Uśmiech Cateriny. Historia matki Leonarda da Vinci - Vecce Carlo - ebook + książka

Uśmiech Cateriny. Historia matki Leonarda da Vinci ebook

Vecce Carlo

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nieznana i zdumiewająca historia

matki Leonarda da Vinci.

Opowieść, która rzuca nowe światło

na dzieła jednego z największych

twórców renesansu

Caterina jest wolna jak wiatr i jak wiatr nieokiełznana.

Jeździ konno po dzikich stepach, słucha głosów drzew, zwierząt

i bogów. Jej przyszłość zdaje się przesądzona. Caterina nie

podejrzewa, że przyjdzie jej opuścić niedostępne góry Kaukazu.

Pewnego dnia zostaje gwałtownie wyrwana ze swojego

świata i wciągnięta w wielką historię –

przeniesiona do serca renesansu, Florencji.

Jej życie nabierze zupełnie nowego sensu. Pozna potężną miłość,

a swoje dziecko pokocha bardziej niż własne życie. A ono pokocha

ją w ten sam sposób. Caterina da mu wszystko, co dla niej

najważniejsze: nieskończoną miłość do życia, wolności i wszelkich

stworzeń. Pokaże mu, czym jest piękno. A On to przyjmie

i stanie się twórcą totalnym, człowiekiem, który nie należy do

jednego narodu ani do jednej kultury, ale do całej ludzkości.

Imię tego dziecka znamy wszyscy: Leonardo.

Opowieść o największym umyśle wszech czasów, o matczynej

miłości, o początkach współczesnego świata, konfrontacji

Zachodu i Wschodu. O Morzu Śródziemnym jako kolebce kultury,

fascynującej mozaice ukazanej w przededniu

odkrycia obu Ameryk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 710

Data ważności licencji: 6/12/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Il sorriso di Caterina. La madre di Leonardo

Copyright © 2023 by Giunti Editore S.p.A., Firenze-Milano

www.giunti.it

Published by agreement with Book/lab Literary Agency

Dzieło przetłumaczone przy wsparciu Centrum Książki i Czytelnictwa (CEPELL) Ministerstwa Kultury Republiki Włoskiej

Copyright © for the translation by Dagmara Budzbon-Szymańska

Projekt okładki

© Katarzyna Bućko @booka.kasia.bucko

Na okładce: Leonardo da Vinci, LaScapigliata; na wyklejce: Leonardo da Vinci, Autoportret (Wikimedia Commons)

Redaktorka nabywająca

Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redaktorki prowadzące

Agnieszka Narębska, Katarzyna Kolowca-Chmura

Konsultacja naukowa

dr hab. Agnieszka Januszek-Sieradzka, prof. KUL

Adiustacja

Anna Śledzikowska, Wydawnictwo JAK

Korekta

Maria Armata, Wydawnictwo JAK

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz

Opieka promocyjna

Marlena Grabowska

ISBN 978-83-240-9549-0

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Mojej matce – takiej jak Caterina

1

Jakow

Brzozowy gaj nad brzegiem rzeki

niedaleko Chy Miute, letni poranek

Nie chcę jej stracić.

Koń pojawia się i znika wśród brzóz.

Mogę podążać za nią tylko wzrokiem.

Oczy są rękoma, rękoma, które wyciągam, próbując chwycić coś, co ucieka na zawsze.

Życie, błysk światła, chaotyczna interferencja wspomnień i obrazów, tej nicości, której wspólnie doświadczyliśmy.

Pnie są białe i smukłe, ich kora przypomina stwardniałą skórę. Wyglądają jak te same drzewa, które obejmowałem dwanaście zim temu, nie tutaj nad morzem, ale w naszym świętym lesie, daleko w górach. Nieświadomy zakazu, przeniknąłem wtedy do jego najskrytszej części. Nie, nie mogłem czekać na zewnątrz z innymi mężczyznami i końmi. Od wielu godzin rozdzierające krzyki mojej żony odbijały się echem w dolinie i doświadczałem udręki, jakiej nie czułem nigdy wcześniej. Właśnie miał się wydarzyć straszny cud.

Opierając ręce na brzozie, spojrzałem w dół na polanę. Pośrodku płaskowyżu rósł wielki orzech włoski, ogołocony już przez jesienne wiatry, z gałęziami skierowanymi ku niebu niczym ramiona wyciągnięte w akcie składania ofiary. Jego prastare korzenie wiły się wśród skał, gdzie tryskało źródło idealnie czystej wody. Między korzeniami a pniem stał szorstki drewniany krzyż. Z moją żoną była tylko akuszerka, mamiku, nieustannie krążąca między nią a źródłem, zdejmująca jej krwistoczerwone szaty i płucząca je w wodzie. Ona leżała na plecach, na rozrzuconej po ziemi warstwie słomy. Wydawała z siebie głośne okrzyki, potem sztywniała, podkurczała ręce i nogi, odrzucała głowę do tyłu.

Aż do poprzedniego dnia, a także przez długie poprzednie miesiące w naszym dużym domu stojącym w samym sercu wsi stosowaliśmy się do wszystkich rad mamiku i starszych kobiet. To miał być nasz pierwszy syn: najstarszy syn psì Jakowa, szlachetnego Jakowa, jak śpiewały kobiety, chłopiec, którego przeznaczeniem było zostać bohaterem – jak ci z eposu o Nartach – i z mocą i odwagą poprowadzić swój klan. Miał się urodzić w roku Konia, zwierzęcia najszlachetniejszego i najbardziej czczonego przez naszych ludzi.

Moja żona unikała wychodzenia po zmroku, siadania na skrzyni lub kamieniu, zabijania węży, picia wody z wielkich kielichów. Z uwagą doglądała płonącego w środku domu ognia, żeby się nie rozprzestrzenił. Ale mimo wszystko trudna ciąża wciąż ją osłabiała. Miała częste krwawienia, a kobiety bały się, że na nią i dziecko zawziął się jakiś demon: może ich krwi spragniona była okrutna Alma? Ktoś powiedział, że widział ją – nagą starą kobietę z rozpuszczonymi włosami – błąkającą się o zmierzchu w pobliżu domu. Aby się przed nią uchronić, całą noc palono na drzwiach oczyszczający ogień, a pod poduszkę i słomiany materac wkładano najróżniejsze metalowe przedmioty, amulety, nożyczki i nóż. Na poród przygotowano już słomianą chatę poza wsią, w pobliżu hałaśliwej rzeki.

Do rozwiązania doszło późną jesienią. Pogoda nadal była łagodna, ale starsi ostrzegali, że wkrótce zacznie wiać lodowaty wiatr, który schodził z Krainy Ciemności, i że wszystko stanie się białe i ciche, pogrzebane pod grubym płaszczem śniegu. Blada i prawie bez sił, upierała się, abyśmy natychmiast zabrali ją do świętego gaju, pod orzech. Mówiła, że potrzebuje energii z wody i skały, z soków i z mocy wielkiego drzewa. Była nieugięta, więc pomimo jej stanu zanieśliśmy ją na noszach w towarzystwie samej mamiku. Wyjechaliśmy o świcie. Niebo było bezchmurne, powietrze nieruchome i zimne. Do świętego gaju weszły tylko kobiety z tragarzami, którzy zawrócili natychmiast po ułożeniu ściółki ze słomy na wilgotnej ziemi. Ja i pozostali zsiedliśmy z koni i stanęliśmy na skraju lasu. W środku nie mógł zostać żaden mężczyzna. To, co działo się na dole, widzieliśmy bardzo niedokładnie. Mamiku rozpoczęła dziwne rytuały, które miały sprzyjać wydaniu na świat płodu, otwierając i rozsupłując tajemnicze splątane przedmioty i przywołując wodę i wiatr.

Zmroził mnie jej głośny krzyk. Gwałtownie wygięła się w łuk, potem się cofnęła i więcej nie poruszyła. Byłem wstrząśnięty. Z daleka nie widziałem dobrze i nie rozumiałem, co się dzieje. Nie mogłem już dojrzeć mojej żony, zakrytej przez schyloną między jej nogami mamiku. Potem rozległ się kolejny krzyk, słaby, ale wyraźny i ostry, a mamiku wykonała kilka szybkich gestów czymś, co wyglądało jak nóż, później rzuciła się w stronę źródła, trzymając małą zakrwawioną rzecz, którą wielokrotnie zanurzyła w lodowatej wodzie, a za każdym razem powtarzał się ten przenikliwy wrzask, aż rzecz nie była już czerwona od krwi.

Pobiegłem w stronę polany. W wilgotnych oczach drżącej mamiku dostrzegłem przerażenie – przerażenie tym, co właśnie się stało, a może bardziej dokonaną przeze mnie profanacją, tym, że chciałem zobaczyć to, czego męskie oczy widzieć nie powinny. Zobaczyłem moją żonę leżącą na ziemi i białą jak śnieg, z otwartymi ustami, oczami wpatrującymi się bez życia w błękitne niebo, z ciemną krwią na rozciętych genitaliach, na rozłożonych nogach, na słomie, na ziemi. Jej krew wypiła Alma, chaotycznie powtarzała rwanymi słowami mamiku, ale teraz, kiedy wsiąka już w ziemię i wnika od korzeni do soków wielkiego orzecha, to krew święta. Krew za krew, życie za życie. I właśnie wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Jej wielkie oczy były otwarte, jasne, głębokie. Sprawiały wrażenie takich samych, jakie miała jej matka, i wydawało mi się, że obserwują, jak wyciągam ku niej ręce.

Ponownie zobaczyłem ją dopiero po powrocie, po sześciu zimach.

Pochowawszy żonę w rodzinnym kurhanie, pod wielkimi płytami kamiennego domu umarłych, moją kilkudniową dziewczynkę powierzyłem opiece babci i mamki, niewolnicy rus o imieniu Irina.

Na ziemi zapanowała ciemność. Ciemność zła i bólu. Wyła północnym wiatrem i spadała wraz ze śniegiem. Zebrawszy broń i zgromadziwszy wojowników z klanu, odszedłem, nie oglądając się za siebie. Aż do tego czasu, czekając na narodziny mojego pierworodnego, nie odpowiedziałem na zaproszenie warqa Inala Nechu, jednookiego księcia Inala Wielkiego, syna Churyfiela i wnuka Abduna-Khana, który wezwał przywódców i szlachciców naszego rozrzuconego po górach i dolinach dumnego i niezależnego ludu, byśmy zjednoczyli się we wspólnej walce. Teraz dołączyłem do niego ze ślepą determinacją, zaciekle rzucając się w bój, jakbym szukał pociechy w śmierci zadawanej wrogom. Innym wojownikom jawiłem się jako osoba odważna, bohaterska i nieludzka. W rzeczywistości kierowało mną desperackie pragnienie śmierci.

Kiedy wróciłem do wioski, byłem bardzo zmieniony. Moją twarz poorały zmarszczki i blizny, częściowo ukryte pod brodą i długimi jasnymi włosami. Moje spojrzenie było smutne, a w oczach wciąż odbijały się błyski płomieni i płynąca krew. Nie obchodziło mnie już ani życie, ani śmierć. W głowie i w sercu panowała pustka.

Przybyłem do wsi niespodziewanie, w przeddzień noworocznej zabawy, pod koniec zimy. Przyjechałem z kilkoma towarzyszami, tymi nielicznymi, którzy nadal jeszcze żyli. Za naszą grupą podążał mały wóz prowadzony przez niskiego, ciemno ubranego mężczyznę. Oprócz burki, filcowego płaszcza i kolczugi miałem na sobie szorstką barchanową koszulę tkaną trzema nicielnicami, bez kołnierza i związaną paskiem, oraz workowate spodnie wpuszczone w wysokie buty. Na ramieniu zawiesiłem łuk z kołczanem, a w pochwie ukryłem szaszkę, długą, zakrzywioną i lekką szablę, elastyczną i zabójczą niczym wąż, z pokrytą srebrnym niello haczykowatą rączką wyglądającą jak głowa orła.

Zdjąłem spiczasty hełm z policzkami i potrząsnąłem głową, uwalniając na wietrze moje jasne włosy. Powoli schodziłem w dół doliny, skręciwszy za ostatni zakręt wzgórza. Zbliżając się do pierwszych domów, widziałem kobiety, starców i dzieci, którzy w milczeniu zbierali się na poboczach drogi, próbując w postaciach pokonanych rycerzy odszukać rysy swych ukochanych mężów, synów, ojców.

Zatrzymałem się przed moim domem w sercu wsi, przed wuną, różniącą się od pozostałych tylko tym, że była trochę większa, choć taka sama w konstrukcji: zbudowana z trzciny, gałęzi i słomy. Nic się tu nie zmieniło. Z tyłu znajdowało się ogrodzenie, które postawiłem tam latem w czasie ciąży mojej żony, były też stajnie, osobne pomieszczenie dla gości, wybiegi dla zwierząt, pole i drzewa owocowe, teraz znów przygotowujące się do wiosny.

Pod portykiem rozpoznałem szczupłą postać mojej matki, odizolowaną od służących i innych domowników, niewzruszoną jak posąg, a obok niej służącą Irinę, która trzymała za rękę dziewczynkę w wieku pięciu czy sześciu lat. To musiała być ona: moja córka o niebieskim spojrzeniu i długich jasnych włosach. Jej oczy wpatrywały się we mnie, podekscytowane, ale bez łez, suche jak oczy babci, jak oczy Iriny, jak oczy wszystkich obecnych w tym momencie na polanie, bo łzy są dla nas oznaką słabości.

Zsiadłem z konia, przytuliłem matkę, spojrzałem z wdzięcznością na Irinę i pochyliłem się nad małą dziewczynką, która nigdy wcześniej mnie nie widziała. Musiałem wydawać się jej kimś obcym i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z mojego wyglądu, który mógł wzbudzać tylko strach. Nie potrafiłem się uśmiechnąć: nigdy się nie uśmiechałem. Nie znałem nawet jej imienia, ale Irina wyprzedziła moje pytanie, szepcząc słowa, jakimi ją nazywali, Wafa-naka, Oczy Nieba, ponieważ jej oczy były głęboko niebieskie jak oczy jej matki i ojca. Z bólem przypomniałem sobie, jak błękitne było niebo nad polaną w dniu, kiedy Wszechmocny T’ha odebrał mi ukochaną kobietę, a w zamian obdarzył córką zamiast pierworodnego syna.

Niepewnie wyciągnąłem do niej ręce, cicho wypowiadając jej imię: Oczy Nieba. Dziewczynka spojrzała na Irinę, która uśmiechnęła się do niej, po czym, nie opuszczając oczu, pewnym krokiem ruszyła w moją stronę i zarzuciła mi ręce na szyję.

Weszliśmy do dużego pomieszczenia pośrodku, do świętego serca wuny. w którym ognia przez wszystkie te lata pilnowała moja matka – podczas mojej nieobecności głowa domu i rodziny. Przed wejściem zatrzymał się także wóz, a jego woźnicę przedstawiłem rodzinie i przyjaciołom: był to mój konak, gość, grecki kupiec o imieniu Demetrios, podążający za mną ze Szandżyru, miasta księcia Inala, założonego przez jego dziadka Abduna na południe od Psif. Zanim mi się przedstawił, nie znałem go ani wcześniej go nie spotkałem; on jednak, prócz pewnej znajomości naszego języka, znał także moje imię.

To właśnie owo imię Jakow ocaliło go, kiedy zszedł z pokładu swego statku na brzegach Chy Flycle; Demetrios został natychmiast otoczony przez wrogich rycerzy, którzy pozbawiliby go dóbr i wolności, gdyby nie przedstawił się jako konak księcia Jakowa, prosząc o ochronę w imieniu świętego obowiązku gościnności i o zaprowadzenie go przed moje oblicze. Oprócz towarów na wymianę Demetrios przyniósł mi wieści z odległej krainy, położonej znacznie dalej niż Chy Flycle, i powiedział, że musi osobiście przekazać pewną wiadomość mojej matce.

Przedstawiłem Demetriosa matce i zgodziłem się, żeby zostali sami w kącie pokoju. Ku zaskoczeniu wszystkich Grek skłonił się przed nią. Słyszałem, jak wypowiedział kilka słów i wyjął z torby mały przedmiot, być może pierścień, który następnie jej wręczył. Słuchała go w milczeniu. Wiedziałem, że nie mówiła. Odkąd byłem dzieckiem, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek usłyszał z jej ust jakiekolwiek słowo. Komunikowała się tylko za pomocą gestów. Mówiono, że to się zaczęło dawno temu – jeszcze zanim wyszła za mąż i zanim urodziłem się ja – kiedy, uciekając z dymiących szczątków swojej wioski spalonej przez Tatarów Timura Balasa, dowiedziała się, że porwano jej brata, i zobaczyła nadzianą na włócznię głowę swego ojca.

Ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że się wzruszyła.

Trwało to tylko chwilę. Natychmiast się opanowała, jakby zawstydzona tą chwilową słabością, odprawiła Greka i poszła kucnąć na dywanie pośrodku pokoju, tuż obok Oczu Nieba, gestem zapraszając wszystkich, aby posilili się prostą kolacją, jaką w pośpiechu przygotowały kobiety: zupą z pierogami z prosa, gotowaną i przyprawioną sosem czosnkowym baraniną, ciastem z orzechów i miodu. Do wyciągniętych ze skrzyń i wyczyszczonych na moją cześć srebrnych mis nalano dla wojowników i konakamakszimę, sfermentowany napój z prosa z dodatkiem miodu. Jedna z dziewcząt grała na pszinie powolną melodię, długim łukiem poruszając dwa sznury z końskiego włosia naciągnięte na podłużną obudowę.

Po kolacji zasiedliśmy wokół ogniska, a Grek zaczął opowiadać. Posługiwał się trudnym dla siebie językiem, więc często popełniał błędy w słowach czy dźwiękach, co wywoływało śmiech słuchaczy, którzy głośno przerywali, by go poprawić lub zasugerować odpowiedni wyraz. Ale miał dar pozwalający innym go zrozumieć: zwracał się do każdego z osobna, patrzał uważnie swymi ruchliwymi i przebiegłymi oczami, czasem dodawał gesty rąk.

Po chwili nikt już się nie śmiał: wszyscy przyglądali mu się z uwagą, z otwartymi ustami słuchając jego wspaniałych i niesamowitych opowieści, bo ludzie gór, z wyjątkiem nas, wojowników, i kilku niewolników o odległym pochodzeniu, nigdy nie widzieli nic poza grzbietami gór i równinami, gdzie strumień powiększał się, stając się rzeką. Ja natomiast patrzyłem na Oczy Nieba, ale dziewczynka nie zwracała na mnie uwagi, całkowicie pochłonięta opowieścią i wysiłkiem wkładanym w to, by zrozumieć nieco chaotyczne zdania Greka.

Za Chy Miute, mówił Demetrios, gdzie płyną rzeki Tana i Psif, za Chy Tuale Tejmen, gdzie ziemie zdają się stykać, znajduje się Chy Flycle, wielkie czarne morze, w którym zachodzi słońce. Grecy nazywają je Euxeìnos. Nowo przybyli na południowe wybrzeże nazy­wają je Kara Deniz, Morzem Czarnym. Widziałem to morze: z daleka, z grzbietu gór, jak rozmytą w oddali smugę. Świat, kontynuował Demetrios, wcale nie kończy się na horyzoncie, gdzie zachodzi słońce. Wielkie czarne morze kończy się na południu, zwężając się w miejscu, w którym znajduje się jego miasto, najpiękniejsze i najbogatsze miasto świata, miasto kopuł i posągów ze złota. A dalej jest kolejne, jeszcze większe morze, morze słone i głębokie, otoczone wieloma krainami i wieloma innymi ludami, i nieskończonymi wyspami, zanurzonymi w ogromnej wodzie zalewającej wszystkie te krainy. Po drugiej stronie tego morza znajduje się kraj zwany Aìgyptos – tak gorący, że żyjący tam ludzie nie wiedzą, co to śnieg – zamieszkany przez lud niemal tak stary jak świat i przecięty przez rzekę, o której nikt nie wie, skąd wypływa.

To stamtąd przybył Demetrios. W bardzo bogatej stolicy Al-Kahira, Zwycięskiej, został wezwany przez króla Barsbaja, któremu powiedziano, że Grek pochodzi z północno-wschodnich wybrzeży Morza Czarnego. Król wyjawił mu, że też pochodził z tej krainy, że urodził się pod bardzo wysokimi górami, które można było dojrzeć z morza, i że kiedy był jeszcze chłopcem, schwytano go podczas napadu Tatarów. Został następnie sprzedany do niewoli w Al-Kahira, a w końcu stał się panem tej części świata. Demetrios pokazał nam metalowy dysk z jego emblematem, chabrem, i powiedział: oto jego moneta. Wszyscy przyjrzeliśmy się jej z ciekawością. Tu w górach nikt nie używa monet. Jeśli już jakaś się trafi, traktowana jest jak amulet lub przebija się ją, aby zrobić z niej naszyjnik. Towary są u nas po prostu wymieniane między klanami lub z nielicznymi kupcami żydowskimi czy ormiańskimi.

Król Barsbaj poprosił Demetriosa, by wrócił do jego dawnej ojczyzny, by przekazać wiadomość jedynej osobie z rodziny, która musiała jeszcze żyć: starszej siostrze; Barsbaj wiedział, że została żoną szlacheckiego przywódcy górskiej wioski na północ od górnego biegu rzeki Psif i miała syna imieniem Jakow. Demetrios miał przekazać jej pozdrowienia i parę prezentów, które teraz ku zdumieniu wszystkich wyjął z torby: dla siostry króla welon z jedwabiu przeplatanego złotymi nićmi, z wizerunkiem chabra na środku, dla jej syna sztylet z rękojeścią nabijaną klejnotami. Najważniejszy dar przekazał już w ręce mojej matki: magiczny pierścień do ochrony jej i jej bliskich. Król Barsbaj dostał go za młodu od mnichów z klasztoru u podnóża świętej góry, na której Wszechmogący przemówił do proroka Mojżesza.

Poprosiłem matkę, by pokazała mi pierścionek. Był prostym srebrnym kółkiem, na którym wygrawerowano jeden znak większy i inne mniejsze. Największy z nich zdawał się składać ze skrzyżowanych linii, podobnie jak emblematy używane przez nas do znakowania koni i bydła oraz ryte na broni i skałach. Obracałem go w rękach, ale nie rozumiałem znaczenia tych symboli.

Podobnie jak wszyscy nasi ludzie, nie wiem, na czym polega pismo, chociaż widziałem, jak używają go sąsiednie ludy, a w kopcach i w domach zmarłych oglądałem starożytne kamienne płyty z dziwnymi i niezrozumiałymi rycinami, bo pisanie musi być magią, w której uwięzione i zaklęte w czasie zostają zrodzone z powietrza słowa, pozwalające umarłym przekroczyć granicę między życiem a śmiercią. Dlatego właśnie znaki te wyryte są na kamieniach w pobliżu domów zmarłych. Muszą być ich językiem utrwalonym w skałę, aby nie zamienił się w proch jak ich ciała.

Znaki z pierścienia też z pewnością były magiczne. Spojrzałem pytająco na Demetriosa. Grek pokazał mi wielki znak składający się z przeplatających się linii: powiedział, że to monogram, to znaczy symbol złożony z kilku znaków umieszczonych jeden nad drugim, a w tym przypadku były to trzy znaki i odpowiadały trzem dźwiękom, a i k, w formie, w jakiej piszą je Grecy. Abym zrozumiał także inne, Demetrios wypowiedział je jeden po drugim: aikaterine. Następnie głośno wymówił pełne słowo: Ekaterini.

Było to po prostu imię: imię wielkiej Hagii Ekaterini, czystej, której ciało przechowywano i czczono w klasztorze u podnóża świętej góry Moszego. Pierścień miał styczność z ciałem świętej i wchłonął jej moc i energię. Ekaterini była dziewicą z Aleksandrii, a jej imię brzmiało Dorotea, co znaczy dar od Boga. Doświadczyła wizji Matki Dziewicy świętej Merissy, opiekunki pszczół i miodu, i Chrystusa, syna jej i Wszechmogącego, który zaślubił Doroteę, dając jej pierścień; od tego czasu nazywała się Ekaterini, czysta. Niegodziwi prześladowcy, po poddaniu jej straszliwym próbom, aby na próżno zmusić ją do wyrzeknięcia się boskiego małżonka, ścięli jej głowę, ale jej ciało ponownie złożone w całość przez aniołów zostało przeniesione na górę Moszego. Mówiono, że jej jasne włosy w cudowny sposób wciąż rosły, a z jej ciała wytrysnął wieczny strumień leczniczego olejku.

Za domem i w dolinie zapadał mrok. Zaczynała się noworoczna noc i witalna dusza świata znów wiała z mocą w powietrzu, w wodzie i na lądzie. Wszyscy nadal siedzieli w kręgu wokół ogniska, wciąż rozmyślając o fantastycznych historiach, jakie właśnie usłyszeli. W ciszy przerywanej trzaskiem żaru moje spojrzenie spotkało się z Oczami Nieba i przypomniało mi się, że nie nadano jej jeszcze imienia ani nie oczyszczono jej wodą chrztu. To ja powinienem był to zrobić, bo tutaj, w górach, nigdy nie pojawiali się szojen ani szeknik, szamani krzyża, chociaż czcimy drewniany krzyż wiszący na pniu starożytnego świętego orzecha włoskiego, w pobliżu źródła wody.

Tylko że nigdy już tam nie poszedłem. Miejsce to stało się dla mnie miejscem śmierci, bo właśnie tam umarła moja żona. Ale tam również urodziła się Oczy Nieba, więc należałoby wrócić tam w najważniejsze święto roku, kiedy odradza się życie roślin i zwierząt oraz wszystkich stworzeń. Dziewczynka będzie znakiem odrodzenia, a ja oczyszczę ją, wylewając na jej głowę lodowatą wodę święconą ze źródła pod krzyżem, tę samą wodę, w której mamiku obmyła ją z krwi jej matki.

Ale jak nazwać Oczy Nieba? Gdy ścisnąłem pierścień, znałem już odpowiedź, z tym że powiedziałem, iż słusznie będzie podążać za tradycją i za zwyczajami ojców, za kabzą. Sugestia imienia dziecka powinna wyjść od pierwszej obcej osoby, która po jego narodzinach przekroczyła próg domu, i tą osobą był Demetrios. Grek spojrzał na mnie, spojrzał na pierścionek, spojrzał na moją matkę i zapytał, kiedy dokładnie urodziło się dziecko. Nie wiedziałem, więc zerknąłem na Irinę, a ta ze swym mocnym akcentem rus stwierdziła: dwa księżyce i dziesięć dni po rozpoczęciu jesieni ostatniego Zilqi, Roku Konia.

Demetrios zamknął oczy i szybko dokonał kalkulacji, jak mają w zwyczaju robić kupcy. Musiał to być dzień Hagii Ekaterini, który w kalendarzu Greków przypada na dwudziesty piąty dzień miesiąca zwanego noémbrios, a ostatni Rok Konia, jeśli się nie mylił, musiał być 6936 rokiem od stworzenia świata. Wtedy nie miał już wątpliwości i patrząc na dziewczynkę, uroczyście wypowiedział jej imię: Ekaterini. Tak samo uroczyście wręczyłem jej magiczny pierścień, jak Chrystus dał go swej świętej oblubienicy, Ekaterini. Z dumą księżniczki i na oczach wszystkich Ekaterini włożyła go na palec i ścisnęła swą małą pięść, bo pierścionek był zbyt duży, a gdyby spadł, byłby to zły omen.

Wróciłem po kolejnych sześciu zimach.

Przebywałem w obozie Inala, na południe od gór. Kiedy zaczęły topnieć lody, a rzeki znów wezbrały, przynosząc nową wodę do Chy Flycle, nadeszła wiadomość o śmierci mojej matki. Uzyskałem pozwolenie od księcia i wyruszyłem samotnie tylko po to, by pochować matkę w domu zmarłych przodków. Galopowałem w górę rzeki, po stromych ścieżkach gór, które tak dobrze znałem, potem pieszo przez wciąż pokryte śniegiem przełęcze, ciągnąc za sobą konia i pomagając mu, jakby był moim bratem.

Moje serce stwardniało jeszcze bardziej. We włosach, które nadal były jasne, a zwłaszcza w brodzie widać już było przebłyski śnieżnej bieli. W pasie z jednej strony trzymałem szaszkę, z drugiej wysadzany klejnotami sztylet Barsbaja. Byłem wojownikiem przyzwyczajonym do tłumienia każdej myśli, każdego wspomnienia, każdej emocji, do życia po to, by działać i walczyć. Ale moje serce podskoczyło, gdy po ostatnim zakręcie zobaczyłem w dole dolinę, przez którą płynął mały strumień, gdy ujrzałem dym unoszący się ponad krytymi strzechą dachami chat i domów, szeroko otwarte równiny wznoszące się łagodnie po drugiej stronie, w kierunku płaskowyżu, gdzie mój ojciec, gdy byłem dzieckiem, nauczył mnie jeździć konno szybciej niż wiatr. Na wschodzie dolina przeciskała się pomiędzy coraz bardziej stromymi górami i tam zaczynał się dziki i nieprzenikniony las, gdzie znajdował się święty gaj wielkich orzechów i źródło czystej wody. Wiosna zaczęła się całkiem niedawno. Łąki pokryły się nową trawą i kwiatami, tam na dole drzewa owocowe obsypane były małymi białymi i różowymi pąkami.

Ścisnęło mnie w sercu, gdy przypomniałem sobie jedyną wiosnę, jaką przeżyłem z moją żoną na skórzanym łożu pokrytym kwiatami i sitowiem. I wzruszyłem się na myśl o mojej córce, mimo że wspomnienie naszego ostatniego i jedynego spotkania sześć lat wcześniej dawno już się zamazało. Jaka się okaże? Czy stała się już kobietą? Czego nauczyli ją przez te lata? Czy dowiedziała się wszystkiego, co dyktuje kabza? Nadchodził chyba czas, gdy powinienem pomyśleć o znalezieniu dla niej męża, silnego, młodego i odważnego mężczyzny z sąsiedniego plemienia, i o zawarciu z jego rodzicielami paktów krwi, żeby mogła odejść już na zawsze, ponieważ taki właśnie jest los kobiety: jak mawiają starzy, córka jest jak gość i jak gość odchodzi.

Co powiem, gdy znów ją zobaczę? Nie miałem pojęcia. Poza tym zawsze byłem człowiekiem małomównym. Nie potrafię powiedzieć więcej niż jedno zdanie. Nikt w mojej rodzinie nie był nazbyt rozmowny. Moja matka nie rzekła nigdy nic, odkąd stała się niemową. Pomyślałem, że nie powiem jej wiele, ale że powinienem przynajmniej się postarać. Oczy Nieba, mruknąłem do siebie. Nie, muszę zwracać się do niej imieniem, którym ją ochrzciłem, Ekaterini. Ekaterini, szlachetna córka szlachetnego Jakowa.

Kiedy schodziłem ścieżką, zobaczyłem stojącą na grani postać. Sądząc po ubiorze, nie był to mężczyzna, ale chłopiec. Nie patrzył na mnie i wydawał się nieświadomy zbliżającego się jeźdźca. Cała jego uwaga zwrócona była w drugą stronę, za grań. To tam znajdowała się mała dolinka i lasek, gdzie nigdy nie brakowało zarośli i zwierzyny, nawet tej dużej. Chłopiec trzymał w rękach za duży jak na niego łuk, nie jeden z tych malutkich, zwykle dawanych chłopcom, aby ćwiczyli strzelanie do małych zwierząt, zajęcy lub ptaków. Ubrany był bardzo prosto: w obcisłe spodnie wpuszczone w wysokie buty i tunikę przewiązaną paskiem, w który wpięty był mały sztylet; na ramieniu miał kołczan. Jego strój wydał mi się znajomy, jakbym już gdzieś go widział. Chłopak miał na sobie piękną filcową czapkę trzymającą jego długie włosy – ich falujące pasma wydostały się na wierzch i opadły mu za uszy. W niewielkiej odległości stał piękny gniady koń bez siodła, młody, z przypominającą gwiazdę białą plamką na czole, przywiązany do drzewa sznurem.

Kimże był ten chłopiec? Czyim był synem? Jednego z moich towarzyszy, którzy zostali z Inalem, czy jednego z tych, którzy powrócili już do matki Ziemi? A może pochodził z sąsiedniego klanu, został tymczasowo adoptowany, zgodnie z ataliqate, starożytnym zwyczajem naszych ludzi?

Zaintrygowany zsiadłem z konia, uważając, żeby nie narobić hałasu. Zdjąłem płaszcz, pancerz i broń i po cichu zanurzyłem się w świeżej trawie, aby zaskoczyć młodego łucznika. Byłem już za jego plecami, a on nie zdawał sobie z tego sprawy, i chwilę zanim jego strzała wystrzeliła w stronę doliny, otoczyłem go moimi wielkimi ramionami i podniosłem ze śmiechem z ziemi. Strzała gwizdnęła i zniknęła w oddali. Źrebak zarżał ze strachu. Sarna uciekła w krzaki. Chłopiec próbował się oswobodzić, ale w obliczu mojego potężnego uścisku jego wysiłki na nic się zdały. Z głowy spadła mu czapka, uwalniając włosy: długie jasne włosy.

Upuściłem chłopca na trawę, górując nad nim całą moją osobą. W świetle słońca musiałem się mu wydać olbrzymem. Natychmiast położył rękę na sztylecie i już miał gwałtownie się na mnie rzucić. Być może nigdy nie zasadził się jeszcze na tak wielką ofiarę, a teraz z mojej winy ją stracił. Ale nagle zamarł. Choć jego brwi zmarszczone były w grymasie gniewu, jego twarz wydawała się delikatna i piękna, niemal kobieca. Oczy lśniły błękitem niczym niebo. Miałem wrażenie, że z jego ust słyszę szeptane ze strachem słowo, jakby pytanie: ada, ojcze? Wtedy i ja struchlałem.

Siedzieliśmy obok siebie, wcale na siebie nie patrząc; nasze twarze zwrócone były w kierunku doliny i przepływających ponad górami chmur. Mój koń podszedł do źrebaka i spokojnie skubał świeżą trawę. Nagle ona, nie patrząc na mnie, podniosła rękę w kierunku konia i wypowiedziała jedno słowo: vagwà, gwiazda. Zaskoczony odwróciłem się do niej i zrozumiałem, że to imię konia. Ja też podniosłem rękę w stronę mojego konia, niskiego i czarnego – jak wszystkie konie ras zamieszkujących bezkresne wschodnie stepy Tatarów i Mongołów – niewiele większego od jej źrebaka, ale mocnego i muskularnego, o długiej grzywie i ogonie, z bliznami od ran odniesionych ramię w ramię ze swoim jeźdźcem, wespół z którym teraz się starzał. Nazywał się Zasz, Noc.

Nasze spojrzenia się spotkały: wpatrywałem się w jej rozświetloną słońcem twarz, a ona, jakby chcąc dać się rozpoznać, pokazała mi lewą rękę z magicznym pierścieniem. Czyż nie tak wiele lat temu wyglądała moja narzeczona? Nie byłem pewien, pamięć jakby się zamazała, a przed moimi oczami przeszło od tego czasu zbyt wiele okropności, zbyt wiele spustoszenia. Wstaliśmy, ojciec i córka, zebraliśmy to, co rozrzuciliśmy po ziemi, i ruszyliśmy w stronę wioski, ciągnąc za kantary Gwiazdę i Noc, posłusznie za nami podążające.

Starcy zaprowadzili mnie na miejsce pochówku, który zgodnie z przykazaniami kabzy rozpoczął się już kilka dni temu. Jako osoba wywodząca się z jednego z najszlachetniejszych klanów doliny Psif moja matka zawsze cieszyła się szacunkiem prostych mieszkańców gór; szacunkiem karmionym tragiczną historią jej rodziny w czasie najazdu Tatarów Timura Balasa, który powiększył się jeszcze po wizycie kupca Demetriosa, kiedy rozeszła się wieść, że jest siostrą jednego z najpotężniejszych królów na świecie. Dlatego właśnie, zanim jej ciało zabrane zostanie do domu zmarłych, a nieśmiertelna dusza wydana do hedryksu, podziemnego świata, gdzie będzie chronić tych żyjących w świecie powyżej, starsi postanowili zastosować w jej przypadku tradycje pogrzebowe zwykle zarezerwowane tylko dla przywódców i najważniejszych mężczyzn.

Dotarłem do podnóża stosu pogrzebowego. Na górze, niczym królowa na tronie, siedziała moja zmarła matka, ubrana w swój najpiękniejszy strój, z zamkniętymi oczami i kościstymi czarnymi rękami wystającymi z rękawów. Jej ciało – zeschnięte niczym słoma i puste po rytuale pozbycia się narządów wewnętrznych – było tam od prawie ośmiu dni. Mieszkańcy wsi i pobliskich dolin oddawali mu cześć. Pod stosem piętrzyły się przyniesione przez pielgrzymów dary: srebrne puchary, szale, a także broń, łuki, strzały. Siedząca po lewej stronie mała dziewczynka machała od czasu do czasu strzałą z przywiązaną do niej jedwabną chustką, aby przepędzić muchy. Usiadłem na kamieniu i patrzyłem na matkę przez dwie, trzy godziny, w milczeniu i bez płaczu, bo płacz to dla nas wstyd. O zachodzie słońca wspiąłem się na stos, delikatnie wziąłem ją w ramiona i wraz z wszelkimi darami umieściłem w dużym, wydrążonym pniu. Pień został następnie zabrany do domu zmarłych; włożono go do dołu, do którego wszyscy przechodzący wrzucali ziemię lub kamienie. Obok starożytnych skalnych płyt powstał w krótkim czasie wysoki kopiec.

Ekaterini i ja zostaliśmy sami w dużym domu. Moja matka przed śmiercią wyzwoliła Irinę wraz z Olegiem, innym niewolnikiem rus. który od wielu lat był jej towarzyszem, i obojgu jako dom podarowała małą chatkę, kiedyś przeznaczoną dla gości, a także kawałek ziemi. Byłem z tego powodu bardzo zadowolony. Wiele lat wcześniej Irina, podobnie jak inni rus z wioski, została uwięziona przez Tatarów i sam fakt, że ją odbiliśmy i jako nasz łup wojenny wywieźliśmy na wieś w góry, już był dla niej pewnego rodzaju wyzwoleniem. W naszym domu i wsi była szanowana jak człowiek i uważana niemal za rodzinę, a moja matka wybrała ją na opiekunkę Oczu Nieba, ponieważ niedługo wcześniej Irina sama urodziła dziecko poczęte z Olegiem. Moja córka, która nigdy nie poznała swojej matki, mleko życia piła z piersi Iriny.

Z moją niemą matką Irina wydawała się dogadywać bardzo dobrze, prawie jakby czytały sobie w myślach. Z biegiem czasu poduczyła się też naszego języka, chociaż po chrzcie nadal wolała czule nazywać moją córkę imieniem Katia, a nawet Katiusza. Irina zachowała silny akcent rus, który dla Katii był oznaką egzotyki dalekich krain i przygód na wielkich zamarzniętych rzekach lodowatej północy, na granicach Krainy Ciemności, gdzie wśród zorzy polarnej widziano tańczące na niebie Demony i Wróżki w opalizujących kolorach zieleni i błękitu.

Bujając kołyskę, Irina usypiała ją, śpiewając tajemnicze kołysanki w jej własnym języku lub opowiadając bajki. Czasami dziewczynka drżała, bo nie zawsze były to bajki dające jej komfort; zwykle wręcz wypełniały je przerażające postacie, takie jak pożerająca dzieci wiedźma Baba Jaga. Żeby trzymać ją z dala od niebezpiecznej rzeki, Irina twierdziła, że pod jej powierzchnią kryły się rusałki. piękne i nagie syreny, gotowe złapać dzieci, aby je utopić. Osiągała w ten sposób efekt dokładnie odwrotny do zamierzonego, bo Katia jeszcze bardziej zbliżała się do przezroczystej wody, chcąc je dojrzeć, i naprawdę wierzyła, że rozpoznaje je w skaczących z nurtem jesiotrach o srebrnych, osłoniętych grzbietach.

Przy ognisku Katia, nadal w tej samej odzieży, w jakiej zaskoczyłem ją wcześniej na wzgórzu, mocno związała włosy z tyłu głowy i z dumą opowiedziała mi o swoim życiu. Jej niebieskie oczy błyszczały w blasku ognia, a policzki poczerwieniały. Słuchałem rozbawiony jej wyglądem chłopca i tym, jak mówiła. Katia wypowiadała się poprawnie, wysławiała jasno, ale w jej sposobie mówienia było coś dziwnego, co jednak nie powinno wydać mi się zaskakujące: wychowała ją niema babcia i niewolnica rus. Właśnie dlatego nie używała monosylab sekretnego żargonu, jakim porozumiewały się między sobą kobiety ze szlachetnych rodów – chakobsy, języka polowania – bo nikt jej go nigdy nie nauczył. Czasami przerywała, jakby szukała odpowiedniego słowa, ale potem znów podejmowała temat i mówiła jak rwąca rzeka, co bardzo mi się podobało, gdyż sam mówię niewiele i wolę słuchać.

Wspomnienie mojego poprzedniego przybycia sześć lat wcześniej musiało wyryć się w jej pamięci i być może było wręcz jej wspomnieniem najdawniejszym i najpiękniejszym: wojownik zsiadający z konia przed gankiem, dotykający jej twarzy szorstką dłonią. Pamiętała też gryzący i nieprzyjemny zapach brudnego ciała, spoconego po podróży, a także inne zapachy: metalu mojego pancerza, skórzanych butów, koni, które nerwowo tupały kopytami w błocie i we własnych odchodach.

Drugie jej wspomnienie to moment, kiedy dałem jej magiczny pierścionek i kiedy wsunęła go na palec. Natychmiast zacisnęła pięść, ponieważ poczuła, że pierścień zsuwa się z jej zbyt małego palca, a wstyd byłoby go upuścić. Wtedy po raz pierwszy usłyszała to obce imię, Ekaterini, które miało stać się jej imieniem; inne kobiety nadal nazywały ją Wafa-naka, Oczy Nieba, ale dla Iriny stała się wtedy jej małą Katiuszą. Z dumą pokazała mi rękę z pierścionkiem, po czym pochyliła głowę, pogrzebała w jednej z toreb, wyjęła z niej jakiś przedmiot i rozłożyła go na całą jego szerokość: przepiękny złoty welon, który podarowała jej babka, zanim umarła.

Katia dorastała samotnie. Nie będąc chłopcem, zgodnie z ataliqate nie mogła zostać powierzona żadnej innej rodzinie. Musiała dorastać w domu w oczekiwaniu na powrót ojca i na decyzje, jakie zapadną odnośnie do jej przyszłości. Od Iriny i innych kobiet nauczyła się tego, co powinna wiedzieć o zajmowaniu się domem, polami i zwierzętami, i we wszystkim im pomagała. Umiała orać ziemię, uparcie zmuszając się do ręcznego ciągnięcia pługa, chociaż jej własne pole nie było tak rozległe jak u innych rolników. Wiedziała, jak siać proso, zanurzając rękę w worku i rozsypując cenne nasiona, a wszystko to robiła, śpiewając litanię błogosławieństwa dla przyszłych żniw i przywołując boga płodności Sozeresza i boga żniw Tegeleja. Umiała doglądać pól, odpędzać ptaki i inne małe zwierzęta żerujące na nasionach i sadzonkach. Wiedziała, jak żąć, porządnie machając sierpem.

Kiedy podrosła, nauczyła się opiekować zwierzętami domowymi, świniami, gęsiami i kurczakami, ale nie chciała być tą, która je zabija. Tylko podczas polowań mogła zabić jakąś żywą istotę – robiła to precyzyjnym i śmiertelnym strzałem, by nie sprawiać im cierpienia, po czym klękała obok, modląc się do bogów, aby przyjęli ich ducha. Pszczoły nie, nimi nie umiała się zajmować, uciekała przestraszona sprzed uli, bała się, że zostanie użądlona, i modliła się do swojej bogini i dobrodziejki, świętej Dziewicy Merissy, matki Chrystusa, aby ją oszczędziła, przysięgając, że nigdy nie skrzywdzi żadnej pszczoły. Uwielbiała natomiast miód i dziękowała świętej Merissie za ten słodki złoty dar, który wydawał się jej tak smakowity.

Towarzyszyła pasterzom w górach, lecz ci, gdy wyruszali na wypas, nie pozwalali jej przekraczać pewnej niewidzialnej granicy. Miała pozwolenie na samodzielne wypasanie małego stada kóz, co robiła zawsze w towarzystwie dużego psa o długim, jasnym futrze. Wieczorami gromadziła kozy za płotem, chroniąc je przed wilkami i grając na małym flecie melgezej kołysankę; pasterze wierzyli, że została ona stworzona przez samego boga stad Amisza. Czasem tę samą melodię zdawał się wygrywać wśród wierzchołków drzew wiatr, a wtedy uciekała i kryła się za skałą, bo to przecież mógł być Amisz, a bóg ten, półnagi i owłosiony jak niedźwiedź, nie lubił, gdy widziały go oczy śmiertelników.

Pomagała kozom rodzić i od razu myła nowo narodzone kózki w lodowatej wodzie ze strumienia. Nauczyła się je doić, przygotowywać ich mleko tak, aby fermentowało w ajran, a także odcedzać je w naczyniach do robienia sera. Zaczęła też nosić, obok dużego kija, sztylet podarowany jej przez babcię, żeby bronić się przed atakiem wilków: na szczęście nigdy nie musiała go użyć. Irina mówiła, że istniały zwierzęta gorsze od wilków, ale kiedy Katia chciała dowiedzieć się więcej, ta zamykała się w sobie i nie mówiła już nic.

Czasem babka powierzała jej najważniejsze zadanie w rodzinie, zarezerwowane tylko dla niej samej: opiekę nad ogniem w sercu domu, aby święty płomień nigdy nie zgasł. W długie zimowe wieczory, kiedy wszystko pokrywał śnieg i nie można było wyjść, siedziała w dużym pokoju z kobietami, które przędły, tkały i rozmawiały. Fascynowała ją maestria, z jaką każda z nich, również jej babka, potrafiła haftować na skórze, jak ich szybkie palce splatały nici i włókna na starożytnym pionowym krośnie, tkając ubrania, tkaniny, materiały, dywany, wszystko w bardzo żywych kolorach i z postaciami bajecznych zwierząt, orłów, wilków, lwów i byków, totemicznych emblematów klanu, będących symbolami odwagi i siły. Obserwowała je uważnie i pomagała im rozwijać i czesać len; uczyła się także prząść wełnę, obracając wrzeciono, zafascynowana hipnotyzującym kołowym ruchem.

Często prosiła babcię, aby pokazała jej złoty welon sułtana, i godzinami mu się przyglądała, żeby zrozumieć, w jaki sposób nie­widzialne nici jedwabiu połączyły się z tymi złotymi, i zastanawiając się, jak można przemienić złoto w nici tak cienkie, że wyglądają jak włosy. Irina zażartowała z niej, mówiąc, że pewnego dnia potnie jej włosy o kolorze złota i wplecie je w jedwab. Nadąsana Katia wyszła z domu i poszła do kuźni, którą nazywała ognistą jaskinią, aby zapytać kowala, czy można sprawić, by złoto stało się tak cienkie. Kowal uśmiechnął się, odłożył młotek i odpowiedział, że czegoś takiego dokonać może tylko bóg kowali Tlepsz, wynalazca i twórca narzędzi i broni.

Ale obserwując swoją babkę, Katia nauczyła się także sztuki, która u naszego ludu zarezerwowana była wyłącznie dla szamanów, ponieważ uchwycenie zarysu żywej istoty jest jak uchwycenie jej duszy, mianowicie sztuki odtwarzania postaci za pomocą linii, używając kruchego czerwonego kamienia lub kawałka węgla drzewnego na lnie albo grawerując czubkiem noża lub obsydianem dowolną powierzchnię, polerowany kamień bądź drewnianą deskę. Były to te same postacie fantastycznych zwierząt, które można zobaczyć na dywanach czy na złotym welonie, przeplatane skomplikowanymi stylizowanymi motywami roślin i kwiatów. Babka potrafiła je świetnie odtwarzać czerwonym kamieniem na dużych lnianych chustach służących za wzór tkanin, jakie wykonywały inne kobiety. Być może dla niej, niemowy, obraz był znacznie lepszym sposobem komunikacji niż słowo.

Gdy tylko miała czas, Katia uciekała na łąki i do lasu. Samodzielnie odkrywała świat natury i dzikich zwierząt, rytm roślin i pór roku, koleje życia i śmierci stworzeń. Początkowo chodziła tam przestraszona, przymykając oczy i prosząc o ochronę Mezgwaszę, boginię lasów i drzew.

Ale wkrótce nauczyła się rozróżniać drzewa, rozumiejąc, że one, tak samo jak ludzie, także grupują się w rodziny podobne i różne od siebie i rozmawiają z sobą za pomocą kształtów i kolorów liści, za pomocą dźwięków, jakie wydają liście uderzane przez krople wody lub poruszane powiewem wiatru: brzozy, kasztanowce, orzechy, lipy, buki i dęby, porastające zbocza gór i magicznie zmieniające swój wygląd wraz ze zmianą pór roku. Nauczyła się też wyczuwać obecność zwierząt: jeleni, saren, dzików, nawet jeśli ich nie widziała, a także z oddali rozpoznawać te najniebezpieczniejsze, obserwując ich ślady i nasłuchując ich krzyków i odgłosów: wycia wilka, krzyku szakala, ciężkiego stąpania niedźwiedzia wśród suchych liści.

Babka często obserwowała ją, jak wracała w długiej spódnicy i butach brudnych od błota i liści, i potrząsała na ten widok głową. Pewnego dnia wezwała ją do swojego pokoju, otworzyła skrzynię, której Katia do tej pory nigdy nie widziała otwartej, i zaczęła wyciągać z niej męskie ubrania odpowiednich rozmiarów dla chłopca w wieku od dziesięciu do dwunastu lat. Były to ubrania z czasów, gdy byłem mały, a babka z troską zachowała je dla przyszłego wnuka. Podarowała zdumionej Katii koszulkę bez kołnierza, pasek, tunikę, spodnie i parę butów i gestem nakazała jej je przymierzyć. Katia się rozebrała, ale nie zdjęła kwenszibe, futrzanego gorsetu wzmocnionego dwiema drewnianymi deskami. Od kilku księżyców czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego, jakby jej ciało rozpoczęło właśnie jakąś bolesną metamorfozę. Ręce i nogi wyciągnęły się i wydawało się jej, że jest zniekształcona, nieproporcjonalna. Powiększyły się też piersi i chociaż wcześniej nosiła kwenszibe bez trudności, teraz czuła ucisk sutków, co bywało bolesne. W dniu, w którym była zmęczona, zdenerwowana i przygnębiona złym samopoczuciem, poczuła strumień gorącego płynu wypływający z małego otworu między nogami. Wsunęła rękę pod spódnicę, a gdy ją wyciągnęła, zobaczyła plamę krwi. Na jej strach Irina odpowiedziała radością: ciesząc się i celebrując ten moment, ponieważ właśnie stała się kobietą.

Ubrania były może trochę za luźne, ale pasowały. Od tego czasu Katia nosiła je zawsze, kiedy wychodziła, a często miała je na sobie także wtedy, gdy była w domu. Bawiła się z chłopcami, jakby była jednym z nich, a oni akceptowali to bez większych problemów. Gonili się po polach między domami i rzeką, walczyli i pojedynkowali się na drewniane miecze. To oni nauczyli ją strzelać z małych łuków i jeździć konno.

Katia dała babce do zrozumienia, że jej największym marzeniem było posiadanie własnego konia. Pewnego ranka, kiedy jeszcze spała, poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękę. To babka przyszła ją obudzić, po czym wyprowadziła na zewnątrz. Padało i było zimno, ale Katia wybiegła podekscytowana i dostrzegła źrebaka przywiązanego do ganku. Boso przebiegła po błocie i przytuliła go, a potem odprowadziła do stajni i przygotowała dla niego miejsce. Była to młoda gniada klacz z białą plamą w kształcie gwiazdy na czole. Od razu nazwała ją Gwiazdą, a klacz stała się jej jedyną przyjaciółką. Kiedy Gwiazda galopowała, wydawało się, że ma skrzydła niczym mityczny skrzydlaty koń Alp i jak Alp zdawała się posiadać dar języka. Dzięki Gwieździe jej ucieczki stały się częstsze, odważniejsze i dłuższe, zapuszczała się aż do początku płaskowyżu, do krainy wiatrów, co budziło niepokój Iriny i całej rodziny. Czasami wracała dopiero dzień lub dwa dni później: Irina była już wtedy we łzach, bo słyszała wycie wilka, a babka po powrocie uderzała Katię swoją kościstą ręką w twarz.

Słuchałem jej przez całą noc; do tej mojej córki, która wyglądała jak syn, zacząłem żywić nowe uczucie. Może jednak moje życie mogłoby się odrodzić – z nią i dla niej. Może wcale nie zatrzymało się dwanaście zim temu, kiedy pod wielkim, starym drzewem orzechowym zmarła moja żona, a ja wyjechałem, próbując utopić moją duszę i życie we krwi i w wojennej przemocy. Może istniała jeszcze nadzieja, dla mnie, dla mojej rodziny i mojego potomstwa, i dla tlapq, klanu, a tą nadzieją nie był mężczyzna, ale właśnie kobieta, Ekaterini. W głębi serca zdecydowałem, że nie rozstaniemy się aż do momentu, kiedy wybiorę dla niej męża, któremu ją powierzę. Skinąłem głową, by zamilkła. Wziąłem ją za rękę z pierścionkiem i przyciągnąłem jej jasną głowę do mojej piersi, gładząc jej włosy. Katia zaczęła płakać, ale wcale się tego nie wstydziła. Odnalazła swojego ojca.

Zacząłem zabierać ją z sobą za niewidzialną granicę wzgórz i lasów, na rozległy płaskowyż, który był królestwem Zite, boga wiatru. Gwiazda podążała za Nocą, w górskim terenie wzmocniła się, a ruszając galopem, stała się zwinniejsza i szybsza. Katia uczyła się, jak używać długiego łuku i jak przygotować strzały, ostrząc krzemieniem ich śmiercionośne końcówki i mocując je na cienkich i lekkich gałęziach, jak chwytać szaszkę i sprawić, by świszczała w powietrzu, zanim uderzy ciosem w stary worek.

Wieczorem przy ognisku, pod niebem pełnym gwiazd, pokazałem jej odległe światła, które były duszami przodków. Tam, w górze, musiały być i nasze najstarsze przodkinie, wojowniczki, o których opowiadały legendy, wolne kobiety, ubrane jak mężczyźni, walczące i polujące na koniach, uzbrojone w łuki i oszczepy. To nie mit, dodałem: sam odnalazłem ich groby w Kobanie i widziałem, obok ich szkieletów, także miecze i hełmy. Ich przywódczyni nazywała się Amezan, co oznaczało matkę świętego lasu Mazy, bogini księżyca. Nie mogły wyjść za mąż, dopóki nie zabiły w walce przynajmniej jednego mężczyzny.

Zrobiłem pauzę i spojrzałem na moją córkę, aby sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły na niej moje słowa. Katia ze spokojem odwzajemniła spojrzenie: jeśli miałaby walczyć o bezpieczeństwo i honor swojego ludu, mogłaby zabić także człowieka. Ale nie podobał się jej pomysł pozbawiania życia innych stworzeń. Nigdy by tego nie zrobiła, gdyby miało to służyć tylko jej zamążpójściu. Tak naprawdę w ogóle nie była zainteresowana małżeństwem. Chciała być wolna, na koniu, w górach, z ojcem, na zawsze.

Na początku lata poprosiłem ją, żeby towarzyszyła mi w czasie toj, wielkiego przyjęcia, na które mnie zaproszono i które miało też być okazją do poznania szlachetnych mężów. Przyjęcie miało się odbyć nad brzegiem Terchu, drugiej rozległej rzeki, która wypływała z gór w kierunku przeciwnym do Psif i wpadała do wielkiego morza, gdzie rodzi się słońce. Widziałem, jak z powodu tej podróży Katia promieniała radością: pierwsza podróż w jej młodym życiu i pierwsza razem z ojcem.

W towarzystwie tylko dwóch wojowników, bez hełmów i zbroi, ale z naszą nieodłączną bronią, szaszką, łukiem i sztyletem, wspięliśmy się po zboczach w kierunku północy, aż dotarliśmy do grzbietu płaskowyżu. Katia była ubrana tak jak my, w burkę i filcową czapkę, i też miała przy sobie swoją osobistą broń, łuk i sztylet. Po dwóch dniach wędrówki i wspinaczki po ostrych, jakby strzelających w niebo formacjach skalnych poprosiłem ją, aby spojrzała na prawo. W głębi, za pofalowanym płaskowyżem wyrzeźbionym przez głębokie doliny ukazała się nam odosobniona, bardzo wysoka góra, biała i lśniąca, składająca się z dwóch szczytów, dwóch rogów prawie tej samej wysokości, które zdawały się dotykać nieba.

To była Oszamako, nasza święta góra. To na niej, pomiędzy bliźniaczymi szczytami, mieszkają bogowie: matka wszystkich gór, przez starożytnych zwana Kawkaz, co oznacza sumę wysokości, szczyt śniegu, a także Tauran, kraj gór. Stamtąd pochodzi życie, woda wypływająca ze źródła w naszym świętym lesie, wody rzeki Psif, do której wpływają jesiotry, i wody wszystkich innych rzek. Ponieważ jest to najwyższa góra na świecie, to właśnie tam, pomiędzy dwoma szczytami, które delikatnie się od siebie oddaliły, robiąc dla niej miejsce, osiadła na mieliźnie ogromna barka; prorok Noe ocalił na niej zwierzęta i stworzenia ze straszliwej powodzi, która zatopiła wszystkie ziemie i sprawiła, że zginęła cała ludzkość. Góra pokryta jest wiecznym śniegiem i lodem, ale wewnątrz niej musi znajdować się ukryty i uwięziony ogień ducha, ponieważ czasami porusza się ona z głębokim trzaskiem lub wydycha gorące i trujące opary.

Zatrzymaliśmy się wśród skał, aby kontemplować wielką górę oraz schodzące i znikające na horyzoncie słońce, a także cień obejmujący w posiadanie płaskowyż i cały świat. Ale podwójny szczyt góry oświetlony był znacznie dłużej, sam w morzu ciemności. W końcu stał się jednym widocznym punktem świecącym w nocy: lodowe ostrze niczym odwrócony półksiężyc lub jedna z wędrujących gwiazd o długich ogonach, które zapowiadają wielkie i straszne wstrząsy i za którymi podążyli starożytni magowie, aby znaleźć jaskinię, gdzie narodził się Chrystus, syn Wszechmogącego i świętej Merissy.

Po długiej podróży, po zejściu z wyżyn, dotarliśmy do zbiegu rzeki Terch, gdzie rozbiliśmy namioty. Było tam już wielu innych, z chorągwiami i sztandarami. Wojownicy, szlachta, chłopi, rzemieślnicy, kobiety, dzieci i służba zajęci byli wykańczaniem tego efemerycznego miasta, porządkowaniem koni, rozpalaniem ognia, gotowaniem i przygotowywaniem dużej otwartej przestrzeni na następny dzień. To tutaj Tatarzy Timura Barlasa wymordowali tych ze Złotej Ordy, a w wysokiej trawie nadal można było odnaleźć kości, czaszki, hełmy i miecze; a potem oni też zniknęli, jak rój szarańczy znika w niebie.

Woda rzeki Terch spływała z gór, tworząc wąskie przejście, które było jednym z nielicznych między północą a południem: przełęcz Darielana, wejście Alanów, jednego z wielu ludów unicestwionych przez Timura Barlasa. Opowiadano o starożytnym zdobywcy świata, wielkim Iskenderze, który korzystając z pomocy magicznych umiejętności dżinów, zbudował tam gigantyczne żelazne bramy, aby powstrzymać inwazję barbarzyńców Goga i Magoga. W poprzednich latach przechodziłem przez ten wąski wąwóz, ale nie widziałem tam ani zawiasów, ani bram. Wydawało mi się jednak, że słyszę odległe dźwięki trąb, choć mógł to być wiatr szumiący wśród wiszących w dolinie skał.

W czasie naszej podróży mówiłem o wiele więcej niż kiedykolwiek w moim w życiu, bo byłem marudnym i milczącym dzieckiem, synem niemej matki. Dzieliłem się z córką opowieściami, historiami i legendami o bogach i Nartach, o miejscach, przez które przechodziliśmy, i o ludziach, których spotykaliśmy. Czułem wewnętrznie, że wszystkie te słowa były mi potrzebne, by odsunąć w czasie jedyną ważną rzecz, jaką miałem jej powiedzieć przed wyjazdem z wioski, a jeszcze jej nie powiedziałem.

Kiedy znaleźliśmy się w namiocie, wieczorem, w wigilię przyjęcia nad brzegiem Terchu, zdałem sobie sprawę, że nie mogę już dłużej tego ukrywać, i postanowiłem wrócić do formy komunikacji, której nauczyłem się od matki i która wychodziła mi znacznie lepiej: gestem, nie słowem. Spojrzałem na moją córkę wyglądającą jak chłopiec, doskonale czującą się w ubraniach dwadzieścia lat wcześniej należących do mnie. Była wysoka i szczupła, długie jasne włosy ciasno związała w węzeł na karku. Ze skromnego bagażu podniosłem skórzaną torbę, której do tej pory nigdy nie otwierałem. Wyciągnąłem z niej i rozłożyłem na dywanie białą kobiecą sukienkę ze złoconymi zdobieniami, następnie spiczaste nakrycie głowy, parę butów i długą lnianą koszulę.

Katia spojrzała na to zdziwiona i natychmiast zrozumiała. Dzień później miała się tak ubrać, bo książęta dobrze mnie znali i wiedzieli, że Wszechmogący nie pobłogosławił mnie synem. Ale przede wszystkim zrozumiała, że musiała pokazać się jako kobieta, gdyż trzeba było złożyć obietnicę małżeństwa, i że być może to był prawdziwy powód podróży, o którym ojciec do tej pory jej nie wspomniał. I wcale nie była z tego powodu szczęśliwa. Została oszukana przez własnego ojca. A zatem to, co zawsze mówił, że wolność jest najwyższym dobrem, nie było prawdą; teraz chciał dać ją nieznajomemu jak przedmiot wymiany między mężczyznami. Może więc wolność była najwyższym dobrem tylko dla mężczyzn, a nie dla kobiet. Nie chciała nikogo poślubić. Chciała pozostać wolna na zawsze, z ojcem, na koniu, pod gwiazdami, w górach.

Zdecydowanie kazałem jej się odwrócić i całkowicie rozebrać. Pozostało na niej tylko ciasno opinające piersi kwenszibe. Podszedłem i przeciąłem szwy sztyletem. Kwenszibe opadło na dywan, po raz pierwszy od trzech lat uwalniając jej małe piersi. Stała tak, odwrócona tyłem, patrząc w dół na geometryczne figury dywanu. Podałem jej lnianą koszulę, a potem coś jeszcze, co natychmiast dotykiem rozpoznała jako jedwab złotego welonu, który dostała od babci. Mruknąłem dobranoc, wyszedłem z namiotu i poszedłem spać z innymi jeźdźcami.

O świcie wzeszło igrające w wodach rzeki słońce, odbijając się jak srebro w tysiącu kropel. Było to święto wielkiego proroka Jeliego, który poleciał do Wszechmogącego na ognistym rydwanie, Jeliego, czarodzieja piorunów i deszczu; starsi nazywali go także innym imieniem, imieniem boga burzy o wyglądzie węża, Sziblego. Wszyscy kierowali się w stronę dużej centralnej polany, gdzie stał wysoki pień, na który wciągnięto znak węża.

Poszedłem do namiotu i czekałem na córkę. Kiedy klapy się otworzyły, na światło słoneczne wyszła postać w bieli. Sukienka zakrywała ją całkowicie, z wyjątkiem rąk, a nakrycie głowy i pasek pod brodą pozwalały zobaczyć tylko twarz. Na szyję niczym szal założyła swój cenny welon z jedwabiu i złota. Wtedy poczułem, jakbym zobaczył ją po raz pierwszy. Moje oczy spotkały się z jej oczami, dzikimi i niebieskimi, i razem udaliśmy się na polanę.

Tłum wzywał świętego proroka, aby po porze suchej przyniósł na pola deszcz: We Jelie, sij szewe naszwe, czyli Jelie, mój szarooki chłopcze. Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności przyjęcie stało się jeszcze świętsze: pośrodku polany na wozie ciągniętym przez parę łaciatych wołów leżały zwłoki dziewczyny. Wóz jechał tuż za innym, wyładowanym rytualnymi ofiarami, żywnością i zwierzętami. Dokoła bez przerwy tańczono, przeplatając taniec powtarzającym się śpiewem: copai, elari, Jelie. Nie była to scena żałobna. Osiem dni wcześniej w górach zginęła od pioruna dziewczyna, co odczytano jako oznakę życzliwości boga Sziblego. Dotknął jej swą ręką i wezwał do siebie. Teraz pieśnią i tańcem wszyscy wyrażali swą radość i wdzięczność.

Na skalnym ołtarzu zabito szare koźlę, ofiarę dla Jeliego. Odcięto mu głowę i obdarto je ze skóry, po czym i jedno, i drugie zawieszono na wysokim słupie. Na mniejszym słupie umieszczono najpiękniejsze ubranie kobiece. Mięso i wnętrzności koźlęcia przyniesiono do wielkiego ogniska rozpalonego w pobliżu lasu, po czym upieczono je wraz z owcami. W wysokim kotle gotowała się owca w całości, melil gewa. wraz z górskimi ziołami i pikantnymi przyprawami. Jedzenie wkładano do naczyń i rozdawano tłumowi, który rozsiadł się na ziemi. Kobiety krążyły z flaszkami makszimy i napełniały puchary.

Usiedliśmy w mniejszym kręgu, obok książąt i szlachciców z innych klanów, którzy także przyprowadzili swoich synów oraz swoje córki i ich sobie przedstawiali. Ale nie dzieliliśmy ich radości. Wymieniliśmy z nimi kilka uprzejmości, małomówna była zwłaszcza Katia, obiekt podziwu młodych szlachciców, którzy podchodzili, żeby z nią porozmawiać, a potem oddalali się, zirytowani jej milczeniem i pozbawioną wyrazu twarzą. Ja widziałem zmartwione spojrzenia ich ojców, którzy zdawali się na odległość pytać mnie o przyczynę tej niestosownej postawy. Nie szło nam zbyt dobrze.

Ale potem nie zwracałem już na to uwagi i pozwoliłem, by główna rozmowa, której uważnie słuchałem, ponownie mnie wciągnęła. Zwiadowcy północno-wschodnich plemion zauważyli niedawno wielką karawanę, która opuściła brzegi morza wschodniego i kierowała się ku Ordzie; za karawaną, w chmurze kurzu, podążało ponad dwa tysiące młodych, wyhodowanych na stepach koni. Na myśl o tak wspaniałym łupie oczy wojowników rozbłysły.

W gorące letnie popołudnie, gdy słońce zaczęło schodzić w kierunku gór, powietrze wypełniło się ostrymi dźwiękami psziny przy akompaniamencie fletów pasterskich i dud. Bębny i kastaniety wybijały rytm, zapraszając młodzież do tańca. Pierwszy taniec, qafe. był najbardziej uroczysty, wykonywany powoli, na palcach, w dwóch długich liniach – jednej przeznaczonej dla chłopców, drugiej dla dziewcząt: kiedy linie się do siebie zbliżały, a młodzi podawali sobie dłonie, można się było domyślić, że coś się między nimi rodziło, a potem zdecydować, czy rodzice nie powinni się pospieszyć, by złożyć obietnicę małżeństwa, może nawet od razu, w święty dzień Jeliego.

Katia nie podniosła się do pierwszego tańca, bo nie chciała nikomu podać dłoni. Ale kiedy zmieniło się tempo, a qafe przeszło w szybszy islamej, wówczas dołączyła do wielkiego kręgu i też zaczęła wirować, podczas gdy inni szybko klaskali. Ze względu na upał, wilgotność rzeki i dużo ruchu chłopcy zrzucili na ziemię cięższe ubrania, pozostając tylko w rozpiętych na górze koszulach i spodniach wpuszczonych w buty. Dziewczyny nie mogły zdjąć z siebie ceremonialnych strojów i Katia z żalem myślała o czasach, gdy i ona ubierała się jak chłopak. Ale mogły przynajmniej zdjąć nakrycia głowy i welony i tańczyć z rozpuszczonymi włosami. Katia skorzystała z okazji i uwolniła swe jasne włosy, które w tańcu poruszały się jak fale, po czym rozluźniła złoty welon, teraz unoszący się w powietrzu i podążający za nią. Tańcząc, uwolniła się od wszelkich myśli, które ją gnębiły. Była wolna.

Kiedy po entuzjastycznym aplauzie tańce się skończyły, młodzi ponownie usiedli, a stary gawędziarz zaczął recytować, w formie pieśni, sagi Nartów. Niektórzy, ociężali od jedzenia i makszimy. zapadli w sen. Paru chłopców skorzystało z okazji i zniknęło wraz z dziewczętami za drzewami. Katia natomiast, zmęczona i spocona, uważnie słuchała, ponieważ cykl, który wyśpiewywał starzec, był jej ulubionym, opowiadającym o Satanai, matce Nartów, i o mrocznych i zagadkowych historiach, które wydawały się mieć związek z tajemnicą początków życia i z samym istnieniem.

Satanaja, piękna, uwodzicielska, mądra znawczyni sztuk magicznych, urodziła się w cudowny sposób w grobie, w którym dziewięć księżyców wcześniej została pochowana Dzerassae, matka bohatera Uryzmaega. Mówiono, że podczas czuwania przed pochówkiem Uryz­maeg uderzył zwłoki matki biczem, wskrzeszając ją na bardzo krótki czas, podczas którego z nią legł. Właśnie dlatego grób został ponownie otwarty, bo słyszano w nim płacz dziecka, i kiedy odnaleziono tam Satanaję, Nartowie uznali ją za córkę zmarłej Dzerassae, która była także jej babcią, ale też za córkę Uryzmaega, który był jej bratem. Uryzmaeg poślubił następnie Eldę, jednak Satanaja, kiedy tylko dorosła, zakochała się w ojcu-bracie. Oszukawszy Eldę, pożyczyła od niej szal i sukienkę i legła z Uryzmaegiem, doprowadzając tym Eldę do śmierci. Ale Katia nie rozumiała, co znaczy lec z mężczyzną i dlaczego było to tak poważne, że spowodowało śmierć niewinnej Eldy: powiedziała mi, że w trakcie naszej krótkiej podróży ona także chciała ze mną lec, czyli po prostu spać obok mnie i przytulić się do silnego ciała swego ojca.

Satanaja dołączyła następnie do innych Nartów, ponieważ życie i miłość płynęły w niej jak niezatrzymywalna woda w rzece, w której uwielbiała kąpać się nago. Pewnego dnia zobaczył ją pasterz Zartyz, natychmiast się w niej zakochał i nie potrafił powstrzymać nafsì, nasienia, które rozprysło się na okrągłym kamieniu u stóp Satanai: w tym momencie historii kobiety i wiele dziewcząt uśmiechnęło się psotnie, ale nie Katia, która nadal zachowywała powagę, bo nie wiedziała, co to nafsì. Kamień ożył i zaczął rosnąć, a po dziewięciu księżycach potrzeba było Tlepsza, aby go otworzyć i wydobyć z ognistej skóry noworodka, bohatera Sosruka, który natychmiast został obmyty w wodzie rzeki, a potem, po kąpieli w wilczym mleku, stał się prawie niezwyciężony. Satanaja była kochliwa i często, by uniknąć odkrycia, przebierała się za mężczyznę, a następnie szybko uciekała na koniu, wolna jak wiatr. W ten sposób stała się matką prawie wszystkich Nartów.

Księżyc chował się za górą i wydawało się, jakby przyciągała go jakaś niewidzialna czarna ręka. Gwiazdy zaczynały świecić, dorzucono do ognisk, a wśród mężczyzn krążyły flaszki mocnej braggi. Śpiewaliśmy. Przyjęcie już się skończyło i kilka rodzin zbierało się do odjazdu, by dotrzeć do swoich wiosek przed zapadnięciem zmroku, ale nadal zostało wielu szlachciców, którzy przybyli z daleka i rozbili namioty przy rzece. Jeden z przywódców skinął głową ku siedzącej wokół nas młodzieży, aby rozpocząć ostatni obrzęd oczyszczenia. Wszyscy wstali i skierowali się w stronę zakrętu rzeki tuż przed ujściem, gdzie wody były przejrzyste i spokojne, osłonięte od wirów i płynące po żwirowym, gładkim podłożu. My też wstaliśmy, a ja popchnąłem Katię, żeby poszła za innymi chłopcami i dziewczętami. Była zaciekawiona, ja zaś nie powiedziałem jej nic o tym, co miało się wydarzyć, choć dobrze wiedziałem, co ją czeka. To samo zdarzyło się czternaście zim wcześniej, kiedy poznałem jej matkę.

Gdy dotarła do brzegu rzeki, zobaczyła rozbierających się do naga młodych, którzy wchodzili do wody, żartowali i pluskali się. Po chwili wahania także i ona zaczęła się rozbierać. Zupełnie nie wstydziła się swojego ciała. Kiedy zdjęła płócienną koszulę, poczuła świeże nocne powietrze i zimną wodę rzeki między palcami, a potem między nogami, na brzuchu, na sutkach, aż całkowicie się zanurzyła, po czym wyszła z wody z długimi mokrymi włosami na plecach i z dreszczem podniecenia. Patrzałem na jej ciało w delikatnym, drżącym świetle wody. Tak właśnie musiała wyglądać Satanaja, kiedy ukazała się pasterzowi Zartyzowi. Tak właśnie wyglądała wynurzająca się z wody dziewczyna, którą zobaczyłem w podobną noc, czternaście zim wcześniej. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że właśnie zakochiwałem się we własnej córce.

Następnego ranka wysłałem kobietę do namiotu Katii, żeby założyła jej kwenszibe – jeszcze ciaśniej niż poprzednio – i żeby kazała jej znów nałożyć męskie ubranie. Powrót do wsi poszedł szybciej niż droga tam, niemal bez przerw. Razem z nami pojechało około dwudziestu jeźdźców, ponieważ zaproponowałem, że zorganizuję i poprowadzę zasadzkę na karawanę tatarską, aby przejąć ich konie. Znałem dobrze teren dolnego biegu Psif i to właśnie tam mieliśmy czekać na karawanę, w brzozowym gaju, który często służył jako baza naszych napadów. Katia jechała z nami, ale nic nie było tak jak wcześniej.

Wcale z nią nie rozmawiałem, a ona nie rozumiała tej nagłej zmiany i bała się do mnie zbliżyć. W związku z planowanym małżeństwem nie wydarzyło się nic i już więcej o tym nie rozmawialiśmy. Z pozoru Katia wydawała się obojętna, a jej oczy były lodowato błękitne niczym szczyty Oszamako, ale byłem pewien, że w środku potajemnie łkała. Kiedy dotarliśmy do wioski, porozmawiałem z nią tylko po to, żeby poinformować o moim natychmiastowym wyjeździe. Nie mogła jechać ze mną. Ale kiedy żegnałem się z nią, spontanicznie przyszły mi do głowy słowa, którymi bohater Uryzmaeg pożegnał Satanaję: kiedy będę daleko, miała ukłuć się w dłoń – jeśli wypłynie z niej mleko, będzie to oznaczać, że żyję i wrócę; jeśli wypłynie krew, to udałem się do Krainy Cieni, z której nikt nigdy nie wraca.

We wsi poinformowałem o moim planie starszych i przekonałem ich, by powierzyli mi dwudziestu młodych. Pozostałych zebrałem we wsiach, przez które przechodziłem, jadąc wzdłuż rzeki. Gdy dotarliśmy na równinę, była nas prawie setka. Wysłałem trzy pary zwiadowców na wschód, by się dowiedzieć, kiedy i skąd przybędzie karawana. Plan był prosty: mała grupa miała zaatakować tylną część karawany, ale miał to być zwód, bo natychmiast potem powinni oni uciec na zachód, odciągając za sobą eskortę. Ja i inni, schowani za drzewami, mieliśmy rzucić się naprzód, siejąc popłoch i spychając karawanę z powrotem, tak by znów musiała wspinać się w górę rzeki. Żadnych ciężkich zbroi, żadnych hełmów, tylko pancerze i broń strzelecka, bo nie miała to być prawdziwa bitwa – chcieliśmy po prostu ukraść konie.

Obóz rozbiliśmy w brzozowym gaju niedaleko ujścia Psif do morza. Na północy znajduje się miasto frankońskich kupców noszące nazwę Tana, tę samą co szeroka rzeka, która przez nie przepływa. Po drugiej stronie biegnie mały strumyk znikający wśród bagien. To miejsca bardzo różne od naszych gór. Nie jeździ się tam dobrze konno, bo nieustannie istnieje niebezpieczeństwo wpadnięcia w rowy lub w bagno i okulawienia konia.

Mgła, która wczoraj w nocy otuliła swym niespokojnym całunem wszystko – drzewa, konie i ludzi – podniosła się o świcie, pozostawiając mleczny blask aż do późnego poranka. Powietrze było ciężkie i wilgotne, bezwietrzne; wielu ludzi jeszcze spało, zmęczonych długą podróżą poprzednich dni. Panowała dziwna, nienaturalna cisza. Nawet ptaki przestały śpiewać. Tylko ja poruszałem się wśród brzóz, próbując dostrzec na zamglonych polach powracających zwiadowców. Właśnie wtedy zobaczyłem powoli zbliżającą się wśród trzcin porastających bagno postać ciągnącą za sobą konia. Przygotowałem łuk i naciągnąłem strzałę, ale wtedy postać mnie zauważyła i wypowiedziała jedno słowo, jakby pytanie: ada, ojcze?

Z mgły wyłania się młody wojownik w czapce z ciemnego filcu i małą szaszką przy pasku. Katia, a za nią Gwiazda. Staje przede mną na rozstawionych nogach. Po naszym wyjeździe ze wsi podążała za mną w ukryciu. Właśnie tego powinienem się spodziewać po mojej córce. Słowa, nieliczne i szybkie, wypływają z jej ust jak strumienie krwi z rany: jest tutaj, bo chce być mi posłuszna, ale jeśli dla honoru rodziny musi wyjść za mąż, powinna najpierw zabić w bitwie mężczyznę; a potem, jeśli będziemy musieli walczyć za naszych ludzi, też chce walczyć z Tatarami i nie zamierza zostawić mnie samego. Nie wiem, co powiedzieć ani co myśleć. Nie mówię nic, podchodzę do niej i mocno ją ściskam. Przynajmniej w taki sposób, kiedy jestem blisko niej, czuję bicie jej serca i wdycham zapach jej włosów, moje oczy nie spotykają się z jej wzrokiem i nie ryzykuję, że zatracę się w tych błękitnych otchłaniach.

Stałem tak przez nieskończony czas, zupełnie zapominając o patrolu, który sam wysłałem. Nagle słyszę odgłos trąbki. Zanim się orientuję, obok mnie przelatuje strzała i wbija się w korę brzozy. Odsłaniając szaszkę, odwracam się i widzę, że od drugiej strony wpada do gaju grupa jeźdźców i pieszych. Młodzież, którą ustawiłem tam na straży, najprawdopodobniej zasnęła i została zaskoczona. Pozostali, którzy odpoczywali w cieniu drzew, uciekli na dźwięki trąbki, przyzwyczajeni do spania z bronią, gotowi, obok koni. Wszyscy spoglądają na mnie, wyczekując rozkazów.

Odwracam się w stronę potoku, który miał być naszą drogą ucieczki w kierunku bagien: wśród trzcin widzę ruch łodzi wypełnionych ludźmi. Jesteśmy otoczeni. Myśliwi stali się ofiarą. Nie mamy jak się bronić. Krzyczę, żeby wszyscy wsiadali na konie i uciekali. Za kilka chwil nieokiełznanym galopem przelatują tu dziesiątki koni, poszukując bezpieczeństwa, podczas gdy po drugiej stronie niektórzy z naszych, doskonale wiedząc, że poświęcają życie, aby ocalić innych, starają się zatrzymać napastników lub przynajmniej ich spowolnić, padając pod ich ciosami.

Odwracam się do córki, która stoi za mną bez ruchu, a w jej oczach widzę strach. Trzymam ręce na jej ramionach, jakby chcąc ją ochronić, i patrzę głęboko w jej błękitne oczy, które tak bardzo mnie przerażają. Następnie podnoszę ją z ziemi i wsadzam na Gwiazdę, która rusza w gwałtownym galopie, uderzona moją szaszką.

Wolna, Katia musi pozostać wolna.

Gwizdem próbuję przywołać Noc, ale koń nie przychodzi – może uciekł lub został zabity.

Teraz słyszę odgłosy koni i zbliżających się ludzi krzyczących w nieznanych językach. Bez konia nie mogę uciec. Powinienem się odwrócić i z moją szaszką stanąć z nimi twarzą w twarz, by umrzeć jak mężczyzna i odejść do hedryksu w najlepszym towarzystwie, ale nie potrafię tego zrobić. Zamiast tego desperacko staram się nie stracić z oczu uciekającej między drzewami Katii. Moje oczy stały się dłońmi, wyciągniętymi dłońmi, chcącymi dotknąć jej po raz ostatni, by dać ostatnią ojcowską pieszczotę. Widzę ją, jak niczym błyskawica przerywanego światła jeszcze kilka razy pojawia się i znika wśród brzóz.

Nagle czuję, że w plecy wchodzi mi coś zimnego do szpiku kości, co przechodzi przez moje serce i przybija mnie do drzewa. Szaszka wypada mi z ręki. Stoję tak, trzymając się kory, która tkwi w moich rękach jak stwardniały naskórek. Czuję, że moja krew płynie ciepłymi strumieniami do matki Ziemi. Krew za krew, życie za życie. Zanim na moje otwarte oczy opada biały welon, na wieki utrwala się w nich widok galopującej Katii. Wolnej.

2

Iosafà

Bagno w pobliżu Tany,

pewnego lipcowego poranka 1439 roku

Co ja właściwie robię na tym obrzydliwym bagnisku?

Woda dostała mi się do butów i sięgnęła spodni. Na niskich, błotnistych i obrośniętych trzciną bagnach panuje dokuczliwy upał. Pod ciężką kolczugą jestem całkowicie spocony. To pierwszy raz, gdy biorę udział w walce i trzymam miecz w dłoni. Boję się. Sytuację znacznie pogarsza hełm, mój stary hełm, który zawiązałem paskiem pod brodą, bo przeklęci Czerkiesi są niezwykle dobrzy w łucznictwie i celnie trafiają w oczy lub szyję. Zmuszono mnie do zabrudzenia metalu błotem, bo jego odbicie mogłoby mnie wydać. Mimo całego tego uzbrojenia komary znajdują jakoś drogę do środka i gryzą mnie pod koszulą i z tyłu szyi. W mętnej wodzie na pewno kryją się pijawki, ale nie mogę ich przegonić, bo ręce mam zajęte: jedna trzyma miecz, abym mógł przejść przez trzciny, druga konia, którego ciągnę za sobą.

Zatrzymuję się. Z przodu, na odległość mniejszą niż droga wystrzelonej strzały, widzę brzozowy gaj. Dziwny, nienaturalnie cichy. Nie słychać nawet ptaków. Tylko brzęczenie tych przeklętych komarów. Znów czuję strach, od którego ściskają mi się wnętrzności. Może już nas zauważyli i ze strzałami naciągniętymi na łuki ukryli się za drzewami. W zabawie w kotka i myszkę role potrafią się szybko odwrócić. W każdej chwili mogę usłyszeć syk i zbyt późno się zorientować, że żelazny grot przeszył właśnie moją koszulę i rozdarł mi serce. Kiwam głową w kierunku pozostałych, żeby się zatrzymali i pozostali ukryci wśród trzcin, w ciszy. Nie mają robić nic prócz czekania na sygnał.

Zamykam oczy. To właśnie w takich chwilach wspomnienia mojego miasta stają się najintensywniejsze. Miasta, które wydaje się zbudowane z wody i kamienia, a tak naprawdę składa się z materii snów, labiryntu kanałów, strumyków, uliczek, przejść i portyków, placów i placyków; z dużego placu otwartego na lagunę, z kopuł bazyliki Świętego Marka, z różowych zdobień pałacu Dożów; z placu koło mego domu rodzinnego, niedaleko kościoła Santa Maria Formosa.

Osierocony przez ojca, Antonia, dorosłem szybko. Posłali mnie do szkoły, żebym nauczył się łaciny, a potem prawa, bo miałem służyć Republice, sięgając po najwyższe i najbardziej zaszczytne stanowiska – prokuratora, radnego i namiestnika, a może nawet i wyżej, któż mógł to przewidzieć, może po czapkę samego doży. Pieniądze, sghei, zarobili nasi przodkowie – teraz mieliśmy ich dużo i nie musieliśmy już brudzić sobie rąk handlem ludźmi, legalnym czy nielegalnym, ani wyczerpującymi i upokarzającymi negocjacjami z Żydami, Turkami i wszelkiego rodzaju niewiernymi, a także krążącymi po świecie włóczęgami; nie musieliśmy już dusić się w smrodzie ścieków i ekskrementów lub ryzykować utonięciem we wraku statku. O wiele lepiej żyć jak pan, zbudować sobie piękną willę na lądzie i we wspaniałych brokatach na sobie przechadzać się po placach. W wieku zaledwie dwudziestu lat zostałem przyjęty do Wielkiej Rady jako avogador ad curiam forestieri, adwokat do spraw cudzoziemców, ale od razu znienawidziłem sale pałacu, ten zamknięty świat intryg i walki o władzę.

Czułem, że prawdziwy świat znajduje się na zewnątrz, że zbudowany jest z kolorów, zapachów, języków i dźwięków dochodzących z ozdobionych sztandarem skrzydlatego lwa łodzi i statków, które przybywały do magazynów i cumowały na brzegach rzeki lub przy Canale Grande; z kolorowych strojów orientalnych kupców, z tkanin i jedwabiów, złota, srebra i klejnotów, z tysięcy zapachów przypraw i esencji, z tysiąca języków, które mieszały się wokół targu przy Rialto. Był to świat bez granic, o którym myślałem już jako mały chłopiec, słuchając opowieści podróżników zatrzymujących się w domu rodziny Barbarów czy marynarzy, którzy w magazynach przechwalali się zdobytymi lub kupionymi we wschodnich portach kobietami, albo po prostu godzinami przeglądając katalońskie pergaminowe portolany, zazdrośnie strzeżone przez wuja, i fantazjując o niezwykłych trasach wskazywanych przez różę wiatrów. Na tych pergaminowych kartach wszystko wydawało się takie proste i tak bliskie.