Uściski - Blancard Aurelia - ebook + książka

Uściski ebook

Blancard Aurelia

3,4

Opis

Mroczna tajemnica ostatniego listu

Lidia jest tłumaczką i mieszka we Francji. Pewnego dnia dostaje zlecenie z policji – ma przetłumaczyć list znaleziony u młodej samobójczyni. Treść listu wzbudza w niej podejrzenia. Czy pisząca chciała odebrać sobie życie? A może to szyfr? Kiedy przyjeżdża siostra zmarłej, Adriana, Lidia towarzyszy jej jako tłumaczka podczas przesłuchania na policji i oferuje dalszą pomoc. Mimowolnie wplątuje się w ciąg dziwnych zdarzeń i odkrywa coraz bardziej niepokojące sekrety z życia zmarłej dziewczyny. Jednocześnie w mieście zaczynają ginąć kobiety: samotne, nieznające języka, mieszkające z dala od rodziny - emigrantki.

„Francja. Paryż, Nicea, Mont-Saint-Michel, Prowansja. Raj?

Francja to także złe dzielnice i brutalna prowincja, która potrafi obdzierać ze złudzeń emigrantów. Jeszcze częściej emigrantki.

Taką Francję czytelnik za chwilę spotka”.

Tadeusz Lewandowski, krytyk literacki, dziennikarz

„Dojrzała, inteligentna powieść. Z jednej strony otrzymujemy kryminał, który przyprawia o dreszcz przerażenia, z drugiej opowieść o życiu i ludzkich problemach, która chwyta za serce. Aurelia Blancard pisze o siostrzanej miłości, sile determinacji oraz potędze kobiet, które przed niczym się nie cofną. Jestem zachwycona!”

Beata Moskwa, thievingbooks.blogspot.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (111 ocen)
22
29
33
23
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aurelia Blancard Uściski ISBN Copyright © by Aurelia Blancard, 2020All rights reserved Redaktor Karolina Kaczorowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1

Stała na balkonie w samej bluzie od dresu założonej na gołe ciało. Bluza była stara, rozciągnięta, z prującym się różowym napisem „Love”. Zaciskając kurczowo dłonie na metalowej barierce, Natalia słuchała toczącego się gdzie indziej życia. W pobliskim parku miejscowy zespół młodzieżowy dawał koncert z okazji zakończenia lata. Spomiędzy drzew dochodził piskliwy głos młodego wokalisty i świsty z głoś­ników. Sąsiedzi za żywopłotem świętowali nad basenem urodziny. Śpiewali „Sto lat” już czwarty raz tego wieczoru, za każdym razem coraz bardziej fałszywie. Brzęczało szkło. Jakiś mężczyzna roześmiał się głośno z pełnymi ustami, zakrztusił się, zadzwoniły kieliszki. Dzieci piszczały i kłóciły się o kolejność strzelania zabawkową dubeltówką. Po ulicy tam i z powrotem przechodziły zygzakiem roześmiane grupki młodych ludzi. Chłopak na rowerze wiózł na bagażniku długonogą dziewczynę. Na zakrętach zahaczała stopami o krawężnik i z całej siły obejmowała chłopaka w pasie.

Spod domu ruszył czarny samochód. Mężczyzna za kierownicą po raz ostatni podniósł wzrok i przez przednią szybę spojrzał na stojącą na balkonie półnagą młodą kobietę. Ale Natalia uparcie nie patrzyła w dół. Mocniej ścisnęła barierkę i wbiła wzrok w czubki drzew, spomiędzy których unosiło się teraz zawodzenie żeńskiego chórku. Czarny samochód odjechał i dopiero wtedy wychyliła się przez balkon. Powiał wiatr, pierwszy chłodniejszy podmuch jesieni. Sąsiadce z dołu zwiał z balkonu czerwoną bluzkę. Leżała na betonowym parkingu pod blokiem z rozrzuconymi na boki rękawami.

Na początku lata, z okazji swoich dwudziestych dziewiątych urodzin, których nikt z nią nie świętował, Natalia obiecała sobie, że teraz nareszcie zacznie żyć. Na trzydzieste urodziny wróci do domu i urządzi wielką imprezę. Przywiezie najlepsze francuskie wino i koniecznie kilka butelek prowansalskiego muscatu dla siostry. Ostatnio bardzo Adrianie smakował. Zaprosi dużo gości, całą rodzinę, stare i nowe przyjaciółki i chłopaka, którego już za rok na pewno będzie mieć. Obiecała sobie, że przez najbliższe dwanaście miesięcy nie zmarnuje ani jednego dnia i kolejne urodziny będzie obchodzić jako szczęśliwa, spełniona młoda kobieta, która ma całe życie przed sobą. Nie pozwoli nikomu odebrać sobie marzeń. Nawet napisała to na kartce: „Nie pozwól nikomu odebrać sobie swoich marzeń” i przypięła nad łóżkiem, ale zaraz zdjęła. Chodziła po mieszkaniu i szukała miejsca, gdzie mogłaby przylepić kartkę, tak żeby on nie zauważył. W końcu złożyła ją i schowała do książki. Nie zamierzała dłużej siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak życie przelatuje jej koło nosa. Czuła, że marnuje swoje najpiękniejsze lata i że coś ją omija. Trzeba to zmienić. I to szybko.

Tak myślała trzy miesiące wcześniej, na początku lata, siedząc samotnie na balkonie w swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Na błękitnym niebie świeciło słońce, powietrze stało nieruchome z gorąca, miasto Charle­ville przeżywało inwazję gigantycznych biedronek, które lądowały na rozgrzanym balkonie i łaskotały Natalię po opartych o balustradę gołych nogach. Teraz nareszcie zacznę żyć, obiecała sobie w myślach, upiła duży łyk muscatu za swoje zdrowie i pstryknięciem strzepnęła z uda biedronkę.

Kiedy znaleziono jej zwłoki, z szarego nieba sączyła się zimna listopadowa mżawka. Było chłodno i wilgotno. Ostrzyżonemu na jeża policjantowi marzły uszy, gdy przez cały poranek zbierał z dna wyschniętej rzeki fragmenty czaszki. Martwa młoda kobieta była ubrana w zimowy płaszcz i bluzę od dresu założoną na piżamę, jakby w pośpiechu wyszła z domu w jesienną pluchę, żeby tylko na chwilę skoczyć po bagietkę do piekarni.

Mieszkańcy Charle­ville od lat nie widzieli tak paskudnego listopada. Niebo od wielu dni było jednolicie szare, a miasto wyglądało, jakby ktoś nakrył je wielką metalową pokrywą. Panował przejmujący chłód, niezwykły nawet jak na tę porę roku. Na nagich kikutach drzew kiwały się ostatnie zeschnięte liście. Scenę w parku zdemontowano, sąsiedzi grubą płachtą przykryli basen przed zimą. Czarny samochód jeszcze czasami zatrzymywał się przed domem, ale mężczyzna nie patrzył na balkon. Wchodził do domu, po chwili wychodził, a potem odjeżdżał tak szybko, że sąsiadka z dołu nigdy nie zdążyła zwymyślać go za niedomknięte drzwi.

Policja znalazła w mieszkaniu Natalii dwa listy. Jeden był krótki: „Dłużej nie wytrzymam. Wolę umrzeć, niż tak żyć”. Drugi był długi i napisany po rumuńsku. Znajdował się na odwrocie pocztówki przedstawiającej rynek starego miasta z zabytkowymi kamienicami, okiennicami z wyciętym serduszkiem i pelargoniami w oknach, nad którymi unosił się kolorowy napis „Uściski z Charle­ville”.

*

Był niedzielny wieczór, najlepsza pora na nadrabianie zaległości z całego tygodnia.

Lidia siedziała przy stole, przed nią stały komputer, mała biurowa lampka i miska solonych orzeszków ziemnych. Ustawiła lampkę pod takim kątem, żeby nie świecić mężowi w oczy, i starała się chrupać możliwie jak najciszej.

Znowu pokłócili się w drodze powrotnej z podwieczorku u teściów. Teraz Vincent udawał, że śpi, a Lidia usiłowała pracować, ale nie mogła się skupić. Skończyła tłumaczyć tekst na opakowanie kremu przeciwzmarszczkowego i zabrała się do pracy nad zaświadczeniem do zakładu ubezpieczeń społecznych. Wszystko pilne, wszystko na wczoraj.

Wtedy zadzwonił telefon. Lidia zerwała się z miejsca. O tej porze dzwoniła do niej tylko policja.

Vincent usiłował zasnąć. Było już późno, a następnego dnia musiał wstać na szóstą do pracy. Obrócił się na drugi bok i nakrył głowę kołdrą. Przywykł do spania ze świecącą mu nad głową lampką i poświatą z monitora. Przywykł do nocnych odgłosów chrupania, wzdychania i przeklinania, do brzęczenia rozgrzanego starego komputera, do stukania w klawiaturę. Ale telefony w niedzielę wieczorem doprowadzały go do szału. Poza tym znowu pokłócił się z Lidią w samochodzie o jakąś głupotę, którą jego matka palnęła przy stole.

— Tłumaczenie z rumuńskiego — powiedziała Lidia w słuchawkę. — Rozumiem. Oczywiście, bardzo pilne. Przyjdę jutro rano.

Zanim zdążyła się rozłączyć, westchnęła głośno. Policjantka musiała to usłyszeć. Lidia nie znosiła pracować dla policji, ale przyjmowała zlecenia, żeby nie stracić uprawnień tłumacza przysięgłego. Wolała tłumaczyć opisy na opakowania kremów do twarzy i instrukcje obsługi ekspresu do kawy, które przynosiły jej nie za wysokie, ale pewne wynagrodzenie, niż męczyć się nad policyjnymi protokołami, a potem długimi miesiącami upominać się o nędzną zapłatę.

Wróciła do stołu i do późna tłumaczyła zaświadczenia do ubezpieczalni. Potem wyłączyła lampkę i komputer, rozebrała się i szybko wśliznęła do łóżka. Vincent już spał. Przytuliła się do jego ciepłego ciała, ale zaraz przypomniała sobie, że przecież się pokłócili. Odwróciła się twarzą do ściany i zwinęła w kłębek. Było strasznie zimno. Odkąd przyjechała do Charle­ville, nie pamiętała tak chłodnego listopada.

*

Poranek wstał szary i ponury. Wilgotna mgła wisiała nisko nad domami. Lidia przycisnęła dłonie do zamkniętych, piekących pod powiekami oczu. O piątej sąsiad z naprzeciwka, pan Morand, jak co dzień rano trzasnął z całej siły drzwiami, wychodząc do pracy. Vincent poprzedniego dnia zapomniał nastawić budzik. Zerwał się z łóżka przed szóstą i przeklinając pod nosem, wybiegł z domu. Nie pocałował Lidii na pożegnanie.

Wstała o siódmej i poczłapała do łazienki. Wczorajsze ciasto u teściowej i paczka solonych orzeszków ziemnych zjedzona tuż przed północą wciąż leżały jej na żołądku. Przyjrzała się sobie w lustrze spod spuchniętych powiek. Przejechała dwa razy grzebieniem po długich włosach. Przez dłuższą chwilę bezskutecznie próbowała związać włosy tak, żeby nie sterczały z żadnej strony. W końcu zdecydowała, że założy dzisiaj czapkę.

W poczekalni na komisariacie siedziało starsze małżeństwo i niedogolony młody mężczyzna w białej koszuli i tandetnym garniturze. Roztrzęsiony dziadek co chwilę wstawał z krzesła, odchodził kilka kroków, wracał, siadał z powrotem. Opowiadał, jak w nocy włamywacze splądrowali mu garaż. Młody mężczyzna siedział z nogą założoną na nogę i słuchał dziadka z uprzejmym zainteresowaniem. Był zadziwiająco spokojny i rozluźniony jak na kogoś, kto spędza poniedziałkowy poranek na komisariacie.

— Włamali się nam do garażu, wyobraża sobie pani? — zwrócił się do Lidii dziadek, gdy tylko usiadła na wolnym krześle obok chudej, zdenerwowanej babci. — Spaliśmy z żoną na piętrze, a ci w tym czasie wkradli się do garażu na dole. Wyobraża sobie pani? To zorganizowana szajka. Przeklęci Cyganie. Plądrują domy na przedmieściach, kradną samochody, wystawiają panienki na deptak nad rzeką. Policja palcem nie kiwnie — dodał ciszej i znacząco wskazał w stronę ciemnego korytarza.

Lidia pomyślała, że jej i Vincentowi niestety nikt nie włamie się do garażu. Nie mieli garażu. Parkowali starego citroëna pod iglakiem na osiedlu. Nikt też nie splądruje im mieszkania, bo po co ktoś miałby okradać kawalerkę na poddaszu, w której jedynym cennym przedmiotem była leżąca w koszyczku obok łóżka para zupełnie nowych, prawie nienoszonych złotych obrączek. Vincent rano spieszył się do pracy i zawsze swojej zapominał. Lidii chyba od ślubu przytyły dłonie, bo pierścionek nie wchodził na serdeczny palec. Patrzyła na swoje dłonie splecione na kolanach i przysłuchiwała się rozmowie siedzących obok mężczyzn. Marzyła o domu na przedmieściu. Z werandą, dużą biblioteczką i wanną. I z garażem.

— Całe szczęście, że z garażu nie można dostać się do domu — tłumaczył dziadek. — Tylko to nas uratowało. Inaczej weszliby do środka i wymordowali nas we śnie.

Mężczyzna w tanim garniturze przyszedł zgłosić kradzież komputera. Był w Charle­ville służbowo. Pracodawca wynajął mu na trzy dni pokój w Hotelu Grand i kiedy mężczyzna wrócił pierwszego wieczoru do hotelu, zauważył zniknięcie komputera. Dziadek zapytał mężczyznę, w jakiej branży pracuje, ale z jego mglistej i zawiłej odpowiedzi trudno było wywnioskować, czym się właściwie zajmuje. Komputer, jak się okazało, był służbowy.

Z głębi korytarza nadszedł młody, chudy policjant. Podszedł do grupy oczekujących i odczytał z kartki nazwisko Lidii.

— Romain Chevalier — przedstawił się i wyciągnął rękę na powitanie. Miał głos jak gimnazjalista. — Proszę za mną.

Zaprowadził Lidię do biura i zaproponował kawę. Miał rzadkie włosy posklejane żelem i błyszczącą twarz, chorobliwie bladą i wysmarowaną czymś tłustym. Bił od niego intensywny zapach używanych w nadmiarze antyperspirantów. Lidia niechętnie rozpięła płaszcz. W komisariacie było niewiele cieplej niż na zewnątrz. Usiadła przy biurku naprzeciwko policjanta i objęła dłońmi plastikowy kubek z paskudną, gorącą kawą.

— W zeszłym tygodniu pod mostem na rzece Larmes znaleziono zwłoki kobiety — zaczął policjant, przerzucając papiery na biurku. — Lat dwadzieścia dziewięć, narodowość rumuńska. Z pierwszych ustaleń wynika, że popełniła samobójstwo, skacząc z mostu. W jej mieszkaniu znaleźliśmy list pożegnalny oraz tę oto pocztówkę, zaadresowaną, jak udało nam się ustalić, do siostry denatki, mieszkającej za granicą. Gdyby była pani tak uprzejma i mogła przetłumaczyć nam jak najszybciej jej treść. — Podał Lidii kartkę, po czym delikatnie poklepał dłonią po sztywnych od żelu włosach. — To bardzo pilne.

Oczywiście, pomyślała Lidia. W policji wszystko jest pilne, z wyjątkiem wypłaty wynagrodzenia dla tłumaczki.

Mruknęła potakująco i spojrzała na pocztówkę. Zdjęcie przedstawiało rynek starego miasta w Charle­ville. Druga strona zapisana była gęsto niestarannym pismem. „Kochana siostro!” było jeszcze ładne i wyraźne, ale potem drobne litery zmniejszały się, stawały się coraz bardziej koślawe, chwiały się na boki i opadały w dół, a przy końcu, gdy zabrakło miejsca, zawijały się wzdłuż marginesu. Lidia uniosła brwi i powoli wypuściła powietrze. Najpierw będzie musiała to odszyfrować. Nie było nic gorszego od tłumaczenia odręcznie napisanych listów, nagryzmolonych notatek i nieczytelnych dopisków.

Lidii zawsze się wydawało, że ma piękny charakter pisma. W szkole pisała piórem długie wypracowania z głębi serca, przepisywała z ulubionych książek całe fragmenty o sensie życia, a latem słała listy do niewidzianych od miesiąca najlepszych przyjaciółek, opowiadając im o wakacyjnych miłościach. Ale potem stopniowo pisała coraz mniej. Przestała przepisywać fragmenty z książek i wierzyć w powieściowe mądrości o sensie życia. Odręcznie pisała już tylko listy zakupów. „Masło, pieczarki, papier toaletowy”. Któregoś razu pracowała jako tłumaczka na międzynarodowej konferencji na temat przemocy wobec kobiet. Musiała wtedy, po wielu latach stukania w klawiaturę, odręcznie notować wypowiedzi pewnej słabo mówiącej po francusku przedstawicielki organizacji pozarządowej. Prawie się wtedy popłakała, usiłując odszyfrować własne gryzmoły przed wpatrzoną w nią publicznością. Słuchała wystąpienia mamroczącej pod nosem prelegentki i starała się zapamiętać wszystkie szczegóły. Robiła gorączkowe notatki, przez cały czas rozpaczliwie szukając w myślach odpowiednika słowa „zastraszanie”, i próbowała przybrać taką pozycję, żeby wycelowana w nią kamera nie zarejestrowała, że bluzka rozchodzi jej się na biuście. Wieczorem po powrocie do domu dla uspokojenia nerwów zjadła jedenaście naleśników z kremem z kasztanów. Odchorowywała konferencję przez trzy dni.

Przesunęła szybko wzrokiem po tekście listu. Osoba, która go pisała, też chyba myślała o czymś innym. Musnęła kciukiem ostatnie słowa: „Uściski, Natalia”. Dwadzieścia dziewięć lat. Sama niedawno tyle miałam, pomyślała. Schowała kartkę do teczki, wstała i wzięła płaszcz.

— Pani Lidio!

Chevalier zerwał się z krzesła. Jego chuda twarz ze śladami po pryszczach, pokryta grubą warstwą tłustej mazi świeciła się w sztucznym świetle jak nawoskowana. Do tego postawione na żel rzadkie włosy i spocone dłonie. Pan Śliski, pomyślała Lidia.

— Może jeszcze kawy?

— Dziękuję, spieszę się. Mam pilne tłumaczenie do zrobienia. — Lidia poklepała trzymaną pod pachą zniszczoną żółtą teczkę i skierowała się do wyjścia.

— To może herbaty. — Śliski dopadł drzwi, zanim Lidia zdążyła je otworzyć.

Uśmiechnęła się z przymusem.

— Do widzenia.

— Gdyby miała pani jakieś pytania, tu jest mój numer telefonu. Proszę dzwonić. Będę czekał.

*

Było zimno i nieprzyjemnie, ale postanowiła wrócić do domu pieszo. Musiała się przejść. Otuliła się szczelnie szalikiem i wcisnęła ręce w kieszenie. Szła zamyślona ulicami Charle­ville, w szarym płaszczu, z torbą na ramieniu, z której wystawała żółta teczka, i w burej, bezkształtnej czapce, którą wiele lat temu babcia zrobiła jej na drutach, zanim Lidia wyjechała na studia do Francji. Vincent twierdził, że czapka przypomina neolityczny grobowiec, i bezskutecznie namawiał żonę do kupienia nowej, ale Lidia stanowczo odmawiała. To był prezent od babci i zamierzała nosić ją do końca życia. Kiedy babcia umarła, Lidia nie pojechała na pogrzeb. Nie było jej stać na bilet. Siedziała w butiku z kartami telefonicznymi w murzyńskiej dzielnicy niedaleko akademika i z całej siły przyciskała słuchawkę do ucha. Mama przekonywała ją, żeby nie wydawała pieniędzy na autokar, tylko raczej kupiła sobie karnet na stołówkę. Lidia nie pojechała, ale wciąż nie mogła sobie tego wybaczyć. Tak jak jeszcze wielu innych rzeczy przedtem i potem.

Dwadzieścia dziewięć lat, myślała Lidia. Sama niedawno tyle miałam.

Mieszkała wtedy kątem u koleżanki. Vincent zapraszał ją regularnie do kina, a potem odwoził do domu starym citroënem, który w tamtych czasach psuł się trochę rzadziej. Tłumaczyła instrukcje obsługi drukarek i marzyła o przekładaniu wielkich powieści. Codziennie gotowała garnek makaronu, a raz w tygodniu, w soboty, chodziła na targ, gdzie po zakończonym dniu pracy zaprzyjaźniony straganiarz z Entremont oddawał jej za darmo niesprzedaną marchewkę, przywiędłą sałatę, a czasami skrzynkę bardzo dojrzałych śliwek. Niedzielne popołudnia spędzała nad rzeką Larmes i słuchała długowłosego czeskiego gitarzysty, który przez cały rok codziennie siadywał na kamiennych schodach i grał specjalnie dla niej. Przynajmniej tak się Lidii wydawało, bo była jedyną osobą, która potrafiła zamienić z gitarzystą parę słów w jego ojczystym języku. Był nieziemsko przystojny i zawsze taki smutny.

Miała dwadzieścia dziewięć lat i marzyła, żeby wyjść za mężczyznę, który kochałby ją bez opamiętania i umiał grać na gitarze; chciała być sławną tłumaczką, mieć dużo dzieci i domek pod miastem. Teraz robiła zakupy w supermarkecie, tłumaczyła akty rozwodowe i mieszkała w kawalerce na poddaszu z Vincentem, który specjalnie dla niej, choć bez większych sukcesów, uczył się grać na harmonijce ustnej. Pielęgnowała swoje marzenia i była pewna, że kiedyś uda jej się je zrealizować. Miała na to całe życie. A tamta dziewczyna nie.

*

Następnego dnia Lidia i Vincent nie widzieli się prawie wcale. Vincent wyszedł z domu wcześnie rano. Lidia została wezwana przez żandarmerię z Beaufort do młodej Ukrainki przyłapanej na kradzieży w sklepie. Dziewczyna była w ciąży, nie znała ani słowa po francusku, a cztery gry komputerowe, które próbowała wynieść pod ciążową sukienką, zamierzała podarować braciom z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Lidia pojechała do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Beaufort pociągiem, a w drodze powrotnej przysypiała na twardym siedzeniu z głową opartą o szybę.

Policjanci z Charle­ville nie upominali się o tłumaczenie, bo też mieli inne sprawy na głowie. W zaroślach nad rzeką Larmes znaleziono nagie zwłoki czarnoskórej dziewczyny. Szybko — jak na francuską policję — ustalono, że ofiarą jest młoda Malijka, studentka z Wydziału Nauk o Literaturze, znana w swoim kraju z reklamy prostownicy do włosów, przebywająca we Francji od trzech lat. Mieszkała na stancji, wynajmowała pokój od pewnego pięćdziesięcioletniego inżyniera, rozwodnika, który odstępował jej część swojego mieszkania w zamian za drobne prace domowe. Przepytywani przez policjantów sąsiedzi spuszczali wzrok, bąkali coś pod nosem i wzruszali ramionami. Inżynier miał solidne alibi: kilka ostatnich dni i nocy spędził na budowie, gdzie stolarze nadrabiali gigantyczne opóźnienie w harmonogramie. Stolarze potwierdzili, kiwając w milczeniu głowami i rzucając sobie porozumiewawcze spojrzenia.

Sprawa znalazła się na pierwszej stronie „Journal du soir” i Lidia przypadkiem natrafiła na artykuł, przeglądając gazetę w pociągu w drodze z Beaufort. Pozostawił ją na siedzeniu mężczyzna siedzący naprzeciwko, zanim wysiadł w Entremont. Miał krótko obcięte blond włosy i młodą twarz, ale postarzały go wielkie przyciemniane okulary rodem z filmów o hippisach, które nosił, choć w pociągu panował półmrok. Na złączonych kolanach trzymał podłużny czarny futerał. Miał na sobie brązowy sweter z naramiennikami i wysokie wiązane buty. Przypominał Lidii jej drużynowego z obozu nad jeziorem, który dwadzieścia lat wcześniej, podczas wyjątkowo deszczowego lata, pozwalał moknącym pod namiotami dziewczynkom ogrzewać się w swojej drewnianej chatce.

Mężczyzna z pociągu trzymał w dłoni długopis i rysował coś w „Journal du soir”, opierając otwartą gazetę o trzymany na kolanach czarny futerał. Pociąg zwolnił, zbliżając się do stacji w Entremont, mężczyzna złożył gazetę, wstał i zanim się odwrócił, skinął głową w stronę Lidii i uśmiechnął się półgębkiem. Lidia nie potrafiła uchwycić jego spojrzenia schowanego za przyciemnianymi okularami. Spojrzała na pozostawioną na siedzeniu złożoną gazetę. Wahała się przez chwilę, ale ponieważ czytała wszystko, co jej wpadło w ręce, teraz też nie mogła się oprzeć. Zanim pociąg dojechał do Charle­ville, przeczytała gazetę od deski do deski. Przeleciała wzrokiem nawet nudny artykuł o planowanych na wiosnę pracach remontowych na moście na rzece Larmes, który normalnie ominęłaby wzrokiem, gdyby pewien szczegół nie przykuł jej uwagi. W artykule przedstawiano projekt zainstalowania na moście stalowej siatki zabezpieczającej, która uniemożliwiałaby upadek z wysokości. Podano wysokość budżetu, źródła finansowania, przewidywany termin rozpoczęcia prac i sposoby na zminimalizowanie utrudnień w ruchu drogowym. Lidia długo wpatrywała się w tekst i zrozumiała, że mężczyzna siedzący przed chwilą naprzeciwko niej też zatrzymał się dłużej na tej samej stronie. Wszystkie „Larmes” występujące w teście zostały starannie zamazane niebieskim długopisem. Słowa były poprzekreślane poziomymi i pionowymi zygzakami tak mocno, że w niektórych miejscach prawie zrobił w kartce dziurę na wylot.

W Charle­ville zapadła ciemna, przesiąknięta wilgocią noc. Kiedy Lidia dotarła wreszcie z dworca do domu, Vincenta jeszcze nie było. Zjadła kolację, wyjęła paczkę słonych precelków i przetłumaczyła życiorys kierowcy ciężarówki szukającego pracy we Francji. Vincent wrócił późno, nerwowy i podekscytowany. Dziwnie pachniał. Czymś obcym. Albo kimś obcym. Chodził po mieszkaniu, przeszukiwał szuflady, przestawiał z miejsca na miejsce przedmioty na półkach. Niechcący zrzucił zdjęcie z ich pierwszych wspólnych wakacji. W końcu zamknął się w łazience i długo nie wychodził, a potem położył się do łóżka i od razu zasnął.

*

W sobotę pojechali na wycieczkę rzężącym citroënem, który przechylał się trochę za bardzo w prawo. Zwiedzili położone na wzgórzu d’Or ruiny zamku, „potężnej średniowiecznej warowni”, jak obiecywano w przewodniku, które okazały się bezkształtną kupą kamieni sterczącą ponad kępkami suchych krzaków. Było zimno i paskudnie jak co dzień, a na nieosłoniętym wzgórzu dodatkowo wiał lodowaty wiatr, który huczał w uszach i szarpał szalikami. Zrobili dwa zdjęcia i szybko zbiegli w dół, trzymając się za ręce. Wrócili do domu samochodem, w którym tylko ogrzewanie działało bez zarzutu.

Po drodze minęli warsztat samochodowy Mitara, o którego istnieniu wiedzieli jedynie wtajemniczeni. Warsztat znajdował się na peryferiach Charle­ville, w miejscu, gdzie stały już tylko puste zabudowania od dawna nieczynnej kopalni i cuchnące hale z używanymi meblami i dokąd nie dojeżdżał żaden autobus. Mitar był najbardziej gadatliwym mechanikiem samochodowym, jakiego Lidia kiedykolwiek poznała. Przypuszczała, że tak jak jej chrupanie orzeszków pomagało skupić się na tłumaczeniu, Mitarowi nieustanne ruszanie szczęką ułatwiało naprawę samochodów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby Mitar mówił do siebie, ale nie — musiał mieć słuchacza.

Któregoś dnia, gdy w starym citroënie coś zaczęło rzęzić bardziej niż dotychczas, Lidia umówiła się z mężem, że rano odstawi samochód do naprawy, a Vincent odbierze go wieczorem po pracy. Mitar, z dłońmi umazanymi smarem, podał jej łokieć na powitanie, a potem zanurkował pod maskę. Z głową w samochodowych wnętrznościach opowiedział jej o grupie bezdomnych imigrantów, którzy wyłapali wszystkie kaczki z parku Alberta, upiekli na ognisku i zjedli, i o pewnym mieszkającym samotnie konduktorze kolejowym, który od czasu gdy wyrzucili go z pracy, przestał wychodzić z domu, spędzał całe dnie przed telewizorem, a po wielu tygodniach zaalarmowana przez sąsiadów policja znalazła jego rozkładające się zwłoki przed wciąż włączonym telewizorem; akurat nadawano transmisję z mistrzostw w łyżwiarstwie figurowym.

— To ja już pójdę… — bąknęła nieśmiało Lidia.

Mitar momentalnie przerwał pracę. Podniósł głowę i spojrzał z wyrzutem. Wtedy Lidia zrozumiała: musi siedzieć i słuchać. Siedziała więc, potakiwała i myślała o czekającym w domu tłumaczeniu umowy najmu lokalu użytkowego. Spędziła w warsztacie pół dnia, wysłuchała wszystkich plotek z dzielnicy i okolic, a potem wróciła do domu i do drugiej w nocy męczyła się nad tłumaczeniem umowy najmu, które okazało się dużo trudniejsze, niż przypuszczała, i najeżone specjalistycznym słownictwem. Z nerwów zjadła wtedy opakowanie chipsów serowych i dwie paczki żelków.

Dla Mitara żaden samochód nie był aż tak stary i aż tak zepsuty, żeby nie dało się go jeszcze trochę podreperować. Znał się na swoim fachu. Ceny miał dużo niższe niż gdzie indziej i podczas gdy każdy inny mechanik kazał czekać tygodniami na sprowadzenie części, Mitar mógł je mieć od ręki. Nikt, kto trafiał do jego warsztatu, nie pytał, skąd pochodzą.

Zaszyty w swoim ciemnym warsztacie wiedział o wszystkim, co działo się w Charle­ville. Wiedział to, co wiedziała policja, oraz to, o czym nie wiedziała, a wiedzieć powinna. Niekiedy dzielił się informacjami ze stróżami prawa, a oni w zamian za to nie przeszkadzali mu w prowadzeniu interesu. Pomagał policji niechętnie i bez nadmiernego spoufalania się, jak ktoś, kto robi to, bo nie ma innego wyjścia. Pod tym względem on i Lidia mieli ze sobą wiele wspólnego, chociaż ani jedno, ani drugie nie miało o tym pojęcia.

Lidia czuła się nieswojo w czarnej norze zastawionej samochodowymi trupami. Za to Vincent często przesiadywał u gadatliwego mechanika. Ostatnio jeszcze częściej niż zazwyczaj i niż wymagała tego wymiana kolejnych części wiecznie psującego się citroëna. Mitar dużo wiedział i dużo mówił, ale przede wszystkim miał to, czego Vincent najbardziej potrzebował: znajomości w pewnych kręgach.

*

Lidia położyła widokówkę na stole i przyglądała jej się z brodą opartą na dłoniach. Podobne kartki sama wysyłała do domu w czasie studiów. Rynek starego miasta był najładniejszym miejscem w Charle­ville. Jedno i to samo ujęcie, z okiennicami z serduszkiem i pelargoniami, widniało na wszystkich pocztówkach. Nie istniały kartki z widokiem zapyziałego uniwersytetu ani łuszczącego się pomnika króla Charles’a. Nie było pocztówek ze zdjęciem malowniczych deptaków nad brzegami rzeki Larmes, o każdej porze dnia i nocy zaludnionych prostytutkami wszystkich ras i narodowości. Nie było parku Alberta. Ani mostu na rzece Larmes.

Włączyła komputer i odwróciła kartkę.

Kochana siostro!

Co słychać? Mam nadzieję, że wszyscy jesteście zdrowi i macie się dobrze.

U mnie wszystko w porządku. Dawno się nie odzywałam, bo mam dużo pracy i często jestem w podróży. Byłam ostatnio na delegacji w Paryżu. Nie masz pojęcia, jakie to piękne miasto! Wyobraź sobie: blask słońca wstającego nad wzgórzem Montmartre i zapach croissantów o poranku. Mam nadzieję, że kiedyś uda nam się pojechać razem do Paryża. Oczywiście nie teraz, bo jestem bardzo zajęta, ale obiecuję, że pewnego dnia zabiorę Cię tam i oprowadzę po najpiękniejszym mieście na świecie. Masz moje słowo!

Dziwne, pomyślała Lidia. Podniosła wzrok znad monitora i zapatrzyła się na wiszący na przeciwległej ścianie obrazek przedstawiający studnię pośrodku rozległej pustyni. Otworzyła słownik na chybił trafił i zaczęła kartkować, ale szybko zapomniała, czego szuka. Bezmyślnie przewracała strony, podpierając dłonią podbródek. „Mam nadzieję”. Czy tak pisze człowiek, który zamierza rzucić się w przepaść?

Przykro mi, że masz ostatnio tyle kłopotów. Na pewno jest Ci ciężko, ale nie poddawaj się. Wyrzucili Cię z pracy? Przecież nigdy jej nie lubiłaś! Wyobraź sobie siebie za dziesięć lat. Patrzysz wstecz i mówisz z ręką na sercu: nie zmarnowałam ani jednego dnia. Zastanów się, co sprawi, że będziesz szczęśliwa, i zmierzaj prosto do celu. Może powinnaś zacząć uczyć się czegoś nowego? Każdy ma jakiś talent, musisz go tylko odkryć! Nigdy nie jest za późno na naukę! Żałuję, że rozstałaś się z chłopakiem, ale widocznie nie był Ci pisany. Ani się obejrzysz, a znajdziesz mężczyznę swojego życia. Miej oczy szeroko otwarte, bo wielka miłość przychodzi zwykle wtedy, gdy się jej najmniej spodziewamy!

Tutaj pismo, dotychczas z każdym zdaniem coraz bardziej koślawe, ale jednak czytelne, stało się chwiejne i niewyraźne. Litery przeskakiwały z miejsca na miejsce, wyrazy były poprzekreślane i popoprawiane tak, że Lidia musiała długo przyglądać się tłustym długopisowym kulfonom, zanim odszyfrowała najbardziej prawdopodobną wersję. Autorka tekstu też najwyraźniej nie mogła się zdecydować. „Niestety”. Litery były krzywe i skurczone. Pierwsze stały jeszcze prosto, kolejne pochylały się i zjeżdżały coraz niżej, jak uśmiech, który więdnie, a kąciki ust wyginają się i opadają. „Niestety”. Lidia pogładziła słowo palcem. Co się musiało stać, żeby młoda kobieta uznała, że nie chce doczekać kolejnego dnia, najbliższej niedzieli, następnej wiosny? Dwadzieścia dziewięć lat to mało, a jednocześnie bardzo dużo. Dwadzieścia dziewięć lat zjadanych codziennie śniadań, miliardy zrobionych kroków, hektolitry wypitej herbaty i łez wylanych w kinie, dziesiątki zużytych szczoteczek do zębów, autobusów złapanych w ostatniej chwili, przelotnych spojrzeń, porozumiewawczych uśmiechów, lodów zjedzonych nad rzeką, piosenek słuchanych na cały regulator w samochodzie pędzącym po górskich zakrętach. Co może się wydarzyć aż tak strasznego, żeby to wszystko przekreślić? Żeby odebrać sobie prawo do położenia się jeszcze kiedyś na kocu pod drzewem?

Niestety twój ewentualny przyjazd tutaj jest w tej chwili absolutnie niemożliwy. Już Ci to wiele razy wyjaśniałam. Oczywiście chętnie spotkałabym się z Tobą, ale w tym momencie okoliczności na to nie pozwalają: mam mnóstwo zajęć i często wyjeżdżam w podróże służbowe. Chciałabym przyjechać do domu na święta, więc może już niedługo się zobaczymy. A jeśli nie, to z całą pewnością możesz spodziewać się mnie latem przyszłego roku. Zamierzam urządzić wielką imprezę z okazji swojej trzydziestki!

Trzymaj się ciepło i nie poddawaj się codzienności.

W życiu jest milion różnych dróg. Pamiętaj, że to Ty o sobie decydujesz i że zawsze masz wybór. Nie pozwól nikomu odebrać sobie swoich marzeń.

Uściski

Natalia

Lidia wydęła policzki i głośno wypuściła powietrze. Coś było nie tak. Kilka razy przeczytała list. Sprawdziła w słowniku wszystkie, nawet najprostsze słówka. Przyjrzała się wnikliwie każdemu zdaniu. Wszystko się zgadzało, a jednak miała wrażenie, że czegoś nie zrozumiała tak, jak należało.

Jeszcze raz przeczytała cały tekst, włączyła drukarkę i ze zmarszczonymi brwiami patrzyła, jak rzężąca maszyna z wysiłkiem wypluwa zapisaną na czarno stronę. Wzięła do ręki kartkę i ostatni raz przebiegła tekst wzrokiem. Pokręciła głową, przybiła pieczątkę i złożyła na dole swój podpis. Włożyła kartkę do żółtej teczki i wyłączyła komputer. Potrafiła z zamkniętymi oczami przetłumaczyć opis budowy sieci wodociągowej, a nad zwykłą pocztówką głowiła się przez cały wieczór i wciąż miała wrażenie, że coś się nie zgadza, że coś umknęło.

Położyła się spać, ale nie mogła zasnąć. Zastanawiała się, czy dobrze przetłumaczyła wyrażenie „Nie poddawaj się codzienności”. Ułożyła w głowie kilka możliwych wariantów, obracając słowa we wszystkie strony.

Pocztówka z Charle­ville. To miało być najłatwiejsze zlecenie, jakie kiedykolwiek dostała. Tymczasem napisany drżącą dłonią list samobójczyni nie dawał jej spokoju. Coś musiało kryć się między wierszami.

Lidia i Vincent od lat każde niedzielne popołudnie spędzali u rodziców Vincenta, we wsi Entremont w dolinie Larmes. Teściowa piekła ciasto, teść streszczał wydarzenia minionego tygodnia: dach przecieka, pies jest chory, syn sąsiada się powiesił, sarny weszły w szkodę przez dziurawy płot.

— Ojcu strzyknęło w krzyżu — wtrącała Francine, krojąc tartę cytrynową. — Przyjechałbyś kiedyś w tygodniu i pomógł skosić trawnik. Załatać dach. Naprawić płot. Psa odwieźć do weterynarza.

Vincent obiecywał, że przyjedzie. I przyjeżdżał. Pomagał, kosił, łatał i naprawiał, a wieczorem, nawet gdy było już bardzo późno, wracał do domu rzężącym citroënem, który przechylał się w prawo i któremu czasami dymiło spod maski. Rodzice usiłowali go zatrzymywać; niech nie jedzie po nocy, niech się prześpi, ma tu przecież swój dawny pokój, odpocznie, pojedzie jutro. Ale Vincent wsiadał do samochodu i przez nieoświetlone wiejskie dróżki wracał do domu. Nie zasnąłby bez Lidii.

A w niedzielne popołudnia jeździli razem na podwieczorek do Entremont, a potem wracali do domu i w drodze powrotnej zawsze się kłócili.

Tej niedzieli wyjechali do teściów z godzinnym opóźnieniem, bo citroën nie chciał odpalić, jak zawsze, gdy zaczynały się zimne noce. Gdy w końcu dotarli do Entremont, teściowie siedzieli przed telewizorem i oglądali reportaż o dzikach. Ojciec Vincenta zbyt mocno objął Lidię w pasie i cmokając w policzki na powitanie, chuchnął jej w szyję gorącym oddechem o zapachu wiśniowej nalewki. Potem wszyscy oglądali film dokumentalny o tajemniczych znakach w pszenicy i dojadali tort pozostały po osiemdziesiątych urodzinach Benedicte, sąsiadki Francine, kobiety silnej, zaradnej i samotnej. Benedicte była emerytowaną lekarką, zrobiła karierę naukową i zwiedziła pół świata, ale kiedyś po wypiciu pół butelki czerwonego wina zwierzyła się Lidii, że oddałaby to wszystko za czwórkę dzieci i kozę.

Tort był tłusty i bardzo słodki. Lidia wzięła dwie dokładki, ale ciasta wciąż jakby nie ubywało. Resztę dostał pies. W końcu Lidia i Vincent pożegnali się i wyszli. Zostawili Francine przed telewizorem, w którym leciał film o wschodnich sztukach walki, i teścia przysypiającego z psem na kanapie. Vincent wepchnął do bagażnika dwie reklamówki z prowiantem od matki i przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód odpalił za pierwszym razem i Lidia odetchnęła z ulgą.

— Twoja mama uważa, że jestem za gruba — stwierdziła, kiedy oddalali się od pogrążonej w ciemności doliny Larmes.

— Jasne — mruknął Vincent. — Spójrz na moją matkę.

— Najwyraźniej uważa, że za dużo jem. Dzisiaj przy trzecim kawałku tortu powiedziała, niby bez związku, że ona w moim wieku urodziła już dwójkę dzieci i że po dwóch ciążach nadal miała talię osy.

— Moja matka i talia osy. Oczywiście.

— A ja zjadłam tyle tortu, żeby sprawić jej przyjemność. Całe życie robię wszystko, żeby sprawić przyjemność innym. I co z tego mam? Nadwagę. Tak przynajmniej uważa twoja mama.

— I dlatego zapakowała ci na drogę pudło ciasteczek własnej roboty, żebyś była jeszcze grubsza. Daj spokój. Moja matka cię uwielbia. Im bardziej kogoś kocha, tym bardziej go przekarmia. Ze mną, myślisz, było inaczej? A do uwag na temat dzieci chyba już się zdążyłaś przyzwyczaić. Jeśli nie, to się przyzwyczajaj.

— Nie mam kompleksów na punkcie swojego ciała, ale dzięki twojej mamie szybko się ich nabawię.

— Nie przesadzaj. Obrażasz się o byle co.

— Potrafię odczytywać sens cudzych słów — powiedziała poważnie Lidia. — Znam się na tym. To mój zawód. A twojej mamie nie pierwszy raz zdarzają się uszczypliwości pod moim adresem.

— Nie znasz się na ludziach. Całymi dniami siedzisz sama w domu przed komputerem i wertujesz słowniki. Straciłaś kontakt z innymi. Nie potrafisz prawidłowo interpretować cudzych intencji.

— Ależ ty lubisz się powymądrzać. Daj już spokój z tą tandetną psychologią.

— Może i znasz się na słowach, ale nie znasz się na ludziach.

Po powrocie do domu Lidia, zmęczona, obrażona i przejedzona słodyczami, zasiadła do komputera. Postawiła na stole pudełko ciasteczek od teściowej i zabrała się do pracy. Szczegółowa specyfikacja techniczna wykonania kanalizacji sanitarnej. Osiemnaście stron na pojutrze.

*

W drzwiach komisariatu Lidia minęła potężną, płomieniście rudą dziewczynę w kozakach do pół uda, która dawała się prowadzić pod ramię niższemu od niej o głowę funkcjonariuszowi. Kobieta miała na sobie krótką kurteczkę i ciasne różowe wdzianko, wrzynające się w fałdy na brzuchu. Jej usta były zaciśnięte, a oczy podkrążone. Z twarzy przypominała Lidii jej nauczycielkę matematyki z podstawówki. Lidia spojrzała na jej gołe nogi między brzegiem kozaków a rąbkiem różowego wdzianka i od samego patrzenia zrobiło jej się zimno. I pomyśleć, że Różowa przez całą noc stała tak ubrana nad kanałem albo na poboczu drogi pod lasem. Lidia wzdrygnęła się i pomyślała, że woli jednak być tłumaczką. Co prawda też pracuje w nocy i też często ma do czynienia z policją, ale przynajmniej nie musi marznąć. Tyle że Różowa na pewno więcej zarabia.

Śliski wyjrzał zza drzwi w głębi korytarza i na widok Lidii przeczesał dłonią postawione na żel włosy. Podszedł, przynosząc woń sztyftu pod pachy, i wyciągnął rękę na powitanie. Lidia zawahała się przez sekundę. Uścisnęła mu dłoń i zaraz cofnęła się szybko.

Policjant zaproponował jej kawę. Zgodziła się z grzeczności. Nie miała zamiaru wdawać się w zbędne dyskusje. Chciała jak najszybciej oddać przetłumaczony tekst, a potem wrócić do domu z nadzieją, że nie będzie mieć więcej do czynienia z tym błyszczącym facetem o tłustym czole. Ani myśleć o dziwnym liście młodej samobójczyni.

Śliski przeczytał list, pokiwał głową, podrapał się za uchem, ponarzekał na pogodę. Długo pisał coś na komputerze, stukając w klawiaturę na przemian palcem wskazującym prawej i lewej ręki. Kazał jej podpisać się w dwóch miejscach i kiedy stwierdził, że ma piękne oczy, ale wygląda na niewyspaną, Lidia uznała, że czas się pożegnać. Gdy stała w drzwiach, Śliski nagle coś sobie przypomniał:

— Pani Lidio… Chwileczkę.

Odwróciła się.

— Mam pytanie.

Stał przy biurku i wpatrywał się w leżące na środku dokumenty z podpisem Lidii. Stukał końcem długopisu w jej tłumaczenie i intensywnie nad czymś myślał z palcem przyciśniętym do ust.

Wiem, coś się nie zgadza, pomyślała Lidia. Też to zauważyłam. Coś tu jest nie tak. Tego listu nie napisała osoba, która zamierza się zabić. Dałabym głowę, że dobrze go przetłumaczyłam, chociaż im dłużej o nim myślę, tym większe opadają mnie wątpliwości. Moim zdaniem ta dziewczyna wcale nie chciała popełnić samobójstwa. Albo nie ona ten list napisała. Zresztą cały tekst jest bardzo dziwny. Drętwy i nieszczery. Kto tak pisze? I to do własnej siostry. Wygląda, jak przepisany z folderu reklamowego albo z kącika porad w magazynie dla pań w średnim wieku. Może ta wiadomość ma jakieś ukryte znaczenie? Drugie dno? Może to szyfr?

Chevalier przeczesał palcami błyszczące od żelu ­włosy.

— Mam pytanie — powtórzył. — Co pani robi dziś wieczorem?

— Co? — bąknęła Lidia. — Dlaczego pan pyta?

— Może poszłaby pani ze mną na kawę?

— Nie, dziękuję. — Lidia zaczęła wycofywać się w stronę drzwi. — Jestem zajęta.

— To może na herbatę?

— Dziękuję, ale nie. Naprawdę jestem zajęta.

— Zadzwonię do pani wieczorem. — Chevalier nie dawał za wygraną. — Na wypadek, gdyby zmieniła pani ­zdanie.

Lidia była już na korytarzu. W biegu zapinała płaszcz i zakładała czapkę. Wycofywała się bokiem, zerkając to na Chevaliera, to na drzwi wyjściowe. Kiwała pojednawczo głową i wykonywała gwałtowne ruchy rękami w kierunku sunącego za nią policjanta.

— Nie musi mi pani dawać swojego telefonu! — krzyknął jeszcze za nią. — Mam pani numer!

*

Vincent zapowiedział, że wróci późno. Lidia zaczęła tłumaczyć ulotkę środka przeczyszczającego, ale nie mogła się skupić. Zerkała na telefon, sprawdzała, która godzina. Po dziesiątej zaczęła się martwić. Gdzieś daleko zawyła syrena, w pobliżu coś trzasnęło, pies sąsiadów zaczął wściekle ujadać. Przerwała pracę. Wyobraziła sobie wszystkie możliwe nieszczęścia, jakie mogą przytrafić się człowiekowi późną jesienną nocą w Charle­ville. Wyobraziła sobie, a nie było to trudne, że stary citroën psuje się nagle na środku drogi. Nie działają hamulce albo skrzynia biegów, którą ostatnio naprawili tylko prowizorycznie, bo mieli inne wydatki. Poza tym w mieście zrobiło się teraz jeszcze niebezpieczniej niż zwykle. Gazeta „Journal du soir” wspominała czasami o coraz zuchwalszych kradzieżach samochodów i włamaniach do domów na przedmieściach, ale nikt nie pisał o tym, że na deptaku wzdłuż brzegów rzeki Larmes przybyło skąpo ubranych panienek. Ani o tym, że ostatnio zniknęły bez śladu dwie węgierskie studentki. I że coraz częściej giną samotne młode kobiety, a policja jest całkowicie bezradna. Lidia wiedziała, bo spędzała więcej czasu na komisariacie w Charle­ville niż jakikolwiek gangster.

Kiedy wreszcie drzwi się otworzyły i stanął w nich Vincent, Lidia rzuciła mu się na szyję. Wrócił w wyśmienitym humorze. Nucił pod nosem i jak zawsze, kiedy był w dobrym nastroju, zaczynał głośno marzyć i snuć plany na przyszłość. Zbuduje dom, wielki, piętrowy, pod miastem. Będą mieli ogród, dużo dzieci i basen. Ale najpierw dom.

— Za co? — zapytała Lidia.

Na środku pokoju, obok stołu, na którym jedli późną kolację, stała suszarka z rozwieszonym praniem, która nie mieściła się w ich maleńkiej łazience. Kiedy robili pranie i rozkładali kanapę do spania, musieli pojedynczo mijać się w pokoju.

— Już moja w tym głowa — odpowiedział Vincent z takim przekonaniem, że Lidia o nic więcej nie pytała.

Leżąc w łóżku, zastanawiali się, jak umeblować werandę i czy postawić pianino w salonie. Vincent obiecał Lidii własne biuro z wielką biblioteczką i oknem na wschód. Lidia zgodziła się na dwa ogromne psy, wannę z bąbelkami i duży telewizor.

— Pamiętasz, co mówiłeś, jak się poznaliśmy? — zapytała sennym głosem.

— Nie pamiętam. Co mówiłem?

— Jak się poznaliśmy…

— Pamiętam, jak się poznaliśmy. Na placu budowy. Lało, jak nie wiem. Koparki tonęły w błocie, ludzie mokli i przeklinali. Mieliśmy straszne opóźnienie, terminy goniły, a kierownik biegał po placu nerwowy jak wiewiórka. Była tam ekipa rumuńskich murarzy. Nie znali słowa po francusku, a ty przyszłaś tłumaczyć im, jak układać pustaki. W kasku, butach ochronnych i za dużej, żółtej kurtce odblaskowej. Mój ubłocony promyk słońca.

— Wyglądałam strasznie. Z daleka ludzie brali mnie za grubego pomocnika murarskiego.

— Wyglądałaś pięknie. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia i od razu wiedziałem, że zostaniesz moją żoną.

— Wielka miłość przychodzi zwykle wtedy, gdy się jej najmniej spodziewamy.

— …otwórz szeroko oczy i otrzyj łzy, bo czas leczy rany, tralala, tralala.

— Romantyczny jak zwykle — mruknęła z niechęcią Lidia. Nakryła głowę kołdrą i odwróciła się do ściany.

— Nie znasz tej idiotycznej piosenki? Leci w radiu od miesięcy, we wszystkich stacjach. Nie słyszałaś?

— Nie. To z piosenki? Miałam to zdanie w ostatnim tłumaczeniu. Wydawało mi się dziwne, że ktoś pisze takie banały w liście do własnej siostry. Ale skoro to fragment piosenki, która od miesięcy prześladuje ludzi we wszystkich stacjach, to wiele wyjaśnia. Ty robisz tak samo. Kiedy nie wiesz, co powiedzieć, wynajdujesz cytat z piosenki.

— Nie wierzę, że nie znasz Wielkiej miłości. W każdym sklepie Wielka miłość. W każdej knajpie. W klubie ze striptizem. Nawet w warsztacie Mitara. Niemożliwe, żebyś nie słyszała.

— Nie słyszałam.

— Co za debilny kawałek. A najgorsze, że wpada w ucho i już kilka razy przyłapałem się na tym, że podśpiewuję sobie przy robocie „…otrzyj łzy, bo czas leczy rany, tralala”. Musiałaś słyszeć.

— Nie słyszałam.

— Kochanie — Vincent objął ją i pocałował w czoło — siedzisz sama w domu, tłumaczysz instrukcje obsługi wyciskarek do soków i jesteś taka oderwana od rzeczywistości.

Lidia nie odpowiedziała, tylko przysunęła się bliżej ściany i otuliła szczelniej kołdrą.

— Ale i tak cię kocham — pospieszył z zapewnieniem Vincent. — Naprawdę.

— Pytałam, czy pamiętasz, co mówiłeś, jak się poznaliśmy — powiedziała cicho Lidia spod kołdry. — Mówiłeś, że nie jesteś materialistą. Że możesz mieszkać nawet pod namiotem, byle ze mną. Że nie potrzebujesz do szczęścia nic oprócz miłości… tralala.

— A ty mówiłaś, że oprócz błękitnego nieba nic ci więcej nie potrzeba. Czy jakoś tak. To chyba z jakiejś waszej piosenki. Pamiętasz?

— Pamiętam — powiedziała Lidia i zamknęła oczy. — A teraz przestała nam wystarczać kawalerka na poddaszu.

— A jak będziemy mieć dzieci, to gdzie je wciśniemy? Gdybyśmy mieli garaż, moglibyśmy je schować do garażu, ale nie mamy.

— Przestań.

— Dlatego chcę mieć dom. A żeby mieć dom, muszę zdobyć dużo pieniędzy. Dużo kasy, i to szybko. Tylko forsa ważna w życiu jest. To też chyba z jakiejś waszej piosenki.

— Kochanie? — zapytała Lidia. — Skąd wiesz, jaka muzyka leci w klubie ze striptizem?

— Kto, ja? — Vincent wzruszył ramionami w ciemności. — Mitar mi mówił. Mitar wszystko wie.

Tymczasem nad Charle­ville nadciągnęły ciężkie chmury i czarne bezgwiezdne niebo zamknęło się nad śpiącymi mieszkańcami, jakby ktoś zasunął pokrywę gigantycznej studni.

*

Następnego dnia pies teściów znowu się rozchorował. Vincent obiecał rodzicom, że przyjedzie po południu i zawiezie zwierzę do weterynarza.

Lidia wstała wcześnie rano, żeby skończyć tekst o logistyce, którego nie zdążyła przetłumaczyć w niedzielę wieczorem. Zaraz potem przysłano jej z biura pilne zlecenie: korespondencję w języku angielskim, stanowiącą dowód w sprawie rozwodowej. Cztery strony na dzisiaj. Wypiła trzecią kawę i wyniosła śmieci. Potrzebowała ruchu na świeżym powietrzu. Musiała zadowolić się spacerem tam i z powrotem do kontenera na drugim końcu osiedla.

Usiadła przed komputerem i przejrzała dokumenty. Poufne informacje, dane personalne i kwoty wykropkowano. W kilku miejscach zamiast słów postawiono krzyżyki. „Klient prosi o zachowanie wyjątkowej dyskrecji”, brzmiała załączona wiadomość. Lidia przygotowała sobie talerz precelków i zabrała się do pracy.

Droga Emmanuelle!

Zanim zaczniesz czytać ten list, wiedz, że kochałem Cię jak nikogo innego. Byłaś światłem mojego życia i radością mojej duszy. Chciałem rzucić Ci do stóp cały świat i złożyć swoje życie na ołtarzu naszej miłości. Tym bardziej krwawi moje serce z powodu rany, jaką mi zadałaś. Mogliśmy być szczęśliwi do końca naszych dni, ale Ty wszystko zaprzepaściłaś.

Lidia wydęła usta i wypuściła głośno powietrze. Przewracając oczami i strojąc miny do monitora, przetłumaczyła jeszcze półtorej strony ujętej w podobnym tonie. Pod listem znajdowała się tabelka, w której mąż wymieniał pozytywne i negatywne cechy Emmanuelle. „Co mi się w Tobie podoba”, a obok „Co mi się w Tobie nie podoba”. „Lubię, kiedy jesteś­my razem w łóżku. Podoba mi się Twój uśmiech i Twoje włosy. Lubię, kiedy robisz mi xxx. Lubię Twoje paszteciki”. Lista cech negatywnych była znacznie dłuższa i wynikało z niej, że żona jest przewrażliwiona, wyniosła, obrażalska, rozrzutna, niecierpliwa i że ubiera się zbyt wyzywająco. Nag­le Lidia zamarła. „Nie podoba mi się, że nadal spotykasz się z V. Nie lubię, kiedy do siebie wydzwaniacie”. List podpisano: Twój Miś.

Lidia czekała do późna. Vincent nie wracał i nie odbierał telefonu. O jedenastej zadzwoniła do teściowej, choć wiedziała, że o tej porze Francine już dawno śpi. Odebrała dopiero za drugim razem.

— Kto mówi? — odezwał się w słuchawce jej zaspany głos.

— Tu Lidia. Chciałam się dowiedzieć…

— Jaka Lidia? — zapytała teściowa nieprzytomnie.

Vincenta nie było u matki. Ani teraz, ani wcześniej. Francine twierdziła, że tego dnia w ogóle nie przyjechał do Entremont. Lidia już miała odłożyć słuchawkę, gdy nagle coś jej się przypomniało:

— Czy mama pamięta Emmanuelle?

— Oczywiście, że pamiętam. — Francine od razu oprzytomniała. — Jak miałabym zapomnieć o Emmanuelle. Taka zdolna dziewczyna. Ładna. Wysportowana. Wielka szkoda…

— No to dobranoc — wycedziła Lidia i się rozłączyła.

Kiedy Vincent wreszcie wrócił, Lidia udawała, że nic się nie stało. Przyglądała mu się uważnie i wyobrażała sobie, że się nie znają. Że widzi go po raz pierwszy w życiu. Był wysoki i szczupły, miał jasne oczy, zmierzwione blond włosy i gęste ciemne brwi, jakby przylepione do czoła, niepasujące do reszty. Patrzyła, jak się rozbiera, i nic nie mówiła. Czekała, aż zacznie się wykręcać, szukać wymówek.

— Ten pies jest chory z przejedzenia — powiedział po prostu Vincent.

Wtedy Lidia zapytała:

— Kochanie, co słychać u twojej byłej dziewczyny?

Vincent spojrzał na nią i milczał o kilka sekund za długo, niż powinien.

— Emmanuelle? Dlaczego pytasz?

— Sama nie wiem. Nagle mi się przypomniała.

— To już przeszłość. Nie myślę o niej. — Vincent usiłował ją przytulić. — Ty też o niej nie myśl.

— Ma kogoś?

— Skąd mam wiedzieć? Podobno wyszła za mąż. Daj już spokój.

— Myślałam, że wiesz. Nie dzwonicie do siebie?

Vincent westchnął.

— To co u niej słychać? — drążyła Lidia.

— Wyszła za jakiegoś bogatego Amerykanina. Poznała go na uczelni w Stanach. Piętnaście lat starszy od niej. Podobno teraz się rozwodzi. Nie znam szczegółów. Zadowolona? Możemy przejść do czegoś innego?

Lidia odwróciła się do okna i długo patrzyła w ciemne niebo nad Charle­ville.

— Masz rację — odezwała się w końcu. — Chyba rzeczywiście nie znam się na ludziach.

*

Rano Lidia wstała wcześnie i pracowała do południa, a potem wysłała tłumaczenie dokumentacji przetargowej i obiecała sobie, że tego dnia nie usiądzie już przed komputerem. Potrzebowała świeżego powietrza. Ubrała się i poszła na spacer. Było trochę cieplej niż przez ostatnie dni, ale mokro i błotniście. Nogi same zaniosły ją do parku Alberta. Kiedyś częściej tu przychodziła, ostatnio jednak skrzętnie unikała tego miejsca. Zrobiła rundkę po parkowych alejkach, omijając najgłębsze kałuże. Na placu pośrodku parku stały pozostałości po przenośnej scenie, którą zdemontowano przed zimą. Ostatniego lata występował tu powiewający wstążkami słowacki zespół folklorystyczny, a Lidia, stojąc na scenie obok słowackiego konferansjera, tłumaczyła zapowiedzi kolejnych pieśni ludowych. Vincent siedział w pierwszym rzędzie i klaskał jak szalony. Zacięła się dwa razy, czego nikt oprócz niej prawdopodobnie nie zauważył. W głębi parku sprzedawano piwo lokalnej produkcji i to tam skupiała się cała uwaga publiczności. Lidia denerwowała się przez miesiąc przed występem i dwa miesiące po, wyrzucając sobie pomyłki. Potem przysięgła sobie, że nigdy więcej nie zmarnuje w ten sposób lata. Wolała siedzieć w domu i słuchać przez okno, jak inni świetnie się bawią.

Wróciła do domu okrężną drogą. Był czwartek, a w czwartki przyjeżdżała sprzątaczka, która myła klatki schodowe na osiedlu. Lidia szybko minęła kobietę, bąknęła coś pod nosem w ramach przeprosin za błotniste ślady na korytarzu, przemknęła po świeżo umytych schodach do mieszkania na poddaszu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Vincent nie wrócił i nie dzwonił. Kiedy wreszcie zabrzęczał dzwonek telefonu, Lidia zerwała się z miejsca i natychmiast podniosła słuchawkę. Policja.

*

— Dobrze, że pani przyszła — powiedział Śliski, pochylając się nad Lidią. Chuchnął jej w twarz oddechem o zapachu papierosów wypalonych na czczo i miętowej gumy do żucia. — Przyjechała siostra denatki. Nie mówi po francusku.

Dzień wcześniej zadzwoniła policjantka i poprosiła, żeby Lidia nazajutrz rano stawiła się na komisariacie. Lidia uznała więc, że sprawę przejął ktoś inny. Następnego dnia, gdy tylko pojawiła się na miejscu, z głębi korytarza nadciągnął Śliski, z daleka przeczesując dłońmi błyszczące od żelu włosy. Poprowadził Lidię do swojego biura i przepuszczając ją w drzwiach, przypadkiem otarł się o jej ramię.

Przed biurkiem Śliskiego siedziała zgarbiona dziewczyna. Dłonie wsunęła między uda, nogi schowała pod krzesło. Miała na sobie dżinsową kurtkę, liche spodnie i przybrudzone tenisówki. Ciemne włosy związała gumką w smętnie zwisający koński ogon. Kiedy Lidia weszła, dziewczyna podniosła na nią przestraszony wzrok. Blada skóra, sine obwódki wokół zaczerwienionych oczu i spuchnięte powieki. Pewnie przez kilka ostatnich nocy dziewczyna płakała, zamiast spać. Miała na imię Adriana. Przywitała się i zaraz z powrotem schowała ręce między uda, zgarbiła się i wbiła wzrok w podłogę. Miała lodowate dłonie. Lidia ustawiła krzesło w takiej odległości, żeby nie przysuwać się za bardzo do Śliskiego, a jednocześnie nie siedzieć za blisko młodej kobiety, od której bił dziwny zapach: zimna i wilgotnych butów.

Śliski odczytywał pytania z formularza i jednym palcem wklepywał odpowiedzi do komputera. Adriana odpowiadała cicho i niewyraźnie, nie podnosząc głowy znad kołnierza dżinsowej kurtki. Lidia, choć niechętnie, musiała nachylić się w stronę dziewczyny.

— Kiedy po raz ostatni widziała pani siostrę?

Lidia przetłumaczyła pytanie, ale Adriana nie odpowiedziała, tylko jeszcze niżej pochyliła głowę, skuliła się i głębiej wcis­nęła ręce między uda. Była chorobliwie blada.

— Nie bój się — szepnęła Lidia. — Źle się czujesz?

— Proszę odpowiedzieć na pytanie! — odezwał się podniesionym głosem Chevalier.

— Nie pamiętam — powiedziała cicho Adriana. — Chyba zeszłej zimy.

— Czy siostra często kontaktowała się z rodziną?

— Nie. Rzadko.

— Czy przed śmiercią dzwoniła do domu?

— Nie. Nie wiem.

Chevalier przepytywał dziewczynę przez pół godziny. Odczytywał pytania z kartki, Lidia tłumaczyła je na francuski, Adriana odpowiadała bezbarwnym głosem, nie patrząc w oczy ani policjantowi, ani Lidii, ze wzrokiem wbitym w blat biurka: tak, nie, nie wiem. Lidia czuła się coraz bardziej zażenowana i niepotrzebna. Przez pół godziny powtarzała po francusku: tak, nie, nie wiem.

Śliski wreszcie skończył, wydrukował kilka stron, kazał podpisać i schował dokumenty do teczki.

— Koniec — szepnęła Lidia po rumuńsku, żeby dodać dziewczynie otuchy.

Adriana podniosła wzrok i Lidia zobaczyła jej zaczerwienione, spuchnięte oczy, pełne smutku i przerażenia. Obie kobiety wstały. Lidia delikatnie pchnęła dziewczynę w stronę drzwi i razem skierowały się do wyjścia.

— Chwileczkę. — Chevalier nagle coś sobie przypomniał.

Zmarszczył brwi i długo przeglądał dokumenty poukładane na biurku. Przekładał tam i z powrotem trzy gęsto zapisane kartki i intensywnie się nad czymś zastanawiał.

— Co się stało? — zapytała Adriana, stojąc w progu obok Lidii. Patrzyła pytająco to na nią, to na policjanta.

— Pani Lidio, może dałaby się pani zaprosić na herbatę?

Lidia westchnęła.

— Nie, dziękuję.

— Znam świetną herbaciarnię…

— O co chodzi? — dopytywała Adriana.

A więc jest aż tak źle, pomyślała Lidia. Widać po mnie, że jestem niekochaną, zdradzaną, zaniedbywaną młodą mężatką. Że mąż spędza wieczory poza domem, podczas gdy jego gruba żona siedzi w domu w dresie, obżera się orzeszkami i tłumaczy ulotki tabletek na przeczyszczenie. Muszę wyglądać na bardzo zdesperowaną, skoro taki ob­ślizgły, niewydarzony gliniarz ma czelność mnie podrywać.

Pokręciła głową, ale mało przekonująco, bo Chevalier nie dał się odprawić. Okazało się, że zna najlepszą pizzerię w mieście, najlepszą lodziarnię, najlepszą cukiernię i najlepszy belgijski bar piwny. Kiedy doszedł do najlepszej w mieście restauracji z owocami morza, Lidia spuściła głowę. Przed ślubem chodziła tam z Vincentem na omułki. Kiedy ostatnio była z mężem w restauracji? Kiedy spędzili wieczór poza domem gdzie indziej niż na podwieczorku u teściów?

Chevalier długo nie dawał za wygraną. W końcu Lidia skłamała:

— Mąż na mnie czeka. Muszę lecieć.

Śliski spojrzał na nią podejrzliwie i uśmiechnął się półgębkiem.

— Trudno — powiedział i wzruszył ramionami. — Gdyby pani mnie kiedykolwiek potrzebowała, proszę dzwonić.

Lidia wyszła na ulicę, Adriana za nią, skulona, z głową schowaną w ramiona i wzrokiem wbitym w ziemię. Wiał zimny wiatr. Lidia owinęła się szczelnie szalikiem.

— Mówił coś o mnie? — zapytała Adriana.

Lidia tylko machnęła ręką. Przeszły na drugą stronę ulicy i Lidia wskazała Adrianie przystanek autobusowy. Schroniły się pod wiatą.

— Czy to już wszystko? — zapytała Adriana.

Stała skurczona w cienkiej kurtce i tenisówkach, wiatr targał jej włosy. Miała bladą twarz i nos czerwony z zimna.

— Obawiam się, że nie. Myślę, że jeszcze się spotkamy. — Lidia uśmiechnęła się słabo, bo bardzo chciała być miła. Dziewczyna musiała być nieszczęśliwa i przerażona. — Francuska policja nie jest, delikatnie rzecz ujmując, najszybciej działającą instytucją na świecie. Najprostsze sprawy ciągną się miesiącami. Produkują dużo papierów, przekładają je z jednego kąta w drugi i nic z tego nie wynika. Dla tłumacza to raj. Im więcej dokumentów, tym lepiej… — przerwała i spojrzała na Adrianę.

Dziewczyna usiadła na metalowej ławce, oparła łokcie na kolanach i schowała twarz w dłoniach.

— Niech to się szybko skończy — wyszeptała tak cicho, że Lidia ledwo ją usłyszała.

— Tak mi przykro — powiedziała. Chętnie otoczyłaby ją ramieniem, przytuliła, powiedziała, jak bardzo jej współczuje, i obiecała, że wszystko będzie dobrze, ale nie mogła się przełamać. Odstręczał ją zapach. I skóra Adriany, tak blada, że niemal żółta. — Bardzo mi przykro z powodu twojej siostry. To straszne, co cię spotkało. Wiem, że jest ci ciężko.

Adriana postawiła kołnierzyk dżinsowej kurtki i potarła blade dłonie zwinięte w pięści.

— Wiem, jak to jest znaleźć się samemu w obcym kraju, bez jednej życzliwej duszy przy boku. Jak to jest, kiedy nie znasz języka, nic nie rozumiesz i jesteś zdana tylko na siebie.

Lidia spojrzała na szare niebo ponad dachami i łysymi czubkami drzew. Na ławce obok Adriany usiadła Murzynka o szerokich biodrach i przyciągnęła do siebie dwie wielkie kraciaste siatki.

— Nie martw się — powiedziała Lidia, pochylając się nad dziewczyną. — Postaram się ci pomóc. Możesz na mnie liczyć. Wszystko będzie dobrze.

Adriana podniosła na nią spuchnięte oczy i spojrzała pustym wzrokiem. Biedactwo, pomyślała Lidia.

— Chyba jest ci strasznie zimno, co? — zapytała. — Słuchaj, chodźmy coś zjeść. Ja stawiam.

*

Nad wejściem widniał napis w trzech językach: „Najlepszy kebab w mieście”. W środku przy dwóch złączonych stolikach siedziało kilkoro studentów. Obok nich starszy mężczyzna w wełnianej czapce, o ciemnej, starannie ogolonej twarzy pił herbatę ze szklanki. Chłopak za kontuarem nakładał frytki na tekturową tackę i z uśmiechem przysłuchiwał się rozmowie klientów, którzy opowiadali coś z zapałem, oparci łokciami o ladę.

— To Simon — powiedziała Lidia, wskazując mężczyznę za kontuarem. — Naprawdę nazywa się Ahmed, ale woli, żeby mówić na niego Simon. Jest Palestyńczykiem. Robi doktorat ze stomatologii. Tam, między pikantnym sosem i majonezem, trzyma notatki z ortodoncji. — Zawiesiła głos, a potem uśmiechnęła się do Adriany.

Dziewczyna jadła szybko i łapczywie. Lidia oddała jej swoją porcję frytek.

— Kiedy przyjechałam do Charle­ville na studia, byłam sama jak palec. Słabo mówiłam po francusku i musiałam utrzymać się z marnego stypendium. Simon był pierwszą osobą, jaką poznałam. Przychodziłam tutaj po wykładach, a on poił mnie gorącą herbatą i przepytywał z odmiany czasowników. Wiele mu zawdzięczam.

Lidia umilkła i spojrzała na Adrianę.

— A twoja siostra? — zapytała. — Co robiła we Francji?

Adriana skuliła się i spojrzała przed siebie. W jej oczach zalśniły łzy. Wzięła głęboki oddech i zapatrzyła się w dal, na ulicę za szybą, gdzie na skrzyżowaniu ubłocona betoniarka zablokowała przejazd. Po chwili Adriana westchnęła i odpowiedziała cicho:

— Studiowała. Też dostawała stypendium. Za dobre oceny. Ale stypendium jej nie wystarczało, rodzice musieli wysyłać jej pieniądze na życie. Potem skończyła studia i zamiast wrócić do domu, została we Francji.

Do budy z kebabami weszły, kłócąc się głośno, dwie dziewczyny, starsza i młodsza, bardzo do siebie podobne. Stanęły w kolejce.

— Znalazła pracę i robiła karierę — ciągnęła Adriana. — Dobrze jej się tutaj powodziło. Miała wszystko: pieniądze, własne mieszkanie, wolność. Jeździła nad morze, chodziła do restauracji, podróżowała, awansowała, bawiła się. Udało jej się. Miała szczęście.

Dziewczyny kupiły po kebabie, po czym wyszły, nie przestając się kłócić. Lidia widziała przez szybę, jak zatrzymały się na chodniku. Młodsza trzymała w dłoniach dwie ociekające sosem bułki, a starsza, pochylona, zapinała jej kurtkę na zamek błyskawiczny, który najwyraźniej się zacinał. Potem odebrała swoją bułkę i obie zniknęły w tłumie, gestykulując energicznie, każda jedną wolną ręką.

— Twoja siostra na pewno bardzo cię kochała — odezwała się nieśmiało Lidia.

Przypomniała sobie list pozostawiony przez młodą samobójczynię. „Uściski z Charle­ville”. Ostatni list przed śmiercią, napisany właśnie do siostry.

Adriana oderwała wzrok od szarej ulicy za szybą i spojrzała na Lidię zaczerwienionymi oczami.

— Naprawdę strasznie mi przykro — powiedziała Lidia. Próbowała przypomnieć sobie, co mówi się w takiej sytuacji. Co jej samej kiedyś, wiele lat temu, mówili inni ludzie? — Myślę, że twoja siostra nie chciałaby widzieć cię smutnej i nieszczęśliwej. Na pewno chciałaby oszczędzić ci cierpienia. Patrzy teraz na ciebie z góry i…

Ciałem Adriany wstrząsnął dreszcz. Starszy mężczyzna przy stoliku obok spojrzał na nią ze zdziwieniem.

— Zamówię ci jeszcze herbaty — powiedziała Lidia i wstała od stolika. — Musisz się rozgrzać, dziewczyno, bo się rozchorujesz. Po co ci jeszcze jedno nieszczęście?

Do budy weszło trzech strażników miejskich. Adriana wstała i wyszła do toalety. Strażnicy długo dyskutowali z Simonem oparci o ladę, czasami któryś zaśmiał się głośno. Lidia patrzyła na ulicę, odprowadzając wzrokiem przechodniów. Dostrzegła młodego kloszarda w błękitnej koszulce kibiców Olympique Marsylia. Koszulka miała krótkie rękawy i wielki napis „Zmierzaj prosto do celu”. Krótkie rękawy w takie zimno, pomyślała Lidia, patrząc na niebieski T-shirt, i w tej samej chwili coś sobie przypomniała. „Zmierzaj prosto do celu”. To samo zdanie Natalia napisała w liście do siostry. Mężczyzna zaczepiał przechodniów, prosząc pewnie o kilka drobnych albo papierosy. Ludzie kręcili głowami i omijali go łukiem. Strażnicy pożegnali się i wyszli. Adriana długo nie wracała i Lidia zaczęła się niepokoić. Poszła do łazienki i zastała dziewczynę stojącą przed umywalką z twarzą w dłoniach.

— Chodź — powiedziała łagodnie i objęła Adrianę ramieniem.

Dziewczyna pociągnęła nosem i wytarła twarz ręka­wami.

— Chodź — powtórzyła Lidia stanowczo i pociągnęła ją do wyjścia. — Możesz płakać, ale to niczego nie zmieni.

Dopiły herbatę i wyszły. Niebo było zasnute gęstymi szarymi chmurami, które wisiały nieruchomo nad dachami i łysymi czubkami drzew. Po drugiej stronie ulicy kloszard w koszulce kibiców Olympique Marsylia przyglądał się im, kiwając się na chwiejnych nogach. Ruszyły przed siebie i długo szły w milczeniu. Adriana wcisnęła dłonie w kieszenie spodni i głośno pociągała nosem.

— Gdzie ty właściwie mieszkasz? — zapytała Lidia, gdy dotarły do skrzyżowania.

— W hotelu — odpowiedziała Adriana. — Hotelu Grand.

— Nie znam. Gdzie to jest?

— Daleko stąd. Trzeba bardzo długo iść. Przejść przez wielkie brudne blokowisko, za rozwalonym przystankiem skręcić w prawo i minąć plac zabaw, gdzie zawsze leży pełno butelek po winie. Obok stoi taki betonowy bunkier, chyba szkoła, z kratami w oknach. Potem jest nieczynny supermarket z witrynami zastawionymi dyktą i kilka barów jeden za drugim. Dalej jest bazar z chińszczyzną i na końcu Hotel Grand. Za hotelem nie ma już nic. Same krzaki. I rzeka.

— Gorzej nie mogłaś trafić. Wyjątkowo podła dzielnica.

— Nie było nic tańszego. Skąd miałam wiedzieć, że będę musiała mieszkać w hotelu. Tutaj wszystko jest takie strasznie drogie. — Adriana umilkła, a po chwili dodała: — Wzięłam najtańszy pokój, jaki znalazłam.

— W żadnym razie nie kręć się tamtędy sama wieczorem. Nie pozwalaj się zaczepiać, na ulicy nie patrz facetom w oczy. A w nocy koniecznie zamykaj się w pokoju na klucz. Hotel Grand — mruknęła Lidia. — To musi być nieciekawe miejsce.

— Ohydna speluna — przyznała Adriana. — Boję się tam wracać.

— Coś się stało?

— Nic — odpowiedziała Adriana bez przekonania. — Tylko to dziwne towarzystwo…

— Słuchaj, spotkajmy się jutro, jeśli chcesz — zaproponowała Lidia. — U Simona. I proszę cię, uważaj na siebie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki