Uciekinier przecina swój ślad. Opowieść o dzieciństwie mordercy - Aksel Sandemose - ebook

Uciekinier przecina swój ślad. Opowieść o dzieciństwie mordercy ebook

Aksel Sandemose

3,7

Opis

Espen Arnakke w wieku siedemnastu lat zamordował Johna Wakefielda. Kolejne siedemnaście poświęcił na rozpamiętywanie popełnionej zbrodni. Powoli osuwając się w szaleństwo, próbuje dociec, co tak naprawdę skłoniło go do morderstwa. Tajemnica może tkwić w małej miejscowości, w której się wychował. To surowe prawa Jante ukształtowały go na całe życie.

Wiara i ateizm, abstynencja i alkoholizm, miłość i nienawiść, życie i śmierć. Według Espena między sprzecznościami często stoi znak równości. Raskolnikowski obłęd Arnakkego miesza się z trzeźwą oceną rzeczywistości, a prowincjonalny i zamknięty świat Jante nie daje o sobie zapomnieć.

„Uciekinier przecina swój ślad” to jedna z najważniejszych powieści skandynawskich, dzięki której możemy zrozumieć złożoną tożsamość człowieka Północy.

„Nie sądź, że jesteś kimś – Nie sądź, że nam dorównujesz – Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas – Nie wyobrażaj sobie, że jesteś lepszy od nas – Nie sądź, że wiesz więcej niż my – Nie sądź, że jesteś kimś więcej niż my – Nie sądź, że się do czegoś nadajesz – Nie wolno ci się z nas śmiać – Nie sądź, że komuś na tobie zależy – Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć – Myślisz, że nic o tobie nie wiemy?”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (21 ocen)
5
7
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aksel Sandemose

Uciekinier przecina swój ślad

Opowieść o dzieciństwie mordercy

Przełożyła Iwona Zimnicka

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału norweskiego En flyktning krysser sitt spor. Fortelling om en morders barndom

Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © 1933, H. Aschehoug & Co. (W. Nygaard) AS

Published in agreement with Oslo Literary Agency

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019

Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2019

Redakcja Alicja Listwan / d2d.pl

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

This translation has been published with the financial support of NORLA

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-895-2

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Uciekinier przecina swój ślad

Kraina Baśni

Petrus i Oline

Chłopiec z Jante

Syrena i kościelny dzwon

Nie prowadzę dziennika

Chłopiec, który był głupi

Ojciec, syn i dziadek

Olav Podwójna Strzykawka

Błyskawica, koń i śmierć

Nieprzyzwoita dziewczyna

Piwo

Abstynencja drogą do zamożności i szczęścia

Na barykadzie

Mali złodzieje i duzi złodzieje

Straszny człowiek

Poszły i się powiesiły

Złodziej

Zegarek i morderca

Grzech, grzesznicy i kozły ofiarne

Dziecko i prawo własności

Dzieci lepszych ludzi

Interesująca Maren

Nauczyciel Rosenvinge

Nauczyciel Iversen i tchórz

Krzyki w nocy

Zoolog

Prawo Jante

Chłopiec, który się śmiał

Neutralność

Wielkie Jante

Nóż, który mi dali

Wcześnie poznał prawo Jante

W konfesjonale

Strażnik leśny

Niewinna Sidenius

Święty kamień

Szczęśliwe dzieciństwo

Nie chcę być mniejszy od was

Na Skale Tarpejskiej

Grzech pierworodny

Najniższy upadek

Czarownik i Cielęcy Łeb

Marzenie

Wyjątkowa walka duchowa i wyjątkowa świnia

Myślisz, że nic o tobie nie wiem?

Z kobietą do krainy dzieciństwa

Wyjechał na Bornholm i zaatakował kobietę

Odważni mężczyźni

Obcy wśród dużych i mądrych

Handlarz niewolników

Lęk świadków

Matka ze zmysłem do interesów

Mistrz głodowania

Samobójca

Moralność i terror

Stodoła Adamsena

Grzech i pojednanie

Mieszczanin i proletariusz

Władza i chwała

Świętość w ustach

To nieoświeceni ludzie

Objawienie czystości

Niepokalane poczęcie

Nie lubiliśmy pobożnych

Legumina z ryżu

Dom wszystkich lęków

Stodoła Adamsena spłonęła

Przedmowa do Księgi Espena

Księga Espena

Właściwe zachowanie

Łamanie kołem

Panna Nibe miała Biblię

Pastor

Otępienie

Przyjaźń

Leonora i Ropuch

Znamię Kaina

Kochałem tę, której nienawidziłem najbardziej

Trójkąt nie chciał na powrót ożyć

Krwawy trójkąt

Dom

Ciemność w stodole

Sztuka ograniczania

W domu w stodole Adamsena

Zbawienie

Kondukt żałobny do Misery Harbor

Stare okopy

Śmierć i odległość

Nieustannie tworzyłem religie

Mistyka Krainy Baśni

Zegarek i syn rzeźnika

Zegarek i skrzypce

Zegarek zmarłego

Zadanie sprawiedliwości

Myślisz, że nic o tobie…?

Wodzowie

Wizja z Misery Harbor

Tak to już bywa

Nie możesz wiedzieć czegoś, czego nie wiedzą inni

Wzywałem matkę i ojca

Koń

Oczyszczająca stalowa kąpiel

Strach przed głupimi

Latający Holender

Klabaternik

Istota plotki

Pierwszy Klabaternik

Krwawa szczęśliwa gwiazda

Diagnoza radcy wojennego

Wyznanie

Walka dzikiego człowieka

Terror teologów

Kłamstwo o ludzkiej młodości

Noc bałamuci

Świadkowie w powijakach

Aspirant niebieski

Analityczka Niewinna

Panna Nibe wierzyła w poprawność

Odurzenie, noc i muzyka

Chłopiec i drzewo

Mieliśmy umrzeć w tym samym roku

Sentymentalność to początek

Sentymentalny gość

Nie puszczę cię –

Romantyzm i gumowa cela

Ojcobójca

Tęsknota za stodołą Adamsena

Tego, kogo kochasz, mordujesz na ziemi niczyjej

O pracę należy dbać

Tak się dzieje, kiedy dzieci opanowuje zło

Śmierć i lenistwo

W muzeum

Ktoś chciał mnie zabić listami

Marsz między rzeźbami

Eva, Agnes i białe równiny

Unoszę się na skrzydlatym koniu

Nie miałem odwagi się przyznać

Zabawna historia

Szyper z Rurika

Łajdak Skarregård

Ostatnia brama

Centralne spojrzenie

Bunt

W ciemność

I była butelka na początku i na końcu

Świństwo

Trędowaty Jumbo

Oblicza króla alkoholu

Nie wiem już, kim jestem

Trzy pary spodni

Poszukiwacz przygód

Awantura w hotelu Ekvator

Ognisko ze stodoły Adamsena

Sokół i pardwa

Trup z Misery Harbor

Również to było dawno temu

Otchłań

Zmartwychwstanie

Status

Szczęśliwy człowiek

Grób pod świętym kamieniem

Również dziś wieczorem będziemy siedzieć przy kominku, a Espen nie umarł

Epilog

Przypisy

Uciekinier przecina swój ślad

Chcę teraz opowiedzieć wszystko. I muszę zacząć od końca. Inaczej nigdy nie odważę się do niego dotrzeć. Może się to przydać również tobie, dla orientacji.

Zabiłem kiedyś człowieka. Nazywał się John Wakefield, a ja uśmierciłem go pewnej nocy siedemnaście lat temu w Misery Harbor.

W tamtym czasie tak wielu ludzi stawało się zabójcami. Szalała wojna światowa. Ale te zabójstwa zostały zalegalizowane, stanowiły rzeź w imię zasług. Zabijanym było wszystko jedno, czy zabójstwa są zalegalizowane, czy nie, lecz nie było wszystko jedno mordercom.

Ja nie miałem żadnej legitymacji, która by wyłączała piąte przykazanie, i nigdy nie pogodziłem się z tym, co się stało. Pochodziłem z Jante i zostałem wyposażony w sumienie. Najgorzej czułem się nocami, kiedy tamten martwy człowiek pojawiał się w moim pokoju.

Byłem za młody, abym mógł to odłożyć na bok jako coś, co niestety się wydarzyło i czego nie można odwrócić. Stało się to decydujące dla tych siedemnastu lat, które minęły, a przez to dla całego życia.

Zdarzyło się to w czasie nazywanym gorącą młodością, kiedy człowiek pieje jak kogut, ale najczęściej cierpi na otępienie, gdyż pod tak wieloma względami doznał zdrady. Dzieciństwo jest gorące i męska dojrzałość jest gorąca u tych, których nie wytrzebiła młodość. Młodość to czas, kiedy człowiek dowiaduje się, jak ukrywać klęski i jak powinna wyglądać jego maska.

Kraina Baśni

Opowiem teraz o pewnej Krainie Baśni, o której nigdy wcześniej nie mówiłem. Kraina Baśni to najwspanialsze, co znam: Rósł tam rząd starych krzewów czarnego bzu, pod którymi dziecko mogło się schować, a przed nimi leżało kilka wielkich głazów, pokrytych zasuszonymi wodorostami, ponieważ rybak Andersen rozwieszał nad nimi sieci do suszenia.

Kobieta miała na imię Rose. Tak, bo w Krainie Baśni istniała kobieta, dziwne zaś było to, że miała na imię Rose.

W Krainie Baśni panowała wojna. Nie wyrośliśmy wysoko nad ziemię, gdy mieliśmy po cztery lata, Rose i ja, ale żyliśmy bardzo intensywnie tam w dole, jak owady w cienistej puszczy, którą jest dla nich łąka. W naszym świecie było dziko i gorąco, lecz na razie nie potrzebowaliśmy jeszcze poważniejszego odpuszczenia grzechów. Dorośli niekiedy interweniowali, a nam zdarzało się okazywać im posłuszeństwo, gdyż byli tacy duzi. Ale karzący kij kąsaliśmy jak rozdrażnione mrówki.

Kochałem Rose, ponieważ była taka piękna i ponieważ należała do mojego ludu. Kiedy bawiliśmy się w cieniu pod krzakami czarnego bzu, słuchała moich opowieści. Duzi ludzie nie wierzyli, że wiem coś, o czym oni nie wiedzą.

Dałem Rose obrazki wytłaczane na glansowanym papierze. Miałem ich wielki stos, który dostałem od matki, i postanowiłem podarować Rose je wszystkie, naprawdę wszystkie. Wzięła je do fartuszka, a ja, widząc je tam, uradowałem się tak, że aż chciało mi się tańczyć. Były tam obrazki przedstawiające i Boga, i anioły.

Rose i ja zerwaliśmy ze sobą pewnego dnia, kiedy bawiła się z jakimiś dziewczynkami. Przyszedłem i przyglądałem się temu zazdrosny. Cholera, rzuciłem nagle, wbijając wzrok w Rose. Wiedziałem bowiem, że jej matka nie lubi, kiedy się przeklina. Rose i pozostałe dziewczynki spojrzały na mnie. Jesteś brzydki, oświadczyła Rose z powagą. Zabrzmiało to tak, jakby wiedziała o tym od zawsze. Nie będziemy się z tobą bawić. Nie pójdziesz do nieba.

Poczułem się wtedy głupi i naprawdę brzydki, a wcześniej czegoś takiego nie słyszałem. Odszedłem ze spuszczoną głową.

Więcej się ze sobą nie bawiliśmy. Matka mnie wypytywała, ale ja w swoim nieszczęściu nie umiałem odpowiedzieć. Na świecie zagościł grzech. Rose miała starszego brata, który zastrzelił małego ptaszka. Znalazłem go wieczorem w ogrodzie i zapłakałem nad nim.

Rose przeniosła się z rodzicami na inną ulicę. Później trafiliśmy w szkole do tej samej klasy, ale nigdy już nie miałem odwagi na nią spojrzeć. Wszyscy mówili, że Rose jest taka śliczna, a imię bardzo do niej pasuje[1]. Gdy jej spojrzenie padało na mnie, było spokojne i chłodne. To trwało całymi latami. Często nadkładałem drogi, żeby jej nie spotkać. Jej historie miłosne jako młodej dziewczyny jeszcze pogłębiły moje nieszczęście. Rose przypominała moją siostrę Agnes, chociaż Rose była ciemnowłosa, a Agnes blondynką.

Miałem się jednak dowiedzieć o kobiecie czegoś więcej. Do domu Rose wprowadził się robotnik Kristjansen. Nie lubiliśmy Kristjansena. Przychodził do domu na posiłki punktualnie jak inni ludzie, ale jakby wymiatał dzieciaki z ulicy. Baliśmy się tego małego szarego człowieczka, z którego dorośli się wyśmiewali. Na pewno idzie coś zjeść, mówił ojciec, kiedy Kristjansen przechodził ulicą. Ojciec śmiał się wtedy śmiechem, który mi się nie podobał. Kristjansen żył z kasy zapomogowej, a dnie spędzał na udzielaniu dobrych rad ludziom, którzy pracowali.

Miał córkę i dwóch synów. Tych troje dzieci wprowadzało mętlik. U nas w domu najmłodsza trójka nosiła imiona Agnes, Espen i Einer. Troje dzieci Kristjansena miało takie same imiona, również w jego rodzinie Agnes była najmłodsza, a Einer najstarszy. My dwaj o tych samych imionach byliśmy równolatkami. Einera Kristjansena nie polubiłem nigdy, oszukiwał mnie w interesach. Zasad odsetek i zysku od kapitału nigdy nie zdołałem pojąć, natomiast Einer Kristjansen miał je we krwi i mnie wyzyskiwał. Nie chciałem wierzyć, że ktoś może oszukiwać i wyzyskiwać innych. Teraz wreszcie o tym wiem, ale ciągle nie potrafię do końca w to uwierzyć.

Któregoś dnia Agnes Kristjansen siedziała z moją siostrą pod krzakami czarnego bzu. Przyszedłem tam z Espenem Kristjansenem. Ustaliliśmy z dziewczynkami, że będziemy parami zakochanych. Espen i ja czuliśmy się wspaniałomyślni, ponieważ oddawaliśmy sobie nawzajem nasze siostry.

Siedziałem z jego siostrą, a on z moją i całowaliśmy się bez strachu. To przyszło samo, nikt nas tego nie uczył, jakbyśmy się z tym urodzili. Nie pamiętam, żeby matka kiedykolwiek mnie pocałowała. W Jante nie robiliśmy takich rzeczy. Może w taki sposób jak my pobierają się zwierzęta i śmieją się z tego. Podobało mi się to. Później jednak mimo wszystko Espen Kristjansen i ja uznaliśmy, że czegoś zabrakło. Dlatego zakradliśmy się obaj do stodoły Adamsena.

Pokryte wodorostami kamienie przy krzakach czarnego bzu stanowiły serce Krainy Baśni. Z tego miejsca biło ciepło i zawsze świeciło tam słońce. To właśnie tam Rose i ja trzymaliśmy się za ręce i przysięgaliśmy sobie wierność na wieki. Rose jednak nie chciała mieć dzieci, no bo co by było, gdyby kradły jabłka i nie poszły z nami do nieba?

Czułem się nieco zakłopotany, nie z powodu tego ograniczenia z dziećmi, lecz dlatego, że Rose mówiła o dobrym Bogu. Ani trochę nie wierzyłem w jego dobroć. Matka twierdziła, że wcale nie wierzy w te historie o Bogu, no ale ojciec mówił, że może coś w nich jest. Cieszyło mnie, że podchodzą do tego w ten sposób, ponieważ bałem się Boga. Bóg był eleganckim mężczyzną o złośliwych oczach i chciał, żebym uczestniczył we wszystkim, co nie było ani trochę zabawne. Czułem się głupio, gdy ktoś o nim wspominał. Dziwiłem się, że w ogóle można uważać, iż w niebie będzie przyjemnie, bałem się dnia śmierci, bo wtedy mogłem tam trafić. Nasz sąsiad Jens Hansen i jego żona byli bogobojni i mieli iść do nieba, lecz jakże oni śpiewali – tak okropnie, że nawet przestało to być komiczne.

Jens Hansen miał córkę o imionach Petra Lavinia. Umierała co roku wczesną wiosną wkrótce po tym, jak ją odzyskiwali. Co roku kładziono ją do tego samego grobu, a po następnym Bożym Narodzeniu nagle wracała. Nie, nie przyszło mi do głowy, że to może nie być ta sama dziewczynka. Co roku miała na imię Petra Lavinia i co roku trafiała do tego samego grobu. Dziwne jednak było to, że w ogóle nie rosła, no i po co leżała w ziemi latem? Wydawało mi się, że to coś w rodzaju sadzenia. Za każdym razem gdy miała zostać pogrzebana, szliśmy z Agnes obejrzeć ją w trumnie i dostać ciastko. Doroczne ciastko odcinało mnie w pewnym sensie od wyjaśnienia tajemnicy Petry Lavinii, bo takie pyszne ciastko stanowiło naprawdę wielkie wydarzenie. Petra Lavinia co roku dostawała nowy psałterz, który zabierała ze sobą do grobu, leżał pod jej brodą. Mogło to dziwić, bo nikt w tym domu nie miał dobrego głosu, a w nocy na cmentarzu też musiało być strasznie, kiedy Petra Lavinia śpiewała. Ojciec powiedział, że psałterze są za drogie na taki użytek. Wystarczyłby kawałek deski owinięty białą szmatką. Zastanawiałem się, jak Petra Lavinia mogłaby śpiewać psalmy, patrząc na deseczkę w białej szmatce. Ale tyle było białych szmatek na cmentarzu.

Petrus i Oline

Mój najstarszy brat ze względu na swój wiek mógłby być moim ojcem, a na imię miał Petrus. Nie znosiłem go ani jego narzeczonej. Oline, ciotka Oline, była taką ważniaczką, w dodatku strasznie brzydką. Miała wstrętną brodawkę na policzku i ciągle chodziła obrażona. Baliśmy się jej. Kiedy Petrus przysyłał list do rodziców, lękali się powiedzieć o tym Oline, bo okropnie się wtedy złościła i krzyczała, że Petrus stale pisze do nich, a do niej nigdy. Dumnie zadzierała głowę i nie chciała nawet spojrzeć na list, lecz gdy matka ukryła przed nią, że Petrus napisał, a ona się jednak o tym dowiedziała, złościła się jeszcze bardziej. W rezultacie listy od Petrusa przychodziły do nas rzadko, a Oline nigdy nam nie przekazywała, jak on się miewa, uśmiechała się tylko, dając do zrozumienia, że coś wie. Po odwiedzinach ciotki Oline matka zawsze płakała, bo Oline była gradową chmurą wiecznego płaczu i poniżenia. Nie mogłem pojąć, po co Petrusowi ktoś taki. Dręczyła nas wszystkich, nie dorastaliśmy jej do pięt, a Petrus w to wierzył. Jej ojciec był robotnikiem, tak jak mój, matka równie skwaszona jak sama Oline. Nie uważała Petrusa za dostatecznie dobrego dla swojej córki, a my w taki czy inny sposób byliśmy o wiele bardziej prostaccy niż Petrus. Nigdy nie mogłem tego pojąć, bo wśród krewnych Oline był prawie tuzin takich, do których przyzwoici ludzie się nie odzywali – jedni mieli wyroki, drudzy cierpieli na wstrętną chorobę. Ciotka Oline bladła, gdy ktoś wspominał o jej rodzinie, no ale uważała siebie za lepszą, a nas za prostaków. Przyjemność sprawiało jej wyciąganie Petrusa na wyższy poziom. Dla dzieci nigdy nie miała dobrego słowa, w Krainie Baśni to ona była wiedźmą. Kiedy poszedłem do szkoły, chodziła tam ze mną dziewczynka o imieniu Oline, uważałem, że cuchnie od niej starością i złem.

Raz wyszliśmy po Petrusa na stację, ale on nas zostawił i poszedł z Oline. Uważałem go za zwykłego głupka, a rodzice tak się z nim cackali! W oczach miał złość. Widziałem raz, jak całuje Oline, i aż się przeraziłem. Jak można dotknąć ustami takiej ohydy!

Mój najmłodszy brat umarł. Przeżył zaledwie rok. Nareszcie działo się coś, w czym nie uczestniczyła Oline – to było wręcz przyjemne. Matka płakała, ani trochę nie przejmując się tym, że Oline siedzi z boku i się gapi. Na pogrzeb dostałem nowe buty, to był dla mnie cudowny przemarsz. Kiedy braciszek umarł, matkę ogarnęły chłód i spokój. Często zabierała mnie na cmentarz. Stawała nieruchomo i płakała bezgłośnie, a ja się jej chowałem.

Chłopiec z Jante

W Jante znajdowała się fabryka, więc w mieście mieszkało dużo robotników. Było to na wskroś ubogie miasteczko, i to od zawsze, co potwierdza statystyka. Położenie nie zapewniało mu żadnych większych możliwości. Ale pod względem ekonomicznym Jante utrzymywało się w pewnym sensie stabilnie na swoim naturalnym poziomie. Hierarchią w mieście nie wstrząsały ani dobre, ani złe czasy. Koniunktura odzwierciedlała się jedynie w obojętnych dla reszty mieszkańców wzlotach pojedynczych osób i następujących po nich bankructwach. Jante to miasto dla skromnych, ciężko pracujących ludzi. Jest pięknie położone, chociaż dość nisko, więc jesienią niektóre jego części bywają zalewane. Otoczenie miejscami jest naprawdę bardzo piękne – uśmiechnięty, zmienny krajobraz.

Wiem, że miasto właśnie tak wygląda. To obiektywny opis, mniej więcej taki, jaki powinien zostać zamieszczony w przewodniku, nawet bez ulegania agitacji towarzystwa turystycznego i bez oglądania się na nastroje poszczególnych osób. Ale dla mnie to najbardziej szare miejsce na świecie. Dla mnie to miasto jest czymś zupełnie innym, a mianowicie moim prywatnym stosunkiem do wielu postaci. Gdybym wychował się w Arendal albo w Jönköping, ale wśród tych samych ludzi, moje uczucia wobec tych miast byłyby przypuszczalnie takie same.

Ulicami Jante chodził codziennie przez wiele lat dokładnie o tej samej godzinie mój ojciec. Musiałem opisać miasto teraz, kiedy wspominam ojca. W dzieciństwie brałem go za rękę i odprowadzałem kawałek, do rogu ulicy. Tam ojciec mnie puszczał i znikał, daleko w głębi drogi, przy której stał nieduży żółty dom, uważany przeze mnie wtedy za koniec świata. Koło żółtego domu ojciec skręcał w lewo i pochłaniała go tajemnica wielkiego świata. Z wielkością świata nie mogłem się mierzyć i czułem przerażenie na myśl o czasie, kiedy sam będę chodził tak daleko. A przecież istniało coś jeszcze dalej. Starsza siostra była na służbie w innym mieście, daleko, daleko. Gdy o tym pomyślałem, musiałem stanąć spokojnie, żeby się zastanowić.

Dochodzę do czegoś, czego nigdy nie da się przekazać tak, aby obraz był dostatecznie wyraźny. To widok mojego ojca na ulicy. Ojciec nie był wysoki, a w dodatku nieco się garbił. Jego chód nigdy się nie zmieniał, ojciec zawsze chodził w takim samym tempie, stawiał takie same kroki, tak samo poruszał rękami. Przychodził i odchodził, przychodził i odchodził, i w ten sposób przeszedł trzydzieści lat. Tak chodzili robotnicy z Jante, te same twarze, rok po roku, a w ślad za nimi ich synowie. Gdy któryś ze starych odpadał, jego synowie już od kilku lat nabierali odpowiednich zwyczajów. Tam i z powrotem to taka sama droga! Jakże w późniejszych latach podziwiałem mojego ojca i innych za to, że mieli siłę! Jako chłopiec myślałem: Że też wam się chce, ja nigdy z wami nie pójdę! Ale wspominając, nabrałem pokory wobec tej bezgranicznej cierpliwości. Istnieli ludzie, którzy chodzili tak do ciężkiej pracy w fabryce i z powrotem przez blisko pięćdziesiąt lat, przez całą młodość, wiek męski i starość, dopóki nie padli, a ich nazwiska nie wydrukowano w gazecie. Czy kiedykolwiek się nad tym zastanawiali? Gdy wyobrażam sobie ów pochód pokoleń idący przez Jante, to mimo wszystko nie potrafię stłumić protestu, będącego zapewne dawnym lękiem przed tym, że sam tak skończę: To przecież człowieczeństwo skamieniałe! To człowiek w państwie mrówek, likwidacja jednostki, szara mechaniczna masa żyjąca dla dobra martwej fabryki. To dokonywany przez formę podbój życia, triumf mrowiska nad mrówką.

Mimo to widzę mojego ojca na ulicy jako element maszyny, który jednak miał własne życie. Miał. Fabryka nie zdołała zabić jego duszy. Był najlepszym i najmądrzejszym człowiekiem, jakiego spotkałem w Krainie Baśni, obdarzonym łagodnością tak wielką, że wciąż w moich najlepszych chwilach pozostaje dla mnie wzorem.

Trudne może być wyjaśnienie, z jakiego środowiska się wywodzę, chyba najbardziej pasowałoby określenie „proletariat”, ale ono stało się etykietą polityczną.

Było nas dziewięcioro rodzeństwa, lecz nigdy nie mieszkaliśmy w domu równocześnie, najstarsi opuścili gniazdo, zanim najmłodsi się urodzili. Za moich najwcześniejszych lat ojciec zarabiał dziewięć koron tygodniowo, później jego pensja wzrosła do osiemnastu koron.

Mówi się, że w tamtych czasach wszystko było o wiele tańsze, a ludzie skromniejsi. To ostatnie ma związek ze stale powtarzającymi się przechwałkami, jak niewiele dawniej ludziom wystarczało do przeżycia. To jedno z tych haniebnych twierdzeń, którymi ubodzy sami siebie dobijają – zachwalanie tego, czego niesprawiedliwość powinno się podkreślać właśnie z uwagi na własne dzieci. Teraz znów plecie się o umiarkowaniu, co zresztą można sobie darować, bo obecnie mało jest rzeczy, z których można korzystać bez umiarkowania, podczas gdy planeta jest tak obciążona nadmiarem wszelkiego rodzaju towarów, że o mało nie wypadnie ze swej orbity.

No ale ceny też były chyba niższe? Nie zamierzam zarzucać cię liczbami, lecz w stosunku do pensji ceny były wysokie. W czasie gdy ojciec zarabiał dziewięć koron tygodniowo, rodzina mieszkała w ponurej norze, którą miałem okazję oglądać później, roczny czynsz wynosił siedemdziesiąt koron, a piec musiał lokator załatwić sobie we własnym zakresie. Sam możesz obliczyć, ile zostawało na opał, żywność i odzież po opłaceniu komornego, podatku, kasy chorych, akuszerki i pastora. Możesz zresztą w rachunkach uwzględnić, że czas pracy wynosił dwanaście godzin.

Ale i tak żyło się nam lepiej niż wielu innym, którzy musieli wyprawiać się w trudną drogę do opieki społecznej. Ojciec nigdy nie był bezrobotny, a matka potrafiła dużo wyciągnąć z dwóch øre. Większość nocy do godziny drugiej albo i do trzeciej spędzała z igłą w ręku, pochylona nad naszymi ubraniami.

Aby samemu sobie nie przeczyć, nie będę twierdził, że w dzieciństwie czułem się biedakiem. Żadną miarą. Jedną z przyczyn zapewne było to, że niemal wszyscy, których znaliśmy i którzy mieszkali w pobliżu, żyli w takich samych lub w jeszcze gorszych warunkach. Ale patrząc głębiej, chodziło o to, że podziwialiśmy ojca i nawet nam się nie śniło, że on może być biedny. Przeciwnie, często padały stwierdzenia o „nieszczęsnych biedakach” – w domyśle pozostawało, że my nimi nie jesteśmy. Dopiero gdy miałem około dwunastu lat, zaczęło mi się rozjaśniać w głowie, częściej wychodziłem z domu, zdobywałem zatem więcej materiału do porównania. Wówczas moje myśli bardziej się rozszczepiły, bo nie potrafiłem zrezygnować z wyobrażenia o tym, że ojciec jest wielkim, znaczącym człowiekiem. To, że jesteśmy proletariuszami, odkryłem dopiero wtedy, gdy już nimi nie byliśmy w pełnym znaczeniu tego słowa, nosiliśmy jednak wszelkie stygmaty proletariatu, znaki, które miały decydujące znaczenie dla mojego życia. Piętno niewolnika tkwi w duszy tak mocno, że z całą pewnością nie ma większego znaczenia, czy jest się czarnym na zewnątrz, jak niewolnicy amerykańscy – kolor skóry nie jest absolutnie konieczny, aby móc złapać takiego, który uciekł. Bez względu na rasę niewolnik i tak się zdradzi, gdy tylko zbliży się do ludzi. Opowiadają, że kiedy dawniej w Australii chciano sprawdzić, czy ktoś nie jest zbiegiem z kolonii karnej, potrząsano tuż przy nim łańcuchem. Byli więźniowie przeżywali taki szok, że natychmiast się ujawniali. Kipling opisuje pewną historię o Angliku, który wrócił z zesłania na Syberię, a wiele lat później rozpłakał się i padł na kolana, gdy usłyszał rozkaz wydany po rosyjsku.

Ja ciągle się trzęsę, kiedy tylko usłyszę pobrzękiwanie łańcucha Jante, i odwracam się jak wściekły pies. Tak zachowują się również ci wciąż skuci tym łańcuchem, lecz oni sądzą, że właśnie tak powinni zachowywać się ludzie, i nie mają świadomości istnienia łańcucha. Wielu z tych, którzy usiłują sobie wyrobić nazwisko jako poeci proletariatu, to właśnie tacy ludzie – strasznie się szarpią na łańcuchu i kąsają na oczach lekko zalęknionej widowni, która najpierw badawczo przygląda się łańcuchowi, a później ze spokojem przyjmuje rozrywkę.

Gdy dochód rodziny zapewnia wyłącznie minimum egzystencji, potrzeba bezgranicznej cierpliwości. Jedna stracona tygodniowa wypłata lub jakiś wypadek i rodzina wpada w beznadziejne długi albo głoduje.

Pewnego razu przed świętami przyszedł do ojca jego majster – nazywał się Sandness – i okazywał mu wielką życzliwość. Czy ojcu nie potrzeba czegoś w gospodarstwie, trochę fajansów czy czegoś podobnego? Owszem, ojciec przyznał, że różne rzeczy by się przydały. Majster zaproponował wtedy, aby matka poszła do sklepu i kupiła towarów za dziesięć koron, miała powiedzieć, żeby rachunek wysłali Sandnessowi, bo przecież idą święta, więc ludzie powinni troszczyć się o siebie nawzajem. Ojciec dziękował, a matka bardzo się ucieszyła, włożyła swoje najlepsze ubranie i odważyła się iść z dziękczynną wizytą do Sandnessa, który machał ręką i wypinał pierś, doprawdy, przecież są święta, trzeba zatem bodaj odrobinę myśleć o biedakach. Matka, wróciwszy ze sklepu, pokazała nam, co kupiła, ten wieczór był bardzo radosny. Najwspanialszą niespodziankę zostawiła na koniec – zrobiła zakupy tylko za osiem koron, Sandness z pewnością więc zrozumie, że wie ona co nieco o przyzwoitości –.

Po świętach Sandness co tydzień odciągał ojcu od wypłaty jedną koronę, dopóki tych osiem koron nie zostało spłaconych. Najgorsze w tym było chyba to, że zachwiał budżet rodziny na długi czas. Matka musiała nieźle się nagłowić, aby przez dwa miesiące równo rozkładać stratę, oszczędzając na jedzeniu. Ponad trzy lata ukrywała rzeczy z podarku od Sandnessa.

Ojciec wiedział, że nie ma żadnych praw. Gdyby zaczął się burzyć, straciłby pracę, a majster powiedziałby, że udzielił jedynie gwarancji na te pieniądze. Sandness słyszał coś o filantropii, lecz gdy świąteczne świece się wypalą, nadciąga szary styczeń i gdzie się wtedy podziewa Zbawiciel, którego nadejście ogłaszano w grudniu?

Nie da się teraz stwierdzić, co myślał ojciec, lecz sądzę, że nie miał odwagi dostrzec podłości w całym jej wymiarze, bo wówczas raczej nie opowiadałby o tym swoim dzieciom. Miałem jakieś osiem–dziewięć lat, gdy usłyszałem o tym zdarzeniu, i wyobrażałem sobie, jak matka idzie dziękować Sandnessowi. Ciężko przeżyłem to, że tak krwawy wstyd padł na nią i na ojca, na nas wszystkich. Z powątpiewaniem patrzyłem na ojca i czułem, jak mocno bije mi serce: Jak on się na to godził?

Jedyną rzeczą, jaką mam z domu rodziców, jest niewielki półmisek, cząstka podarku od starego Sandnessa. Jest dość ładny, często biorę go do ręki i myślę o matce, która przez lata dotykała go wiele razy w ciągu dnia. Stał się relikwią, jak pryzmat skupia coś w sobie, cienie ubogich, skromnych ludzi, którzy zginają kark i cierpią, przestrzegając wszystkich tych praw, w których pobliże się ich przywiedzie.

Innym razem ojcu zaproponowano pracę na akord, kilkuset małym metalowym częściom należało nadać określoną formę, Sandness miał płacić pół øre od sztuki. Ojciec poprosił dwóch moich starszych braci o pomoc i w świetnych humorach pracowali przez cały wieczór od siódmej do dwunastej, zarabiając na tym półtorej korony. Ale dzień później Sandness wybuchł. Półtorej korony w jeden wieczór! Zapłacę ćwierć øre za sztukę i niech się pan cieszy.

Ojciec dostał siedemdziesiąt pięć øre. Tego wieczoru jednak powiedział do nas coś dziwnego: Wydaje mi się, że Sandness nie jest mądrym człowiekiem. Wyliczył, że opłaca się dać mi pół øre za sztukę – i gdybym mógł zrobić tysiąc sztuk w ciągu dnia, to oczywiście nieźle bym się naharował. Ale ogień na palenisku i tak musi płonąć cały czas, bez względu na to, czy zarabiam dużo, czy mało, tyle samo węgla potrzeba niezależnie, czy zrobię sto sztuk, czy tysiąc. Dlaczego więc on tak się boi zrobienia tysiąca?

Sposób myślenia ojca podzielał w tym samym czasie inny człowiek, w Ameryce. Raczej na tym nie stracił. Ale stary Sandness nie był Fordem.

Ojciec nie był zbytnio pokrzywdzony przez los, mając takiego pracodawcę jak Sandness, wielu wręcz zazdrościło mu miejsca zatrudnienia. Miał też wyjątkowe szczęście, bo po śmierci majstra tylko on mógł dalej prowadzić firmę. Ale przyszło to za późno, stanowczo za późno.

Rozumie się samo przez się, że w domu nie zaznaliśmy luksusu, a poza wszystkim określenia „luksus” często używa się kompletnie bez sensu. Nie wiem, gdzie przebiega granica luksusu. U nas luksusem były naleśniki i kisiel owocowy. To było jedzenie urodzinowe, o którym zaczynaliśmy marzyć wiele tygodni wcześniej. W kwestii uczt najlepiej pamiętam dzielenie cotygodniowej kiełbasy za dziesięć øre, nazywała się krucha, a jej cenę podniesiono później do dwunastu øre. Miała długość sześciu cali[2], a średnicę jednego, teraz wydaje mi się dość podejrzana z uwagi na dziwnie ostry smak. Jej niezwykle ważnym składnikiem był z pewnością kwas siarkawy, a Bóg jeden wie, co zawierała poza nim. Nie odrywaliśmy oczu od noża w ręce matki! Ojciec dostanie końcówkę, bo on pracuje, tak brzmiało jej stałe oświadczenie. Ponieważ każda kiełbasa ma dwie końcówki, ta druga niezmiennie stwarzała okazję do wymiany zdań i zawsze ktoś odchodził od stołu z przekonaniem, że został poważnie oszukany. Matka brała trzy czwarte cala kiełbasy jak wszyscy pozostali, ale go nie zjadała. Wieczorem było z tego po plasterku o grubości papieru dla każdego, na smak, jak mówiła, umieszczając plasterek na środku kromki razowego chleba.

Kiedy ojciec opowiadał o skromności za dawnych dni, miał zawsze na myśli obecne pławienie się w luksusie. W jego rodzinnym domu głód był stałym gościem, a kiełbasa się nie pojawiała. Przed opuszczeniem domu o cukrze lub żywności zawierającej cukier jedynie słyszał. Podobnie było u mojej matki, a więc znali to oboje. Matka jednak odcięła się od swojego dzieciństwa, nigdy więc nic o nim nie mówiła. Nie dawało się z niej wyciągnąć ani słowa o tamtych czasach, z wyjątkiem jednego zdarzenia: W pewien bożonarodzeniowy poranek trzyletnia siostra matki została sama w domu i chciała wspiąć się do dymnika. Mieszkali w niewielkiej jednoizbowej chacie, w której była dziura w dachu nad paleniskiem. Ta siostra miała na imię Ingebjørg. Spadła z dymnika do kotła z gotującą się wodą, babcia znalazła ją przewieszoną przez brzeg. Przez trzynaście dni Ingebjørg cierpiała męki, zanim Pan Bóg wreszcie wysłuchał modlitw babci i zabrał dziecko do siebie. Odwiedziłem to miejsce, ale teraz wszystko bardzo się tam zmieniło. Matka wyszła w świat i za życia swoich rodziców nie wróciła do domu.

To dziwne, że wszystkie dzieci rodzeństwa mojej matki trzymają się co najmniej stuletniej tradycji rodzinnej. Podobnie jest z dziećmi rodzeństwa mojego ojca, z jednym wyjątkiem, który bardziej przypomina myśl niż rzeczywistość: Najmłodszy brat ojca ożenił się z dziewczyną ze Szwecji. Jego dzieci wyłamały się z tego kręgu. Również ojciec przywiózł sobie dziewczynę z innego kraju: jego dzieci wyłamały się z kręgu. Ale wszyscy inni, zarówno po stronie ojca, jak i matki, żenili się z podobnymi sobie i wszystkie dzieci zginały kark pod prawem Jante.

W dzieciństwie nigdy nie głodowałem. Doszło do tego, dopiero gdy sam mogłem sobie za to podziękować. Z całą pewnością jednak z odżywianiem nie było dobrze. Nie dawało się nad nami zapanować wśród obcych, gdy zobaczyliśmy jedzenie różne od znanego nam z domu. W dzieciństwie kradłem artykuły spożywcze, lecz nie z powodu tego bardzo wąskiego pojęcia, które określa się głodem – chociaż czym jest głód? Czy oznacza jedynie pusty żołądek? Kiedy kobieta w ciąży zajada się wapnem i węglem, to przecież dlatego, że tego potrzebuje, jest zatem głodna, ale nie ogólnie, tylko, można rzec, częściowo.

Brzuch nie był więc moim bogiem, jak napisano w Piśmie. Mój stosunek do jedzenia wyglądał mniej więcej tak: Oprócz tego, że musieliśmy je zjadać, to również o nie konkurowaliśmy, nikt nie mógł dostać czegoś, czego nie dostawali inni. A bez jedzenia człowiek nie czuł się dobrze. Ale żywność ciążyła w żołądku, po jedzeniu człowiek czuł się ospały i wzdęty, miał lekkie zawroty głowy i ulewało mu się przy odbijaniu. Przyjemność jedzenia była pojęciem wymyślonym przez nauczycielkę, pannę Nibe, która nas przed tym ostrzegała. Uważam jednak, że to, iż jedzenie nam smakuje, jest po prostu rozwiązaniem praktycznym, dzięki temu mamy możliwość skupienia się na innych rzeczach. Kiedy z rzadka wpadła nam w ręce jakaś moneta, kupowaliśmy przedziwne rzeczy. Jeden z moich braci przepuścił swoje dwuørówki na cynamon.

Moje największe związane z jedzeniem przestępstwo z tamtych czasów nie miało w sobie, o dziwo, żadnej nieuczciwości, lecz przypisałem sobie przez nie wielkość, czego później się wstydziłem. Zjadłem całą kruchą kiełbasę zupełnie sam, zarówno zgięcie, jak i oba końce. Zdarzyło mi się znaleźć dziesięcioørówkę na ulicy i z sercem w gardle poszedłem do rzeźnika, gdzie dokonałem zakupu całkowicie prywatnej kiełbasy. Ukryłem ją pod bluzą i pobiegłem do lasu, tam się schowałem i przez długi czas przyglądałem się swojej zdobyczy, pełen podziwu dla samego siebie i wyrzutów sumienia, ponieważ tej kiełbasy naprawdę miałem z nikim nie dzielić. Ach, jakże ucieszyłaby się z niej matka – ale nie, ani za dziesięć, ani za dwadzieścia øre nie zamierzałem okazywać się szlachetny: ta kiełbasa była moja i tylko moja. Zamyślony odgryzłem końcówkę, a potem jadłem dalej. Wstyd wirował mi w głowie, ileż by z tego było plasterków, i jeszcze obiad dla ośmiu osób! Ale przed oczami jaśniało mi jak płomień: nareszcie, wyjątkowo, kiełbasa nie zostanie podzielona!

Liczba dzieci mieszkających w domu bywała różna, starsi wyjeżdżali, aż w końcu przyszedł dzień, kiedy rodzice zostali sami. Niedługo potem zgaśli. Od czasu gdy urodziło się najmłodsze dziecko, nigdy nie przebywaliśmy w domu jednocześnie. Niektórzy spośród rodzeństwa nie widzieli się od pięciu albo i od dwudziestu lat. Moje uczucia wobec poszczególnych braci i sióstr są niesłychanie różne – może właśnie dlatego, że wszyscy tak się od siebie różnimy; często przychodziło mi wręcz na myśl, że rodzeństwo potrafi być mniej sobie pokrewne niż całkowicie obcy ludzie. Wygląda na to, że pragnienie katastrof było wyłącznie moją cechą.

Syrena i kościelny dzwon

Nigdy nie słyszałem dźwięku równie pięknego jak głos dzwonu z kościoła w Jante. Miałem go później w uszach w ciche noce w sercu Ameryki, jego bicie docierało do mnie też na morzu. Teraz jednak od dawna nie słyszałem kościelnego dzwonu z Jante. Słuchanie tego dzwonu w letni wieczór uważałem za rzecz najwspanialszą na świecie i rozumiałem, że na bicie dzwonu muszą uciekać złe duchy.

Istniał jednak inny dźwięk, niedobry, przypominał wyzwanie rzucane dzwonowi z kościoła przez złe duchy. Był to poranny sygnał z fabryki. Wdzierał się w wilgotny zimowy świt niczym wycie piekielnego psa, latem zaś spowijał deszczową mgłą nawet najbardziej słoneczny poranek. Dzień zaczynał się od błądzenia po omacku w ciemności, pokasłujący człowiek szukał swojego ubrania i przyzwyczajał się do nowego dnia. Z kuchni dobiegał brzęk, dzbanek na kawę stawał na ogniu. Często już wtedy pierwsze kroki w drewniakach uderzały mocno o kamienie bruku, a my w ciemności wiedzieliśmy, kto idzie. Robotnicy zawsze zjawiali się w tej samej kolejności, skład przedniego oddziału był codziennie taki sam. Ojciec nie należał do tych, którzy szli pierwsi, chociaż z pewnością jako jeden z pierwszych był na nogach. Po wypiciu kawy stawał przed lusterkiem i stał tak przez dobrą chwilę, nie ruszając się, bacznie przyglądał się swojej twarzy, jakby codziennie rano budził się znów zdziwiony tym, kim naprawdę jest. Nigdy do końca nie mogło mi się pomieścić w głowie, że może tak stać i podziwiać swoje odbicie, chociaż często się z nim z tego powodu droczyliśmy. Kiedy tak stał, w oczach zawsze miał dziwne zamyślenie.

Potem słyszeliśmy, że wychodzi, jego kroki mieszały się z krokami innych i znikały. Dobrą minutę po wyjściu ojca hałas drewniaków osiągał apogeum, potem przycichał, za to nabierał prędkości, aż w końcu nadciągała biegiem ariergarda. Dokładnie w chwili, gdy sygnał rozdzierał powietrze nad zaspanym miastem, pod naszym oknem przebiegali ostatni, jeszcze mogło się udać, bo przewidziany był kilkuminutowy margines po wyznaczonej godzinie. Za pierwszym razem syrena ryczała bardzo długo, ze smutkiem, potem następowały trzy krótkie sygnały, jeszcze żałośniejsze.

Zawsze dziwiła mnie niezwykła punktualność wszystkich robotników. Ten, który przychodził pięć minut przed czasem, przychodził tak przez całe swoje życie, pięć minut przed czasem. A ten, który przychodził minutę wcześniej, też nigdy nie przychodził inaczej, przychodził minutę wcześniej codziennie przez czterdzieści lat. Z biedaczyskiem, któremu los kazał spóźniać się o pół minuty, również było tak samo. Przybiegał z wywieszonym językiem, spóźniony pół minuty codziennie przez prawie pół wieku. Tak miało być. Porządku świata nie dało się poprawić. Później wręcz zbyt dotkliwie przekonałem się, o ile lepiej jest dla człowieka przybyć na miejsce przed czasem i spokojnie jakby wślizgnąć się w dzień, ale ja w żadnym miejscu nie zabawiłem długo. Zwierzchnicy zawsze odnosili się do mnie z dużym sceptycyzmem, ponieważ wydawało mi się, że jestem kimś, co w wyraźny sposób okazywałem, zachowując się jak ktoś wyjątkowy i spóźniając się codziennie inaczej.

Do brutalnej syreny, która każdego ranka zrzucała na miasto lawinę dźwięku, odnosiłem się z lękiem, nienawiścią i dziwną dokuczliwą melancholią, nie miała ona bowiem w sobie wyłącznie przemocy, lecz również smutek i kończyła swój ryk przygnębioną, opadającą skargą. Jej rozdzierające zawołanie wcześnie obudziło we mnie niechęć do wszelkiego przychodzenia punktualnie i wciąż moją pierwszą reakcją na uprzejme zaproszenie jest odmowa. Z tej samej przyczyny byłem w teatrze zaledwie dwa razy w życiu, na plakacie bowiem podana jest godzina, a ja uważam, że personel teatralny to zbiorowisko osób bezczelnych. Świetnie było w kinach w Ameryce, tam nie robiono żadnych przerw, film leciał cały czas, można więc było wejść w każdej chwili i początek obejrzeć na końcu.

Nie prowadzę dziennika

Kiedyś prowadziłem dziennik. Było to dawno i oczywiście nic w nim ważnego nie zapisałem. Wydawało mi się, że tą drogą zdołam coś zrozumieć. Ale moje wspomnienia i powiązania istniejące w życiu, które usiłuję odnaleźć, nie opierają się na żadnym dzienniku. Są wszelkie powody, aby bardziej ufać własnemu mózgowi niż temu, co się zapisuje.

Jeśli chce się uzyskać szeroką perspektywę, z pewnością okaże się, że dziennik jedynie w tym przeszkadza. Zapisuje się rzeczy przypadkowe. W sumie nie wychodzi z tego ani Dichtung, ani Wahrheit[3]. Człowiek przywiązuje się do myśli, w które wcale nie wierzył, lecz teraz są już zapisane i wstyd je porzucić. Ustalone zostaje, co jest najgłębsze, największe i tak dalej, dopóki nie utknie się po szyję w sprzecznościach i nie będzie się miało odwagi odrzucić żadnej z nich. No i jeszcze zadaje się gwałt pamięci, zapomina lub zapamiętuje niewłaściwe momenty, traci zdolność odróżniania istotnego od nieistotnego. Zabija się tym samym zdolność mózgu do dokonywania wyborów. Ten najlepiej sobie radzi bez użycia papieru.

W dziennikach żyje lament. Z reguły zaczynają się one w latach dojrzewania i działają bezpośrednio na rzecz zachowania w pamięci tego okresu.

Zależy mi na czymś innym niż przedstawienie ci ustnego dziennika. Jeśli moja opowieść okaże się nieco osobliwa, to nie ze względu na treść. Dziwne będzie raczej, że w ogóle opowiadam. Opowieść nie będzie nadzwyczajna. Życie zna takie opowieści. W moim życiu nie ma nic bardzo dziwnego, przede mną podobnie żył niejeden wyrzutek z Jante. Dziwny jest nagły zwrot, który wziął swój początek po wydarzeniach w Misery Harbor i skończył się tym, że wyrzutek może powiedzieć, kim jest. Chciałbym, aby dało ci się wbić do głowy, tak by już ci to z niej nie wypadło, że jeśli sądzisz, iż opowiadam o czymś rzadkim i niezwykłym, to tylko dlatego, że sam wiesz za mało. Ja będę mówił jedynie o tym, co zwyczajne i powszechne.

Chłopiec, który był głupi

Pewnego wieczoru sześć albo siedem lat temu siedziałem w kawiarni w Kopenhadze. Był wczesny letni wieczór, jeszcze widno, drzwi otwarte na ulicę. Chodnikiem przeszedł kilka razy tam i z powrotem jakiś mężczyzna, zaglądając do środka. W końcu go poznałem. To był Kristoffer Watch, syn handlarza maszynami, Watcha z Jante.

Kristoffera Watcha nienawidziłem i bałem się przez wiele lat. Był jakieś dwa–trzy lata starszy ode mnie i należał do tych lepszych.

Miałem dziewięć lat, kiedy przyjęto mnie na służbę do siodlarza Larsena. Pracowałem u niego przez rok, najbardziej zapadło mi w pamięć wstrętne podwórko, które musiałem codziennie zamiatać. Dwa psy żony siodlarza zapełniały je żółtymi kupami. Oprócz tego biegałem w różne miejsca jako chłopiec na posyłki, ciągnąc za sobą wózek. Na zapleczu sklepu siedział pewien staruszek i naprawiał uzdy. Raz, gdy go o coś spytałem, odparł: Bogowie jedni wiedzą. Wierzył zatem w więcej niż jednego boga, przez co uznałem go za wolnomyśliciela.

Moja praca u siodlarza miała przykry koniec. Wysłano mnie na dworzec z jedną bardzo dużą paczką i drugą mniejszą. Paczki leżały na wózku, dostałem też pieniądze na ich nadanie. Larsen wbijał mi do głowy, że dużą paczkę należy nadać w określony sposób, a małą w inny. Nie bardzo to zrozumiałem, wyjaśnił mi wówczas, że duża paczka ma trafić do jednego biura, a mała do drugiego. Przypuszczalnie chodziło o to, że jedna powinna zostać nadana pocztą, a druga koleją, ale ja tego nie pojąłem, Larsen bowiem mnie wystraszył i namieszał mi w głowie, wypowiadając złośliwe komentarze na temat mojego umysłu. W końcu się rozzłościł, więc wyruszyłem, niepewny i pełen wątpliwości. Dworzec to chyba miejsce, z którego się wysyła różne rzeczy? Tam się skierowałem. Na dworcu przyjęli ode mnie mniejszą paczkę i powiedzieli, że dużą mogę zawieźć do magazynu. Ho, ho! Uznałem, że wszystko jest w porządku, samodzielnie trafiłem z paczkami w dwa różne miejsca. Życie okazywało się o wiele łatwiejsze, niż człowiek przypuszczał. Ale w biurze dostałem dwadzieścia pięć øre reszty, i co teraz? Siodlarz mówił, że pieniądze są starannie odliczone.

Pojechałem z powrotem i odstawiłem wózek na miejsce. No ale co z tą dwudziestopięcioørówką? W ladzie była szparka do szuflady z pieniędzmi, wrzuciłem tam monetę, bo widziałem, że Larsen tak robi, i poczułem się jak możny przedsiębiorca. Było to dziecinne, lecz dzieciom niekiedy się to zdarza.

Minęło kilka dni. W końcu Larsen wezwał mnie do siebie i zaczął wypytywać o paczki. Rozzłościł się. To był wielki, potężny mężczyzna. I bardzo zły. Stałem przed nim załamany nieszczęściem, ale niczego nie mogłem pojąć. Larsen wrzeszczał o kimś, kto czeka na swoją przesyłkę, a ona nie przychodzi. Ty idioto! I pieniędzy też musiało być za dużo, prawda? Tak, było za dużo. O dwadzieścia pięć øre.

Gdzie one są?!

Wrzuciłem je do szuflady.

Popatrzyłem na niego. Był naprawdę wściekły. Dopiero po jakichś pięciu latach dotarło do mnie, że myślał, iż przywłaszczyłem sobie te pieniądze.

Powiedział, że mogę iść do domu i jutro nie przychodzić. Nie zdawałem sobie sprawy, co to oznaczało. Dopiero wieczorem zrozumiałem, że zostałem wyrzucony z pracy. Wtedy się rozpłakałem.

Nie wiem, co siodlarzowi powiedział mój ojciec. Gdy jednak wrócił do domu wieczorem następnego dnia, położył przede mną kilka srebrnych monet: Odebrałem twoją wypłatę. Możesz zatrzymać te pieniądze.

Było to półtorej korony, niewiarygodnie wielka kwota na to, żeby ją mieć na własność. Zwykle to ojciec dostawał nasze wypłaty. U siodlarza zarabiałem dwie i pół korony na miesiąc. W następnym miejscu dostawałem cztery. Niektórzy sądzą, że takie pracujące dzieciaki proletariuszy mają szacunek do siebie i zrozumienie dla pieniędzy. Mój Boże, przecież w ten sposób obarczano nas wielkim wstydem – i palącą nienawiścią do chłopców, którzy po szkole mogli się bawić, którzy mogli mieć prawdziwe ferie. Gdy nasz pracodawca słyszał, że już nastały letnie wakacje, nagradzał nas szerokim uśmiechem, mówił, że to wspaniale, bo akurat tyle jest roboty.

W takich okolicznościach docierało do nas, jak niska jest nasza pozycja, i wiedzieliśmy, że nie możemy porównywać się z dziećmi z lepszych domów. A jednak właśnie to robiliśmy. W taki sposób tworzą się podwaliny nienawiści proletariusza do pracy. Widzi, jak inni chłopcy bawią się i korzystają ze swobody. On sam stawia się w miejscu pracy na dwie godziny przed lekcjami i cztery godziny po lekcjach. Stale się powtarzało, że mój brat Janus był zabierany do domu od księgarza, u którego pracował – zabierany przez ojca prosto do łóżka o dwunastej w nocy. Mielibyśmy więc nie czuć nienawiści do pracy?

Mówi się, że teraz już tak nie jest. To samo mówiono poprzedniemu pokoleniu, i jeszcze poprzedniemu, i będzie się tak mówić również następnemu.

Jak można wymagać od dziecka dalekosiężnego spojrzenia i zrozumienia, że celem pracy jest zarabianie pieniędzy? Celem dziecka stawało się wykradanie sobie bodaj odrobiny szczęścia, posiadanego, jak sądziło, przez innych. Wiek dziecięcy ma decydujący wpływ na człowieka, a proletariusz nienawidzi pracy przez pięćdziesiąt lat, dopóki przy niej nie padnie, zostawiając po sobie gromadkę dzieci, które podejmą jego przekleństwo.

Niektórym udaje się jednak od tego wykręcić. A lata płyną i dla jednych, i dla drugich. W pewien letni wieczór czytałem gazety w kopenhaskiej kawiarni. Nagle zobaczyłem Kristoffera Watcha…

Handlarz maszynami Watch, ojciec Kristoffera, i siodlarz Larsen zaliczali się do tych lepszych i byli dobrymi przyjaciółmi. Kristoffer zapewne więc słyszał coś o nieszczęsnym chłopcu na posyłki pracującym u Larsena. Któregoś dnia zatrzymał mnie, kiedy szedłem ulicą – stał razem z kilkoma swoimi eleganckimi przyjaciółmi, takimi, którzy nie chodzili w połatanym ubraniu ani nie nosili drewniaków. Podobno wyrzucono mnie z roboty? Dlaczego?

Nie potrafiłem nic powiedzieć. Z lękiem patrzyłem na drwiące miny.

Na pewno dlatego, że byłeś za mały, stwierdził Kristoffer, a odwracając się do mnie plecami, dodał: I za głupi.

Wrócił do rozmowy z kolegami, jakby mnie w ogóle tam nie było. Zawstydzony odszedłem po cichu.

Teraz Kristoffer zdecydował się wejść do kawiarni i zbliżył się do mojego stolika, kapelusz trzymał w ręku. Hm, czyżbym go nie poznawał? Podniosłem głowę. Nie, chyba nie. Hm, pochodzimy z tego samego miasta. Jestem Kristoffer Watch.

Ach tak? Rzeczywiście, przypominam sobie handlarza maszynami Watcha.

Rzecz wygląda następująco… nie chciałbym być natrętny… ale… bezrobocie, rozumie pan… więc kiedy pana zobaczyłem… przecież obaj jesteśmy z Jante.

Dostał dwie korony.

Kiedy odszedł, prawie oszalałem ze szczęścia. Dopadłem cię, Kristofferze!

Ale wieczorem wróciłem do domu przygnębiony i zawstydzony. Moja radość miała charakter tak gwałtowny, że wypaliła mi dziurę w duszy. Sprawa wygląda tak, że w niczym nie mam umiaru. Cieszyłem się całym sobą, aż po własną hańbę. Długo nie kładłem się tej nocy, dręczony rozdzierającym bólem głowy, z tym samym poczuciem nieszczęścia jak owego wieczoru przed wieloma laty, kiedy uświadomiłem sobie, że siodlarz wyrzucił mnie z pracy. Mniej więcej podobną sytuację już kiedyś przeżyłem, w związku z innym chłopcem znanym mi z czasów szkolnych. Opowiem ci o niej później, była jeszcze bardziej żałosna, ale to działo się wcześniej i nie upadłem tak głęboko jak tym razem. Teraz postrzegałem się jako krwiopijcę, jako zwierzę spragnione odwetu, myślące wyłącznie o jednym: zemsta, zemsta! Pojąłem swoje własne sny o zemście, uświadomiłem sobie po części, co uczyniło ze mnie uciekiniera, co uczyniło ze mnie tego, kim byłem. Odegrałem się na Kristofferze Watchu, ale cieszyłem się z tego tak, że musiałem oglądać również własny upadek…

Ujrzałem wówczas także człowieka, który znalazł swoją śmierć w Misery Harbor. Kim był, dlaczego upadł?

Mówi się, że człowiek nigdy nie może stać się kimś innym niż tym, kim jest. Wydaje mi się, że to prawda. Nie możemy zejść z toru, na którym jesteśmy postawieni. Ale na powierzchnię mogą się wydobyć inne pokłady umysłu i człowiek pozornie się zmienia. Stałem się innym człowiekiem, ponieważ miałem możność wręczenia Kristofferowi Watchowi dwóch koron.

Ojciec, syn i dziadek

Kiedy przysłuchuję się w domu rozmowom dzieci, często myślę sobie: Czy jestem równie ślepy jak mój ojciec i jego ojciec, a również ojciec jego ojca?

Wydaje mi się, że nie. W wieku dziewięciu lat byłem małym mężczyzną na rynku pracy. Gdy wsłuchuję się w dziecięce dusze, oddane teraz pod opiekę moją i Gjatrid, dociera do mnie okrucieństwo, jakim byłoby wysłanie ich, by zarabiały na chleb.

Ojciec sądził, że jesteśmy z tego dumni. Tak mówił. Ale sam musiał iść na służbę, kiedy miał sześć lat. Spał w jednym łóżku z parobkiem i zaraził się od niego mendami. O trzeciej rano musiał wyganiać gęsi; opowiadał o bólu, jaki czuł, gdy za włosy wyciągano go z łóżka. Raz nawet nie obudził się mimo takiego szarpania i dalej spał na kamiennej podłodze czeladnej izby. W końcu parobek uderzył go w głowę drewniakiem.

Według ojca teraz nastały lepsze czasy. Ale to samo powtarzał jego ojciec. I czy ja sam tak nie myślę?

Ojciec mówił, że jego dzieci na pewno nie pójdą na służbę w wieku sześciu lat. Mogliśmy zaczekać do skończenia dziewięciu.

Wydaje mi się, że ojciec ratował się przekonaniem, że robi dla nas więcej, niż robiono dla niego, i jest lepszym człowiekiem niż jego ojciec. Był zrównoważony i na ogół, zdaje się, szczęśliwy. Nie skończył żadnej porządnej szkoły, dlatego potrzeba wiedzy wciąż pozostawała u niego żywa, dużo czytał, szczególnie interesowały go historia i geografia. Nie mylę się, twierdząc, że był mądrym człowiekiem. Wydaje mi się, że przed dalszym rozwojem wstrzymało go obwarowanie, za którym się chował: O pracę należy dbać. Interpretował to bardzo prymitywnie. Dziadek nieszczególnie lubił regularną pracę. Podobnie dwóch spośród braci ojca, którzy zdecydowanie zeszli na psy. Jedynie ojciec i jego najmłodszy brat zdołali utrzymać głowy nad powierzchnią.

Dla ojca najważniejsze było dbanie o pracę i nietykanie alkoholu. Sądzę, że pod wieloma względami bardzo go to krępowało i mógłby zajść w świecie dalej, gdyby w sposób tak kategoryczny nie przestrzegał obu tych nakazów. Ale w tej rodzinie nie istniało żadne wypośrodkowanie. Dziadek był wynalazcą. Któregoś dnia przyszedł do Jante na sprężynach od łóżka przymocowanych do butów. Był przy tym pijany i poruszał się, sadząc olbrzymie skoki, a za nim ciągnął sznur rozwrzeszczanych dzieciaków. Ojciec wpadł we wściekłość i wyrwał mu te sprężyny. Dziadek „chodził z gwiazdą”, tekturową lub drewnianą, z namalowanymi figurkami, zatkniętą na końcu długiego drąga. Trzymając ją w ręku, śpiewał pod drzwiami domów. Miał też nieduży warsztat, w którym pił i pracował nad perpetuum mobile. Zresztą i ojciec, i ja też o tym marzyliśmy. Przez trzy pokolenia wielokrotnie prawie już nam się udawało wynaleźć wiecznie poruszającą się maszynę. Jeden z moich kuzynów ze strony ojca naprawdę ją wynalazł, lecz był zbyt nieufny, aby pokazać komuś projekt. Brat dziadka również miał tęgą głowę, przysłał z Florydy do domu szkice wynalazku, który mógł zapobiegać katastrofom statków przy zderzeniu z dryfującym lodem, tak, tak, ów wynalazek także zakładał wykorzystanie sprężyn, tylko w dużym formacie, mocowanych do dziobu. Moja matka nie była wynalazczynią, sądziła, że sprężyny będą przyczepiane do gór lodowych. Wychwytuję w rodzinie ojca brak dyscypliny wobec wymogów prawa Jante, nakazujących myślenie, które nie odbiegałoby od toru myślenia wszystkich innych.

No cóż, dziadek chodził z gwiazdą, a ojca jako dziecko wysyłano z workiem – z workiem żebraczym. Wspominał, jakie to było upokarzające. Ludzie często go wyrzucali. Gdy ojciec pewnego razu mówił o przyszłości, dziadek się rozgniewał i oświadczył, że nie ma powodu narzekać, skoro przysługuje mu prawo do utrzymania przez zamożną gminę. Taki punkt widzenia był po trosze boleśnie uprawniony: dziadek był inwalidą wojennym, lecz toczył wieczną walkę z władzami o rentę, której nie dostawał przez wiele lat, ponieważ raz przez nieporozumienie podpisał dokument stwierdzający, że jest w stanie wykonywać swoją pracę. Pierwotnie był młynarzem, ale nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca, gdyż zawsze usiłował wprowadzać w młynach najdziwniejsze ulepszenia, a poza tym odkąd trafił go odłamek w bitwie pod Fredericią, została mu jedynie połowa sił. Raz zaprojektował dziwny wynalazek – skonstruował potężną pułapkę na szczury, w której szczur, zanim zginął powieszony, trzykrotnie dostawał lanie. Oprócz tego zbudował pojazd będący poprzednikiem samochodu, najbardziej niesamowitą maszynę na świecie. Również latanie nie było mu obce.

Wciąż mam w uszach pozbawiony sentymentalizmu wesoły śmiech dziadka. Do samego końca nie opuszczały go ani humor, ani drwina. Umarł, kiedy miałem dziesięć albo jedenaście lat.

Ojciec jednak, chociaż skrywał w sobie wiele cech odziedziczonych po staruszku, dostatecznie się napatrzył na to, do czego prowadzi życie wioskowego artysty. Zbudował sobie sztywne ramy jak z żelazobetonu i nie pozwolił im runąć aż do czasu, gdy przestały być potrzebne, a on siedział postarzały i sparaliżowany w fotelu, tęskniąc do miejsca, które już na niego czekało na cmentarzu w Jante.

Ojciec nigdy się nie złościł, nawet wieczorem po dwunastu godzinach pracy. Często siadałem na jego stopie, rękami oplatając łydkę, a Agnes albo Einer na drugiej nodze, i woził nas tam i z powrotem po pokoju. Chodził tak przez pół godziny co wieczór, przekazując nam swoją mądrość życiową, opowiadając, jak jemu i matce żyło się dawniej. I było tak… jego głos, głęboki, jakby nieco zachrypnięty, słowa padające równo, przyciszone… było jak w kościele.

Olav Podwójna Strzykawka

Opowiem ci coś, co wiele mówi o moim ojcu. Mikkelowi Lisiej Kicie i jego synowi Olavowi Podwójnej Strzykawce nie takie imiona zapisano w księdze parafialnej. Ale w Jante poza księgami parafialnymi fantazja w nadawaniu imion utrzymała się w stanie równie kwitnącym jak w epoce wikińskiej. Co powiesz na przykład o Martwym Stolarzu albo Hansie z Gumowym Zadkiem? O Maren Zero i Sørenie Siedem Tysięcy? Znaczenie niektórych z tych imion jest owiane mrokiem tajemnicy, ale Wspólna Katrine mówi samo za siebie. Bardziej niejasne są Krawiec Białasów czy Cudowny Kattegat.

Olav! Jako dorosły zapełnił Jante bękartami.

Teraz mieszka w Kolumbii Brytyjskiej. Dziwny gość. Jest najładniej zbudowanym mężczyzną, jakiego znałem, i przez pewien czas był moim najbliższym przyjacielem. Został rybakiem, silnym i pracowitym. Ale w kwestiach erotycznych okazał się największym idiotą. Za każdym razem, gdy znalazł się w pobliżu kobiety, płakał, jakby go smagano batem. Proszę, tylko raz! Rzeczywiście był niesamowity. Pewien rzeźbiarz chciał, aby pozował mu jako model, lecz Olav się nie zgodził. Później zwierzył mi się, że nie pozwoli nikomu się obmacywać. Nie wiem, co sobie wyobrażał o tym rzeźbiarzu.

Olav Podwójna Strzykawka mieszkał z rodzicami blisko nas. Jego ojciec Mikkel Lisia Kita nic nie robił, pracą zajmowali się synowie, Olav i Henrik. Matka była wróżką i miała złe oczy, ale ją lubiłem, zawsze okazywała mi sympatię i podobało jej się, że Olav i ja się przyjaźnimy.

Po śmierci Mikkela Lisiej Kity Olav został głową rodziny i zabronił matce wróżenia, wstrzymał wypłaty z kasy dla ubogich i wprowadził posiłki. Wcześniej po prostu kładło się na stół chleb i margarynę. Zmyślnie sobie poczynał, miał dopiero piętnaście lat, ale już zażądał władzy i ją dostał. Jego starszy brat Henrik się pod nim ugiął, ugięła się też matka, więc ugięły się również młodsze dzieci. Olav ciężką pracą postawił dom na nogi. Gdy na dodatek jeszcze zaczął płacić podatki, niektórzy powarkiwali: Mikkel Lisia Kita musiał zostawić majątek. Czy kasie ubogich nie należy się zwrot pieniędzy? Nie, ani grosika, oświadczył piętnastolatek, jeśli chcecie, to załatwiajcie sobie tę sprawę przy grobie Mikkela Lisiej Kity.

Twarda stanowczość Olava w roli głowy rodziny w powiązaniu z jego erotycznym zagubieniem wydawały mi się kompletnie niezrozumiałe. Gdy tylko Olav znalazł się w pobliżu kobiety, zachowywał się jak chory, jęczący kocur, wszystko jedno, kim i jaka ta kobieta była, płakał i skarżył się, dopóki nie uciekła albo nie uległa. O żadnej kobiecie z Jante nie wyrażał się pogardliwie.

Innym moim kolegą był Ludvig Olsen, lecz on nie lubił Olava. Rozumiem teraz, że nie uważał go za równego sobie. Ludvig był wydelikaconym suchotnikiem i Olav ranił jego duszę, gdy z wilgotnymi oczami i głosem pełnym uczuć opisywał, jak świetnie się zabawił z Karoline. Ludvig cnotliwie się zaręczył i rzewnie przechwalał swoją wstrzemięźliwością. Olav i ja prowadziliśmy kiedyś dyskusję na temat nóg i wspomnieliśmy o nogach narzeczonej Ludviga. Szkoda, żeś go wtedy nie widział! Po pierwsze, Ludvig nie miał pojęcia o tych nogach. Koniec i kropka! Po drugie, istniały pewne rzeczy, o których nie powinno się mówić w odniesieniu do niektórych osób. Tak, Ludvig okazał się obrzydliwszy niż Olav, który nie był ani trochę obrzydliwy.

Przez lata nieraz się zastanawiałem, skąd u Olava wzięło się takie poważanie dla mojego ojca. Wydaje mi się teraz wręcz czymś w rodzaju zakochania. Olav potrafił znieruchomieć na ulicy i zwilgotniałymi oczami spoglądać za moim ojcem. Często też powtarzał mniej więcej tak: Masz fajnego ojca. Wynikało to zapewne w dużej mierze z porównania. Mój ojciec wychodził do pracy i z niej wracał punktualniej niż zegarek, nigdy niczego nie zaniedbał, a wieczorami też miał jakieś zajęcie. Mikkel Lisia Kita nie zhańbił się żadną pracą.

Również na ten temat ojciec coś mi opowiedział, zanim zabrała go śmierć: Było wcześnie rano, ojciec wychodził do pracy. Wtedy pojawili się Mikkel Lisia Kita i jego synowie, procesja dobrze znana w Jante: Najpierw Mikkel Lisia Kita z długą fajką w ustach i rękami w kieszeniach. Za nim chłopcy, ośmio- i dziesięcioletni, ciężko obładowani przyborami rybackimi. Było zimno, Mikkel Lisia Kita dla rozgrzewki sadził długie kroki, chłopcy nie mogli za nim nadążyć. Rozzłościł się wtedy, zaczekał i każdemu wymierzył solidny policzek. Pospieszcie się, do jasnej cholery!

Wówczas mój ojciec wystąpił na pole bitwy i oświadczył: To tobie lanie powinni spuścić ci, którzy cię utrzymują! Ale oni na razie nie mają jeszcze dość sił, żeby załatwić tę sprawę – dostaniesz zaliczkę ode mnie!

A potem uderzył Mikkela Lisią Kitę.

Niepomiernie się zdziwiłem. Mój ojciec zrobił coś takiego? A on, widząc moje zdziwienie, dodał skonsternowany: No bo wiesz, nikogo innego akurat wtedy na ulicy nie było. Nikt tego nie widział.

Właśnie dlatego Olav kochał mojego ojca. To ojciec uświadomił mu, kto kogo utrzymuje. Później Olav naśladował Vilhelma Arnakke.

A jego nienawiść do rodzonego ojca mogę zmierzyć tym, że nie stanął jednak po jego stronie. Mikkel Lisia Kita miał szczęście, że w porę umarł, inaczej pewnie skończyłoby się tym, że jako zgięty w pół starzec musiałby nosić sprzęt rybacki za synem, gdy Olav Podwójna Strzykawka wybierałby się na ryby.

Mikkel Lisia Kita i jego syn stanowili nowe wydanie mojego dziadka i ojca. Czy Vilhelm Arnakke rozpoznał coś ze swojego ojca, gdy patrzył w twarz Mikkela Lisiej Kity?

Błyskawica, koń i śmierć

Pewnego razu nadciągnęła burza, a ja często postrzegam całe swoje dzieciństwo pod takim właśnie czarnym niebem. Ściemniło się w środku dnia, ptaki umilkły, kury poszły spać. Nie było najmniejszego powiewu wiatru. Ludzie zaczęli mówić wolniej. Tego dnia Pan Bóg chciał coś przekazać Jante. Ciemność gęstniała. Stałem na drodze, którą nadeszli ludzie prowadzący wspaniałego ogiera. Na wysokości naszego domu strzeliła błyskawica, wybuchła oślepiającym błękitnym światłem, które rzuciło mnie na kolana. Tuż obok usłyszałem wściekły hałas, ludzie krzyczeli – i coś jeszcze, obym już nigdy więcej tego w życiu nie słyszał! To krzyczał ogier. Wyrwał się ludziom, pognał przed siebie i zniknął. Huknął grzmot. Jęknąłem ze strachu, byłem taki maleńki. Przybiegła matka, chwyciła mnie pod pachę i biegiem wróciła do domu. W drzwiach zatrzymała się jeszcze i westchnęła: Panie Jezu!

Wisząc pod jej pachą, ja też zobaczyłem ów straszny widok. Na drodze leżała tylna noga ogiera, przepalona w połowie uda. Rana była czarna i sucha, bez jednej kropli krwi. Zapanowało niesłychane zamieszanie wśród burzy, która się teraz rozpętała, błyskawice wspinały się po niebie, kładły się pod nim jak rozżarzone drzewa. Grzmot! Ach, Boże, jakże płakałem! Kilka minut później biały ogień rozświetlił ciemność w trzech – czterech – pięciu miejscach poza Jante.

Ludzie wyruszyli ze strzelbami i po kilku godzinach trzynogi ogier zginął od kuli wiele kilometrów poza miastem.

Ta dziwnie żywa noga na środku drogi – drżałem na to wspomnienie jeszcze wiele lat później.

W alkierzu u nas leżała chora ciotka, umarła tamtego dnia. Ale już rano doktor stwierdził, że jej godzina wybiła. Miałem wtedy trzy albo cztery lata. Ciotka była dobra, kiedy do niej przychodziłem, dawała mi zawsze kawałek cukru i kłóciła się z matką. Raz dostałem od niej też dwa øre. Ukryłem monetę w matczynej maszynie do szycia, przestała od tego działać. Ciotka miała kanarka, którego dręczyłem, kiedy wychodziła. A potem powiedzieli, że umarła w czasie burzy i że nie wolno mi więcej do niej wchodzić.

Siedziałem na kanapie obok jej małej córeczki. Była w płaszczyku z futrzanym kołnierzem. Ole Kowal zszedł wtedy po schodach i przeniósł przez pokój ciotkę na ramieniu. Była owinięta prześcieradłem, które ją zasłaniało, sztywna jak deska. Moja cioteczna siostra rzuciła się twarzą na kanapę i gorzko zapłakała. Pogrzebu nie pamiętam. Ale zapamiętałem krótką rozmowę rodziców. Matka powiedziała: Vilhelmie, przecież ty jesteś równie silny jak Ole, prawda?

Ojciec miał wątpliwości. W kwestii noszenia.

– Ależ tak – rozstrzygnęła matka. – Jesteś silniejszy niż on.

Ojciec zakasłał i przygładził ręką włosy. Możliwe, powiedział, ale chyba rozumiesz też, że ona była moją siostrą.

Nieprzyzwoita dziewczyna

Miałem też inną ciotkę, o imieniu Dagny, a jej mąż nosił imię Frederik. Wśród gromadki ich dzieci jedna z córek miała na imię Jensine.

Z powodu niewiarygodnej historii Jensine nienawidziłem ludzi z wielkiego świata i miałem ochotę zabić wuja Frederika. Nic jednak nie mówiłem, gapiłem się tylko na dorosłych. Jensine miała szesnaście lat i służyła u bogatego Olavsena, który mieszkał w willi za miastem. Olavsenowie stawiali służącej bardzo duże wymagania, nie pozwolili jej wyjść na miasto z koleżankami nawet tego dnia, gdy kończyła szesnaście lat, bo cnotliwa dziewczyna powinna wieczorem siedzieć w domu i zajmować się szyciem. Akurat tego wieczoru Jensine nie mogła się z tym pogodzić. Wyszła przez okno. Gdy wróciła, okazało się zamknięte, zrozumiała więc, że została odkryta. Poszła do ogrodu i utopiła się w sadzawce z rybkami, bo dla niej oznaczało to koniec. Olavsenowie wiedzieli, że mają ją w swojej mocy. Olavsen już wcześniej szepnął wujowi Frederikowi słówko o jego córce, od tego czasu Jensine naprawdę zmiękła. Ciotka Dagny i wuj Frederik wierzyli w moc rózgi. Hiszpańska trzcinka stale śpiewała u nich swoją piosenkę i stała przy stole obok ciotki, gdy siadali do posiłków. Przy okazji większych przestępstw wuj przytrzymywał goły tyłek ofiary w powietrzu, a ciotka pracowała. Synowie wcześnie uciekli z domu i już nigdy nie wrócili. Cel został więc być może osiągnięty. A Jensine wiedziała, że czeka ją hiszpańska trzcinka, i pewnie gorzej tę świadomość znosiła, gdy skończyła szesnaście lat.

Rano znaleźli ją w sadzawce, bo jej długie włosy unosiły się wśród lilii wodnych. Dla takich wielkich państwa jak Olavsenowie stała się rzecz straszna: zostali bez służącej. Ale wuj Frederik, podczas gdy Jensine ciągle leżała mokra na trawie, natychmiast umieścił u Olavsenów inną ze swoich córek. Nowa służąca Olavsenów otrzymała od wuja dokładne informacje o tym, czego może się spodziewać, jeśli również przyniesie wstyd rodzinie.

Bardzo płakałem nad Jensine, która była taka dobra dla nas, dzieci.

Dzieci należy karać, mówiła ciotka. Nie łączyła tego w żaden sposób z ich przyszłością. Chodziło jej wyłącznie o samo karanie. Miała to wbite do głowy jak kamień. Potrafiła zresztą zaklinać choroby i mówiła dramatycznym książkowym językiem.

Gdy wuj miał osiemdziesiąt lat i wreszcie przyszło mu do głowy, że on też był kiedyś dzieckiem, wybrał się na drugą stronę fiordu, aby obejrzeć miejsce, w którym się urodził. Wieczorem wrócił rozchichotany i zwierzył nam się z czegoś wyjątkowego: Ha, niech mnie diabli porwą, to najbardziej komiczna rzecz ze wszystkiego, czego doświadczyłem! Moja matka jeszcze żyje!

Chociaż od matki dzieliła go zaledwie dwugodzinna podróż, nie miał o niej żadnych wieści, odkąd wybrał się w wielki świat sześćdziesiąt lat wcześniej, a z czasem uznał, że umarła. Sam dawno już nie żyje. Mam nadzieję, że jego matka żyje i miewa się dobrze.

Piwo

Był w Jante mężczyzna, o którym przez długi czas nie mogłem myśleć bez napływających mdłości. To rzeźnik Paul Himmelby. Teraz mam do niego chłodny dystans. Jak dobrze rozumiem tych najlepszych spośród abstynentów, skoro przez sześćdziesiąt lat musieli patrzeć na takie straszydło, na olbrzymi gąbczasty worek, który się ślinił, z łbem przypominającym zgniłego arbuza. Miałem kiedyś iść do rzeźnika, ale ojciec przywołał mnie do siebie i oświadczył: Na rynku nie wolno ci nigdy zbliżać się do kramu Paula Himmelby.

Spojrzałem na ojca zdziwiony, a on wtedy powiedział coś zdumiewającego: Paul Himmelby sika na małych chłopców.

Strasznie się tym przejąłem i wcale nie przyszła mi do głowy myśl, która powinna się z tym kojarzyć, a mianowicie, że doprawdy dziwną przyjemność upodobał sobie Paul Himmelby.

Drobna, chuda żona Paula wystawała przed piwiarnią co wieczór przez czterdzieści lat, mała i blada, stała owinięta chustą, a pijacy wychodzący się przewietrzyć mieli pewność, że ją tam zastaną. Może liczyła, ile pieniędzy Paul Himmelby przepuścił w kącie za drzwiami. Ale czekała zawsze, wystawała tam w zimne noce, wpatrzona w niebo, podczas gdy Paul sprzysięgał się z bogiem piwa. Wystawała w ulewnym deszczu, który przypominał jej o czterdziestu latach nieistniejącego szczęścia. Wystawała tam w jasne letnie noce, wpatrzona w brudny mur gospody. Mijającym ją ludziom posyłała wystraszone spojrzenie, tak, tak, musiała czekać, żeby Paul nie natknął się na małego chłopca.

Wreszcie, zataczając się, wracał do domu, przemawiał pijackim językiem, a za nim szła ta blada drobna istota. Czy ona i jej mąż kiedykolwiek mieli po dwadzieścia lat? Czy tego mężczyznę, będącego cuchnącą górą zepsutego mięsa, nie ogarniało przerażenie samym sobą, kiedy budził się rano i czuł swoje świńskie ciało? Czy musiał znów zaglądać do butelki, musiał brukać małego chłopca, który pewnego dnia ujrzał światło dzienne i otrzymał imię Paul?

Abstynencja drogą do zamożności i szczęścia

W moim domu istniało pewne tabu, a nazywało się ono Alkohol. Sądzisz może, że nie dotyczyło ono nas, dzieci? Ależ tak. Dotyczyło nas w dużym stopniu, w przerażającym stopniu. Staliśmy się przez nie czcicielami zła. Na świecie istniała tylko jedna moc, nosząca imię Alkohol i ucieleśniająca całe zło. Odebrała władzę i chwałę zarówno dobremu Bogu, jak i złemu Diabłu. Dzięki zakazowi picia alkoholu upadła ludzkość miała odnaleźć się na Idawale[4] i grać w trawie złotymi kośćmi. Wszystkie nasze ideały, wszystkie nasze marzenia nosiły piętno tego czczenia Alkoholu, owej wiary w demona o nazwie Alkohol. Sama walka o przetrwanie już wcześnie zaczynała dotyczyć alkoholu. Nad całym moim dzieciństwem wisiał koszmar strachu na myśl, że któryś z moich starszych braci miałby wrócić do domu pijany. Ze szczegółami wyobrażałem sobie to nieszczęście, jego niepomierność, nienaprawialność. Brzemię króla Alkoholu ciąży szczególnie tym, którzy prześladują tę truciznę. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, że któregoś ze starszych braci podejrzewano o wypicie piwa. W pokojach zagościły perwersyjna groza, niepewność i strach. Matka przepłakiwała całe noce. To się nazywa wpaść z deszczu pod rynnę. A moi starsi bracia po dziś dzień męczą się, usiłując nie przerywać tego terroru, opowiadają o tym, co widzieli, i już w innych czasach utrzymują inną rodzinę w lęku. Mogę powiedzieć, że w bardzo wczesnym wieku uległem pokusie i niechybnie rozpiłbym się, gdybym miał taką możliwość, a winę za to całkowicie i w pełni ponosiliby czciciele abstynencji. Całe to gadanie o alkoholu do tego stopnia przesłaniało wszystko, że naprawdę udało im się w końcu nam wmówić, iż źródłem wszelkiej radości są piwo i wódka, lub też – jak wyraził się Albert Engström[5] – że wszelka radość bez alkoholu jest sztuczna. W dziecięcej duszy zakaz spożywania alkoholu urósł i zmienił się w zakaz życia w ogóle, zresztą w głębi ducha uważam, że tak właśnie jest. Kiedy zakaz ów stał się dla mnie takim uogólnieniem, wszystko potoczyło się w złą stronę. Chciałem żyć, dlatego kolejno łamałem zakazy, jeden po drugim.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1]Rose (norw.) – róża [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

[2] Jednostki miar pozostawiono zgodnie z oryginałem.

[3]Dichtung (niem.) – poezja; Wahrheit (niem.) – prawda. Nawiązanie do tytułu autobiografii Johanna Wolfganga Goethego Aus meinem Leben. Dichtung und Wahrheit.

[4] Idawał (Iðavöllr) – w mitologii nordyckiej miejsce spotkań bogów; według przepowiedni spotkają się tam również ci bogowie, którzy przeżyją koniec świata, ragnarök.

[5] Albert Engström (1869–1940) – szwedzki pisarz i rysownik.