Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Przy nim wszystko przestało się liczyć. Był uwodzicielski i seksowny. Był też przyzwyczajony do podziwu oraz posłuszeństwa okazywanych mu na każdym kroku. Był niebezpiecznym gangsterem i właśnie został jej pacjentem.
Jedna decyzja może zmienić całe nasze życie. Niewinnie rzucone spojrzenie, przypadkowy dotyk, zauważony na ulicy mężczyzna albo – jak w przypadku Luizy – niespodziewany pacjent.
To on przywrócił jej radość życia, rozpalił płomień pożądania, otworzył na nowe doznania i jak nikt przedtem, otoczył opieką. To dzięki niemu dowiedziała się kim naprawdę jest. A może jedynie próbowała być taką kobietą, jakiej on pragnął?
Luiza szybko i na własnej skórze przekonała się, że świat nielegalnych interesów, to rzeczywistość, w której nie można ufać nawet najbliższym. Wielkie pieniądze niemal zawsze idą w parze z wielkim rozczarowaniem. Kula przeszywająca jej serce może i nie była prawdziwa, ale powodowała prawdziwy ból. Tą kulą okazał się być on. Leo. Mężczyzna, który miał być tym jedynym i którego kochała do szaleństwa...
J.C. Green serwuje czytelnikom emocjonalny rollercoaster. Historia miłosna i pożądanie przeplatają się z mrocznymi sekretami z przeszłości. Takiego romansu mafijnego, z taką ilością adrenaliny i testosteronu jeszcze nie było! „Ukochany pacjent” to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanek grzesznych książek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Data ważności licencji: 5/4/2026
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko
Redakcja: Katarzyna Górska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kostrzewska
Fotografia na okładce:
© christianbuehner/Unsplash.com
© for the text by J.C. Green
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1649-0
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Czasem jedna chwila, jedna zła lub pochopna decyzja zmienia całe nasze życie. Niewinnie rzucone spojrzenie, przypadkowy dotyk, zauważony na ulicy mężczyzna lub, jak w moim przypadku, niespodziewany pacjent.
Kula przeszywająca moje serce może nie jest prawdziwa, lecz zadaje ból. Tą kulą jest on. Mężczyzna, który przywrócił mi radość życia, wynagrodził gorycz porażki. Mężczyzna, który rozpalił we mnie płomień pożądania, otworzył świat nowych doznań, otoczył opieką i mi pomógł. Dzięki niemu dowiedziałam się, jaka naprawdę jestem. A może tylko próbowałam stać się taką kobietą, jakiej pragnął?
Poznałam też niewyobrażalny ból i smak upokorzenia. Zdradził mnie człowiek, którego kochałam do szaleństwa, o którym myślałam, że jest tym jedynym, że spędzę z nim resztę życia. Jak mogłam się tak pomylić… Odkryłam też jednak w mojej duszy mroczne zakamarki, bo potrafiłam się zemścić. I się tego nie wstydzę.
A teraz sklejam roztrzaskane na kawałki serce. Próbuję się odnaleźć. Zapomnieć. Nauczyć się żyć na nowo.
Chcecie wiedzieć, jak to wszystko się zaczęło?
Teraz wydaje mi się, że szczęście, zwykłe, spokojne szczęście, jest dla mnie ważniejsze niż płomienna, szalona miłość, w której można się zatracić. Bo możemy kochać i być w tej miłości nieszczęśliwi. Werter zakochał się bez pamięci i bez wzajemności w kobiecie starszej od siebie i popełnił samobójstwo. Ukochana Kordiana również była od niego starsza, wyśmiała go, on próbował się zabić, lecz chybił. W literaturze jest mnóstwo takich przypadków, lecz niczego nas one nie uczą. Wciąż się zakochujemy, najczęściej w kimś niewłaściwym, a potem cierpimy.
Gdy byłam dzieckiem, zawsze chodziłam z uśmiechem od ucha do ucha, nawet kiedy coś sobie zrobiłam. Moim światem był ogród przy naszym domu w Komorowie. Znikałam w nim na całe dnie, byłam trochę dzika, ale beztroska. Im jednak robiłam się starsza, tym częściej nadciągały ciemne chmury. Bywały dni, że zamykałam się w pokoju i nie odzywałam do nikogo przez parę dni. W liceum zupełnie się pogubiłam, przestałam się uczyć, wagarowałam, zmieniałam chłopaków, lecz wciąż nie mogłam spotkać tego jedynego właściwego.
Potem jakoś się ogarnęłam, głównie dzięki tacie. Najpierw dawał mi wolność, lecz kiedy wszystko zaczęło się psuć, wkroczył stanowczo, postawił warunki i nakreślił granice. A ja mu uwierzyłam, bo wiedziałam, że jest moim przyjacielem. A matka? Matka odeszła, gdy miałam trzy lata. W ogóle jej nie pamiętam. Tata niewiele mi o niej opowiadał, a ja nie pytałam. Czasem zazdrościłam koleżankom, że mają mamy, jednak to nie spędzało mi snu z powiek.
To dzięki tacie poszłam na studia i już nie miałam czasu się dołować. Medycyna to nie przelewki, miałam jednak dobre oceny, poświęcałam się tylko nauce. No dobrze, byłam kujonką. W ogóle wtedy już nie przypominałam imprezującej i znerwicowanej licealistki. Wreszcie zostałam chirurgiem, zaczęłam pracować w szpitalu w Pruszkowie i kochałam to, co robiłam. Powinnam się z tego cieszyć, być szczęśliwa, lecz czułam pustkę. Zapełnił ją dopiero Gabriel, od ponad roku mój mąż.
Dopóki go nie spotkałam, nie wiedziałam, co to właściwie jest seks. Owszem, bzykałam się z chłopakami, ale było to byle jakie, pospieszne, niechlujne – w kiblu na imprezach, u mnie w pokoju, zanim tata wrócił z pracy… A Gabriel pokazał mi nową mnie, odkryłam własne ciało, uwierzyłam, że jestem piękna, dowiedziałam się, że mogę mówić o swoich pragnieniach.
Gabriel był moim pacjentem.
Miałam dyżur, noc była wyjątkowo spokojna, więc mogłam trochę się przespać. Koło północy przyszła jednak pielęgniarka z izby przyjęć i poprosiła, żebym zeszła na dół. Przemyłam twarz zimną wodą, doprowadziłam się do porządku i zbiegłam na parter. W gabinecie zobaczyłam… księcia z bajki. Nie przesadzam! Miał gęste, brązowe, lekko wijące się włosy, dwudniowy zarost i niebieskie oczy, w których od razu utonęłam. Stałam w drzwiach i wpatrywałam się w niego przez chwilę, musiałam jednak szybko się otrząsnąć, bo mężczyzna miał głęboką ranę na przedramieniu. Widać było, że go boli, on jednak również się we mnie wpatrywał, a nawet spróbował lekko się uśmiechnąć.
– Och, widzę, że anioł do mnie przyleciał – powiedział.
– Niech pan nie przesadza – odrzekłam i chyba lekko się zarumieniłam. – Zobaczmy, co tu mamy… – Założyłam rękawiczki i zaczęłam oglądać ranę. Rzeczywiście była dość głęboka, zadana jakimś ostrym narzędziem. – Gdzie się pan tak urządził? – spytałam, podnosząc na niego wzrok.
– Wie pani, taka praca…
– Jakaż to praca? – zainteresowałam się.
– Jestem policjantem. Takie rzeczy się zdarzają.
– No to trzeba będzie szyć – oznajmiłam. – Ale niczego pan nie poczuje, obiecuję.
– Niech boli, bylebym mógł na panią patrzeć – odrzekł, a pode mną ugięły się nogi.
A potem umówiliśmy się na kawę. Choć właściwie nie mieliśmy ochoty żadnej pić i nawet jej nie zamówiliśmy, bo mieliśmy ochotę wyłącznie na siebie. Jakoś tak się dziwnie złożyło, że kawiarnia znajdowała się niedaleko kawalerki, którą wynajmował Gabriel. Już w przedpokoju zaczęliśmy zdzierać z siebie ubrania, chciałam go już, natychmiast, całego, lecz on nagle zwolnił. Oderwał się ode mnie i zaczął mi się przyglądać, po czym wziął mnie na ręce, zaniósł na łóżko i zaczął powoli rozbierać. Myślałam, że oszaleję, chciałam jak najszybciej mieć go w sobie, chciałam, żeby to już się stało… Gdy byłam zupełnie naga, a moje ubrania leżały w kątach pokoju, pozwolił, bym i ja go rozebrała. I choć miał potężną erekcję, pieścił mnie czule przez długie minuty. Płonęłam. Wszedł we mnie w ostatniej chwili, kiedy myślałam, że z pożądania stracę przytomność. Orgazm zalał mnie potężną falą, a gardłowy, głęboki jęk Gabriela podniecał mnie i jednocześnie rozczulał. I gdy po wszystkim leżeliśmy spoceni, wpatrując się w siebie z uśmiechem, poczuliśmy, że nie możemy bez siebie żyć.
Chodziliśmy ze sobą przez rok. Kochaliśmy się jak szaleni na materacu w jego kawalerce, a kiedy już poznał mojego tatę, weekendy spędzaliśmy u mnie. A potem postanowiliśmy wziąć ślub, choć ja mogłabym zostać jego żoną już po tamtej pierwszej nocy. Wesele było jak z bajki. W majowy dzień, w naszym ogrodzie w Komorowie.
To dzięki Gabrielowi osiągnęłam pełnię szczęścia. Tak mi się przynajmniej wydawało. Był czuły, troskliwy, niesamowity w łóżku… Lecz nic nie trwa wiecznie. Ból, strach i ogromne poczucie winy to teraz stali goście w moim życiu. Staram się to zmienić, jednak to bardzo trudne. Mam wrażenie, że pewien rozdział został zamknięty na zawsze, że nie uda się wrócić do tego, co było. Za dnia wszystko wydaje się w porządku, jestem uśmiechnięta, nadchodzi jednak noc i straszne wspomnienia wracają.
– Jak się dziś czujesz? – pytam, gdy wychodzę z łazienki umalowana i ubrana w dżinsy oraz białą koszulę.
– Lepiej niż wczoraj, skarbie. A gdy ty jesteś obok, ból znika.
Uśmiecham się, siadam Gabrielowi na kolanach, on unosi moją dłoń do ust i składa na niej pocałunek, a ja się rumienię. Gabriel jest mistrzem czułych gestów. Na początku naszej znajomości peszyłam się, gdy okazywał mi czułość, kupował kwiaty czy podawał śniadanie do łóżka, po jakimś czasie jednak przywykłam i to uwielbiałam, choć wciąż, nie wiem dlaczego, czuję się trochę onieśmielona.
– Muszę już iść do pracy – mówię, lecz on nie chce mnie puścić. Jedną ręką obejmuje mnie w pasie, a drugą zaczyna rozpinać bluzkę… Mam ochotę usiąść na nim okrakiem i kochać się powoli, długo, leniwie… ale zamiast tego całuję go przeciągle i namiętnie, zsuwam się z jego kolan i grożę mu palcem.
– Masz tu na mnie grzecznie czekać!
– Jakbym miał inne wyjście… – mamrocze Gabriel pod nosem.
Nie ma. Bo jest przykuty do wózka i do mnie. Rok temu, niedługo po naszym ślubie, został postrzelony. Kula naruszyła rdzeń kręgowy, wskutek czego mój dzielny policjant jest sparaliżowany od pasa w dół, na szczęście pozostał mężczyzną. Pierwsze miesiące po postrzale były trudne. Załamał się, milczał całymi godzinami, nie chciał ćwiczyć, wpadł w depresję. A ja, dzielna pani chirurg, a nie potrafiłam go wyleczyć, pocieszyć, pomóc, bo też byłam zrozpaczona. Mieliśmy tyle pięknych planów. Dzień w dzień, noc w noc zmagałam się z poczuciem winy, ze świadomością, że to przeze mnie osoba, którą kocham najbardziej na świecie, jest nieszczęśliwa. Kiedyś Gabriel wracał po służbie pełen energii i nim jeszcze przestąpił próg domu, wręczał mi bukiet róż, śmieszny prezent, a czasem tylko piękne, lśniące jabłko. A teraz gasł przytłoczony nieszczęściem. I ja też. Gdybym go wtedy posłuchała… Ach, nieważne. Nie cofniemy czasu.
Dyżur w szpitalu mijał znośnie, choć przywieziono nam trzech mężczyzn z ranami postrzałowymi. W mieście musiało się dziać. Ciekawe tylko co? Napad na bank, na jubilera czy zwykła policyjna obława? Za każdym razem, gdy do mojego szpitala przywożą ewidentnie niegrzecznych chłopców, zastanawiam się, co takiego zrobili i dlaczego trafiali w moje ręce. Zawsze towarzyszy im policyjna eskorta. Jeśli rana wymaga tylko zszycia i opatrzenia, zabiera ich radiowóz, jeżeli muszą zostać w szpitalu, pilnują ich policjanci.
Koło dziewiętnastej, gdy jadłam kolację, zawibrował mój telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i od razu wiedziałam, że ta noc będzie ciekawa. Ponieważ w pokoju lekarskim siedziała druga lekarka, moja koleżanka Ala, poszłam porozmawiać do holu.
– Potrzebuję twojej pomocy – powiedział męski głos, tak bardzo znajomy. Ani „dobry wieczór”, ani „pocałuj mnie w dupę”.
– Co się stało?
– Postrzał w nogę, bardzo krwawi. Przyjedź.
– Nie mogę, mam dyżur. Nikt mnie nie wypuści z pracy.
– Wymyśl coś. Zaraz podjedzie samochód – rzucił i się rozłączył.
Zastanawiałam się gorączkowo, co robić. Obchód już był, z żadnym pacjentem nie działo się nic poważnego. Zajrzałam na izbę przyjęć – pusto. Na ostrym dyżurze sytuacja się uspokoiła, więc wiedziałam, że nie będę potrzebna. Wróciłam do pokoju lekarskiego. Ala właśnie usiadła przy biurku i zamierzała uzupełniać dokumentację.
– Ala, nic się nie dzieje, a dzwonił Gabriel i mówił, że go strasznie boli. Pojadę dać mu zastrzyk. Migiem obrócę.
Wiedziałam, że bezwstydnie wykorzystuję swoją pozycję żony bohaterskiego policjanta.
– Pewnie, jedź. Na razie jest spokój. Jak będziesz wracała, kup mi latte w Starbucksie. Od rana marzę o latte!
– Przywiozę ci kawę! I ciasteczko.
Zdjęłam fartuch i zanim wrzuciłam telefon do torebki, wyłączyłam go. Gabriel na pewno będzie do mnie wydzwaniał, bo zawsze, kiedy jestem na dyżurze, co kilka godzin gadamy – opowiadam mu, kogo przywieźli i co się dzieje. Wiem, że tego potrzebuje, że chce czuć się częścią mojego życia.
Jednak w tej chwili musiałam być skupiona. Stwierdziłam, że potem coś wymyślę.
Jak zwykle w takich sytuacjach pod szpitalem czekał na mnie czarny jak noc samochód z przyciemnianymi szybami. Usiadłam z tyłu.
– Jak poważna jest sprawa? – spytałam tego samego kierowcę co zawsze. Spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczyłam jego szare oczy.
– Bardzo poważna, pani doktor – odpowiedział lodowatym tonem. No tak, dlaczego miałoby być inaczej, pomyślałam.
Drogi do willi mojego przyjaciela nie pokonywałam tego wieczoru po raz pierwszy. Żeby się tam dostać, trzeba przejechać na drugą stronę Wisły.
Z Markiem znamy się od dziecka. Nasze domy stały po przeciwnych stronach ulicy, bawiliśmy się razem u nas w ogrodzie albo po prostu na chodniku, często jadałam u niego obiady albo odrabiałam lekcje, gdy tata musiał zostać dłużej w pracy. Mama Marka, pani Maria – troskliwa i zawsze gotowa mnie wysłuchać – właściwie zastępowała mi matkę. Marek co prawda był dwa lata starszy ode mnie, ale od pewnego momentu chodziliśmy do jednej klasy, bo dwa razy zimował. Byliśmy niemal jak rodzeństwo i, co dziwne, nie zaczęliśmy ze sobą chodzić. W pewnym momencie się w nim durzyłam, imponował mi, lecz on trzymał się na dystans, jakby chciał mnie przed czymś chronić. Spędzaliśmy jednak razem dużo czasu i nie wiem, jak mogłam nie zauważyć, czym zaczął się zajmować już jako nastolatek. Dilował, wymuszał haracze, zadawał się z niebezpiecznymi ludźmi i sam stał się niebezpieczny. Nie udało mu się dociągnąć do matury, choć był piekielnie inteligentny i oczytany. Z początku próbowałam z nim rozmawiać, groziłam, że jeśli nie weźmie się za siebie, to z naszą przyjaźnią koniec, on jednak zbywał moje gadanie uśmieszkiem, jakby chciał powiedzieć: „Co ty tam, mała, wiesz”. Nie mam pojęcia, jakim cudem unikał więzienia.
Dość szybko dorobił się sporego majątku i przeniósł razem z matką do willi po drugiej stronie Warszawy przypominającej pałac. Od tamtej pory ich dom stał pusty, opiekował się nim mój tata.
Marek nosił drogie garnitury, otaczał go tłum kobiet, ale mimo to wciąż pozostał Markiem, moim dobrym przyjacielem, na którego mogłam liczyć w trudnych chwilach. A on na mnie. Gdy więc coś poszło nie tak i potrzebny był lekarz, dzwonił do mnie. A ja spieszyłam na każde jego zawołanie i właściwie mi to nie przeszkadzało, bo o tym, co robi, staram się wiedzieć jak najmniej. Poza tym dobrze płacił. Lubiłam też myśleć, że gdy będzie mi coś zagrażało, wyśle swoich ludzi i zrobią porządek, choć takie rzeczy dzieją się raczej na filmach. Odnosiłam jednak wrażenie, że ci wytatuowani faceci z grubymi karkami, którzy dla niego pracowali i których od czasu do czasu składałam do kupy, szanowali mnie i czuli przede mną respekt. Wiadomo, pani doktor.
Marek to dobry człowiek, tylko nie miał szczęścia do kobiet. Ciągnęło go do zdzirowatych lasek, takie też na niego polowały, bo jest dobrą partią. Teraz wziął na celownik – a może ona jego – moją przyrodnią siostrę, a ja miałam nadzieję, że dziewczyna tak go wkurzy, że ją zabije albo przynajmniej rzuci i upokorzy. Karolina jest córką mojej matki, ojciec nieznany, leci na kasę i ma w dupie innych. Pamiętam dzień, gdy poznałam moją matkę. Karolinę dostałam w pakiecie.
To było w moje osiemnaste urodziny. Tata postanowił, że jestem już na tyle dorosła, że mogę poznać tajemnice przeszłości. Impreza trwała w najlepsze, gdy ktoś zadzwonił do drzwi i w progu stanęła kobieta po pięćdziesiątce wyglądająca jak przechodzona dziwka. Miała tlenione włosy z ciemnymi odrostami, czerwona sukienka z dekoltem opinała wałki tłuszczu, które próbował zasłonić przykusy żakiet w panterkę. Całości dopełniały duże złote kolczyki i torebka na łańcuszku z wielkim emblematem Chanel. Wszystko to kosztowało mnóstwo kasy, jednak stylizacja sprawiała wrażenie tandetnej i wyzywającej. Gościowi towarzyszyła dziewczyna, która, choć młodsza ode mnie, również wyglądała na pannę lekkich obyczajów. Była jakby miniaturą tej starszej, choć nieco lepiej ubraną. Okazało się, że to moja matka i przyrodnia siostra. Nie wiem, na co ona i tata liczyli. Że się ucieszę? Rozpłaczę? Pisnę „mamusiu!” i rzucę jej się w ramiona? Zamknęłam im drzwi przed nosem i krzyknęłam, żeby spieprzały. Reszty wieczoru nie pamiętam, bo się upiłam.
Gabriel nie lubi Marka – Maria, jak go pogardliwie nazywa, bo mówi, że kojarzy mu się z mafiozem. Gdyby tylko wiedział… Z początku był o niego zazdrosny i wiele razy musiałam się zaklinać, że nic nas nie łączyło i nie łączy. Staram się mu o nim za dużo nie opowiadać, po prostu w małżeńskich rozmowach nie poruszamy tematu mojego przyjaciela i jego podejrzanych spraw. No ale Gabriel jest policjantem, więc i tak coś wie, choć na razie jakoś nie udało mu się znaleźć na Marka odpowiedniego paragrafu.
– Pani doktor, jesteśmy – oznajmił kierowca, wyrywając mnie z zamyślenia.
Pomógł mi wysiąść z samochodu i puścił mnie przodem, a ja weszłam przez masywne drzwi do wyłożonego ciemnym drewnem wielkiego holu, po czym skierowałam się prosto do piwnicy. Drogę znałam na pamięć. Z dołu dochodziły podniesione męskie głosy. Długim, słabo oświetlonym korytarzem dotarłam przed metalowe drzwi.
W pomieszczeniu, które wcale nie przypominało piwnicy, a raczej salon, bo leżał tam dywan, stały kanapy, biurko i barek, było kilku facetów. Gdy weszłam, wszyscy zlustrowali mnie od stóp do głów. Niektórych z nich nigdy przedtem nie widziałam.
– Nareszcie. – Marek podszedł i pocałował mnie w czoło. Zupełnie jak don Corleone, pomyślałam. – Tak jak zawsze wszystko, co jest ci potrzebne, znajdziesz w tym pudle. – Uśmiechnął się. – Panowie, wychodzimy. Dajmy pani doktor spokojnie pracować.
– Czekaj – zawołałam. – Potrzebuję jednego lub dwóch. – Wskazałam głową osiłków. – Ktoś musi mi podawać narzędzia i go przytrzymać, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Dobra. Czarny i Biały zostają, reszta wychodzi – zarządził Marek.
Wszyscy ruszyli z ociąganiem do drzwi, tylko wysoki barczysty mężczyzna, zanim opuścił piwnicę, spojrzał na mnie groźnie. Potem podszedł, położył wytatuowaną dłoń na moim ramieniu i powiedział tak cicho, że Marek, który był już na korytarzu, go nie usłyszał:
– Jeśli on nie przeżyje, laleczko, to marny twój los.
Wyszedł, a ja zamknęłam oczy i policzyłam szybko do dziesięciu. W co ty mnie wpakowałeś, przyjacielu? – pomyślałam.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ranny mężczyzna leżał na stole, na którym położono materac nakryty czystym prześcieradłem. Spojrzałam na jego twarz i zamarłam. Był najpiękniejszym facetem, jakiego widziałam w życiu. Ciemne, prawie czarne, lekko wijące się włosy, blada cera, długie rzęsy, pełne usta, kilkudniowy zarost, wyraźnie zarysowane kości policzkowe… Był trochę podobny do Gabriela, lecz o wiele bardziej męski, no i ta klata. Nie miał na sobie koszuli i mogłam podziwiać do woli jego umięśniony brzuch. Po lewej stronie piersi widniało wytatuowane serce.
Był nieprzytomny, nie wiedziałam jednak, czy z bólu, czy dlatego, że go czymś nafaszerowali. Spodnie po lewej stronie, na wysokości uda, były przesiąknięte krwią.
– Zdejmijcie mu spodnie – poleciłam, lecz moich dwóch pomagierów robiło to tak niezdarnie, że sama musiałam się tym zająć. Gdy ranny był już tylko w jedwabnych bokserkach… musiałam głęboko odetchnąć. No cóż, tylko pogratulować jego kobiecie.
Zdjęłam z uda prowizoryczny opatrunek i obejrzałam ranę. Ktoś go postrzelił. Z pomocą osiłków przekręciłam go lekko na bok i zobaczyłam, że nie ma rany wylotowej. Fatalnie, bo kula utkwiła blisko nerwu. Uznałam, że ten człowiek musiał mieć coś wspólnego z facetami, których przywieziono dzisiaj do szpitala.
Zdezynfekowałam ręce i narzędzia, które dostarczono w metalowym pudle. Kiedyś sporządziłam ich listę, a także środków opatrunkowych i leków, a Marek kupił wszystko, po czym po każdym zabiegu uzupełniał zestaw według moich wskazówek.
Starałam się zebrać myśli, układając wszystko, co potrzebne, na stoliku na kółkach.
– Słuchajcie mnie uważnie – zwróciłam się do byczków. – Powoli i delikatnie połóżcie go na środku materaca, żeby było mu wygodnie. Przysuńcie stolik, na którym leżą narzędzia. – Ranny był nieprzytomny, ale na wszelki wypadek podałam mu coś na uspokojenie. Ostrzyknęłam ranę środkiem znieczulającym, oczyściłam ją i zdezynfekowałam, po czym bardzo ostrożnie, by nie naruszyć nerwu, wyjęłam pocisk i sprawdziłam, czy nie narobił więcej szkód. Następnie zszyłam całość i zaaplikowałam dożylnie środki przeciwbólowe. Pomoc drągali nie była mi potrzebna. Stali obok i wpatrywali się jak zahipnotyzowani w to, co robię.
– Dlaczego Czarny i Biały, hmm? – zagadnęłam, zakładając opatrunek, by rozładować nieco napięcie.
– Proste, ja mam blond włosy, a on czarne – odrzekł Biały.
– No tak, proste. Naturalny kolor czy fryzjerka zjebała robotę? – Włosy Białego przypominały makaron z chińskiej zupki – gęste loczki w kolorze bladojajecznym.
– Taki się urodziłem – odburknął urażony i sobie poszedł, a ja i Czarny wybuchnęliśmy śmiechem. Byłam bardzo zmęczona. Wszystko trwało zaledwie godzinę, lecz napięcie sprawiło, że miałam wrażenie, że siedzę w tej piwnicy całą wieczność. Co chwila spoglądałam na zegarek. Wiedziałam, że Ala pewnie już się niepokoi.
Gdy zbierałam się do wyjścia, mój tajemniczy pacjent odzyskał przytomność i zaczął coś mamrotać. Nachyliłam się nad nim, a on otworzył czarne jak noc oczy.
– Anioł, anioł… – wykrztusił, wpatrując się we mnie zamglonym wzrokiem. Uśmiechnęłam się. No, do anioła to mi dużo brakuje, choć już kiedyś ktoś mnie tak nazwał, pomyślałam. W jego oczach kryła się jakaś tajemnica. Mimo że był skołowany i półprzytomny, to patrzył na mnie dziwnie przenikliwie, jakby wiedział o mnie coś, o czym sama nie miałam pojęcia.
– Śpij, musisz wypocząć – powiedziałam cicho, a on zamknął oczy i natychmiast odjechał. A ja nie mogłam się powstrzymać i przesunęłam wierzchem dłoni po jego policzku. Poczułam, że jest rozpalony, więc podałam mu coś na zbicie gorączki i przykryłam go białym prześcieradłem. Coś mi mówiło, że powinnam przy nim czuwać, musiałam jednak wracać do szpitala.
– Na razie go nie ruszajcie, ale gdy się obudzi, przenieście na jakieś łóżko – powiedziałam do Czarnego. – Tu jest recepta na antybiotyk, wystawiłam na siebie, więc spoko.
Kim jest i co takiego zrobił? – zastanawiałam się, idąc za Czarnym korytarzem. Zabił kogoś, a może się bronił? Skąd zna Marka i dlaczego tamten koleś mi groził? Tyle pytań, zero odpowiedzi.
W salonie, do którego wprowadził mnie Czarny, siedziało chyba z dziesięciu mężczyzn. Wszyscy w garniturach, choć niektórzy zdjęli marynarki. Ich koszule napinały się na brzuchach i bicepsach, jakby zaraz miały pęknąć. Gdy mnie zobaczyli, kilku zerwało się na równe nogi. Marek też.
– I jak? – zapytał zdenerwowany.
Wzruszyłam ramionami.
– Wyjęłam kulę, zaszyłam ranę i podałam środki przeciwbólowe oraz przeciwgorączkowe. Czarny ma receptę na antybiotyk. Gdy będziecie go przenosili, uważajcie na nogę.
Na sofie siedział elegancki mężczyzna, jakby starsza wersja rannego. Wstał i do mnie podszedł. Chciałam się odsunąć, bo patrzył groźnie i przenikliwie, on jednak położył mi obie dłonie na ramionach i powiedział miękko:
– Dziękuję, dziecko, że zajęłaś się moim synem.
Odetchnęłam z ulgą.
– To moja praca – odrzekłam. – A teraz odwieźcie mnie, proszę, bo zerwałam się ze szpitala. Przyjadę jutro po dyżurze sprawdzić, co słychać, i zmienić opatrunek.
– Kierowca czeka – powiedział Marek. – Luizo, dzięki, że kolejny raz ratujesz mi dupę. Nie zapomnę tego. – Po tych słowach wręczył mi kopertę.
Uśmiechnęłam się i poklepałam go po policzku.
– Jak już mówiłam, taka praca, a poza tym dobrze mi płacisz, więc nie ma problemu. Gdyby jego stan się pogorszył, dzwoń.
Poprosiłam szofera, by gnał jak na sygnale, ale żeby po drodze zatrzymał się w Starbucksie.
Wparowałam do pokoju lekarskiego z kawą i ciastkami. Ala oglądała telewizję, na oddziale panował spokój. A ja miałam wrażenie, że żyję w dwóch różnych światach.
Gdy wróciłam rano po dyżurze, starałam się nie hałasować, bo wiedziałam, że Gabriel lubi dłużej pospać. Prawie mi się udało, ale zaskrzypiały te cholerne drzwi wejściowe, a ja po raz kolejny pomyślałam, że muszę poprosić Gabriela, żeby naoliwił zamek. Zamknęłam oczy, zacisnęłam zęby i wślizgnęłam się do przedpokoju. W domu było cicho, zasłony pozostawały zaciągnięte. O, ja naiwna, myślałam, że oszukam męża, lecz gdy tylko przekroczyłam próg salonu, zobaczyłam go w drzwiach sypialni. Był już ubrany, wyglądał, jakby od dawna nie spał.
– Gdzie byłaś? Nie mogłem się do ciebie dodzwonić – powiedział z pretensją.
– Halo, może kojarzysz, że pracuję w szpitalu? Zawołali nas na izbę przyjęć, był nagły wypadek, nawet się nie zdrzemnęłam. Daj już spokój. Padam z nóg, a niedługo muszę jechać sprawdzić, co z pacjentem, którego operowaliśmy w nocy. – Usiadłam mu na kolanach i cmoknęłam go po matczynemu w policzek.
– Niech zgadnę, ten nagły wypadek miał na imię Mario.
– Znów zaczynasz? Ja się z nim prawie nie widuję. Kiedy niby miałabym mieć na to czas? Po pracy zawsze wracam do domu, do ciebie. Nawet nie mam kiedy spotkać się z koleżankami.
Wstałam z jego kolan i zajrzałam do lodówki, chcąc coś przekąsić, bo śniadania w szpitalu podają raczej marne. Była pusta, bo nie miałam kiedy zrobić zakupów, więc wzięłam ze stołu kawałek drożdżowego ciasta, które kupiłam chyba ze trzy dni temu.
– Nie kłam. Wiem, że się z nim widujesz, podejrzewam, że jakoś mu pomagasz. Ale pamiętaj, to niebezpieczny facet. Chcesz skończyć jak ja albo jeszcze gorzej?
Kęs utknął mi w gardle. Za każdym razem mi to wypomina. Czy tak będzie już zawsze? Gdy popełnię jakiś błąd, zasiedzę się z koleżanką albo ostrzej mu odpowiem, on wywleka właśnie to. Jakbym to ja była winna, że go postrzelili. A nie jestem. Mógł dać mi umrzeć, zamiast mnie zasłaniać. W oczach stanęły mi łzy.
– Wiesz co, przez ciebie straciłam apetyt. To dzięki Markowi stać nas na twoje leczenie, bo nam pomaga. To dzięki niemu nie leżysz przykuty do łóżka. To dzięki niemu jeszcze się nie poddałam. On mnie wspiera, chce dla nas jak najlepiej, a ty co? Tylko mnie obwiniasz! – Oparłam dłonie o zimny blat wyspy kuchennej i spuściłam głowę.
– A może mi przypomnij, przez kogo jestem skazany na ten wózek? – Tym zdaniem dolał oliwy do ognia. Ale powinnam się tego spodziewać, bo ostatnio wszystkie nasze kłótnie tak się kończyły. Obwinianiem mnie i litanią żalów.
– Przeze mnie! Zadowolony?! – wrzasnęłam i wybuchnęłam płaczem. – Przeze mnie! I będziesz mi to, kurwa, wypominał do końca moich dni? Trzeba było mnie nie zasłaniać, tobyś nie cierpiał. Bohater się znalazł. – Wzięłam torebkę, trzasnęłam drzwiami i wybiegłam z mieszkania. Gdy czekałam na windę, trzęsącymi się rękami wyjęłam z kieszeni telefon i wybrałam numer.
– Tato, przepraszam, pokłóciłam się z Gabrielem i nie chcę siedzieć w domu, a muszę się trochę przespać. Podjedziesz po mnie? – wychlipałam.
– Oczywiście, córeczko, zaraz będę – odpowiedział.
Rozwścieczona, a zarazem zażenowana swoim zachowaniem, poszłam na skwerek koło domu. Właściwie był to mały park. Panie z okolicy, pieszczotliwie przeze mnie nazywane miejscowym monitoringiem, które zawsze wiedziały, co się dzieje, od dawna sadziły tutaj drzewa i kwiaty. Idąc wąską ścieżką, dotarłam do mojej ulubionej ławki. To w tym miejscu pierwszy raz całowałam się z Gabrielem i to właśnie tu ukląkł i mi się oświadczył. Dlatego gdy w pobliżu zaczęli budować apartamentowiec, nie wahaliśmy się ani chwili i kupiliśmy w nim mieszkanie, uznając to za dobry znak. Siadając na ławce, pomyślałam, że tyle pięknych i radosnych wspomnień znika, odpływają, stają się nieważne, bez znaczenia. A na ich miejscu pojawiają się nowe, ale złe, przesiąknięte goryczą i żalem.
Przymknęłam opuchnięte od płaczu oczy i wróciły do mnie obrazy tamtego strasznego dnia: mój krzyk, strach, rozpacz… Widok osuwającego się na ziemię Gabriela i odjeżdżającego z piskiem opon samochodu. Uśmiech faceta, który we mnie celował. Straciłam wtedy część siebie, tę ufną i radosną. Próbuję o tym zapomnieć, jednak to ciągle wraca. Do końca życia będzie mnie prześladować, będzie moim cieniem, który ukaże się zawsze wtedy, gdy będę szczęśliwa, by to szczęście zniszczyć. Niewinna znajomość kosztowała mnie zbyt dużo.
Moje rozmyślania przerwał sygnał komórki. To dzwonił tata powiedzieć, że jest już przed domem.
Położyłam się w pokoju na górze, w którym mieszkałam od dziecka, pełnym starych zdjęć: ja na motorze w czerwonej skórzanej kurtce, ja na kanapie z tatą, gdy miałam pięć lat… Bardzo lubię to zdjęcie. Kto by przypuszczał, że ta roześmiana dziewczynka z kucykami dziś będzie walczyć z demonami przeszłości. Na kolejnych zdjęciach ja w czasach liceum i studiów. Było też parę z Gabrielem, na przykład z naszego ślubu. Wzięłam ramkę i przetarłam ją, oczyszczając z kurzu. Tu stoimy pod drzewami w naszym ogrodzie, jest piękny majowy dzień, przez liście drzew przesącza się światło słońca. Uśmiechamy się do siebie, ja w haftowanej płóciennej sukience i w wianku na głowie, Gabriel w białej luźnej koszuli, kręcone włosy opadają mu na czoło. Wyglądamy trochę jak dzieci kwiaty. Byłam wtedy taka szczęśliwa, myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi, i przez chwilę rzeczywiście tak było. Cieszyłam się każdym dniem z moim ukochanym: długie niedzielne poranki spędzane w łóżku, wieczory przy świecach, wyznania miłości i noce pełne pożądania. Potrząsnęłam głową, by odegnać wspomnienia. Odstawiłam zdjęcie na półkę, położyłam się i naciągnęłam koc na głowę.
– Cześć, tatku. – Usiadłam przy kuchennym stole. Ojciec coś gotował, jak zwykle. Uwielbia gotować. Ma prawie sześćdziesiąt lat, ale niejeden facet w jego wieku już zdziadział, a on wciąż pracuje, jeździ na rowerze, startuje w maratonach i niejedna kobitka chętnie by go przeleciała albo nawet usidliła na dobre. On jednak jest wybredny i chyba po przygodzie z moją matką boi się, że znów trafi na jakąś lafiryndę, która go oszuka. Może umawia się na jakieś kolacyjki czy do kina, lecz ja nic o tym nie wiem.
Teraz postawił przede mną talerz z tostami francuskimi.
– Musisz coś zjeść, zanim wyjdziesz. Jakoś mizernie wyglądasz. – Również usiadł przy stole i wziął mnie za rękę. Wiedziałam, że nie dane mi będzie zjeść w ciszy. – O co znów poszło?
Przewróciłam oczami.
– O Marka. Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem i powiedział, że potrzebna mu moja pomoc, więc zerwałam się z dyżuru i do niego pojechałam. Trochę mi zajęło poskładanie pacjenta do kupy, a Gabriel się wkurwił, bo nie odbierałam telefonu. Oczywiście nie powiedziałam mu, gdzie byłam, tylko ściemniłam coś o nagłym przypadku.
Tata wiedział, czym zajmuje się Marek i dlaczego od czasu do czasu do niego jeżdżę. Mimo że on i pani Maria dawno wyprowadzili się z naszej ulicy, wciąż się przyjaźnił z matką mojego przyjaciela i wiedziałam, że często o nas gadali.
– A później wypomniał ci, że przez ciebie jest kaleką? – Bardziej stwierdził, niż spytał.
– Oczywiście. To jego stały numer – odrzekłam z westchnieniem.
– Przecież wiadomo, że to nie twoja wina, tylko tego kretyna, który do was strzelał. – Tata wyglądał na zirytowanego. – Nie pozwól, żeby Gabriel tak cię traktował. To ty go utrzymujesz, płacisz za rehabilitację, jego renta prawie na nic nie wystarcza. Siedzi w domu, a przecież mógłby już wrócić do pracy. To, że jeździ na wózku, nie wyklucza go z życia. Mógłby pracować w komendzie, w biurze, nie wiem… Powiem ci, że nigdy go nie lubiłem. Zawsze wydawał mi się jakiś taki śliski. Najlepiej by było, gdybyś go rzuciła, ale wiem, że zasady i sumienie ci na to nie pozwolą.
Spojrzałam zdziwiona na ojca. Jak mogłabym zostawić Gabriela? Kochałam go, być może nasze uczucie nieco przygasło, ale to chwilowe, jeszcze będzie jak kiedyś. Zobaczy. No i przed nami była operacja. Wierzyłam, że się uda i Gabriel znów zacznie chodzić. Teraz jednak milczałam, bo tłumaczyłam to już tacie setki razy.
Ojciec skończył jeść, odsunął talerz, a ja czułam, że to jeszcze nie koniec.
– Gdyby nie ta lafirynda, twoja matka, nigdy nie dopuściłbym do waszego ślubu – podjął temat. – Gdy tylko go zobaczyłem, wiedziałem, że nic dobrego z tego waszego małżeństwa nie będzie. Ale ona była wpatrzona w niego jak w obrazek. Imponował jej. Właściwie żałuję, że znów wpuściłem ją do naszego życia.
– Ja też – mruknęłam, choć zaskoczyło mnie to nagłe wyznanie.
– A czy Gabriel wie, że ta operacja odbędzie się dzięki tobie? – Wziął ze stołu swój pusty talerz oraz mój prawie pełny i wstawił do zlewu. – Że na nią odkładasz?
– Nie musi tego wiedzieć – ucięłam. – Tato, dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że Gabriel ci się nie podoba? Twierdziłeś, że się cieszysz, że wreszcie znalazłam porządnego faceta.
Wstałam z krzesła i przytuliłam się do jego pleców.
– Chciałem, żebyś była szczęśliwa, kwiatuszku. Byłaś w niego wpatrzona jak w obrazek. Nie widziałaś jego mrocznej strony. Myślałem, że mimo tego, jaki jest, uda się wam. – Odwrócił się i przez ramię puścił do mnie oko. – No dobra, pogadaliśmy sobie, ale czas się zbierać. Skończę zmywać i jeśli się pospieszysz, podrzucę cię do szpitala.
– Nie, dziękuję, zeszłam z dyżuru i cały dzień mam wolny – skłamałam, bo nie chciałam mu mówić, że jadę jeszcze do Marka. – Dziś wieczór panieński Majki, a ja jestem druhną, więc… – Zrobiłam minę niewiniątka. – Czeka mnie zabawa i pijaństwo do rana.
– To dobrze, tylko nie przesadź z alkoholem.
– Tato, ja mam prawie trzydzieści lat – jęknęłam, podając mu puste filiżanki po kawie.
– Dla mnie zawsze będziesz miała piętnaście.
Koło trzynastej byłam już u Marka. Oczywiście wcześniej poprosiłam, by kierowca przyjechał przed dom taty. Marek, jak to Marek, zaczął być podejrzliwy, wypytywał, dlaczego nie jestem u siebie, ale zbyłam go, mówiąc, że opowiem mu wszystko, gdy się spotkamy.
