Upiór - Leonard - ebook

Upiór ebook

Leonard

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

"Upiór" Leonarda budzi zaufanie realizmem scenerii, wiarygodnością przedstawicieli różnych narodowości rzuconych w tryby zdarzeń silniejszych od pojedynczego człowieka.
Powieść stanowi epicką próbę namalowania wielkiego fresku obyczajowego i politycznego, fresku, dla którego trudno znaleźć odpowiednik w naszej literaturze.
Napisana została językiem wziętym jakby spoza tradycji stylistycznej polskiej literatury, kojarzącym się z amerykańską prozą z gatunku literatury faktu, językiem ostrej, męskiej narracji, wyrazistego konkretu. Akcja "Upiora" rozgrywa się w przededniu inwazji aliantów na kontynent wśród ludzi umundurowanych, w środowiskach świata parlamentarnego Wielkiej Brytanii i finansjery amerykańskiej.
Przez karty powieści przewijają się liczne postaci, których dramatyczne losy zazębiają się ze sobą i tworzą rodzaj mozaiki, ilustrowanej wątkami fabularnymi rozwijanymi równolegle, splatającymi się na końcu we wspólny węzeł.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 833

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




LEONARD

UPIÓR

Czytelnik Warszawa 1986

 

Okładkę i kartę tytułową projektowałJan Bokiewicz

 

© Copyright by Leonard, Warszawa 1986

 

ISBN 83-07-01112-4

CZĘŚĆ I

PATRICK MOORE AND CO.

Peggy Moore czuła się nieszczęśliwa. Samopoczucie jej wielu ludziom wydawałoby się co najmniej dziwne: była piękna, zgrabna, miała rozkochanego w niej bez pamięci ojca, wyrozumiałą matkę, często uszczypliwą co prawda, ale również tolerancyjną siostrę, Kathleen, i w ogóle wszystko, co dwudziestotrzyletnia córka potentata obuwniczego Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii w czwartym roku wojny mieć mogła. A mimo to cierpiała. Świat, wbrew pozorom, nie był dla niej łaskawy.

Peggy była zakochana a jednocześnie nieszczęśliwa, ponieważ głupia wojna nie pozwalała jej korzystać w pełni z uroków miłości.

Rzuciła się ojcu na szyję.

— Musisz coś zrobić! — zażądała. — Musisz go ściągnąć do Londynu, bo inaczej...

— Aha — mruknął ojciec Peggy pogrążony myślami w produkcji setek tysięcy par butów dla armii i tyluż tysięcy par obuwia cywilnego dla zaopatrzenia sieci domów obuwniczych firmy „Patrick Moore and Co.” rozrzuconych w głównych miastach Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii.

— Tatusiu! — tupnęła Peggy — ja do ciebie z tak ważną sprawą, a ty nawet w domu ślęczysz nad tymi papierzyskami. Wcale mnie nie słuchasz!

— Ależ słucham, słucham — Mr. Moore odłożył bilans surowcowy swoich licznych zakładów. — Co muszę, kochanie?

— Sprowadzić Lena do Londynu albo wynająć mi dom w pobliżu Battery Campu. I zmusić go, aby się na to zgodził.

— Czyżby ten człowiek miał coś przeciwko temu?

Peggy przylgnęła do ojcowskiej piersi.

— Zaskakujesz mnie, kochanie, naprawdę — mruknął Mr. Moore wcale nie żartując. Pogłaskał córkę po jedwabistych włosach. — Jak się ten człowiek nazywa?

— Len — odrzekła Peggy bliska załamania i jeszcze mocniej wtuliła się w ojca.

— Len... — powtórzył Mr. Moore. Imię to słyszał z ust córki ostatnio dość często, lecz nie przywiązywał do tego większego znaczenia. Imiona lokatorów serc dzisiejszych młodych kobiet tak szybko się przetasowują... — A co się stało z Clarkiem? — spytał w najlepszej wierze.

Gdyby wiedział, co tym wywoła, wołałby ugryźć się w język. Jego ukochana Peggy odskoczyła od niego jak oparzona i krzyknęła:

— Jesteś nieludzki! Nieludzki, nieludzki! — tupała nogami głośno szlochając.

Serce papy Moore’a ścisnęło się z żalu. Clark... Porucznik Clark Buffalo z 13 Amerykańskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Chłopak barczysty, uśmiechnięty od ucha do ucha. Musiał jednak zranić czymś tę delikatną dziewczynę, a on niechcący ranę rozjątrzył. Bał się zbliżyć do córki. Peggy ma irlandzki temperament. Do czego ta odmiana temperamentu jest zdolna, panu Patrickowi jako rdzennemu Irlandczykowi nikt tłumaczyć nie potrzebował.

Przezornie odczekał chwilę. Córka stała przy stoliku z syfonem wody sodowej i tuzinem ciężkich kryształowych szklanek.

— Przepraszam cię, kochanie — odezwał się z bezpiecznej odległości. — Przepraszam i zapewniam, że ten człowiek... — wypatrywał reakcji córki — nie podobał mi się od samego początku. Przykro mi, że mówię to dopiero teraz, ale to prawda. Wiedziałem, że go odstrzelisz.

Łkanie ucichło.

— Mówisz to poważnie?

— Przysięgam!

— Ale tak całkowicie, całkowicie poważnie, tatusiu?

Mr. Moore podniósł uroczyście dwa palce w górę.

— Przyrzekam ci także, dziecko, nigdy więcej nie wymawiać w tym domu imienia Clarka.

Dziewczyna rozjaśniła się.

— Naprawdę, tatusiu?

Papa Moore potrząsnął energicznie głową.

— Słowo! I sprawisz mi wielką przyjemność zapraszając tego... — Lena — przypomniała Peggy.

— ...na obiad. Gdzie on się znajduje i kim jest?

— Ach, tatusiu! — Peggy przytuliła się do ojca. — Len jest najprzystojniejszym chłopcem świata! Len jest jeszcze wyższy od Clarka i ma niezwykłe maniery, będziesz nim oczarowany. Len jest Polakiem. Pamiętasz, jak oni wspaniale spisali się podczas bitwy o Anglię?

— Podczas bitwy o... A tak, tak, kochanie. I w dalszym ciągu dzielnie się spisują — dodał Mr. Moore szczęśliwy z poprawy nastroju córki.

Zaskoczyła go wymiana Clarka na kogoś innego. Nigdy by nie przypuszczał, że ten Jankes wyleci z serca córki tak prędko. Najprawdopodobniej przy bliższym poznaniu okazał się mniej przyjemny, niż na to wyglądał.

Zauważył to z niepokojem. Peggy skończy za miesiąc dwudziestą czwartą wiosnę. Jest oczywiście wciąż młoda, byłby jednak rad, gdyby tak pewnego dnia przedstawiła mu ostatecznego już kandydata na męża. Peggy jest piękna, odziedziczy fortunę i jej wiek nie ma znaczenia. Martwiło go coś innego. Peggy jest subtelną dziewczyną, a wojna dokonuje straszliwych wypaczeń w psychice młodych ludzi. Obserwował to na każdym kroku i drżał na myśl, że jakiś psychicznie pokancerowany człowiek mógłby się dobrać do jego arcysubtelnej Peggy.

Fakt, że sama do tego nie dopuściła, sprawił mu przyjemność. Clark zrobił na nim dobre wrażenie. Pochodził z wpływowej w sferach kupieckich rodziny, był wykształcony, z jego osobą Mr. Moore wiązał plany ekspansji sieci swoich magazynów obuwniczych na obszar zachodniej półkuli. Amerykanie są rzutcy. Taki Clark na przykład mógłby się do tego przydać. W chwilach dobrego samopoczucia niejednokrotnie na miejsce Clarka wstawiał innych kandydatów do mariażu z Peggy. Wyobraźnia podsuwała mu różne konfiguracje. Raz błagał o jej rękę Henry Ford II, innym razem dziedzic fortuny Rockefellerów, a jeszcze innym syn Samuela Goldwyna, tego z Metro-Goldwyn-Meyer z Hollywood. W chwilach wyjątkowo dobrego samopoczucia trójkę tę wymieniał na jednego z kuzynów króla Jerzego VI.

Ale wyobraźnia swoją drogą, a życie swoją. Clarka w sercu

Peggy zastąpił Len. Polacy, dowiedział się od córki, są subtelniejsi od Amerykanów. Poza tym dzielnie się biją i według niej mają dobre maniery. Mr. Moore cieszył się z tego, chociaż nie wierzył, aby dobrzy wojacy z niezwykłymi manierami byli równie dobrymi kupcami.

W tej chwili jednak cieszył się i zadowolenie swoje był gotów jakoś okazać. Szukając sposobu, wpadł na pewien pomysł. Prosty i stary jak świat: wyda ją za Lena. Obejrzy go sobie i — jeśli przegląd wypadnie dla tego człowieka korzystnie — ożeni go.

Powstrzymał rozpierającą go radość i chwilowo pomysł zatrzymał dla siebie.

— A wiesz co, kochanie? — podsunął ostrożnie myśl. — Może byś zatelefonowała do tego Lena i pod jakimś pretekstem ściągnęła go do Londynu? Chętnie go poznam.

Peggy rozstała się z ojcem rozpromieniona. Drogi, kochany tatuś — myślała z wdzięcznością — na wszystko znajdzie radę. Postanowiła zatelefonować do ukochanego wieczorem. Jeszcze nie wiedziała, co mu powie, lecz zmartwienie o to pozostawiła czasowi. Była dopiero jedenasta. Do wieczora na pewno wpadnie na jakiś pomysł, a gdyby nawet nie, zrobi to za nią ojczulek. I żeby dobrze przygotować się na przyjęcie ukochanego, udała się do city.

Trzy godziny później, zmęczona chodzeniem po sklepach, wstąpiła do kawiarni „Nightingale”. Kiedy kelnerka odeszła z zamówieniem, wtuliła się w fotel. Atmosfera tego lokalu działała na nią kojąco. Lubiła dyskrecję jego świateł, spokojne kolory wystroju, dywany tłumiące odgłos kroków, a nade wszystko stale obecny tutaj zapach piżma, tytoniu fajkowego i wybornych francuskich koniaków.

Przymknęła oczy. Mogłaby wchłaniać ten zapach bez końca. Podobno w Ameryce Południowej rosną drzewa-kwiaty wonią działające erotycznie na wyobraźnię. Peggy nie potrzebowała tych drzew do uruchomienia swojej wyobraźni, pod tym względem była samowystarczalna. Gdy zasłonięta rozłożystą palmą przymykała oczy i wdychała jej zapach, czuła, jak przenika ją całą i słodko oszałamia.

Pogrążyła się w marzeniach. Dziś wieczorem usłyszy głos ukochanego, a może już jutro przestanie cierpieć. Życie stanie się znowu cudowne.

Gmach dowództwa 8 Armii Lotnictwa Strategicznego Stanów Zjednoczonych przywitał kapitana Jamesa Gerkina gwarem jak w ulu.

— To byłoby niesłychane! — głos majora Reginalda Reeda drżał oburzeniem. — Więcej — pospolite świństwo! Dowiedziałem się, że gdyby mieli to przyklepać, wówczas stary zaprotestuje u samego szefa Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. A gdyby i to nie pomogło, podkręci opinię publiczną w domu. Tak jest, moi drodzy. A on będzie już wiedział, jak to zrobić.

— Stary tego nie zrobi — wtrącił spokojnie pułkownik Bill Burton, który znał generała Doolittle osobiście. — Nawet kiedy czuje coś tak śmierdzącego. Nie zrobi — dodał z przekonaniem. — Na pewno poczeka na wyjaśnienie sprawy, a potem rzecz załatwi w cztery oczy z nominowanym. Znam go jak siebie, mogę się z wami założyć.

— A jeśli nominację otrzyma właśnie Eisenhower? — podważył motyw zakładu i w ogóle cały problem zastępca dowódcy do Spraw Sprzętu Latającego Armii, podpułkownik Sheridan.

Pułkownik Frank Dovers z Wydziału Wojny Psychologicznej, który przypadkowo znalazł się w gronie podnieconych kolegów, uśmiechnął się zagadkowo. Wybór generała Eisenhowera na stanowisko dowódcy połączonych sił sprzymierzonych w Europie przeciąłby raz na zawsze spekulacje związane z istnieniem 8 Armii Lotnictwa Bombowego jako niezależnego związku strategicznego amerykańskich sił zbrojnych na Zachodzie. Zadaniem służbowym Doversa jest psychologiczne oddziaływanie na żołnierzy — niełatwe zadanie, choć wielu kolegów uważa jego funkcję, pełnioną wśród młodych, zdrowych ludzi za synekurę. Ale niejeden, gdyby spotkał się oko w oko z problemami psychiki ludzkiej, podrapałby się po głowie. Choćby z takim jak ten. Armia amerykańska odstawia większość brudnej roboty za Anglików, to pewne, i ludzie mają na ten temat swoją opinię. A teraz do kompletu, kiedy wszystko ma się ku końcowi, ci szczwani faceci gotowi jeszcze wystrychnąć Roosevelta na dudka, nie wolno przyglądać się temu obojętnie.

Jako jedyny z grona sześciu oficerów sztabu armii oraz członek personelu latającego odmówił przyjęcia zakładu.

— A więc, Frank, uważasz, że stary to zrobi, co? — zaczepił go pułkownik Burton.

— Nic podobnego nie powiedziałem.

— To dlaczego nie przyjmujesz zakładu? A może boisz się przegranej, co?

— Nic podobnego — zaprzeczył żywo Dovers. — Wcale się nie boję. Mogę się założyć, że się nie boję.

Major Reed ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami.

— Zostaw go. On musi te rzeczy wpierw uzgodnić z sobą... Ja przyjmuję zakład i podbijam o pięć punktów. Doolittle nie będzie czekał i rzecz uprzedzi. Stawiam piętnaście punktów, że uprzedzi. Dewizą naszej armii jest atak.

— Pewnie! Jesteśmy armią ataku — przytaknął pułkownik Finnegan zastępujący dowódcę sztabu armii, generała Holta, przebywającego chwilowo na urlopie w Stanach. Wczoraj dostał od niego pocztówkę wysłaną z Waszyngtonu. A przecież Holt mieszka w San Francisco...

— Przyjmuję zakład przeciwko Billowi! — zawołał. — Coś mi się wydaje, że urlop Holta nie jest zwykłym urlopem.

— A dlaczego by nie miał być? — obstawał przy swoim pułkownik Burton, który znał generała Doolittle’a jeszcze z West Point. Doolittle już jako kadet wyróżniał się zrównoważonym charakterem. Doolittle był zawsze w porządku. Znając generała tak dobrze mógł śmiało podjąć wyzwanie Reeda. |

— Biorę twoje piętnaście punktów i dodaję dziesięć, razem I dwadzieścia pięć. — Podniósł rękę na znak przejęcia akcji.

— Chłopcy, stawiam dwadzieścia pięć dolarów przeciwko jego piętnastu!

Dovers, segregujący podbicia według ich psychologicznego pochodzenia, na moment zagubił się w porządku. — Na co jest piętnaście, a na co dwadzieścia pięć?

— Moje piętnaście, że generał przystąpi do ataku, zanim ta banda z Pentagonu coś uknuje — wytłumaczył major Reed.

— A moje dwadzieścia pięć przeciwko jego parszywym piętnastu, że Doolittle odczeka w spokoju do oficjalnej nominacji głównodowodzącego, a potem dostosuje się do jego decyzji — wyjaśnił zawsze subordynowany pułkownik Burton.

— A jeżeli facetem tym zostanie Anglik? — podciął go Finnegan.

Burton wzdrygnął się dostrzegalnie.

— Anglik?

— A mało nam już namieszali?

— Obojętnie, kto nim zostanie — obstawał przy swoim Burton. — Chłopak nasz czy ich, Doolittle dostosuje się do decyzji. — Z ręką wyciągniętą do zakładu podszedł do Reeda.

Rozległo się klaśnięcie dłoni. Dwadzieścia pięć pukntów. Rekordowy zakład w sztabie wynosił dotąd pięćdziesiąt punktów. Ale to był generalski zakład, chodziło, zda je się... nieważne o co. — Przecinaj! — zawołał do Finnegana. — Kto następny?

Pułkownik Dovers pokręcił smętnie głową. Niefrasobliwość Amerykanów nie ma granic — stwierdzał nie pierwszy raz od czasu przywdziania munduru, wciąż bez specjalnego niepokoju, a nawet z zadowoleniem. Wczoraj sam Finnegan odczytał rozkaz Połączonego Komitetu Szefów Sztabów zakazujący wszelkiej dyskusji na temat osoby przyszłego głównodowodzącego operacją inwazji Europy. Podobno prezydent zaniepokoił się szowinistycznymi nastrojami w szeregach armii i zażądał powstrzymania się od gadaniny na ten temat do dnia ogłoszenia oficjalnego komunikatu w sprawie nominacji. Brytyjczykom na tym zależy...

Dovers domyślał się przyczyny: Brytyjczycy chcą znowu dyrygować w Europie. Podczas poprzedniej jatki światowej generał Pershing dowodził tylko siłami amerykańskimi. Kiedy wojna się skończyła, otrzymał rozkaz od głównodowodzącego armiami alianckimi, Europejczyka, aby zabrał swoje manatki i poszedł do domu. Teraz chcieliby powtórzyć zagrywkę i dlatego namawiają prezydenta do zamknięcia ludziom gęby. Przeklęci Europejczycy.

„Wasze niedoczekanie”! — pogroził im w duchu. A na głos oświadczył:

— Jestem przeciwko uprzedzaniu decyzji. Nominację powinien otrzymać Amerykanin. Marshall albo Ike Eisenhower, z Ikem zawsze się dogadamy. Ale jesteśmy wojskiem. — Wyciągnął rękę. — Przecinaj, Finnegan.

— Czy dobrze słyszę? — Reed patrzał podejrzliwie na beznamiętną twarz pułkownika. — Toż on jest wyraźnie przeciwko nam!

Dovers machnął lekceważąco ręką. Specjalista jego pokroju wiedział, co robi. Zadaniem Oddziału Wojny Psychologicznej jest wpływanie na nastroje panujące w armii. Stan psychiczny żołnierza jest równie ważny jak jego uzbrojenie, jeżeli nie ważniejszy — stara prawda. Żołnierze francuscy na początku poprzedniej wojny byli słabiej uzbrojeni i wyszkoleni od niemieckich, a się nie dali... Rosjanie w pierwszym roku wojny odbierali lania, jakich świat nie widział, a dzisiaj co wyrabiają... Japończycy gonili McArthura po Pacyfiku... Psychika i jeszcze raz psychika. Żołnierz amerykański jest warchołem z urodzenia.. Dobry warchoł pod przełożonym nie warchołem będzie złym żołnierzem; przełożonym dobrego warchoła powinien być tylko warchoł większy od podwładnego. Pod takim dowódcą żołnierz-warchoł będzie najlepszym żołnierzem. Z wykładni tej wypływał wniosek jasny jak słońce na niebie: zadaniem jego, pułkownika Doversa z Oddziału Wojny Psychologicznej, jest zadbać o udaremnienie knowań Anglików.

Zawiesił tajemniczo głos.

— To nie wszystko, chłopcy...

W podniosłym milczeniu wydobył z portfela jeden banknot dwudziestodolarowy, jeden pięciodolarowy i oba położył na biurku; Dovers z prostych rzeczy umiał robić przedstawienie. Potem z drugiej przegrody portfela wyjął banknot pięćdziesięciodolarowy i rzucił go na poprzednie.

— Poważna sprawa, poważne pieniądze — rzekł flegmatycznie. — Stawiam siedemdziesiąt pięć punktów na dwie rzeczy naraz. Po pierwsze: armia nasza zostanie na mur podporządkowana dowódcy lotnictwa frontowego i tym samym przestanie istnieć jako samodzielny związek strategiczny, po drugie: nominację na głównodowodzącego połączonymi siłami sprzymierzonych otrzyma Anglik.

— W żadnym wypadku! Wykluczone! — rozległ się chóralny protest.

— Pieprzenie w bambus! — krzyknął „Milczek”, podpułkownik Grant.

— Na miejscu Doolittle’a kazałbym wtedy zbombardować Londyn! — zaperzył się major Reed, w którego żyłach płynęło sto! procent krwi irlandzkiej. — Nigdy się na to nie zgodzimy!

— Anglik, rzekłem — Dovers uśmiechnął się cierpko. — I jak chcecie, mogę dorzucić trzecią rzecz: będzie nim Montgomery. Nie dałbym głowy, czy facet już nie zdaje interesu w Italii dowódcy naszej 5 Armii. I wtedy będzie tak: my zajmiemy się podrzędnym teatrzykiem wojennym w Makaronii, a Anglicy będą kierować operacją inwazji Europy. Operacją, jakiej świat nie widział. Dobre sobie, co?

Pułkownik Finnegan zakrztusił się gumą do żucia. Major Reed spurpurowiał, jak gdyby cała krew uderzyła mu do głowy. Umiarkowany w wypowiedziach podpułkownik Sheridan, zastępca Billa Burtona do Spraw Sprzętu Latającego Armii, przygryzł wargi. Samopoczucie jego pogarszała znajomość pewnych liczb: tylko w trzech kwartałach bieżącego roku rząd Stanów Zjednoczonych dostarczył Brytyjczykom kilkanaście tysięcy bombowców, myśliwców i innych typów samolotów bojowych o różnym przeznaczeniu; niezależnie od gotowych maszyn dostarczono im części zapasowe, z których można złożyć drugie tyle samolotów. Tyle wiedział Sheridan o dostawach sprzętu latającego, nie mówiąc o innych dostawach, o których też wiedział niejedno. To wszystko otrzymali tylko w trzech ostatnich kwartałach. Otrzymali za darmo. Dodać do tego trzy i pół miliona chłopców, którzy w odpowiednim czasie pójdą i zrobią, co należy. Na rozkaz Brytyjczyka...

— To byłoby świństwo — powiedział na swój zawsze wyważony sposób. — Świństwo nad świństwami. Ale gdyby...

— Co? — doskoczył do niego zapalczywy Reed. — A więc to prawda! Prawda, tak?

— Ależ skąd! Broń Boże, Reg.

Sheridan nie cierpiał na amerykański kompleks niższości wobec wyspiarzy. Dla niego Brytyjczycy byli przeklętymi Brytyjczykami, niczym więcej.

Wydobył siedemdziesiąt pięć dolarów i rzucił je na stos banknotów.

— Wierzę w zdrowy rozsądek naszego prezydenta — powiedział.

— Te dorszojady zamglone! Jeżeli myślą, że zamkną nam gęby, żeby rzecz obsadzić swoim, to się cholernie mylą! — oświadczył major Reed. — Wystąpił przed kolegów. — Powinniśmy gadać, chłopcy. Gadać jak najwięcej. Zmobilizować facetów z prasy, zaalarmować kongresmenów, zaangażować opinię publiczną w Stanach, aby już teraz zmusiła prezydenta do patrzenia im na ręce. Takie są nasze konstytucyjne prawa. Jawne gadanie na ten temat nie ma nic wspólnego z tajemnicą wojskową i Pentagonowi wara od naszych języków. Widzę w tym zamach na nasze obywatelskie prawa. Ja, Reginald Reed, oświadczam uroczyście, że nie dostosuję się do rozkazu Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Ani mi się śni!

Pułkownik Dovers zerknął na zegarek. Atmosfera była prawdziwie amerykańska. Dovers kochał Amerykę.

Przemierzając później przestrzenny hall wyłożony płytami marmurowymi, idąc wzdłuż marmurowych ścian jaśniejszych niż posadzka, w inny deseń zastygłych żyłkach magmy, podpierany co parę jardów marmurowymi cokołami dźwigającymi popiersia słynnych żeglarzy, piratów, awanturników, odkrywców, wodzów — twórców Imperium Brytyjskiego, myślał o stanie umysłów kolegów pozostawionych w gabinecie Billa Burtona. Naród jest wrażliwy, stwierdził z ufnością. Naród składający się z czułych i dumnych jednostek nie pozwoli się prowadzić obcemu. A Amerykanie są do tego pomysłowi i nie mają poważania dla milczenia. Nawet kiedy sam prezydent o to prosi.

Reginald Reed był czystej krwi Irlandczykiem. Irlandczyków cechuje prostoduszność, upór i głęboka wiara w siebie i Boga, ale przede wszystkim w siebie. Gdyby Irlandczycy przy swojej inteligencji byli mniej prostoduszni, wyspa ta, zamiast Wielkiej Brytanii, nazywałaby się dzisiaj Wielką Zjednoczoną Republiką Irlandii. Tak mawiał ojciec Reginalda Reeda i tak mawia Reginald, I ilekroć myśli o Anglikach.

— Kręcą nami, jak chcą, kapitanie, a my o wszystkim dowiadujemy się po wszystkim. Mówi pan, żeby wstrzymać dostawy sprzętu i amunicji, bo nie macie miejsca na lotniskach. Niech pan powie to generałowi Doolittle. Niech pan powie to samemu prezydentowi, bo ja nie dam rady zatrzymać dostaw. Przemysł rozkręcił się na pełne obroty, oni podkręcili prezydenta i ten wysyła. — Rozłożył bezradnie ręce. — Teraz trudno, układajcie jedno na drugie.

— Ale my naprawdę nie mamy gdzie tego składować. Rozebranymi na części maszynami zastawiliśmy kryte składowiska. Góry bomb magazynujemy pod gołym niebem. Skrzynie z amunicją i częściami zapasowymi blokują nam drogi dojazdowe da lotnisk...

— Mówi pan bardzo plastycznie — przerwał Reed wysłannikowi 897 grupy bombowców — ale nic na to nie poradzę. Magazynujcie na stos.

— Do tego potrzeba specjalnych układarek, a takich nie mamy. W całej grupie nie mamy.

— To zamówcie. Sprowadzimy. — „Właśnie, niezły pomysł powiększenia powierzchni składowej — spostrzegł Reed. — Pozastawiane lotnisko może stanowić zagrożenie dla załóg latających. Obowiązkiem kwatermistrzostwa jest wyeliminowanie tego rodzaju niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwa potencjalne są w stanie podciąć wolę człowieka. Takim czymś może być byle co. Brak na przykład guzika u spodni żołnierza może w określonych warunkach okazać się zagrożeniem dla jego życia. Brak odpowiednich układarek — przy ich tam zagraceniu — stanowi potencjalne zagrożenie sprawnego funkcjonowania lotniska”. Rozłożył notatnik na czystej stronie.

— W porządku, kapitanie. Ile układarek, pańskim zdaniem, rozwiązałoby problem?

— Nie w tym rzecz — bronił się kapitan James W. Gerkin, wysłannik 897 grupy bombowców.

— Może i nie — zgodził się major — ale pan wskazał mi problem, a my tu jesteśmy na wasze potrzeby. Stawiacie problem — naszym obowiązkiem jest go rozwiązać. Jak pan myśli: dziesięć układarek na każde lotnisko wystarczy?

— Ale my naprawdę...

— W porządku. Joe! — Reed wywołał oficera prowadzącego dział pomocniczego sprzętu transportowego. — Wylicz po dwadzieścia wysokoprężnych układarek na lotnisko i zamów je u generalnego kwatermistrza. Rzecz jest pilna, dziękuję. — Powrócił znowu do Gerkina. — Co jeszcze mogę zrobić dla pańskiego dowódcy, pułkownika Breakingridga? A może jakiś osobisty problemik? Śmiało, kapitanie.

Przymrużył swoje szczere, na ludzkie słabości wyrozumiałe oczy i zanucił pierwsze słowa ze szlagieru filmowego: „Gdy irlandzkie oczy się śmieją...”

— Cha, cha, mam głos, co? Lubię uśmiechnięte oczy. A ponieważ uważam, że zadowolony z życia człowiek jest uśmiechnięty, więc robię, co mogę.

Wydobył z szafki butelkę whisky i dwie pękate szklanki. Ruchy jego były szybkie i sprawne jak u barmana obsługującego w pogodny weekend klientów, których gusty zna na pamięć. Podsunął bliżej gościa pudło z cygarami.

— Głowa mi pęka jak cholera. Pęka jak sto diabłów. Na imię mi Reginald. Możesz mnie nazywać Reg. A tobie?

— Jim — odrzekł Gerkin przycinając uważnie czub cygara. Myślami tkwił na swoim lotnisku. Widział minę dowódcy grupy, kiedy mu melduje o układarkach...

— Wszystkiemu winna ta cholerna mgła tutaj, możesz mi wierzyć, Jim. Mgła i te niespodzianki. Czy słyszałeś, że mamy się dostać pod rozkazy Anglika? Wszystkie amerykańskie siły zbrojne w tym kraju włącznie z naszą armią lotniczą? Podobno już znaleźli faceta, któremu mają to powierzyć. Anglika, wyobrażasz sobie?

— Anglika?

— Jak Boga kocham. I rzekomo gość już zamierza wkitować nas w lotnictwo frontowe. W tych mysich królików, wyobrażasz sobie? Nam, najpotężniejszej armadzie powietrznej świata, facet taki rozkaże uporządkowanie mu przedpola albo... — pochylił się na biurko — złapie za telefon i powie: „Hej, wy z ósmej, sypnijcie trochę bombami na ten tam lasek, bo z czołgami nie mogę się przedostać...” Anglik, wyobrażasz sobie?

— To nieźli dowódcy — powiedział Gerkin. — Tacy marszałkowie lotnictwa jak Harris czy Tedder, Alexander lub Montgomery, jeśli idzie o armie lądowe. Nieźli.

— Kto mówi, że nie są dobrzy — skrzywił się boleśnie major. — Rzecz w tym, że dzisiaj roi się od dobrych dowódców i dlatego jest tak źle. Jesteśmy wielką armią wielkiego narodu i jako taka nie możemy pozwolić na prowadzenie nas przez obcego. I w dodatku Anglika...

— Tak, rzeczywiście — zmitygował się kapitan Gerkin. Dopiero teraz dostrzegł skutki takiego kroku. — Chłopcom w eskadrach decyzja taka mogłaby się nie podobać. Jestem pewien, że wywołałaby dużo gadania.

Do pokoju wrócił porucznik, któremu major zlecił zamówienie układarek. Obszedł pryncypała z tyłu, niosąc na rękach plik folderów reklamowych.

— Wywołałoby dużo gadania? — podchwycił radośnie major. — A wiesz, że włożyłem w to siedemdziesiąt pięć dolarów? Siedemdziesiąt pięć przeciwko dwudziestu pięciu, że rzecz należy ukręcić, zanim Pentagon nie przyklepie tego na dobre. A czym można to ukręcić? No pomyśl, chłopcze, czym?

— Gadaniem — odgadł błyskawicznie Gerkin.

Porucznik rzucił foldery na biurko. Nie zwracając uwagi na majora ani na gościa rozłożył jeden i podsunął pryncypałowi pod nos.

— Tak jest, gadaniem! — zawołał major pełen wigoru. — Należy gadać. Na każdym szczeblu gadać, a przede wszystkim w jednostkach operacyjnych. Prezydent jest czuły na głosy personelu latającego i nie pominie ich milczeniem. Czy wiesz, że nasz...

Spostrzegł porucznika sterczącego z boku i kolorowe foldery na biurku.

— Co cię gnębi, Joe?

— Kwatermistrz pyta, o jakie układarki chodzi? Zamówienie ma precyzować parametry tych urządzeń, typy i najlepiej nazwę producenta. Kwatermistrz przesyła te foldery. Mamy je sobie obejrzeć i wybrać.

— To wybierz sam i nie zawracaj mi głowy — burknął major. Odsunął leżący przed nim egzemplarz i powrócił do tematu.

— Rekordowy zakład w dowództwie wynosi od dzisiaj siedemdziesiąt pięć punktów, Jim, i tu — otworzył dłoń — kaktus mi...

Na jego dłoń porucznik położył folder. Był to młody człowiek znający swego przełożonego i wiedzący, jak z nim postępować.

— Generalny kwatermistrz będzie za godzinę rozmawiał z Waszyngtonem i żąda dokładnego opisania zamówienia — powiedział beznamiętnym głosem. — A ja na układarkach się nie znam i przez pomyłkę mogę sprowadzić koparki.

Odstawił na bok pudło z cygarami i butelkę, na ich miejsce rzucił plik folderów. — Generalny kwatermistrz — zaznaczył dobitnie — żąda podania parametrów eksploatacyjnych układarek, typów konstrukcyjnych i jeśli można, nazwy producenta.

Major był niepocieszony.

— Zawsze w najważniejszym punkcie rozmowy ten przeklęty zegarmistrz — ulżył sobie na generalnym kwatermistrzu amerykańskich zbrojnych stacjonujących w Wielkiej Brytanii — musi się odezwać. — Ale się na niego nie pogniewał. Służba dla Reginalda Reeda była pracą za płacę. A pracy, za którą bierze się pieniądze, nie wolno lekceważyć.

Ścisnął zębami cygaro i zabrał się do folderów. Reed — przed wojną dyrektor handlowy przedsiębiorstwa budowlanego — znał się na sprzęcie mechanicznym potrzebnym do pracy w terenie. Byłby złym dyrektorem, gdyby nie wiedział, iż dobrym sprzętem mechanicznym dobry operator zrobi wszystko. Nawet z zawalonego dostawami lotniska najbardziej przelotową promenadę świata. Do wyboru zaprosił przyszłego użytkownika.

Folderów było sporo. Egzemplarz rozłożony przez porucznika prezentował produkty zakładów Wheel-Lift Inc. Były tam różne typy układarek przeznaczonych do pracy na podłożu utwardzonym, gładkim; Reed odłożył folder na bok i sięgnął po następny. Przez całą szerokość czołowej strony biegł napis: NAJLEPSZE UKŁAD ARKI ŚWIATA. — Gówno — skrzywił się major rzucając od razu folder do kosza. Reed miał poważanie dla reklamy. Dla każdej, byle nie głupiej. Reklama musi być podstępna. Podstępna reklama nigdy nie jest pierwszoplanowa. Pierwszoplanowa reklama głosi: NAJLEPSZE UKŁADARKI ŚWIATA. Mądry facet od reklamy napisałby na przykład: „Nasi konstruktorzy uważają je za absolutnie doskonałe. Konkurenci na nie złorzeczą. A TY?...”; lub też: „Co byś proponował tutaj zmienić — nagroda za trafną propozycję”. Reklama musi wbić się czytającemu w głowę, nie tylko w oczy, a już w ogóle nie może strzelać od razu z największego kalibru. Następny folder należał do firmy Ferguson and Ferguson specjalizującej się w sprzęcie dużej mocy przystosowanym do pracy w ciężkim terenie. Ferguson and Ferguson to znana marka, Reed szanował znane marki. Zakłady mieściły się na wilgotnym północnym wschodzie Stanów i celowały w sprzęcie zdatnym do pracy w glinie i błocie.

— To prawie tutejsze warunki terenowe — spostrzegł. — Wasza grupa stacjonuje w hrabstwie Norfolk, a tam deszczu nie brakuje. Te powinny być dobre, nie sądzisz?

Żeby nie popełnić błędu, wywołał w sobie wizję lotnisk grzęznących w glinie i błocie, unieruchomionych po osie pojazdów kołowych i żwawo kręcących się między tym wszystkim układarek gąsienicowych firmy Ferguson and Ferguson.

— Lepszych nie znajdziesz na całym świecie — zdecydował. — Znam się na tym sprzęcie jak nikt w armii. Do pracy na zapakowanych pod niebo lotniskach nie znajdziesz nic lepszego, fergusony biją o dwie klasy wszystkie inne. Biją, Jim, mogę się z tobą założyć. — Na gorąco podyktował porucznikowi zamówienie: — A więc, Joe, żądamy układarek firmy Ferguson and Ferguson model HL/42-43 na gąsienicach, dwuwidłowych, wysokosiężnych o pułapie piętnastu stóp.

Zamknął folder i przed odprawieniem porucznika wetknął mu w zęby cygaro. — Kłaniaj się facetowi ode mnie, Joe. Kłaniaj się nisko.

Zadowolony z owocnego wysiłku uśmiechnął się. Generalny kwatermistrz nawet nie wie, jakich ma ludzi. Jim przyjechał po układarki i dostał je od ręki. Joe przyszedł z kupą folderów, z masą papieru, którego przejrzenie zajęłoby każdemu przynajmniej dzień, a został załatwiony w minutę. Ech, praca!

II

Wtulona w fotel i zasłonięta rozłożystą palmą przed męskimi natrętami, którzy, gdzie by się nie pokazała, pożerali ją pożądliwymi spojrzeniami, Peggy ujrzała taki obrazek:

Do lokalu wszedł lotnik amerykański. Mężczyzna wysoki, gładko uczesany, o opanowanych, oszczędnych ruchach. Amerykanin był doskonale zbudowany — to odkryła Peggy w sekundę. Urodę mężczyzny kobiety spostrzegają zwykle już na pierwszy rzut oka. Nawet w najsilniejszym zaangażowaniu uczuciowym Peggy nie przestawała reagować na kształt i piękno. Pod tym względem nie różniła się od wszystkich estetek. Estetce-Peggy Amerykanin wydał się mężczyzną przystojnym, władczym, ale nie mającym wyrozumienia dla kobiet.

Lotnik rozejrzał się po sali, jak gdyby kogoś szukał. Potem zajął miejsce przy wolnym stoliku, wcisnął się w fotel i znieruchomiał.

Od pewnego czasu Peggy nie zwracała uwagi na Amerykanów. Nie dlatego, aby miała coś przeciwko nim jako narodowi. Amerykanie są dobrze zbudowani, wysportowani, władczy — tego im nie odmawiała. Zarzucała im jednak okropny brak wyrozumiałości dla kobiet. Mężczyźni nie posiadający tych cech nie byli dla niej męscy. Peggy miała własną filozofię. Nie wyczytaną z książek, nie wziętą z życia, nie przejętą od kogokolwiek. Filozofia jej — jak Ziemia wokół Słońca — obracała się dokoła jednego tematu: mężczyzny. Zresztą stawiała im wysokie wymagania. Męskość ich musiała wyrażać się stałym promieniowaniem siły, czułości i nade wszystko bezgranicznej troski o kobietę.

Jak każda subtelna istota, Peggy miała swój wewnętrzny świat. Mieszkali w nim tatuś, mamusia, Kathleen oraz wybrani osobnicy, których tam dopuszczała. Byli to ludzie sympatyczni, mówiący językiem kwiatów, poruszający się jak motyle. Świat ten mieścił się w jej serduszku. A było ono niespokojne i zachłanne. Kiedy śpiew ptaków i trzepotanie motyli wypełniało ją po brzegi, wynosiła serduszko na zwykły świat, między zwykłych śmiertelników. Czuła się wtedy jak boginka łaskawości. Niekiedy zaczarowywała się w zwykłą kobietę.

Występując w tym wcieleniu, poznała Clarka. Było to wiosną. Natura pulsowała młodym życiem, życie kwitło zielenią, zieleń kwiatami, te rozchylonymi, wyczekującymi na zapylenie kielichami, a na wszystko padało słońce. Tak piękne jak może być tylko w Surrey. Życie Peggy jest jedną nie kończącą się wiosną. Tryskając szczęściem natknęła się na niego. Clark był wysoki, dobrze zbudowany, miał ciemnoniebieskie oczy. Jaki wspaniały zestaw wydarzeń: zielenią pachnąca wiosna, popołudniowe słońce zalewające pędzący pośród lawendowych pól kabriolet, samotny chłopiec z oczami modraków i ona przepełniona szczęściem.

Zabrała chłopca z szosy i pojechała dalej. Ale dojechała tylko do najbliższego lasku.

Szczęście jest materią. Gdy serce człowieka tętni życzliwością dla innych, radością, osiąga się pełnię szczęścia. Gdy pełnię się osiągnęło, a szczęścia wciąż przybywa, trzeba je albo przelać na kogoś, albo popaść w cierpienie. Samochód pędził przed siebie. Impet ciepłego powietrza rozwiał jej włosy, kładł się na dekolt, twarz, piersi i nagle... zadarł spódniczkę na oczy. Samochód gwałtownie przystanął. Chłopiec nacisnął hamulec, jego wzrok spoczął na jej odsłoniętych udach. Gdzieś wysoko pochylało się słońce, z nieba szedł miłosny śpiew skowronków, silny zapach trawy i lawendy przyprawił ją o zawrót głowy. Słaba oparła się na ramieniu chłopca. Później, goniąc resztkami sił, ratunku szukała w jego ustach, a potem wszystko rozpłynęło się we mgle...

Gdy znowu otworzyła oczy, słońca na niebie już nie było, skowronki nie śpiewały, chłopiec leżał wyciągnięty obok niej. Śliczny chłopiec o ciemnoniebieskich oczach. Przyjechała po niego następnego dnia. Przyjeżdżała codziennie, wiozła go do najbliższego zagajniczka, gdzie długo oddawała siebie na pastwę jego oczu, jeszcze później do hoteli w Londynie, a w końcu do domu. Ale tylko po to, aby przedstawić go tatusiowi i zaraz ciągnąć do swego „raju” na piętrze i tam sycić się jego ciemnoniebieskimi oczami...

Bezdenna miłość daje się bez końca i chce brać bez końca, uważała Peggy. Branie miłości i dawanie odbywało się w jej podświadomości, nie wiedziała, jak to się dzieje. Gdy stawała przed ukochanym, świat zaczynał tracić swe wymiary, rozdzwaniać się w niej słodko i obezwładniać.

Miłość jest siłą przemożną. Poddawała się tedy jej posłusznie, popadała w stan bezwoli, błogostanu, z którego budził ją... bezruch ukochanego.

„Suko nienażarta! Jesteś ciężko chora! Powinnaś się leczyć!”

Nieprawda, Clark nie miał racji! To nieprawda, że chciała tylko brać bez wytchnienia. Branie miłości nie jest godne takiej kobiety jak ona; nie brać, a dawać chciała. Miał czerpać z niej jak z bezdennej studni. Sycić się do woli, nagarniać w siebie słodycz jej ciała, choćby do skonania, gdyż kiedy przestawał, zaczynała się czuć nieszczęśliwa. Tej prostej prawdy nie chciał zrozumieć chłopiec z ciemnoniebieskimi oczami, od którego nie chciała przecież nic więcej tylko miłości.

Len jest inny od Clarka. Len ma niezwykłe maniery, jest subtelny i wyrozumiały. Po czym to poznała?

Wówczas w pociągu, gdzie go spotkała, wystarczyło jej jedno spojrzenie, aby przeniknąć go na wskroś. Złośliwa Kathleen śmiała się z niej. Nie wierzyła, że można poznać się na mężczyźnie jednym spojrzeniem, upodobać go sobie drugim i rozkochać się w nim do nieprzytomności — trzecim, nie potrzebując na wszystko razem więcej jak połowę minuty. Kathleen nie rozumie tych spraw. Jest starsza od niej o dziesięć lat, nigdy się nie kochała, całe swoje życie spędziła na korcie; gra w tenisa stanowczo nie sprzyja dogłębnemu poznawaniu ludzi. Kathleen ma pełną figurę, olbrzymie oczy i właściwie powinna się podobać. Ale skoro patrzy się na mężczyznę jak na partnera do dwóch setów. Biedna Kathleen. Ale Peggy ją rozumiała. Kathleen nie miała jeszcze przyjemności poznać Lena i dlatego tak mówi. Gdy go pozna, z pewnością zmieni zdanie. Kathleen jest miła. Skoro Len spojrzy na nią swoimi słowiańskimi oczami, uwierzy, że jest kochana przez najwspanialszego mężczyznę świata.

Przywołała kelnerkę. Miała jeszcze sporo spraw do załatwienia. Chciała wstąpić do fryzjera i o piątej spotkać się z Suzan. Suzie ma poważne kłopoty ze swoją krawcową, musi ją koniecznie uspokoić. Okropna wojna. Londyńskie salony mody szyją wojskowe mundury, paryskie są zajęte przez Niemców, zza Oceanu sprowadza się tylko broń i żywność. Beznadziejne życie. Zresztą z Ameryki Peggy i tak niczego nie sprowadzała. Nowoczesna kobieta ubiera się w Paryżu, używa francuskich kosmetyków, oddycha Francją. A dziś? Biedna Suzan. A może by tak przedstawić jej Lena? — pomyślała. Suzan wściekłaby się z zazdrości.

Kelnerka zabrała tacę z banknotem. „Nightingale” świecił jeszcze pustkami. O tej porze jest tutaj tak zawsze, ruch zaczyna się później. Patrząc na salę jeszcze raz zerknęła na Amerykanina, który wydał się jej znajomy. Przyjrzała się mu uważnie.

Podnosząc się do wyjścia, oniemiała z wrażenia: Amerykanin zerwał się nagle z miejsca i zniknął w hallu, skąd po sekundach wrócił z... Lenem.

Mr. Patrick Moore odłożył słuchawkę telefonu. Lekkość, z jaką to uczynił, znamionowała u niego wyborny humor.

Posiadacz osiemdziesięciu sześciu procent akcji zakładów Patrick Moore and Co., przebywając w swoim gabinecie, niczym nie przypominał domowego papcia Moora. Ten istniał tylko w gronie jego własnej rodziny. Poza jej kręgiem zaczynał się prezes Moore. Człowieka tego cechowały rzeczowość i dalekowzroczność. Dzięki tym zaletom stał się właścicielem ponad czterech piątych akcji jednych z największych zakładów obuwniczych w Zjednoczonym Królestwie i prawie ich nie koronowanym władcą. Do niepodzielnego berła i korony brakowało mu pozostałe czternaście procent udziałów. Myślał o nich z nie niniejszą troskliwością aniżeli o posiadanych osiemdziesięciu sześciu. Myślał jak pasterz o owieczce, która zagubiła się stadu, chociaż jego owieczką one jeszcze nie były.

Do osiągnięcia celu swego życia pozostały mu dwa kroki. Jeden zrobi za godzinę, drugi — za miesiąc, za dwa, za rok, dłużej trwać to nie będzie. Najpóźniej za rok wszyscy w tym kraju, znający się na butach, nazywać go będą potentatem, tytanem, królem i czym tam jeszcze przemysłu obuwniczego. Nie kogo innego, a jego. Osiągnie wszystko, co w jego branży osiągnąć można. I co potem? Kiedy do zdobycia nic więcej nie zostanie?

Czuł się jak przed skokiem w próżnię. Niejeden raz stawiał sobie to pytanie.

Nigdy nie umiał na nie odpowiedzieć jednoznacznie. Podobno władza oszałamia. Może innych, jego — nie. Myśl o władzy całkowitej nad swoim królestwem wywoływała w nim nie oszołomienie, a coś w rodzaju wewnętrznej lekkości. Im bardziej zbliżał się do jej pełni — i o tym myślał — nachodziło go uczucie, jak gdyby przestawał podlegać prawu przyciągania ziemskiego. Nie było mu z tym najlepiej.

Wziął tabletkę nasercową i popił wodą.

Przed chwilą telefonowała jego najdroższa córka. Dziewczyna była tak przejęta, że ledwie wyciągnął z niej coś o tym Lenie. Biedne dziecko. Jej przejęcie udzieliło się również jemu.

Przycisnął klawisz dyktafonu.

— Pani Palmer, proszę!

Uśmiechnął się czule do dużej fotografii Peggy stojącej na biurku. Dwa rzędy lśniących brylantów w rozchylonych ustach i wielkie, jakby czymś od środka przestraszone oczy — jego słodkie, biedne dziecko. Tylko on wiedział, jak biedne. Postanowił uczynić wszystko, aby szczęście jej stało się całkowite.

— Co jeszcze nas czeka, Raq? — zagadał pogodnie sekretarkę, którą w gabinecie nazywał tym skrótem.

Pani Palmer lubiła jego energiczne „Raq”, minę, jaką przy tym przybierał, i przymrużone oczy. Nigdy nie wiedziała, co się w nich naprawdę czai.

Robiąc po każdej pozycji co do sekundy obliczoną przerwę, odczytała z terminarza:

— Godzina czternasta trzydzieści: sir Robert Courtney z R.R. Bros. Incorporation; sekretarka sir Roberta właśnie telefonowała informując o jego wyjeździe. Godzina piętnasta trzydzieści: dyrektor Kendall — przedyskutowanie z panem spraw omówionych z sir Robertem. Godzina szesnasta trzydzieści: delegat robotników z odsalarni, Brown — sprawa drugiego śniadania.

Prezes Moore podrapał się po łysinie. Ilekroć coś zachwaszczało mu porządek dzienny lub zmuszało do zmiany raz przyjętego stanowiska, tam — na czubku swej łysej jak kolano czaszki, szukał rozwiązania.

— Brown też?

Całkowicie o nim zapomniał. Duchowo przygotował się na wielkie rzeczy. Osiemdziesięciosześcioletni sir Robert Courtney, zadra w jego sercu — na to się przygotował. Na uszlachconego podczas ostatniej wojny rekina przemysłu obuwniczego Anglii, dziś marną szprotkę, dzierżącą w pyszczku dziewięć z brakujących jemu do setki czternastu procent akcji, zakładów Patrick Moore and Co.

— Wiesz, Raq — odezwał się jeszcze niezupełnie zdecydowany — przełóż tego Browna na jutro. Dzisiaj będzie sir Robert i dyrektor Kendall, a potem...

Przypomniał sobie wieczorną przymiarkę Lena do Peggy i ich obojga do roli dziedziców jego fortuny, gdy wtem wpadł na pewien pomysł. Zrazu uśmiechnął się bagatelizujące. Ale pomysł nie uleciał z jego głowy, a wręcz przeciwnie: okazał się niegłupi.

— Jak pani się orientuje w geografii, Raq?

Sekretarka zatrzepotała powiekami. Prezes Moore niejednokrotnie zaskakiwał ją pytaniami z różnych dziedzin. Ostatnio na przykład, w. połowie dyktowania ważnego pisma, zainteresował się Stalinem. Ni stąd, ni zowąd zapytał ją, dlaczego ten człowiek latem i zimą, na ulicy i w Pałacu Kremlowskim nosi zawsze długie juchtowe buty? Dlaczego? Zgodziła się z prezesem, że zamknięte obuwie z cholewami jest latem bardzo niezdrowe. Wyraziła nawet współczucie dla rosyjskiego przywódcy: buty takie na pewno sprzyjają powstawaniu odcisków. „Biedny pan Stalin” — westchnęła wówczas szczerze. A teraz geografia.

Pytanie trafiło w najbardziej dziewiczą część pani Raquel. Przysięgła sobie poświęcić temu przedmiotowi cały dzisiejszy wieczór. Ale w tej chwili mogła tylko zatrzepotać powiekami.

— Ależ droga Raq! — zawołał ciepło prezes. — Proszę nie brać tego za egzamin. Chodzi mi po prostu o pewien kraj.

— Tak, panie prezesie?

— O Polskę.

Odetchnęła z ulgą.

— Och, to europejski kraj. Bez dwóch zdań, panie prezesie. Jest to... — Napięła się jak przed nieoczekiwaną przeszkodą. Jeszcze przed chwilą widziała go jak na dłoni. Ile to razy słyszała o nim, czytała, gdy nagle znikł jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Jestem pewna, że europejski! — powiedziała resztkami przekonania. — Kraj ten...

Na tym jej wiedza o Polsce się wyczerpała. Schyliła pokornie głowę.

Obydwoje wybuchnęli serdecznym śmiechem.

— Mamy jeszcze chwilę czasu — rzekł szybko Moore. — Proszę wezwać dyrektora Kendalla. I niech od razu przyniesie ze sobą encyklopedię, tom na literę „P”.

Dyrektor handlowy Kendall zdawał się nie dosłyszeć pytania. — Polska?... Ma pan na myśli kraj, przez który zaczęła się wojna?

O ten kraj prezesowi chodziło!

Kendall mruknął dla zyskania na czasie.

— Rozumiem. Polska... Republika Polska... — Blady negatyw wykładu w szkole sprzed lat zanurzył jeszcze raz w utrwalaczu swojej pamięci i wyciągnął na światło. Odetchnął z dumą — Polska leży w Europie między Niemcami, Rosją i Czechosłowacją. Kraj ten odzyskał niepodległość po ostatniej wojnie. Jest to terytorialnie i ludnościowo duży kraj. Armia polska walczy u naszego boku od samego początku, to dobra armia, szczególnie lotnictwo.

— A cywilizacyjnie? Ogólny poziom uprzemysłowienia, te rzeczy, George?

Tak daleko dyrektor Kendall wołał nie zawierzać pamięci. „Ten Bazyliszek — pomyślał — pewnie znowu wpadł na jakiś szatański pomysł i dla ułożenia go sobie we łbie zabawia się w geografię gospodarczą”.

Rozłożył gruby tom encyklopedii i zaczął wertować kartki. Przejechał palcem hasła. — Jest! O tu — pokazał. — Raczej słaby jak na standardy europejskie.

— A co piszą o przemyśle obuwniczym? — dopytywał się prezes Moore, który był dalekowidzem, ale w obecności podwładnych nie lubił pokazywać się w okularach. — Przemysł obuwniczy, chłonność rynku, te rzeczy, George.

Spraw związanych z przemysłem obuwniczym, chłonnością rynku, podażą i popytem na obuwie Kendall nie potrzebował szukać w encyklopedii. Pracował w branży dwadzieścia lat i gdyby tych rzeczy nie miał w głowie, nie mógłby piastować stanowiska dyrektora handlowego jednych z największych w Zjednoczonym Królestwie zakładów obuwniczych.

A więc przemysł obuwniczy, chłonność rynku, kształtowanie się układu podaż-popyt, koszty produkcji, kapitałochłonność inwestycji, amortyzacja nakładów, cena, stopa zysku, rentowność, konkurencja — tutaj Kendall czuł się jak ryba w wodzie.

— Przemysł obuwniczy w Polsce jest słabo rozwinięty — odpowiedział gładko. — Obuwie polskie cieszy się w Europie opinią nie najgorszego, lecz jest to produkt pochodzenia rzemieślniczego, przeważnie ręczny. Rynek polski, jeśli chodzi o masówkę, jest opanowany przez Batę.

— Bata! — W głosie prezesa zabrzmiał ton przewlekłego cierpienia. — Mówi pan o sytuacji rynkowej sprzed wojny, mam nadzieję.

— Naturalnie, naturalnie. Cały region Europy Środkowej siedział w kieszeni Baty. I nie tylko: Europa kontynentalna w ogóle. Do czasu wojny, naturalnie.

— A jak z wrażliwością rynku, George? Wiesz, co przez to rozumiem...

Dyrektor handlowy Kendall wiedział. Wrażliwość rynku oznaczała u prezesa nie chłonność, lecz miejsce na rynku dla nowego dostawcy oraz podatność konsumenta na nową firmę, czyli — używając języka kupieckiego — luz dla konkurencji. Narody konserwatywne, zamożne, jak na przykład Anglicy, przyzwyczajeni do tradycji kupowania nie produktu a marki, cechują się słabą ,,wrażliwością”. Ale Anglia, na szczęście, jest tylko jedna na świecie — stwierdził nie bez racji wytrawny handlowiec obuwiem i pospieszył z odpowiedzią:

— Wrażliwość polskiego rynku powinna być dobra, szczególnie po wojnie. Wraz z powrotem Polaków do kraju staniemy się tam modni. Ale — ostrzegł przed uproszczonym rozumowaniem — tam mocno siedzi Bata, a jego produkt jest tani. Poza tym należy pamiętać, że koszt siły roboczej w Czechosłowacji jest znacznie niższy niż u nas; konkurowanie w tej sytuacji towarem wyprodukowanym tutaj mogłoby się nie opłacać. Natomiast...

— Mów szybciej, George — popędzał go prezes, który już domyślał się koncepcji Kendalla, zgadzał się z nią, lecz wołał ją usłyszeć z ust swego speca od ekspansji handlowej.

— ...natomiast — podjął skupiony Kendall, który odgadł ideę szefa, zgadzał się z nią i podziwiał jego dalekowzroczność — obuwie nasze wyprodukowane w polskiej filii Patrick Moore and Co., przy pomocy robocizny jeszcze tańszej od czechosłowackiej, mogłoby wysadzić Batę z siodła.

— A więc eksport kapitału i import zysku, tak?

Dyrektor Kendall zdecydowanie pokręcił głową. Od kiedy wynaleziono zakumulowany kapitał, nic nie przynosi większego dochodu jak inwestowanie w krajach biednych. „Eksport kapitału — obcinanie dywidend wyższą formą kapitalizmu” — napisałby Marks, gdyby żył. Głupstwo! Jest to błogosławiona centryfuga dla głodnych. Śmietanę odprowadza do kieszeni kapitalisty, to prawda, ale gdzie pozostawia serwatkę?

Prezes Moore podziękował swemu dyrektorowi handlowemu. Kendall mu zaimponował. Jest powściągliwy w wyrazie. Może zbyt powściągliwy jak na handlowca dużego formatu, ale niedomówienia nadrabia rzutkością. I kolosalną wiedzą ogólną. Proszę wyrwać z normalnego toku myślowego jakiegoś innego handlowca na Wyspie i zapytać o tak odległy kraj jak Polska. Kendall to wysoka klasa. Człowiek o jego kwalifikacjach u boku, na przykład takiego...

I znowu nie śmiał dokończyć. Los lubi zabawiać się ludźmi. Mr. Moore nie był zabobonny, ale marzeń na wszelki wypadek nie przyoblekał w kształt ostateczny. Zwłaszcza takich, których spełnienie zależało od woli Peggy. Jest ona słodkim dzieckiem. Ponad wszelką wątpliwość, przesłodkim. Gdyby jednak kazano mu się zdać na jej wytrwałość, nie czułby się szczęśliwy.

A więc Kendall u boku takiego... Przymknął oczy i strzelił: Lena!

I wyobraźnia poniosła go w kraj daleki, między ludzi pogodnych i bosych. Jaki piękny świat. Przestrzenie, nieograniczone przestrzenie i gdzie spojrzysz, bosi ludzie.

Jeszcze do niedawna Moore widział Kendalla u boku Clarka. Amerykanie są przedsiębiorczy. Zakłady pod ręką energicznego człowieka miałyby szanse na pierwsze miejsce w Królestwie. Clark nadawał się na dziedzica fortuny. Co prawda brakowało mu wiedzy zawodowej, ale wsparty Kendallem, stanowiliby duet nie do pokonania. Teraz Clarka nie ma. Nawet i dobrze. Amerykanie, przypomniał sobie, nie mają szacunku dla tradycji. Człowiek nie szanujący przeszłości mógłby pewnego dnia przechrzcie Patricka Moore and Co. na jakiegoś Clarka Buffalo and Co. Tego nie ścierpiałby nawet w niebie!

Jak każdy człowiek czynu Mr. Moore miał swoje skryte marzenia. Nie były to pieniądze, wpływy ani kobiety. Pieniędzy miał krocie, wpływami sięgał powyżej przedstawiciela okręgu w Izbie Gmin, na którego kampanię wyborczą wyłożył po cichu niejeden tysiąc funtów, kobiety zaś od kilku dobrych lat mogły bez cienia protestu z jego strony rodzić się z jedną dziurką mniej — te rzeczy nie stanowiły celu jego marzeń. Mr. Patrick spoglądał w przyszłość ze swego własnego punktu widzenia, według którego dziś powstawało wczoraj, jutro dzisiaj i tak dalej. Materialnym dowodem sprawdzalności tej wykładni jest na przykład spożywany dzisiaj chleb wypieczony z wczoraj zebranej mąki, zdrowy sen po solidnie przepracowanym dniu lub cokolwiek innego o tej samej sekwencji — stara filozofia wsiowych ortodoksów protestanckich przeflancowana setki lat temu na twardy grunt irlandzki. Jednak nie wawrzyn filozofa śnił mu się po nocach.

Marzenia jego były konkretniejsze. Za chwilę przyczłapie się tutaj sir Robert Courtney. Zgrzybiały, ledwie powłóczący nogami, Courtney, który lada dzień przewróci się i więcej nie wstanie. Courtney jemu nie wadzi, a mimo to Moore uczynił wszystko, aby go wymazać z pamięci współczesnych. Dlaczego?

Ludzkość ma swoich świętych. W skale Ruhsmore w stanie Colorado Amerykanie wykuli podobizny trzech swoich największych prezydentów, aby pamięć o nich trwała wiecznie. Jeżeli cywilizacja amerykańska będzie się dalej rozwijać na pieniądzu, niedługo wymażą prezydentów, a na ich miejsce wykują biznesmenów. Wówczas ze szczytu Ruhsmore na potomnych spoglądać będą kamienne oblicza Du Ponta, Rockefellera, Forda, Chryslera; z płyty Mont Blanc w Alpach — Rotschilda, Renaulta, a z jego irlandzkiej Corraighe... Aby się tam znaleźć, miał jeszcze dużo do zrobienia. Musiał wymieść z Wyspy wszelkiej maści Courtneyów, zapanować niepodzielnie nad stopami ludów Imperium, rozszerzyć swoje poglądy na cały świat. A jeszcze przedtem zniszczyć tego przeklętego Czecha, Batę!

Do przeprowadzenia tych zamierzeń potrzebował kogoś do pomocy. Peggy wybrała Polaka, trudno, niech będzie Polak. Oby tylko chłop miał wyobraźnię do interesów.

Życie jest ciężkie, ale takie ono jest — stwierdził brutalnie. Potem spojrzał z rozrzewnieniem na fotografię Peggy. Dziewczyna będzie dumna ze swojego ojca. Niech tylko poczeka.

— Sir Robert Courtney! — zaanonsowała sekretarka.

Prezes Moore wyprawił Kendalla bocznymi drzwiami i pospieszył na powitanie miłego gościa.

Miss Kathleen Moore wysłuchała ojca. Rozmowa nie była długa. Drogi papcio miewał na ogół mało spraw, które wymagały kontaktowania się z nią telefonicznie, nie miała mu tego za złe. Była z tego nawet zadowolona. Papcio jest dobry, papcio jest kochany, ale rozmawiać z nim nie umiała. Zresztą praca w licznych organizacjach charytatywnych tak wypełniała jej czas, że na sprawy prywatne już go nie stawało. Odrzekła więc, że cieszy się z wiadomości. I żeby nie zwątpił w jej szczerość, zgodziła się wziąć udział w powitaniu nieoczekiwanego gościa. Ojciec lubił, gdy wszyscy domownicy przeżywali radości Peggy.

Odwiesiła słuchawkę. Rozmowa nie trwała długo, a mimo to wybiła ją z rytmu. Od paru dni czuła się nie najlepiej. Nie było to nic groźnego — ot, zwykła niedyspozycja, tyle że przyprawiająca ją o bezsenność. Stanowczo nie zgadza się z tezą lekarza, do którego wczoraj poszła. Odrzuca ją. Nie przyjmuje do wiadomości. Bezczelność, żeby coś tak naturalnego interpretować w ten sposób! Bolała ją głowa. Od mniej więcej roku ból pojawiał się przed menstruacją, trzymał przez kilka pierwszych dni i znikał, aby znowu pojawić się przed następnym okresem. Właściwie nie można tego nazywać bólem, raczej zawrotami głowy, nieregularnym łomotaniem serca. To i bezsenność — wszystko, lekarz zaś skojarzył to z freudyzmem. Ci panowie sobie pozwalają!

Spojrzała na swoją rozmówczynię. A więc o czym to one mówiły przed telefonem ojca?

Po drugiej stronie stolika, z filiżanką herbaty w ręku, siedziała lady Mason. Przewodnicząca placówki Young Women Christian Association z okręgu Hounslow West. Pofatygowała się osobiście do Kathleen z zaproszeniem na wieczorek dobroczynny na rzecz zbombardowanych rodzin robotniczych. Kathleen uśmiechnęła się wdzięcznie. Lady Mason raczyła być niezwykle uprzejma. Okręg Hounslow West znajduje się tak daleko od city. Przy obecnym braku benzyny dla samochodów prywatnych, zatłoczonych kolejkach i brzydkiej pogodzie zacna lady musiała pokonać ogromne trudności. Zwłaszcza przy jej migrenie.

Uśmiechnęła się jeszcze raz. Lady zasłużyła na wdzięczność. Pomysł zorganizowania wieczorku jest znakomity. Zbombardowane rodziny będą wzruszone.

— Spotka się u nas śmietanka towarzyska Londynu. Mamy zapewniony udział państwa Hutchinson, tych od diamentów z Afryki Południowej, pani Lavendal z Lavendal and Sons, i wiele innych osobistości ze świata przemysłu. Z arystokracji zapowiedzieli przybycie lordostwo Mitchum oraz wicehrabia Pudding. Może zaszczyci nas swoją obecnością księżna Buckingham of Thames... I muszę — szczebiotała lady Mason, która słynęła w londyńskim society z przekonania, że od dwudziestu lat nie przybył jej ani rok — zdradzić pani słodką tajemnicę: wpadnie również sir Crowdon. Ten z prasy... Już dzisiaj możemy być pewne wspaniałej publicity.

To ostatnie oznaczało, że nazajutrz po wieczorku, w rubryce „Zycie towarzyskie” wszystkich dzienników koncernu prasowego sir Crowdona ukażą się obszerne, pełne pikanterii wzmianki o ważniejszych gościach, ich samopoczuciu, cytaty wypowiedzi i dane o wysokości dotacji. Najwyższy w tym roku datek na tego rodzaju imprezach zorganizowanych w obrębie wielkiego Londynu wynosił pięćset gwinei. Dała go małżonka pana

Simonsa, producenta morskich kamizelek ratowniczych, tak zwanych „meawestek”, nadmuchujących się samoczynnie po zetknięciu z wodą do rozmiarów biustu królowej filmu amerykańskiego — aktorki Mae West. ,,Hojny datek pani Simons — pisał uszczypliwie następnego dnia labourzystowski „Daily Herald” — walnie przyczyni się do poprawy samopoczucia sierot wojennych, na potrzeby których został złożony. Odda także zasłużony honor klasie produktu wielce szanownego pana Simonsa, jak i biustowi jego małżonki — przypuszczalnie wzorcowi brytyjskiej wersji kamizelki...”

Niezłe pióro, niezłe, ale nie tylko. Przypomniało ono przy okazji o przynależności państwa Simons do society, a to może zaważyć przy zestawieniu tegorocznych kandydatur do godności szlacheckiej. Jego Królewska Mość Jerzy VI liczy się z ludźmi interesu inaczej niżeli jego ojciec podczas ostatniej wojny.

Kathleen podzielała radość lady Mason.

— Jakże to miło ze strony sir Crowdona. A więc przyjdzie! Jestem pełna uznania.

— Nie jest powiedziane — zaszczebiotała lady — że nie zawita wraz z małżonką. Podobno jego szanowna pani czuje się już dobrze.

— Czyżby rzeczywiście?

Lady Mason początkowo też nie wierzyła. Usunięcie wyrostka robaczkowego u małżonki sir Crowdona odbyło się dość późno. Operacje takie nie należą do łatwych, a już na pewno wywołują komplikacje. Lecz małżonka sir Crowdona okazała się dzielną niewiastą.

— Bez wątpienia, droga miss Kathleen. To absolutny przykład szlachetności i poświęcenia dla bliźnich. Szczególnie dzisiaj, kiedy na świecie jest tyle cierpienia — mówiła lady Mason, która lubiła posługiwać się słowem „szczególnie”.

— O tak, droga lady.

— Szczególnie w Hounslow West. Ta dzielnica została doświadczona szczególnie dotkliwie. Ale ludziom łatwiej cierpieć wśród serdeczności innych ludzi, prawda, miss Kathleen?

— Ponad wszelką wątpliwość.

— A więc pani przyjdzie?

Usta Kathleen złożyły się w wyraz smutku. Przykry nawał obowiązków uniemożliwi jej spotkanie z lordostwem Mitchum, czcigodnym wicehrabią Puddingiem, księżną Buckingham of Thames oraz z sir Crowdonem wraz z jego dzielną małżonką. Usprawiedliwiła się czekiem na... tysiąc gwinei. Jednym pociągnięciem pióra pokonała panią Simons o całą wielkość... datku, naturalnie! Wiedząc nieroztropna, że piersi ma bynajmniej nie mniejsze od pani Simons. Nie zrobiła tego dla zbombardowanych rodzin z Hounslow West, które, według niej, nie różniły się niczym od zbombardowanych rodzin z innych dzielnic Londynu. Również nie uczyniła tego z uwagi na fatygę lady Mason ani ze względu na obiecany udział arystokracji w wieczorku. Zrobiła to dla ojca. „Wszelka działalność charytatywna przyzwyczaja ludzi do nieróbstwa i jako taka powinna być zabroniona!” — głosił ten dzielny człowiek. Może miał rację, Kathleen nie śledziła ludzi zwracających się o pomoc. Samo zwracanie się o czyjąś łaskę jest aktem poniżenia, byłoby nieludzkie pogłębiać je odmową. Tak uważała i na tym kończyła deliberacje na ten temat.

Teraz jednak uczyniła to nie z przesłanek charytatywnych.

Obecność na wieczorku sir Crowdona zapewnia wydarzeniu publicity. Gdyby zjawiła się osobiście i dała tysiąc gwinei, socjalistyczny „Daily Herald” napisałby nazajutrz, że „datek stoi w proporcji do wzrostu zysków pana Patricka Moore na dostawach wojennych”, konserwatywny zaś „Times” przypomniałby, że chodzi tu o „parweniusza Moore”, który oddelegował córkę dla zdyskontowania na żywo oklasków... A tak wywoła sensację. „Panna Moore — napiszą — niemalże anonimowo ofiarowała na nieszczęśliwych tysiąc gwinei!” Sypnąć w Wielkiej Brytanii tysiącem gwinei i nie dać się przy tym sfotografować, to sensacja niebywała, wszak ludzie tutaj są tak skromni... Dzięki temu zostanie to odczytane następująco: „Przeklęci Moorowie najwidoczniej nie są tak przeklęci, jak się uważa”. A jednostki pożyteczne dla gospodarki Imperium zasługują na uwagę.

W taki sposób Kathleen postanowiła przypomnieć drogiego ojczulka ludziom, którzy wywierają wpływ na skład przedstawianej corocznie królowi listy kandydatów do szlachectwa.

Po wyjściu lady poprosiła sekretarkę, aby nikogo do niej nie wpuszczała. Chciała po prostu chwilę być sama.

Trzydzieści trzy lata! O tym przypomniał jej nie lekarz, a telefon ojca. Trzydzieści trzy... Ile to jest dla samotnej kobiety? Dla kobiety nieco pełnej, podobno kształtnej. Ale samej, samej!

Peggy ma o dziesięć lat mniej. Kiedy ona miała lata Peggy,. codziennie grała w tenisa, jeździła po świecie z kompletem rakiet, w walizkach i rozmyślała o swoich przeciwniczkach na korcie. O niczym innym. Gdy miała parę lat więcej, też nie myślała o innych sprawach. To „inne” zaczęło się niedawno. Od kiedy? Właściwie od zabudowania kortów stanowiskami artylerii przeciwlotniczej. Od tego czasu nie może się opędzić od tych myśli, a są. coraz złośliwsze. W tej chwili na przykład żądają, aby wreszcie zrobiła coś ze sobą.

To nieprawda, że ona nie chce. Chce, tylko nie wie, jak się to robi.

Pani Moore czegoś w tym wszystkim nie rozumiała. Najpierw telefonował jej mąż i oznajmił, że wieczorem podejmie w domu gościa. Ponieważ mąż rzadko podejmuje kogokolwiek w domu, domyśliła się, że chodzi tu o jakąś wyjątkowo ważną osobistość. Później rozmawiała z Peggy. Rozmowa, jak zwykle, była nieskładna; Peggy telefonowała z salonu kosmetycznego, najprawdopodobniej z suszarką na głowie, i mówiła o jakimś ważnym gościu. Pani Moore skojarzyła sobie obydwie rozmowy i doszła do wniosku, że córka i mąż mówią o tej samej osobie. Nie rozumiała tylko, dlaczego gość męża jest również ważny dla Peggy, która z reguły nie uznawała gości ojca za swoich gości.

Później telefonowała Suzan, po niej Linda Haevenly, która o gościu Peggy dowiedziała się od Suzan, a jeszcze później Rhoda Dorchester. Rhoda jest oficerem Służby Nasłuchu Przeciwlotniczego. Członkowie tej służby uważają się za coś pokrewnego z kontrwywiadem i w obcowaniu z cywilami okazują to powściągliwością; Rhoda już jako dziecko, jeśli chciała o coś zapytać, nigdy nie stawiała pytania jasno. Ale chodziło jej o to samo, co Suzan i Lindzie. Telefony wbiły panią Moore w zadumę. W ubiegłym miesiącu mąż podejmował obiadem podsekretarza stanu z ministerstwa aprowizacji i pomimo niewątpliwej rangi gościa o wizycie uprzedził tylko kucharkę. Któż może być tym gościem? — zastanawiała się.

Sprawę wyjaśnił, telefon Kathleen.

W pierwszej chwili nowina zasmuciła panią Moore. Całe życie rodzinne obracało się wokół Peggy. Gdy była w domu, słyszało się ją w każdym z dwudziestu pokoi. Rozkapryszone, despotyczne, lecz nad życie ukochane dziecko. Myśl, że ją kiedyś utraci, była dla pani Moore nie do zniesienia. Ale przygotowywała się na to: przecież wszystkie ptaki wylatują z gniazd rodzinnych. Nawet te najbardziej ukochane.

Kathleen wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Wydawała się czymś poruszona, może nawet przygnębiona. Pani Moore nie zadawała córkom pytań. Kathleen od dziecka była zamknięta w sobie; Peggy była jej przeciwieństwem. Gdy miała coś na sercu, dzieliła się tym z całym domem, trzymała wszystkich w napięciu, dopóki nie znalazła ulgi. Często potrafiła być nieznośna, lecz nigdy uciążliwa. Pani Moore przedkładała typy komunikatywne nad zamknięte. Życie składa się ze spraw wielkich i drobiazgów. Sprawy wielkie skupiał wokół siebie mąż i rezerwował je wyłącznie dla siebie, mało o nich wiedziała. Kiedyś zastanawiała się, jak człowiek, który z szuflady nie umie wydobyć koszuli, zapiąć guzika pod szyją ani zawiązać krawata, potrafi sobie radzić z milionowymi interesami i masami ludzi. Peggy jest taka sama: niezaradne dziewczątko w domu — dynamiczna kobieta za drzwiami. Czyżby to już miał nadejść ten dzień? — rozmyślała pani Moore, zapominając, że pytanie to niedawno zadawała sobie w związku z innym mężczyzną.

Na szczęście nie lubiła się zamartwiać wydarzeniami, na które nie miała wpływu.

Udała się do swego saloniku. Irlandki chcą o każdej porze życia być kobietami. Spojrzała krytycznie na własne odbicie w lustrze. Nadwagi — zauważyła słusznie — do wieczora nie zdoła zrzucić w żadnym wypadku, pomóc bezlitosnemu czasowi — tak. Zatelefonowała po kosmetyczkę i masażystkę. Narzeczony Peggy zobaczy, że matka jego wybranki jest też urodziwą kobietą. Wszak mężczyźni, kiedy szukają kandydatki na swoją dozgonną towarzyszkę, zwracają uwagę na trzy rzeczy: pieniądze ojca, język i wygląd matki. Mówią one więcej prawdy o wybrance ich serca aniżeli tysiąc miłosnych zaklęć.

III

Fotele rozłożyste jak morskie muszle porozstawiane wokół misternych stolików, kozetki wkomponowane w zagłębienia ścian, kanapa podobna do ptasiego gniazda ustawiona w centralnym punkcie przestrzennej bawialni i różne inne oryginalne w kształcie meble i elementy dekoracyjne tworzyły dziwnie zharmonizowaną całość. A wszystko wraz ze stonowanymi światłami jakby zostało wymyślone do usypiania.

W oczach Peggy pobłyskiwały ogniki niepewności. Tu przebywała codziennie wiele godzin, ale jeszcze więcej czasu spędzała w innym pokoju. Chwyciła go za rękę i zaprowadziła na górę do swojej sypialni.

— Jak ci się podoba, kochany? — spytała cicho.

Lubicz przyglądał się sypialni z zakłopotaniem. Świat wypruwa z siebie trzewia, całe miasta giną w ciągu jednego dnia, gdy tymczasem w wojennym Londynie... Nigdy nie widział czegoś tak wyrafinowanego. Ale najbardziej uwagę jego przykuwały lalki. Duże, ładne, usadowione na małych fotelikach, jak przechwycone podczas zabawy. Lalki i mnóstwo obrazkowych książek na półkach.

Stojąca przy nim Peggy, w jasnoseledynowej luźnej tunice, przypominała bardziej rzymską westalkę niż współczesną Angielkę.

Uczuł na plecach dotyk jej nerwowych palców.

— Powiedz, kochany.

— Jak w bajce — odrzekł. Nic innego nie przychodziło mu na myśl. W głowie miał pustkę. Stojąc przed ciężkimi drzwiami wystawnego domu Moorów czuł się, jak gdyby pomylił adresy. Czyżby tu — zapytywał siebie — miała mieszkać kobieta poznana w zwykłym wagonie kolejowym? — Jak w bajce — powtórzył.

— Jak w bajce? — podchwyciła Peggy z dziewczęcą radością i oblała się uśmiechem. — Teraz będziesz wiedział, skąd moje myśli płyną do ciebie. Będziesz wiedział, kochany, prawda? — Mówiła cicho, jak gdyby już zasypiała. Niepewność, która przed chwilą przyprawiała jej głos o drżenie, uleciała.

Siadła na brzegu kanapy i przyciągnęła go do siebie. Gorąco obejmowało ją w posiadanie i jak zawsze, gdy znajdowała się w ramionach mężczyzny, bezwolną pchało w otchłań. Zamarła w oczekiwaniu.

— Peggy — Lubicz nie mógł oderwać oczu od lalek przyglądających się im z każdego kąta sypialni. — Musimy iść.

Zamruczała jak kotka i mocniej wtuliła się w niego.

— Musimy zejść na dół! — powiedział dobitnie. — Chciałaś przedstawić mnie rodzicom, swojej siostrze. Lada chwila zjawi się Jim.

Ujął ją silnie pod rękę i poprowadził do wyjścia. Państwo Moore wraz ze starszą córką już czekali. Chwilę później kamerdyner zaanonsował przybycie pana kapitana Jamesa Gerkina.

Wieczór był bezksiężycowy, mżysty. Kapitan James Gerkin wcisnął głowę w kołnierz płaszcza.

„Tutejsi Irlandczycy — myślał — są tak samo wylewni, lubią przechwalać się pieniędzmi jak ich rodacy w Stanach”. Moorowie przypominali mu amerykańskich Irlandczyków pierwszego i drugiego pokolenia, którzy dorobili się fortun. Ale nie we wszystkim byli do nich podobni: w żadnej ze znanych mu rodzin irlandzkich mieszkających w Nowym Orleanie nie spotkał tak pięknych kobiet.

Po każdym jego słowie Kathleen uśmiechała się kącikami ust, a gdy przechwytywał jej spojrzenie, wstydliwie spuszczała oczy.

Pod koniec wieczoru państwo Moore poczuli się zmęczeni... Gdy tylko wyszli, Peggy, nie krępując się towarzystwem, siadła Lubiczowi na kolana i zaczęła go obcałowywać. Kathleen nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zajęła się przyrządzaniem koktajli. Gerkin udał się za nią. W milczeniu przyglądał się, jak menzurką odmierzała alkohol przed wlaniem do miksera. Robiła to niemiłosiernie dokładnie. Brała szkło pod światło i wpatrywała się, jak gdyby przelewała płynne złoto. Wieczorowa suknia odsłaniała jej nagie ramiona, a gdy je podnosiła — zarośnięte pachy. Kathleen przechwyciła jego spojrzenie. Było w nim coś bardzo osobistego, a jednocześnie żenującego. Zostawiła go w barze samego i pobiegła do sypialni. Gerkin czekał na nią długo. Peggy znajdowała się w swoim żywiole. Wlepiała się w Lubicza, obcałowywała go żarłocznie, podczas gdy niepewna siebie Kathleen szamotała się z dylematem: czy kobieta taka jak ona może się podobać mężczyźnie? Stanęła bokiem do lustra i wciągnęła brzuch. Nawet przy swoim nadmiernym samokrytycyzmie nie mogła nic figurze zarzucić. Silne uda tworzyły kształtną całość z rozbudowanymi biodrami; linia talii pięła się łagodnie w górę, aby naraz — jak na barierze nie do sforsowania na wprost — załamywać się pod ciężarem pełnych piersi. Zasłoniła je rękami. „Jim — westchnęła — nie całuj... My się wcale jeszcze nie znamy!...”

Tymczasem kapitan Gerkin myślami przebywał dziesięć tysięcy metrów nad Niemcami. Wracając ostatnio z nalotu na Wuppertal z uszkodzonym statecznikiem bombowca ślubował sobie, że jeżeli doleci do bazy, do końca życia pozostanie uczciwym człowiekiem. Gdy później myśliwce zapaliły mu maszynę, złożył na intencję swego szczęśliwego powrotu do bazy jeszcze szlachetniejsze ślubowanie: nigdy nie zdradzi żony!

Nie chcąc przeszkadzać Peggy, wyniósł się do baru. Wlał do szklanki sporą porcję ginu, Martini, wrzucił kilka kostek lodu i z koktajlem w ręku siadł w fotelu, odwrócony do nich plecami. Dymek z papierosa osmalał mu twarz i rozpływał się nad głową. W którymś z pokojów przebywała Kathleen. Miała jędrne piersi i rozłożyste biodra...

Na jego twarzy pojawił się grymas udręki.

Znad Tamizy doszły ciężkie uderzenia Big Bena. Przystanęli i wsłuchiwali się w tony innych zegarów, zlewające się w majestatyczną serenadę londyńskiej nocy. Liczyli uderzenia.

— Późno — powiedział Lubicz.

— U mnie dopiero jedenasta — poprawił go Gerkin.

— Czuję się straszliwie skołowany — ciągnął Lubicz, chroniąc twarz w kołnierzu płaszcza.

— Czym, u licha? Wszyscy nadskakiwali ci jak księciu z bajki. Stary Moore sprawiał wrażenie, że gdyby to od niego zależało, zostałbyś jego zięciem już dzisiaj, tak samo jego żona; nawet powściągliwa Kathleen zdawała się iść w ich ślady. Masz wszelkie powody do zadowolenia. Peggy jest czarująca. Po prostu czarująca!

— Niesamowicie — przyświadczył głucho Lubicz.

W milczeniu doszli do postoju taksówek.

— Wcale mi się nie spieszy do hotelu — odezwał się Gerkin. — Moja głowa jest też pełna myśli. Zwariowanych. Powinienem je rozpędzić, bo inaczej nic ze snu. Znam pewne miejsce. Nazywa się „Singapore”. Co ty na to?

— Daleko to stąd? — spytał Lubicz.

Karta dań informowała, że obsługa w tym lokalu jest rdzennie indonezyjsko-indochińska, kelnerzy pochodzą z Medanu i Padangu na Sumatrze, kucharze z Dżakarty, orkiestra — z Kuala Lumpur. Na końcu listy dań i napojów dyrekcja „Singapore” życzyła Szanownym Gościom przyjemnej zabawy.

Gerkin odłożył kartę bez zaglądania do środka.

— Butelkę szkockiej, proszę.

— Az dań, panie kapitanie?

— Syfon angielskiej wody sodowej i dużo lodu, dziękuję.

Na lotnisku o tej porze można grać w pokera, wałęsać się poi barakach albo spać. Przeklęte lotnisko! W Nowym Orleanie w tej chwili jest popołudnie. Za godzinę na ulice wysypią się tysiące ludzi z biur, zakładów pracy. Nad brzegami Missisipi przerwie się załadunek statków i barek pszenicą. Kiedy słońce ochłonie, znad oceanu powieje ożywioną bryzą. Taki jest Nowy Orlean. Kochany. Na jednej z ulic mieści się biały dom okolony palmami, krzewami kwiatów i zieleni. Z werandy wybiegają dwie małe dziewczynki, za nimi wysoka, zgrabna kobieta...

Podniósł szklankę i wypił do dna. Bzdurne marzenie! Nic nie rozkleja mężczyzny tak jak grzebanie się w obrazkach z dziećmi i kobietą. Zwłaszcza kiedy maleństwa są rozkosznymi dziewczynkami, a kobieta nazywa się Marion Gerkin. Napełnił szklanki na nowo.

Z głębi sali podpatrywały ich dwie Amerykanki — biała i czarna. Biała obrała sobie za cel Gerkina, czarna szeptała jej coś do ucha; były wyraźnie znudzone towarzystwem przy stole.

— Wojna jest wojną — tłumaczył towarzysz białej, kanadyjski porucznik angielskiemu majorowi. — Nikt nie powiedział, że jest mi lekko, możesz mi wierzyć. Ale też nikt nie orzekł, żeby przez tę imprezę ludzie przestali żyć swoimi problemami. W każdym bądź razie nie w Kanadzie! — Rozluźnił krawat. — Jak dla mnie — ciągnął z przegraną miną — rzecz się niebezpiecznie przedłuża. Spółka adwokacka, w której praktykowałem, pisze, że jeżeli do połowy przyszłego roku nie wrócę, może mieć trudności ze znalezieniem dla mnie miejsca. Co ty na to, Archie?

Anglik pokręcił smętnie głową.

— To przykre — bąknął.

— Cholernie! Prowadzimy interesy Wacuum Oil of Columbia. Faceci od czterech lat węszyli za ropą w Ziemi Baffina — to zupełnie wysoko na północnym wschodzie Kanady, kraina lodów i fok, nikt nie dałby za nią złamanego centa. I wyobraź sobie, że się dowąchali.

— Hm, to przyjemnie.

— Ale nie dla mnie.

Między stolikami kręciła się Malajka, sprzedawczyni kwiatów w kusej spódniczce. Kanadyjczyk przywołał ją. Jego brytyjski kolega wybrał z koszyka dwie wiązanki. Kanadyjczyk widział rzecz inaczej: wiązanki wręczył Malajce, a towarzyszkom ofiarował cały kosz. Potem wetknął dziewczynie pod stanik pięćdziesiąt dolarów.

— Nie psuj nam obyczajów — obruszył się Anglik. — Pięćdziesiąt dolarów to połowa mojego miesięcznego żołdu.

Dziewczyna zgrabnie ominęła chętnych do poklepania jej tyłka i z pustym koszem na głowie odeszła. Jednym z taksujących ją był szczupły jak tyka australijski porucznik. Kiedy kwiaciarka zniknęła, powiedział do swego nowozelandzkiego kolegi:

— Z tą azjatycką obsługą nie oszukują: to jest Malajka! Jeszcze pół roku temu służyłem pod brygadierem Wingate w Birmie. Mieliśmy tam porządną zabawę z Japońcami, coś zupełnie innego niż wasze zasrane uganianie się po Afryce za Rommlem. Oni panowali nad liniami komunikacyjnymi i wybrzeżem, myśmy buszowali w dżungli. Najcholerniejszej dżungli świata. Żeby ich stamtąd wykopcić...

— Ale co to ma wspólnego z Malajką?

— Właśnie mówię. Żeby ich stamtąd wykopcić, musieliśmy odciąć im dostawy i zdezorganizować zaplecze. Piekielny kraj ta Birma, więc żeby to osiągnąć, Wingate wprzągł w sprawę tubylców znad Irawadi. Przyjrzyj się dobrze jej udom i szczupłym łydkom... Rzuć okiem na jej fantastycznie — przy tym wzroście — sklepione dupsko... Birmanki są takie. A jak się tną!

Orkiestra z Kuala Lumpur zaczęła „Lili Marlen”. Na sali zerwały się gwizdy i oklaski. Kiedy Marlena Dietrich pierwszy raz zaśpiewała tę piosenkę, połowa Ameryki okrzyczała utwór sentymentalnym mydłem, druga połowa — szlagierem roku. Blondynka zostawiła wciąż zagadanego Kanadyjczyka i ruszyła prosić do tańca Gerkina. Jej czarna koleżanka uśmiechnęła się niezdecydowanie. W stanie Oklahoma, skąd pochodzi, nigdy by nie weszła do lokalu dla białych. Ale Oklahomę oddziela od Londynu pięć tysięcy mil i trzysta lat istnienia Imperium Brytyjskiego, które by się nie ostało tak długo, gdyby opierało się na porządkach oklahomskich.

Murzynka zdecydowała się też na akcję.

— Zatańczymy? — spytała Lubicza wzrokiem.

Wyszła z łazienki i zaczęła się ubierać. Zbierając z podłogi bieliznę, spoglądała na śpiącego Lubicza. Na koniec ukarminowała wargi i posyłając mu od drzwi całusa, cicho zamknęła je za sobą.!

Chwilę leżał w bezruchu i nasłuchiwał. Kiedy kroki ucichły, wstał z łóżka i powlókł się do syfonu z wodą sodową. Czuł się? skrajnie wyczerpany.

O dziewiątej zatelefonował recepcjonista.

— Porucznik Lubicz?... Tak?... — upewniał się. — W drodze do pana jest pewna pani, dziękuję.

W chwilę później w drzwiach ukazała się Peggy. Oszołomionemu Lubiczowi rzuciła się na szyję i ledwie przytomnego pchnęła na łóżko. Pod futrem była prawie naga.

— Nie mogłam się ciebie doczekać — mówiła mdlejącym głosem. — Oh, darling, gdybyś wiedział, ile od wczoraj wycierpiałam!

RODZINNY DOM

Wrzuciła do pieca płachtę gazety, resztę drewienek i nie widząc w kuchni niczego do podtrzymywania ognia, wyrwała z tasaka obluźniony trzonek. W piwnicy leżało pocięte drewno, ale trzeba było biec po nie przez podwórze, tarmosić się z zardzewiałą, zacinającą się kłódką — nie, teraz by tego nie zrobiła. Nie chciała tracić syna z oczu ani na chwilę.

Położyła trzonek do ognia, zatrzasnęła drzwiczki od paleniska i otworzyła popielnik.

— Zaraz nagrzeję ci wody, chłopaku — zawołała podniecona. — Jest tylko zimna.

Odgłos jej mrówczej krzątaniny w ciasnej kuchni, przestawianie jednych garnków z pieca do komory, innych z komory na piec, trzaskanie drzwiami od szafy, bulgot przelewanej wody z wiadra do naczyń grały w uszach Juliana najmilszą muzyką. Oderwał wzrok od obrazu Boskiej Rodzicielki, wiszącego nad parą zeszłowiecznych łóżek, przystawionych do siebie, i spojrzał na matkę. Kiedy był mały, każdego wieczoru i rana klękał przed nim i powtarzał za nią modlitwę. Boska Rodzicielka nic się od tamtych dni nie zmieniła. Twarz nie wiadomo czemu miała straszliwie smutną, bez wyrazu; takie samo było Dzieciątko, które trzymała na ręku. Jego matka tymczasem zmieniła się. Szczególnie zmieniła się od czasu, kiedy opuścił dom.

W resztce popołudnia, słabo radząc sobie w ciemności izby, krzątała się stara kobieta. Stara? Ile mogła mieć lat? — czterdzieści! Z plecami zgiętymi w kabłąk od wiecznego chechłania w baliach, z reumatycznie nabrzmiałymi knykciami i pożółkłą twarzą niczym nie przypominała ładnej dziewczyny, która witała każdego z zawieszonej naprzeciwko świętego obrazu dużej fotografii.

— Mówiłem mamie, że nie potrzeba — odrzekł — ale mama zawsze po swojemu. Umyję się w zimnej, i już. Nic mi nie będzie.

Borowa wybiegła z kuchni. Stał wysoki prawie pod sufit, wymizerowany, ale cały. Taki, jakiego sobie wymodliła. Najchętniej obłapałaby go rękami i już nie wypuściła z domu. Tak by zrobiła, gdyby mogła decydować o jego życiu.

— Ach, gadasz, chłopaku! — żachnęła się. — Jak nie ma ciepłej, to jasne, że trzeba w zimnej. Ale przecież jesteś w domu. Umyjesz się w ciepłej, to i będziesz się czuł ciepło. A potem najesz się do syta i pośpisz trochę. Jesteś na pewno zmęczony. Taki świat drogi z tego Hameln. — Odważyła się na zrobienie kroku do przodu. — No, powiedz, Julku, czy to nie świat drogi? — I zaraz radośnie: — Boże mój, nikt nie wie o twoim przyjeździe! Jak,dziewczyny wrócą z pracy, to oszaleją z uciechy. Oszaleją. Ale najpierw wymyjesz się, najesz i wyśpisz trochę, a ja tymczasem...

Urwała zakłopotana.

— Ach, nic — zakończyła i podreptała do pieca.

Julian poszedł za nią do kuchennych drzwi.

— Co mama tymczasem?

— Nic, chłopaku. — Już była zajęta dmuchaniem w ogień. — Zaraz się zapali... Zaraz... A może jednak polecę po trochę drewna, bo ten trzonek...

Chwyciła kosz i chciała go wyminąć, lecz nie usunął się z przejścia.