Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kim jest Jaga Babażyna? Starzejącą się aktorką, a może reżyserką inscenizującą spektakl grozy? Kogo gra w swoim życiu? A może to życie z nią pogrywa? A jeśli tak, to w którym ze światów?
Brawurowa powieść Weroniki Murek to historia o teatrze życia, w którym nie wiadomo, kto jest lalką, a kto pociąga za sznurki. Pełna intryg nicujących rzeczywistość, wydarzeń, które wymykają się wszelkim regułom, i niepokoju, który czai się tuż-tuż, w garderobie pośród kostiumów, pod stołem czy przy zejściu do metra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Ilustracja na okładce © Artepics / Alamy / Indigo Images
Copyright © by Weronika Murek, 2025
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Aleksandra Kalinowska / d2d.pl, Patrycja Pączek / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-124-8
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2025
Wydanie I
Wysłuchaliśmy kolejnej opowieści, nowego przypadku: wpatrzeni w ogień kominka, rozciągnięci w fotelach, usadzeni na krzesłach. Trudno przy tym wymienić wszystkich, którzy tego zimowego wieczoru zebrali się razem; dość powiedzieć, że tego dnia zabawa trwała w najlepsze mimo późnej pory. Ktoś kończył właśnie opowiadać o śmierci bliskiej osoby – opowiadał to na sposób dowcipny, więc trudno było zachować powagę. Przysłuchująca się temu od dłuższej chwili kobieta powiedziała:
– Zgadzam się z wami, że śmierć, zwłaszcza w tajemniczych okolicznościach, potęguje atmosferę zaciekawienia i grozy. Skoro jednak – dodała po chwili, wykorzystując, że wszyscy umilkli na moment, by puścić jej głos przodem – uznajecie, iż śmierć potęguje atmosferę grozy, to cóż powiecie na historię o urodzinach? Czy nie będzie to nadto dokręcaniem śruby?
– Powiemy oczywiście – wykrzyknął ktoś – że historia o urodzinach spotęguje grozę dwukrotnie!
– Powiemy także – wykrzyknął ktoś inny – że chcemy ją usłyszeć!
– Dziś są twoje urodziny, tatku.
Otworzył oczy.
Najgorsze w pobudkach są pierwsze sekundy. Dusza potrzebuje czasu, żeby wrócić na miejsce. Człowiek nabiera jej w siebie, jakby nabierał wody. Otwiera oczy, jest oddzielony błoną od świata. To trwa chwilę. Serce przyspiesza, zaczyna pracować jak tłoki silnika, coraz szybciej i szybciej; słychać gwizd przejeżdżającego pociągu. Spojrzenie obudzonego wyostrza się.
Było już jasno.
– Dziaduniu – ktoś szepnął. Ktoś inny włączył radio.
Usłyszał stuk obcasów.
Doszedł go zapach kawy i masła, które topi się w zetknięciu z ciepłym chlebem. Jak gdyby przeniósł się do młodości; w jego głowie to wszystko trwało chwilę, ale było wyraźne. Sobota w polu, matka taszczy wiadro z mlekiem, on strzela śrutem do ptaków, a potem płacze w łazience, wytrząsa z kożucha liście i długie źdźbła trawy, wszystko, co stanowi o tym, jaki z niego mołodiec, ojciec mamrocze do siebie, wlecze nogę po seledynowym linoleum, Gierek jest – jak Figaro – wszędzie.
Musiał sobie tym razem przypomnieć coś jeszcze.
Był w szpitalu, był pod łóżkiem, ktoś przyszedł w odwiedziny.
– Dziadku.
Wydało mu się, że przespał poranny obchód i zapomniał o śniadaniu rozwożonym na metalowych wózkach. W niektóre poranki ignorował światło włączane o piątej, ale nigdy nie udało mu się pominąć dźwięku śmiechu i szczęku metalu, bo salowe zaczynały dzień pełne werwy, ruszały raźno; wyobrażał je sobie niby nakręcane lalki. Szpitalne wózki wpadały na siebie jak skuci i prowadzeni na śmierć galernicy. Salowe rozdawały śniadanie, słabły, zwalniały, znikały za bordową zasłonką dyżurki; kluczyki w ich plecach obracały się po raz ostatni.
Poza posiłkami i obchodem dni w szpitalu były do siebie podobne. Nie miewał gości i nie pozwalał, by ktokolwiek współczuł mu z tego powodu. O czym tu mówić? Rozmówcy wycofywali się na palcach. Nikt nie lubi ludzkiej rozpaczy.
Przekręcił głowę.
Spod łóżka zobaczył białą parę czółenek zdobionych kokardkami w biało-czarną kratkę; spacerowały swobodnie wzdłuż sali. Przystanęły na chwilę. Zwróciły się w stronę łóżka. Podeszły bliżej. Zapach pieczywa i zapach kawy, ale coś jeszcze. Wilgotne drewno, płytka łódka uwiązana przy pomoście, słony zapach, który wydawał się wywoływać pragnienie i wzmagał bicie serca, jak przy odwodnieniu.
Przypomniał sobie ostatnie lato, wizytę u szeptuna, który leczył wysypkę, wątpliwości i zdruzgotany umysł. Fioletowe popołudnie, gospodarze w domku letniskowym zapowiadali szkwał, więc on i jego żona weszli do tawerny i zamówili zupę. Na białym owalnym wieszaku przypominającym puste monidło zawiesili żółte przeciwdeszczowe płaszcze, porządni bretońscy rybacy. Jedli zupę. Żona siorbała, unosiła talerz w kierunku ust. Wydawało się, że nie tyle przełyka, ile łapie powietrze między napadami płaczu. Próbował jej powiedzieć, że lekarze zlecili dodatkowe badanie, odwróciła się bokiem. Próbował jej powiedzieć, że to nie koniec świata, odwróciła się tyłem. Zobaczył jej odsłonięty kark.
Ten obraz pęka na pół. Staje się interpretacją.
Ściany starej knajpy rozsuwają się na boki, rozkładają jak kartonowe pudełko. Starsze małżeństwo płynie czółnem po czarnym jeziorze. On kieruje, to jego wspomnienie, on uderza wiosłami o wodę. Mówi, że niczego jeszcze nie wiadomo. Patrzy na jej kark pokryty białym meszkiem. Woda faluje. Ona przebiega palcami włosy. Wyczesane wzbierają i podnoszą się lekko. Nie chce go słuchać. Wymienia problemy, które ją spotykają, ale omija jego chorobę. Dermatolog, który kłamie na temat stanu jej skóry. Znajoma, która straciła pracę. To wszystko ma wykazać, nie wprost, a przez pracę empatii, że ona nie chce słyszeć tego, co ma jej do powiedzenia. On musi wytężyć siły i mocniej wiosłować, to czółno zależy wyłącznie od niego. Na jego przedramionach pojawiają się żyły, sztywnieją mu palce. Mówi, że to nie wyrok, współczesna medycyna i tak dalej. Ona się nie odwraca, ale on widzi, że płacze. Słychać gwizd przejeżdżającego pociągu.
Ściany wracają na miejsce; pudełko zamyka się.
Ciemna woda opadła i wsiąknęła między deski w podłodze tawerny. Na białej ścianie kołysze się wahadło zegara. Żona siorbie zupę, przy każdym łyku głośno stęka, próbuje zagłuszyć to, co do niej mówi, tydzień później upada nagle w przejściu między kuchnią a korytarzem; jej jasnoróżowe papucie wyglądają jak gliniane naczynia zatknięte na żerdziach obalonego płotu.
Pokręcił głową, chciał strząsnąć z siebie to wspomnienie. Usłyszał tupot nóg. Ktoś lekko zeskoczył z krzesła i biegał teraz po niewielkiej salce szpitalnej. Widać było nogi w dziecięcych bucikach zapinanych na pasek. I jeszcze jedne, w adidasach.
– Dziadku.
Od czubków butów z kokardami dzieliło go dwadzieścia centymetrów. Ktoś przystanął przy łóżku i przerzucał pościel.
– Nie każ nam czekać, tatku.
Rozległy się głosy dziecięce.
– Nie każ nam dłużej szukać, dziadku.
– Nie chcemy się dłużej bawić, dziadku.
– Dziadziu, czekamy.
Postać, która stała najbliżej łóżka, znieruchomiała. Zrozumiał, że podjęła decyzję.
Pochyliła się, rzuciła cień. Zacisnął powieki.
– Otwórz oczy.
Usłyszał, że przysuwa się do niego, w jej głosie ujawniła się surowość, rozpoznał, że to nie groźba wynikająca z utraty cierpliwości, a jedynie kolejny etap gry i wtajemniczenia.
– Powiedziałam, otwórz oczy.
Zacisnął powieki, taktykę miał głupią i dziecięcą. Ktoś opadł na kolana. Cień powiększył się; przy łóżku przybyło gapiów.
– Otwórz te oczy.
Poczuł na policzku dotyk zimnej dłoni. To była czułość surowej matki, która pieści dziecko ukradkiem, gdy tamto zaśnie i jest pewna, że słabość ujdzie jej bezkarnie. Otworzył oczy.
Spodziewał się zobaczyć kobiecą twarz, zamiast tego dostrzegł włosy jasne i błyszczące jak sztuczne i wystającą spomiędzy nich różową narośl, która nie tyle oddychała, ile rosła, aż osiągnęła wielkość głowy noworodka, głowy czterolatka, głowy dorosłej osoby. Wydawało się, że nie tylko rośnie, ale wręcz zawłaszcza przestrzeń, celuje w to, aby wypełnić ją całą. Wyczuł, że brakuje chwili, aby różowa narośl otarła się gładką skórką o jego skórę. Już niemalże przymilała się do niego, usłyszał huk, poczuł zapach przejrzałych truskawek.
Kobieta roześmiała się krótko, odchyliła nieco, jej twarz była pokryta różową maską jak ze stopionej stearyny. Widać było grube wybrzuszenie w miejscu nosa i dziurę w miejscu ust. Kobieta wysunęła język, zagarniała kawałki do ust, pomagając sobie palcami.
– Pora iść, tatku – powiedziała.
Zebrała resztki gumy balonowej z twarzy.
– Dziś są twoje urodziny. Zabieramy cię ze szpitala. Chodź.
Na to ostatnie uderzyła otwartą dłonią w metalową konstrukcję łóżka, podkreślała swoje słowa i to, że nie będzie od nich żadnych ustępstw.
Wyprostowała się.
Przez chwilę leżał bez ruchu, szacował szanse. Naturalne wydawałoby się wezwanie pielęgniarki lub lekarza, nie wiedział jednak, co zastanie, gdy wyjdzie spod łóżka. Jeszcze wieczorem, zanim zasnął, wsłuchiwał się w nierówne oddechy sąsiadów. Ten po lewej wzdychał, zamykał skórzany futerał, w którym nosił okulary, zsuwał się z łóżka, wkładał zielone kapcie i znów wzdychał, a jego oddech pachniał goździkami. Ten po prawej skarżył się, że dostał łóżko, w którym poprzednio ktoś umarł we śnie, co miało oznaczać, że dobrze swojej śmierci nie zużył, a jedynie ją napoczął, pozostałość zaś, prawem kaduka, przechodzi na tego, który zajmie jego miejsce. To szpital miejski, dowodził, tu śmierć wyczekuje u wezgłowia i – niby w baśniach – jest leniwa. Bierze ludzi na cel z nudy, nie zaś z obligacji. Ten po prawej musiał być czujny: sypiać mało, nie rozsiadać się we śnie.
On, tkwiący pod łóżkiem, uznał więc, że coś musiało się wydarzyć na oddziale, skoro żaden z jego sąsiadów nie podniósł larum i żadna z pielęgniarek nie zainteresowała się grupą obcych, którzy weszli do sali. Odchylił się w kierunku okna, próbował wysunąć się i wybadać, czy ktokolwiek poza nim i obcymi jest jeszcze w pokoju.
– Halo.
Łóżko po lewej było posłane. Zniknęły zielone kapcie.
– Halo.
– Dziadku, tu wszyscy na ciebie czekają.
Wyszedł spod łóżka, jak gdyby się poddał. Sam stanął na nogi, ale ledwo się wyprostował, zaraz poczuł, że słabnie, musiał przysiąść. Po jego lewej stronie siedział chłopiec. Po prawej dziewczynka. Naprzeciwko nich starsza kobieta, za nią, wspierając się o jej ramię, stał mężczyzna w brązowej marynarce. Młodsza kobieta dłonie oparła o biodra jak ktoś, kto ruga krnąbrne dziecko. Miała na sobie granatowe dżinsy i biało-niebieski kardigan do bioder.
Trudno było rozpoznać salę szpitalną. Pościel obsypano drobinami złotego konfetti, składany stolik do posiłków udekorowany był płatkami czerwonych róż, wokół wieszaka na kroplówki owinięto kolorowe światełka choinkowe, przy haczykach na worki urologiczne zawieszono czerwone balony, dwa duże serca. Na drzwiach do sali kolorowe litery układały się w napis „happy birthday”.
– Dziś są twoje urodziny, dziadku.
Odśpiewali mu stolat, jakby w skrępowaniu i przestępując z nogi na nogę.
Na nocnym stoliku stał różowy torcik: krawędzie miał wykończone bitą śmietaną, środek wyznaczała pojedyncza truskawka i wbita tuż obok niej żółta świeczka. Kobieta pochyliła się, wyciągnęła z kieszeni kardiganu zapalniczkę i nie przestając śpiewać stolatstolat, zapaliła świeczkę.
– Niech dmucha, stolatstolat – powiedziała.
– Stolatstolat, niech dmucha.
Kobieta chwyciła go pod rękę, wyrwał się, zacieśnił piżamę.
– Niech dmucha.
– Ja was nie znam, a to nie są moje urodziny – powiedział.
Pokręcili głowami jak wobec niefortunnego żartu, stolat, stolat. Kobieta trąciła nóż leżący przy torciku, obrócił się jak wskazówka zepsutego zegara.
– Niech mi ktoś pomoże.
Chłopiec wspiął się na palce do tortu.
– Niech mi ktoś pomoże.
– Niech dziadek dmucha.
Był osłabiony, a kobieta trzymała go mocno.
– Ja pomogę – powiedziała. – Stolatstolat.
– Musisz pomyśleć życzenie, dziadku.
Był spłoniony, bo przeżył życie, nie podnosząc głosu, a jednak teraz krzyczał. Wydostał się na pusty korytarz. Widział na jego końcu bordową zasłonkę dyżurki, a za nią cienie pielęgniarek. Wyobraził sobie, jak szepczą między sobą, chichoczą i marnotrawią czas. Krzyknął raz jeszcze. Cienie za zasłonką znieruchomiały. Wydawało mu się, że jest szybki. Dość szybki jak na osłabienie i na to, że był boso. Kobieta i dzieci były już za nim, a poruszały się lekko, jak w pędzie zabawy, ścigały go niby postacie na starym, przyspieszonym filmie.
Właściwie nie wiadomo, co jeszcze mógł zrobić, by przeżyć. Czy jego życie mogło zakończyć się w inny sposób? Mógł może zdmuchnąć świeczkę na nieswoim torcie i udać, że świętuje z obcymi cudzy dzień narodzin. Zaklaskaliby krótko, dopytali, czy aby na pewno pomyślał życzenie, pierdolone w dupę życzenie, czy pomyślał na pewno to życzenie jebane w dupę? Mógł udać, że gra w ich grę, spłacić oczekiwanie wobec wspólnej zabawy, następnie zaś wezwać pielęgniarkę albo wymówić się koniecznością pójścia do toalety i wyjść, narzucając na siebie szary płaszcz kąpielowy, podejść do okna na drugim końcu korytarza, podnieść szybę i przechylając się bezwładnie – niby po długim dniu, kiedy człowiek pada na łóżko – runąć w dół dwa piętra.
Potencjalność jest przekleństwem.
Tymczasem należy przenieść się na przystanek przy placu Bankowym – właśnie podjeżdża tramwaj. Nieopodal wejścia siedzi jasnowłosa dziewczyna, zdejmuje czapkę i mnie ją w dłoniach, skrępowana jak wobec nagany. Tramwaj szarpie i tamta lamentuje krótko, dłużej nie wytrzyma. Urywa, przymyka błyszczące powieki, przymyka sztuczne rzęsy jak u wielkiej lalki, nie wytrzyma dłużej.
Naprzeciwko niej siada starsza kobieta. Przy każdym szarpnięciu poły jej ciemnego płaszcza rozchylają się i musi chwytać końce paska, zaciskać je, splątywać, pochylając przy tym głowę. Płaszcz jest sztywny, układa się jak wysunięty do przodu ptasi tors. Kobieta poprawia go, ale nie podnosi spojrzenia. Sięga do torebki i wyciąga słuchawki.
Można próbować ją zrozumieć, tak jak próbuje się rozumieć innego człowieka.
Jaga Babażyna wraca ze szpitala i jest w świetnym nastroju, bo szpital napełnia ją spokojem. Kojarzy się z zapachem bzu w maju. Z wycięciem migdałków, gdy była dzieckiem, i z wypadkiem samochodowym, gdy była studentką. Z oknem szpitalnego pokoju, przez które widać czarne lasy. Z życzliwą pielęgniarką. Z dzieckiem, którego nie urodziła. Z nogą złamaną w trakcie grania spektaklu. Z myślą, że pierwszy raz w życiu nie musi się sama o siebie troszczyć.
Tramwaj mija ulicę Anielewicza i Babażyna myśli ze złością o dziewczynie międlącej w rękach czapkę. Ma wysokie kości policzkowe, skóra na nich jest napięta w szlachetny, niemal antyczny sposób, który nadaje twarzy tajemnicy i młodzieńczej werwy, jak gdyby była w niej jednocześnie kobieta i dziewczynka. Babażyna przez chwilę ma wrażenie, że tamta naigrawa się z niej. Dopiero gdy dziewczyna odchyla się lekko, Babażyna rozumie, że ona płacze. Wie, że powinna zapytać, czy coś się stało, ale sama ta możliwość irytuje. Istnieje szansa, że tamta odpowie krótko i odwróci głowę, dając tym samym sygnał, że płacz to prywatna sprawa. Ale to nie jest pewne. Babażyna nie ma pewności. Wyobraża sobie, jak zadaje pytanie, tamta zaś wyrzuca z siebie długą, wilgotną opowieść. Ma złamane serce. Doświadczyła straty. Babażyna nie uważa miłości za rzecz godną osobnej historii. Nie uważa śmierci za temat do rozmowy. Wystarczyłoby okazać jakiekolwiek zainteresowanie, aby dziewczyna poruszyła chrapami, zwęszyła kolejną ofiarę. Nie minęłaby chwila, a siedziałyby razem jak dwie przyjaciółeczki w kawiarni, a tamta – między kęsami tostu – opowiedziałaby Babażynie całe swe niełatwe życie. Przyszłaby wiosna, a one przechadzałyby się po parku, przyszywana babcia i przyszywana wnusia, ich wełniane płaszczyki, ich twarze różowe z zaaferowania, gdy przyglądają się mężczyźnie wydmuchującemu bańki mydlane wielkości ośmiolatka. Babażyna niemal już czuje pudrowy zapaszek pupci przyszywanych prawnuczków, którymi musiałaby się później zająć, być dla nich jednocześnie drogą i domem, seniorką mądrą, surową i taką, która wyposaża, następnie zaś wsadza na siodło i wypuszcza w świat na pyrkającym motorku.
Spuszcza wzrok, nie odezwie się. Wyciąga z torebki małą czerwoną piłkę i ugniata ją chwilę.
Istnieją ludzie, których historie są zbyt długie. Są zbyt duże na ich życie, zbyt duże na ich drobne ciała, zaczynają wystawać. Jaga Babażyna też należy do tego rodzaju osób, ale godzi się z tym i znosi swoje życie w milczeniu. Patrzy teraz na zaplecione palce, czubki butów. Słyszy szloch, ale któż znowu mógł być pewien, czy to szloch. Ludzie śmieją się i rozpaczają w podobny sposób. Dziewczyna pociąga nosem, zerka w telefon, odwraca twarz od okna. Jaga nieruchomieje, a potem pochyla się jeszcze niżej, aby tamtej nie przyszło do głowy zagadać.
Gdy wysiada z tramwaju na placu Inwalidów, czuje ulgę. Zostawia dziewczynę na rzecz innych pasażerów – rodziny, która przyglądała się wszystkiemu z przeciwnej strony wagonu. Niech oni się tym zajmą. Niech oni dopytują, niech wezmą na siebie pół życia dziewczyny i całą jej rozpacz. To im dobrze zrobi. To prawie jak umrzeć we śnie.
Dom Jagi Babażyny znajduje się za zakrętem. To piętrowy bliźniak. Połowa należy do niej i jej męża. Wzdłuż żeliwnego płotu rosną budleje, bramę porasta bluszcz. W przypływie fantazji Babażyna założyła ogród warzywny wyglądający jak średniowieczne herbarium – regularne, kwadratowe grządki, kiedyś wypieszczone, teraz pokryte suchymi liśćmi, bo Babażyna nie należy do osób, które mogłyby cokolwiek utrzymać przy życiu. Spędziła dzieciństwo na wsi, nienawidziła dotyku suchej ziemi, kojarzył jej się z czasem kopania ziemniaków. Mimo to w pandemii, gdy cała dzielnica oszalała, jak gdyby na skutek epidemii tańca, która w średniowieczu postawiła na nogi alzackie miasta – w niewytłumaczalny sposób każąc mieszkańcom pląsać aż do kresu sił – Jaga, jak i jej sąsiedzi, krzewiła i siała. Poddała się tej manii z delikatnym tylko zniecierpliwieniem, jak psychozie, w którą człowiek popada, nie mając nic innego do roboty. Na swojej części zasadziła poza tym krzaki różane, pod drzewem wiśniowym ustawiła białe ażurowe krzesełko, na którym miała nadzieję siadywać z książką; urojenia, które w sobie hodowała, były bowiem eleganckie.
Przechodzi teraz przez ścieżkę, pod jej butami trzeszczą białe, ostre kamienie.
Pokonuje trzy schodki prowadzące na ganek. O ścianę oparta jest miotła z brzozowych gałęzi. Babażyna wyciąga klucze, przetrząsa szybko pęk: dwa są identyczne, ale ten właściwy pomalowała kiedyś jasnofioletowym lakierem do paznokci. Wkłada go do zamka i przekręca.
W przedpokoju przychodzi do niej poczucie, że coś się zmieniło. W powietrzu unosi się zapach zbutwiałego drewna, podobny do tego, który znała z dzieciństwa. Oto drewniana szopa nakryta płaskim dachem z papy, w szopie blat, na którym oprawia się ptactwo, pachnie krew i napuchnięta dębina jedzona przez grzyb. Ona ma znów siedem lat i owalny słomkowy kapelusz, nóż tnie pewnie, na lewym płacie szerokiego kołnierza i po lewej stronie jej jasnej, niewzruszonej twarzy krew zostawia plamy jak brązowe mrówki. Krzyk w niej wzbiera, ale nie uchodzi. Idzie za to wiatr od morza, przynosi słony zapach i biały piasek. Wieś orientuje się według zegara słonecznego; jest zwrócona na północ, ale czerpie ze wschodu, z wytycznych partii i zasad taoizmu, wśród których stoi co następuje: sąsiedzi, choć się widują codziennie i słyszą nawzajem swoje psy i kury, niech nie kontaktują się ze sobą aż do śmierci.
Jaga zdejmuje z ramienia dużą brązową torebkę. Torbę sportową kładzie na ziemi. Zaskakuje ją światło padające od strony dużego pokoju. Myśli, że zapomniała zgasić lampę. Ale to słońce. To słońce wpada przez okno. Ktoś rozsunął ciężkie bordowe zasłony. Może rozsunęła je ona. Pachnie rozgrzanym kurzem, nasłonecznioną podłogą.
Jaga ściąga buty. Wkłada jasnoróżowe papucie. Przechodzi do kuchni połączonej z pokojem. Włącza ekspres do kawy. Wchodzi po schodach. Zagląda do łazienki. Staje przed lustrem. Rozpuszcza włosy, jasne i niedługie. Przechodzi do pokoju, w którym kiedyś znajdowała się małżeńska sypialnia. Stara się nie patrzeć na łóżko. Nie dlatego, że Adam w nim umarł, bo nie umarł. Po prostu przed odejściem spędzał w nim dużo czasu.
Jaga siada na fotelu.
Mówią, że nie ma większego koszmaru dla kobiety niż późne wyjście za mąż. Ludzie uważają, że stary kawaler to jedno, ale stara panna chwyta się ostatniej szansy. Naciera, choć jej ciało jest już suche, jest zmęczone. Biesiaduje jak ktoś, kto zjada resztki. Babażyna próbuje myśleć o tym w inny sposób, ale nie sięga po opowieści o przeznaczeniu. Uważa, że ludzie, którzy dobrze się ze sobą bawią, powinni móc spędzać ze sobą dużo czasu, a jeśli to oznacza ceremonię, trudno, niech tak będzie.
W oczach krewnych i przyjaciółek wreszcie coś jej się udało.
Niosła oto wielki garnek gulaszu podobnego do nowoorleańskiego gumbo, w tym wyobrażeniu kołysała tyłkiem jak tancerka samby, biała spódnica w kwiaty opinała jej biodra, po skroni i szyi spływał jej pot, gubił się między białymi falbanami przy dekolcie bluzki, miała loczek przy uchu, orchideę za uchem, krewne utworzyły szpaler i klaskały w jednym rytmie, czerwone z podekscytowania. Co to za noc, dziewczynki, co za noc, powietrze jest gęste, pachnie lanoliną i przejrzałymi owocami, niebo przecina krzyk ptaka, muzyka narasta, Jaga niesie przed sobą wielki garniec, z którego najedzą się wreszcie wszystkie kobiety w jej rodzinie, ta uczta jest dla nich, Jaga ma we włosach żwir, w butach piach, ale posuwa się do przodu tanecznym krokiem, muzyka robi się coraz głośniejsza, marakasy przyspieszają, krewne i przyjaciółki klaszczą coraz szybciej, Jaga potyka się – bo to, że odszedł, to było jej potknięcie, jej błąd, tak uznały – i upada, zawartość garnka wylewa się z chlustem, oklaski ustają nagle i trwale, Jaga leży z twarzą w gumbo, cisza wokół niej jest nieskończona, jest martwa.
Jaga potrząsa głową, zrzuca z siebie ten obraz.
Widzi raczej swój los jako wielkiego różowego wieprza, którego należy myć cierpliwie co rano pod prysznicem, polewając tłusty kark i boki, potem zaś wycierać do sucha ręcznikiem, karmić, szczotkować krótkie włosy na grzbiecie – jak gdyby świniak jej losu miał jeszcze pojechać na Broadway lub kręcić zadem na schodach opery w Palermo. Wyprowadza go na słońce do parku i kładzie spać wieczorem, podciągając kołdrę wysoko aż pod podbródek, a potem całując gorące świńskie czoło.
W tym obrazie nie chodzi o zwierzęcość, tylko o życie, które trwa bez wyraźnego sensu. Człowiek wykonuje obowiązki, kładzie się, a kiedy wstaje, jest bliżej celu, to znaczy końca. To wszystko. Smutek dotyka Jagę, ma jego świadomość, ale nie poczucie, jak gdyby w jej świecie rozpacz przynależała do świata opinii, nie zaś emocji. W tym obrazie kładzie się spać i leżąc w białej pościeli, rozważa, czy nie powinna popłakać dla ulgi. Ale własna rozpacz ją niecierpliwi. Pójść wcześnie spać należy do jej pracy i wstać rano należy do jej pracy, i zjeść, i umyć się, i stawić punktualnie w teatrze, to wszystko jest jej pracą i tam powinna być jej uwaga.
Jaga dotyka palcami brwi. Nadal ma na sobie płaszcz, wstaje, zrzuca go na oparcie fotela, następnie idzie do łazienki i wkłada ciemne dresy. Schodzi na dół. Wyciąga rzeczy ze sportowej torby, wyciąga jedwabny kolorowy szlafrok, kolorowy turban. W szpitalu wyglądała jak ptak w brunatnym gnieździe. Teraz wrzuca rzeczy do wiklinowego pojemnika na pranie, między inne ciuchy; szare i czarne. Kosmetyki odkłada do pudełka ustawionego na pralce.
Wchodzi do kuchni i przygotowuje sobie zupkę chińską. Nalewa fantę do szklanki.
Wygazowana.
Popija i wygląda przez okno ponad zlewem na bramę i ulicę Śmiałą.
Wydaje się, że o tej porze powinny trwać już prace w ogrodach, to dobry moment, żeby zabezpieczyć krzewy przed nadejściem zimy. Mimo to świeci słońce i jest ciepło, aż trudno uwierzyć, że przyszła jesień. W innym czasie o tej porze Jaga wychodziłaby do pracy owinięta szalikiem i wpatrzona w mgiełkę, którą pozostawia po sobie jej oddech. Teraz mogłaby wyjść do ogrodu w lekkim swetrze.
Czuje żołądek w gardle. Odkłada szklankę.
Przy bramie stoi obca kobieta. Jej włosy są jasne, płaszcz ciemny. Głowę ma lekko opuszczoną, a ramiona luźne. Wygląda jak zawieszona na haku lub jakby stała na palcach. Czy to ta sama, którą Jaga widziała w tramwaju?
Jaga podchodzi do drzwi i przekręca zamki. Spogląda przez judasza. Nikogo nie widać. Odsuwa oko i nasłuchuje z pochyloną głową, wbijając wzrok w podłogę. Między włosiem wycieraczki utknął pionowo czerwony liść. Wydaje się, że porusza się delikatnie, jak gdyby biło w nim długie, osobne serce. Przeciąg.
Jaga otwiera drzwi i rozgląda się.
Schodzi na ścieżkę. Widzi sąsiadów pracujących w ogrodzie.
To jedna z tych rodzin, które wprowadziły się na ulicę Śmiałą niedawno. Nie pamięta ich nazwiska, ale słyszała nieraz kłótnie, podsłuchiwała ich, gdy czytała – lub udawała, że czyta – oni zaś przyjmowali w ogrodzie przyjaciół. Jego głos był donośny i monotonny; mówił jak ktoś, kto prowadzi opowieść o sobie, mimo że jego ciało unosi się już na powierzchni basenu, chwilę przed tym, nim ogrodnik długą tyczką ściągnie je ku brzegom. Cokolwiek mówił, mówił z perspektywy wieków. Był o dwa pokolenia starszy od rówieśników. Ludzie tacy jak on mają pięć dobrych lat w całym życiu. Ich ciało osiąga wtedy – i tylko wtedy – ten sam wiek co dusza, dysonans się gubi. To trwa tylko moment i potem już jest za późno.
Jego żona była nieco młodsza i miała w sobie pewność, że świat, po którym porusza się na co dzień, należy do niej, w związku z tym nigdy nie spadnie poniżej pewnej klasy. W tym duchu jeździła za młodu do Niemiec. Dla jej rówieśników było to doświadczenie emigracji, dla niej – wakacyjna przygoda. Słońce paliło jej kark, kiedy pochylała się nad rzędami szparagów, ale wiedziała, że w każdej chwili może wrócić do domu, jeśli zaś wytrwa, wzbogaci się o opowieść, którą będzie raczyć przy grillu, podkreślając, że zna życie w jego wielu odsłonach, zna ten kontynent, widziała jego komisariaty i szpitale, jadła chleb z niejednego pieca, i właśnie to obeznanie – to plus rodzina, której wszystko zawdzięcza – sprawiło, że jest tu, gdzie jest, w ogródku domu przy Śmiałej. Początkowo zresztą mówiła o rodzinie dużo, potem wcale, wyczuwając, że należy podkreślać skromne pochodzenie. W historii przestawiła się wajcha. Długimi palcami wertowała albumy rodzinne. To polowanie było zaciekłe, jak na bażanta: szelest kartek podobny do szmeru w krzakach, wąskie nozdrza rozdymały się.
Jaga podchodzi bliżej, nawołuje sąsiadów, ale żadne z nich nie podnosi głowy. To strzała bez grotu; kobieta odwraca się i idzie w kierunku domu, mężczyzna wpatruje się w liście podobne do krótkich skrzydeł, przesuwa wzrokiem po żółtej trawie, wciąga w płuca zapach wilgoci; ciekawość jego jest ograniczona.
– Dzień dobry. Dziś nie w pracy?
Podsłuchała podczas jednej z ich imprez, że ona pracuje na uczelni, a on zajmuje się produktami do pielęgnacji włosów. Ilekroć go spotykała, dłonie miał zanurzone w bujnej, szpakowatej grzywie, przeczesywał włosy, szarpał je, były na jego ramionach i klatce piersiowej. Poza tym nie dawał po sobie poznać, że cokolwiek go interesuje, nie przyspieszał nawet na widok zamykających się drzwi metra, nie mógłby znieść, gdyby coś mu się nie udało; spojrzenia niedoszłych współpasażerów pełne litości lub satysfakcji: kmiot pędził – chciał wejść – skurwysyn prawie się ładował – nie udało się, został. Jedynym luksusem, na jaki może sobie pozwolić mieszczanin, jest nonszalancja.
Zbliża się do płotu.
– Dawno pana nie widziałam.
Nie widziała, bo jakiś czas temu sąsiedzi wyjechali do Włoch. Wzięli ślub w konsulacie w Rzymie, a następnie spędzili miesiąc miodowy w Ligurii. Postanowili się pobrać dla spokoju ducha. Ich wspólna historia była zbyt długa, należało dopasować do niej puentę. Po takim czasie znajomości nawet ich ciała stały się podobne, jak gdyby kiedyś należeli do jednej matki i odnaleźli dopiero po latach. Jej ramiona były potężne i rozłożyste, on poszerzył się w biodrach kobieco i miękko. Latem nosili białe ciuchy, jesienią ubierali się na sposób windsorski, jak gdyby nie wychodzili do ogrodu, tylko polować na lisy.
Nawet teraz mężczyzna ma na sobie brązowy puchowy bezrękawnik i jasnobrązową flanelową koszulę, a na nogach – ma gołe kostki – brązowe zamszowe mokasyny. Przez chwilę Jaga patrzy na niego bez słowa, czekając, aż zwróci na nią uwagę. Może to zauważył, bo kuli się, ściąga dwoma palcami suche liście, które nabiły się na grabie.
– Dzień dobry – mówi Jaga.
Chwyta obydwiema rękami pręty ogrodzenia.
Mężczyzna nie odwraca się, za to jego żona przystaje na pierwszym stopniu schodów.
– Kręciła się tu – mówi Jaga – dziwna osoba. Kobieta. Stała przed bramą.
On drga, jak gdyby wcześniej jej nie usłyszał. Prostuje się. Oczy ma małe i osadzone jak u węgorza. Wydaje się Jadze, że spogląda na nią z ociąganiem, jakby zastanawiał się, czy w ogóle powinien wdawać się w rozmowę. Może szkoda na to czasu, szkoda marnować energię. Jak gdyby musiał wcześniej wdziać na rękę wełnianą rękawiczkę z naszytymi oczami z guzików i rozmawiać cienkim głosem za jej pośrednictwem: Mój pan to niemowa, długo nie pogadamy, on niy ma czasu, a ja mu tylko służę, och, pora już na mię, pan mój gniefa sie, jeśli niy słysy terkotu kołowrótków.
Jest zdumiony, że Jaga miała gości. Przez chwilę zastanawia się i mówi, że nikogo nie widział. Odwraca się do żony. Ona kręci głową. Do nich nikt nie dzwonił.
– Aha – mówi Jaga. – Dziękuję.
Odwraca się i idzie powoli w kierunku domu. Czuje, że sąsiedzi cały czas się jej przyglądają. Ta dziwaczka, ta zza ściany: zwariowała. Jaga wchodzi po schodkach, kładzie rękę na klamce i odwraca się w ich stronę. Mężczyzna nie wrócił do przerwanej czynności. Nie wydaje się przyłapany na gorącym uczynku i nie wstydzi się wcale swojego spojrzenia. To nie wścibstwo, a troska. Może chce ściągnąć ją wzrokiem. Może zastanawia się, czy z nią dłużej nie porozmawiać. Jaga czuje złość. Patrzcie tylko; biedna, splątana kobiecina! Przystaje i patrzy wyzywająco na sąsiada. Wysuwa język, a potem cmokta, uderzając przednimi zębami o dolną wargę, jak mysz polna w przedstawieniu dla dzieci. Mężczyzna nie porusza się. Prześwieca przez niego słońce, nie widać twarzy. Za jego plecami kobieta znika w drzwiach.
Jaga wchodzi po schodach.
Wokół klamki owinięta jest złota serpentyna.
Przez mgłę dobija do budynku Polskiego Radia – jakby cumowała u stóp opuszczonego szpitala na wyspie gruźlików. Z daleka widać tylko cztery żółte wieże, ich dachy przypominające pozbawione uchwytów żelazka na duszę, i płachtę reklamy Lata z radiem: wyblakły wizerunek marynarza w pasiastej koszulce, jego trąbkę, z której ulatują motyle jak kawałki nadpalonej gazety.
Jaga idzie szybko, jej krok jest admiralski.
Budynek wydaje się osadzony na niewielkiej ciemnozielonej skarpie. Na bramie przy wejściu przysiadły czarne ptaki. Nie płoszy ich nadejście obcej, nie jest ich zmartwieniem i nie ściąga uwagi.
Jaga staje przy metalowej furtce i naciska guzik domofonu. Cisza trwa chwilę, po czym drzwi ustępują.
Wiele lat temu przekraczała tę bramę po raz pierwszy. Była młodą aktorką, miała czarne, zdarte buty, długi i scenariusz słuchowiska wystający z torebki. Prowadzono ją korytarzem, a jej zdawało się, jakby podłoga była delikatnie naelektryzowana od dźwięków obcych ludzkim uszom, tych samych, które wprawiały w drgania wodę w szklance i płócienne żagle miniaturowego statku umieszczonego w butelce na półce w dyrektorskim gabinecie. Wchodziła po schodach, mijała korytarze, gotowa rzucić się do pracy, którą uważała za godną i poważną. Miała wrażenie, że w jej żołądku przelewa się chłodna, gęsta piana, pęcherzyki pękają lub niosą się w górę, łaskoczą gardło. W ten sposób pojmowała podekscytowanie, a wibracje, które czuła na korytarzach, wydawały się odnajdywać rytm i dawać przyjemność.
Tym razem w środku jest cicho. Pachnie kurzem i rozgrzanym tłuszczem. Kobieta siedząca w portierni czesze się szylkretowym grzebieniem, w ustach trzyma spinkę. Jaga zbliża się do niej i podaje nazwisko. Kobieta nie podnosi wzroku, zwija włosy w węzeł. Jaga spogląda na nią przez beżową szybę, patrzy na przedziałek pośrodku jej głowy, na czarną bluzkę ze stójką. Przypomina gospodynie snujące się po angielskich domostwach położonych wśród wrzosowisk, te, które kończą, wieszając się u szczytu schodów. Pracowała tu – już nie pracuje. Wiatr obraca ciało; błysk przesuwa się po czarnych, zdartych trzewikach.
– Na nagranie słuchowiska.
Portierka jest tu od dekad, ale nie rozpoznaje Jagi. To duży budynek. Przychodzi tu wiele osób. Dlaczego miałaby ją rozpoznać? Mimo wszystko naciska guzik w telefonie i wydaje dyspozycję, a po chwili przy bramce wejściowej pojawia się producentka. Kiwa ręką na Jagę. Już są spóźnione. Przesuwa swój identyfikator przez czytnik. Bramka ustępuje. Wchodzą po spiralnych schodach. Na każdym zakręcie producentka opiera się o poręcz, a Jaga widzi szare migdałowe paznokcie, wydłużoną dłoń przypominającą te ze starych rycin dla chiromantów. Producentka odwraca się, jest zmęczona i zdeterminowana, żeby przyspieszyć. Już są spóźnione.
– Idę.
Wchodzą wreszcie do pokoju, w którym odbywają się próby. Zwykle przed każdym nagraniem w studiu aktorzy i reżyser spotykają się przy stole, czytają scenariusz po raz pierwszy i rozmawiają o tekście. Reżyser opowiada o swojej koncepcji. To dobry moment, żeby zadawać pytania.
Teraz, kiedy obydwie wchodzą spóźnione, wszyscy odwracają się w ich kierunku. Pozdrawiają Jagę, a ona wyczuwa wahanie: zmarnowała czas, przepuścili już kwadrans. Mimo wszystko cieszą się, że dotarła. O tak, o tej porze są korki, dojazd tutaj to koszmarna sprawa.
Powinna skomentować spóźnienie, wziąć winę na siebie i zamienić ją w dowcip. Ich twarze pozostaną czujne, ale ona dopełni towarzyskiego protokołu. Próbuje się odezwać, ale jest niezborna; zaczyna zdanie i go nie kończy. Przez chwilę liczy, że zrozumieją konwencję: spóźniona kobieta, która się tłumaczy, próbując złapać oddech. Mimo wszystko nikt jej nie przerywa, czekają na wyjaśnienia. Dla Jagi to scena z niemego filmu; wymalowany na zielono czarnoksiężnik niecierpliwie uciska miech, który stawia sztuczne płomienie w tekturowym kominku; psyknięcie i biały dym – z dymu wyłania się zmęczona kobieta.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.