejrzeć mikrofilmy w ciągu godziny i ocenić ich przydatność. Zbiegł po schodach do piwnic ambasady, w których mieściły się pomieszczenia gospodarcze i ciemnia. Tom pracował z technikiem ambasady posiadającym zezwolenie na dostęp do tajnych materiałów. Człowiek ten nie mógł opuścić terenu ambasady bez obstawy dwóch agentów. Starannie wywoływali i obrabiali zawartość każdej paczuszki dostarczonej przez Piotra.

McDowell po upewnieniu się, że wszystko idzie zgodnie z planem, wrócił na górę do siebie i postanowił wykonać jeszcze jeden telefon.

– Cześć, kochanie, mam złe wiadomości – oznajmił spokojnie, gdy usłyszał znajomy głos narzeczonej. – Zemdlałem trzy godziny temu w pracy. Jeżeli doktor się uprze, będę musiał lecieć do Niemiec do naszej klinki na badania.

– John, mogę ci załatwić wizytę w klinice MSZ – w jej głosie pobrzmiewała nuta prawdziwego niepokoju.

John już sam nie wiedział, czy jeszcze ufa czemukolwiek, co mówiła. Wszelkie rozważania jednak zepchnął gdzieś na dalszy plan. Trzeba było kontynuować grę pozorów.

– Znasz nasze procedury i wiesz, że jeśli ten cholerny doktor Jones każe mi jechać, to nie będę miał wyjścia – kłamał jak z nut. – Jutro rano zadzwonię. Kocham cię – dodał czule i zakończył rozmowę.

Oparł łokcie na blacie biurka i przetarł dłońmi zmęczoną twarz. Wiedział jednak, że nie ma czasu rozczulać się nad własną sytuacją. Dochodziła północ, a noc zapowiadała się na pracowitą i nieprzespaną. Trzeba było wraz z Tomem przejrzeć wywołane mikrofilmy. Choć potrzebny był biegły tłumacz języka polskiego, to jednak wstępna ocena materiałów należała do niego. Powiększone zdjęcie „żebraka” – jak nazywał pułkownika w myślach John – mogło też pozwolić na zidentyfikowanie go w bazie CIA.

Zbiegł znowu na dół i zaopatrzony w materiały przygotowane przez technika wszedł do sali operacyjnej. Zdjęcia „żebraka” wrzucił do skanera i połączył się z komputerową bazą CIA. Specjalny program zaczął przeszukiwać bazę, porównując rysy twarzy i zarys sylwetki z fotografią. John wiedział, że jeżeli pułkownik wykonywał zadania na zachodzie Europy, na przykład pod przykrywką dyplomaty, to istnieje szansa, że został zarejestrowany w bazie. Kim pan jest, pułkowniku Mróz? – zastanawiał się John, wpatrując się w migające na monitorze obrazy. Po paru minutach komputer wyrzucił wyniki poszukiwań. Na ekranie pojawiły się dane osobowe i zdjęcia „żebraka”. A nawet całe serie zdjęć. Pierwsze pochodziły z 1973 roku i zostały wykonane w ambasadzie PRL w Bonn. Na zdjęciach pułkownik miał kruczoczarne włosy, sportową sylwetkę, która – co John musiał przyznać – mimo upływu lat się nie zmieniła. Druga seria pochodziła z 1985 roku i wykonano ją w Monachium, Hamburgu i Kolonii. Według informacji z bazy danych podczas pierwszej wizyty pułkownik podawał się za Henryka Piskułę, za drugim razem za Tomasza Gawrońskiego. Za każdym razem przedstawiany był jako attaché kulturalny przy ambasadzie PRL.

John postanowił sprawdzić również nazwisko, pod którym występował pułkownik obecnie. Wpisał Piotr Mróz i czekał na wynik wyszukiwania. Na ekranie pojawił się komunikat o braku danych. Ledwie oderwał wzrok od monitora, gdy wszedł Tom.

– Chodź! To niezła lektura. Jeżeli to jest autentyczne i dostaniemy całość archiwum, to w centrali będą mieli niezły orzech do zgryzienia – kolega Johna był bardzo podekscytowany.

Przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. John zaczął przeglądać klatki mikrofilmu. Czytał kolejne nazwiska i dane. Powoli docierało do niego, że ma przed sobą tajne archiwum. Zastanawiał się, kto, jak i po co zebrał te informacje.