Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o grupie przyjaciół, którzy niespodziewanie zostają wciągnięci w niezwykłą przygodę. Muszą wrócić do młodzieńczych lat i odnaleźć odpowiedzi na pytania, które dawno utonęły w mrokach zapomnienia. Bohaterowie zabiorą nas w ekscytującą podróż po tajemniczych zakątkach Londynu i Wielkiej Brytanii. Podczas lektury nie raz wybuchniesz śmiechem, a czasem może ci się zakręcić łza w oku.
Krzysztof Kontek – rocznik ‘75. Ksiądz katolicki od 2000 roku. Pracował w Lublinie, Londynie, Stanach Zjednoczonych, Papui-Nowej Gwinei i Ukrainie. W czasie misji w Papui-Nowej Gwinei napisał dziennik, który został opublikowany w 2008 roku pod tytułem „Dwa lata w raju: Dziennik misjonarza”. Obecnie pracuje w Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskiej. Jedną z jego największych pasji są podróże. Odwiedził trzydzieści trzy państwa na pięciu kontynentach. Uwielbia poznawać nowych ludzi, ich kulturę i tradycje. Dzięki znajomości kilku języków ma przyjaciół w wielu krajach świata. Kocha wszystkie zwierzęta. „Tylko dla ciebie” jest jego debiutancką powieścią, w której fikcja literacka przeplata się z doświadczeniami z życia autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zdjęcie na okładce: pl.freepik.com
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka, skład: EJ Design
Korekta: Ewa Turek
Copyright © by Krzysztof Kontek 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-51-5
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Ludzie, którzy przeczytali Tylko dla ciebie, pytają mnie, skąd taki pomysł, skąd te wszystkie historie.
Książka ta powstała w zasadzie „niechcący”. Jakiś czas temu czytałem sobie na czytniku książkę użyczoną przez jedną z platform udostępniających e-booki. Spodobała mi się. Wysłałem więc link do mojej mamy (którą trochę wcześniej przekonałem do używania czytnika e-booków). Okazało się, że u niej takiej książki nie ma, choć używaliśmy tej samej platformy. U mamy wyskakiwało „link uszkodzony”. Nie pomogło wyszukiwanie po tytule ani po nazwisku autora. U mnie książka istniała, a u niej nie. Kilka tygodni później, gdy rodzice przyjechali mnie odwiedzić, siedziałem, mając przed sobą dwa czytniki: mój i mamy. W moim książka istniała, a w jej – nadal nie.
Po kilku dniach zacząłem pisać. Fabuła książki jest oczywiście zupełnie fikcyjna. Wszystkie postacie również. A jednak… Bardzo wiele wydarzeń opisanych w tej książce działo się naprawdę, a prawie wszyscy jej bohaterowie są swego rodzaju klonami ludzi, których spotkałem. Historie głównych (i nie tylko) bohaterów są fikcyjne, aczkolwiek każda z nich jest w jakiejś części zaczerpnięta z życiorysu człowieka, którego znam…
Pragnę z całego serca podziękować ludziom, których cierpliwości, słowom zachęty i sugestiom poprawek zawdzięczam możliwość ukończenia tej książki. Przede wszystkim moim rodzicom, którzy zawsze byli pierwszymi czytelnikami i redaktorami powstającego tekstu. Bez waszego entuzjazmu pewnie szybko bym porzucił marzenie o pisaniu. Dziękuję moim przyjaciołom i znajomym, chojeńskiej i krzęcińskiej grupie wsparcia. Dziękuję mojej cioci Teresie i przyjaciółce pani Basi. Obie jako polonistki zasugerowały liczne poprawki i usunęły błędy oraz niedoskonałości wynikające z mojej ubogiej znajomości ojczystego języka.
Dziękuję także Tobie, drogi Czytelniku. Mam nadzieję, że dam Ci okazję do choćby kilku miłych chwil w czasie lektury. Choć pewnie będziesz zaskoczony, że nie jest to książka religijna – a zdecydowanie przygodowa.
Miłej lektury.
Krzysztof Kontek
Warszawa, Polska
Wiecie, jak to jest z nieoczekiwanymi prezentami…
Ale jest wiele sposobów, żeby uniknąć tych najbardziej niepożądanych. W mojej rodzinie ustaliliśmy, że przed urodzinami, imieninami i Bożym Narodzeniem robimy krótką listę z rzeczami, które chcielibyśmy dostać. Potem udajemy zaskoczenie, gdy część z nich otrzymujemy. Dobra zabawa, a przy okazji nie ma ryzyka, że prezent będzie głęboko nietrafiony.
Tak jednak się składa, że moja dziewczyna uważa ten pomysł za głupi. Dlatego się zbuntowała i już na początku naszej znajomości ogłosiła:
– Prezenty na Boże Narodzenie będę wybierać z twojej listy, ale prezenty na urodziny i imieniny muszą być totalną niespodzianką. Nie próbuj więc mnie przekonywać, że sam wiesz najlepiej, co ci sprawi największą radość.
– Nie zdziw się tylko, gdy twój prezent wyląduje na internetowej aukcji – odrzekłem, uchylając się przed lecącą w moją stronę poduszką.
Wiedziałem, że próby przekonywania Klaudii (do czegokolwiek) można spokojnie porównać do próby zatrzymania pędzącego pociągu, stając wprost na torach. Więcej do tego tematu już nie wracaliśmy.
Klaudia jest wielką entuzjastką wszelkich nowinek technicznych. Ja staram się ograniczać kontrolę świata cyfrowego nad moim życiem do minimum. Ona z zupełnie niezrozumiałą dla mnie rozkoszą rzuca się w wir wszelkich nowych technologii i często mam wrażenie, że o wypuszczeniu na rynek nowego gadżetu wie wcześniej niż faceci, którzy pracują w sklepach z elektroniką.
Kilka tygodni temu przez pół godziny wyjaśniała jednemu doradcy klienta oddziału elektronicznego w supermarkecie znanej sieci, czym są smartwatche z funkcją mierzenia ciśnienia. Facet uśmiechał się, dość długo traktując ją jak niegroźną wariatkę, którą trzeba jakoś zbyć, najlepiej przy okazji wciskając jej najdroższy z zegarków w sklepie (oczywiście bez wymarzonej funkcji). Pod wpływem jej uporu i po podaniu nazw trzech modeli, które tę funkcję posiadają, gość przysiadł, zaczął szperać w necie i po kilkunastu minutach ze zdziwieniem odkrył, że „szajbnięta” dziewczyna ma rację. A to, o czym mówi, to nie jakieś bajki z filmów na platformie streamingowej, ale zwykła codzienność. Mam wrażenie, że szybkość, z jaką nas ostatecznie obsłużył, nie wynikała z normalnej wydajności jego pracy, ale z obawy, że szef go zwolni, a ją zatrudni na jego miejsce.
Klaudia nie jest jednak profesjonalnym komputerowym geekiem. Jest księgową w międzynarodowej korporacji i pracuje przy komputerze, ale nie płacą jej za śledzenie najnowszych technologii ani ich projektowanie, lecz za wklepywanie do komputera niekończącego się potoku faktur i korekt do nich. Czasami się zastanawiam, czy jej szef ma w ogóle pojęcie o jej wiedzy i czy, gdyby wiedział, co ona potrafi, dałby jej inne zajęcie, które bardziej odpowiadałoby jej wiedzy oraz umiejętnościom. Ale kto potrafi zgłębić tajemnice działania korpo.
Z Klaudią jesteśmy zaręczeni od dwóch lat. Łączy nas bardzo wiele wspólnych zainteresowań i pasji. Jak już się domyśliliście, miłość do nowinek technologicznych do nich nie należy. Choć często od niej słyszę, że jestem obrzydliwie analogowy, to uparcie staram się nie do końca poddawać jej próbom digitalizacji mojego życia.
Wśród pasji, które nas łączą, jest jedna, będąca początkiem historii, którą pozwólcie, że spróbuję wam opowiedzieć. To są książki. Skoro to czytasz, to mogę się domyślać, że należysz do jednej trzeciej mieszkańców naszego pięknego kraju, która przeczytała przynajmniej jedną książkę w minionym roku. Klaudia poświęca czytaniu każdą wolną chwilę, a ja niewiele ustępuję jej rekordom. Kompletnie różnimy się gustem w sprawie wyboru lektury. Ona czyta poezję, opowiadania noblistów azjatyckich, i znajduje niepojętą dla mnie rozkosz w czytaniu książek o zawiłych aferach miłosnych południowoamerykańskich mafiozów. Ja uwielbiam Oscara Wilde’a, którego ona ledwo toleruje. Bez przerwy mogę zanurzać się w prozie Trumana Capote’a i Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. Nienawidzę poezji, ale kocham prawdziwe opowieści podróżnicze. Klaudia potrafi godzinami ślęczeć nad haiku, a ja czasami sięgam po książki historyczne, lecz tylko, jeśli zaintryguje mnie dana epoka w danym miejscu.
Jeśli chodzi o gust czytelniczy, różni nas niemal wszystko, a łączy tylko jedno. Oboje uwielbiamy horrory. Nie! Nie chodzi mi o telenowele o apokalipsie zombi. Dobry horror, według Klaudii (a także moim skromnym zdaniem), musi mieć w sobie dużo inteligencji. Musi straszyć nie potworami wyskakującymi zza rogu, ale inteligentną intrygą, w której przeraża to, że nie możemy zrozumieć, co tak naprawdę zagraża bohaterom. Rzadko uda się znaleźć dobry film, a jeszcze rzadziej dobry film z tego gatunku.
Razem z Klaudią często żartujemy, że dzisiaj nikt nie robi dobrych filmów – wszystkie świetne filmy zostały nakręcone już dawno. Ostatni dobry horror to Obcy i to nie najnowsze dywagacje na ten temat, ale klasyka rocka Alien z 1979 roku (Obcy – ósmy pasażer Nostromo). No może jeszcze Aliens z 1986 (Obcy – decydujące starcie). Przy czym ten drugi pewnie głównie dlatego, że zarówno w moim, jak i Klaudii życiu Decydujące starcie był pierwszym dobrym horrorem, jaki obejrzeliśmy. Oczywiście oddzielnie, bo przecież jeszcze się wtedy nie znaliśmy. Naturalnie po niekończących się gniotach typu Noc żywych trupów. Ciekawe jest to, że ja pamiętam, jak żywe trupy mnie przerażały. Klaudia twierdzi, że ją śmieszyły i denerwowały. Może była starsza, gdy oglądała ten film.
Mój pierwszy horror to był jeden z pierwszych gniotów o zombi, oglądany w kinie plenerowym w wakacje nad jeziorem. Razem z bratem udawaliśmy starszych. Jakoś nie sprawdzali legitymacji. Ja pewnie byłem znacznie młodszy niż wymagany wiek do oglądania tak wiekopomnego dzieła. I faktycznie się bałem.
Jednak prawdziwe przerażenie przeżyłem, oglądając po raz pierwszy Obcy – decydujące starcie. Do dzisiaj pamiętam, że już wtedy nie mogłem się nadziwić, jak to możliwe, że to, co straszne w filmie, nie pojawia się przez pierwsze osiemdziesiąt procent czasu jego trwania. Obcy przerażają nie dlatego, że żarłocznie rzucają się na ludzi, ale dlatego, że wciąż ich nie widzimy, tylko się ich spodziewamy. Napięcie rośnie, a tu ciągle żadnego potwora. Genialne!
Niewiele czasu po moich pierwszych doświadczeniach z rozczarowaniem żywymi trupami i zafascynowaniem obcymi odkryłem to, co naprawdę przerażające. Książki horrory. Pierwszą z nich przeczytałem również w zbyt młodym wieku. Był to Manitou Grahama Mastertona. Do dzisiaj uwielbiam jego sposób straszenia i do całej serii o duchu Indian wracałem niejednokrotnie najpierw po polsku, później także po angielsku.
Tak, tutaj dotykam kolejnego aspektu mojej fascynacji książkami. Czytanie w oryginale! Jaką przewrotną radością jest odkrycie, że tłumacz się mylił. Że sformułowane przez niego zdanie jest bardzo niedokładnym oddaniem oryginalnej myśli autora. Wspaniałe doświadczenie. Język jest jednym z podstawowych narzędzi, dzięki którym poznajemy świat. Język jest też jednym z głównych ograniczeń, które nie dają nam w pełni poznać świata. Książka w tłumaczeniu nie jest tą samą opowieścią, jest nową książką stworzoną na bazie oryginału.
W tym temacie Klaudia zgadza się ze mną całkowicie. Tyle że ona oczywiście powołuje się na przykład poezji, której przetłumaczyć się nie da. Która oryginalna pozostaje tylko w oryginale. Zgadzam się z nią trochę tak, jak zgadzam się z tym, że ciemna strona księżyca jest jeszcze piękniejsza niż ta, którą widzimy. Poezja to jednak nie moja bajka.
Poza tym nie do końca zbieżnym gustem czytelniczym, w podejściu do książek różni nas jeszcze jedno. Pewnie już wiecie co. Klaudia uwielbia czytniki e-książek. Ja zaś, oczywiście, uważam, że książka to tylko prawdziwy papier nasiąknięty farbą drukarską; że nic nie zastąpi zapachu prawdziwej książki, że nic nie zastąpi radości z przewracania stron. Czasami lubię przed rozpoczęciem lektury przeciągnąć palcem po brzegu książki, otworzyć ją w przypadkowym miejscu i odczytać kilka przypadkowych zdań. Przecież tego nie da się tak zrobić z e-bookiem.
No i już pewnie wiecie, co to za niespodziewany prezent. Tak. Oczywiście macie rację. Szesnastego stycznia tego roku w dzień świętego Marcelego (czyli w moje imieniny) dostałem od Klaudii czytnik e-książek.
Naprawę mam to nieszczęście nosić imię świętego papieża z przełomu trzeciego i czwartego wieku. Marceli. Co za koszmar! Zawsze i wszystkim przedstawiam się jako Marcel, choć brzmi tylko niewiele lepiej. Jedynie moja mama i oczywiście Klaudia uparcie (a może i trochę przekornie) nazywają mnie Marceli.
Tak więc szesnastego stycznia na imieniny dostałem najnowszy model czytnika elektronicznych książek z przecudną dedykacją mojego osobistego geeka: „Drogi Marcelu, pozwól choć trochę zdigitalizować twoją jakże niewiarygodnie analogową bibliotekę”.
Nie. Nie wyrzuciłem czytnika. Nie wystawiłem go na internetową aukcję. Nie wyrzuciłem nawet tej kartki z dedykacją. Odłożyłem i czytnik, i kartkę na biurko. Ucałowałem Klaudię i obiecałem, że dam czytnikowi szansę.
„Kiedy mężczyzna ma coś zrobić, to nie trzeba mu o tym przypominać co pół roku”. Te słowa stały się powracającym żartem najbardziej zaawansowanej technologicznie księgowej w jednej z największych w naszym kraju korporacji.
Znam Klaudię. Wiedziałem, że nie ustąpi. Nie dałem jej też szansy na zbyt długie natrząsanie się ze mnie – analogowego dinozaura. Już następnego poranka, kiedy Klaudia dynamicznie dygitalizowała faktury, zaraz po śniadaniu zrobiłem sobie kawę w moim ulubionym litrowym kubeczku (bo po co co chwilę robić nową?) i wyciągnąłem z pudełka czytnik.
Urządzenie od początku mnie zadziwiło. Nie miało w sobie oczekiwanej surowości elektronicznego zimna. Sprzęt był bardzo ładnie wykończony. Wyglądał przytulnie i aż się prosił, by go wziąć do ręki. Nie wiem, ile zarabia ich projektant, ale okładka do e-książki dodawała jej jeszcze więcej ciepła. Całość robiła naprawdę dobre wrażenie. Będę musiał się mocno napracować, żeby nie przyznać się do tego przed Klaudią. Po co narażać się na uniesione brwi z wyrazem „a nie mówiłam”.
Ostrożnie wcisnąłem guzik uruchamiający sprzęt. Jeszcze przez chwilę miałem nadzieję, że akumulator będzie rozładowany. Na próżno. Bateria pokazywała siedemdziesiąt procent. Na szczęście czytnik wyposażono w ten sam system, który ma mój telefon, więc cały proces pierwszego uruchamiania poszedł mi intuicyjnie. Podałem dane sieci wi-fi, wpisałem mój adres e-mail, podałem hasło do konta, kliknąłem kilka potwierdzeń i już po chwili miałem przed sobą w pełni sprawne, choć zupełnie nowe urządzenie. Już chciałem zacząć poszukiwać czegoś do czytania, gdy w moim nowym czytniku coś piknęło. O ludzie, to to ma też dźwięk?! Wyświetlił się komunikat, że jest dostępna nowa wersja systemu. To ucieszyło mnie niemalże tak samo, jak skazańca ucieszyłoby odroczenie wyroku. Jeszcze przez kilka chwil mogłem pozostać w świecie wyłącznie analogowej lektury. Być może to chwilowe opóźnienie sprawiło, że poczułem trochę więcej życzliwości dla mojego nowego cyfrowego przyjaciela. Przecież to z pozoru nieczułe na ludzkie uczucia urządzenie postanowiło właśnie dać mi jeszcze chwilę na oswojenie się z nową technologią.
Kliknąłem „Pobierz aktualizację” i z radością poszedłem do kuchni. Otworzyłem lodówkę. Nie dlatego, że byłem głodny; ale dlatego, że wydało mi się słuszne uczczenie drobną przekąską tego małego zwycięstwa ludzkości nad technologią.
– To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości1 – mruczałem sobie pod nosem.
Mały krok i wielki skok okazały się jednak skakaniem w miejscu. Gdy wróciłem z kuchni, czytnik na biurku emanował komunikatem „Twój system jest w pełni aktualny”. Nie miałem wyboru. Nie było już więcej wymówek. Usiadłem w fotelu i wziąłem do ręki czytnik.
Niewiarygodnie szybko zainstalowałem ReadMe – polecaną przez Klaudię aplikację oferującą dostęp do tysiąca książek za przyzwoitą miesięczną opłatą. Uruchomiłem tę usługę, podałem dane karty płatniczej i już za chwilę cieszyłem się bezpłatnym miesiącem okresu próbnego.
ReadMe zwróciło się do mnie z grzeczną, ale i stanowczą sugestią, że powinienem ocenić wyświetlające się na ekranie książki. To miało pozwolić przygotować wstępne sugestie lektury dopasowanej do mojego gustu.
– Co ty nie powiesz?! – mruknąłem lekko zdegustowany.
Przy każdym tytule miałem do wyboru oceny od zera do dziesięciu lub opcję „nie czytałem”. Pierwotnie poczułem ochotę oszukania systemu i wpisania ocen na chybił trafił. Ale szybko uświadomiłem sam sobie, że to bezcelowe. Chodzi przecież tylko o to, żeby zaproponowano mi książki, które potencjalnie mogłyby mnie zainteresować. Skarciłem się w duchu i zacząłem uczciwie oceniać pojawiające się na ekranie tytuły.
Szybko poszło. Aż tu zaświergotała moja komórka. Komunikator wyświetlił nową wiadomość. Oczywiście od Klaudii. Mój osobisty cyfrowy inkwizytor napisał: „Już czytasz?”.
Uniesiony świętym oburzeniem nic nie odpisałem.
ReadMe poinformowało mnie, że moje odpowiedzi są analizowane. Głupi algorytm. Ale o dziwo nie trwało to długo. Za chwilę na ekranie pojawiły się pozycje, które według AI powinny mnie zainteresować.
Nie było dla mnie zaskoczeniem, że kilka pierwszych miejsc zajmowały książki mojego ulubionego autora horrorów. Zaskoczeniem natomiast było to, że na pierwszym miejscu widniała książka, której tytułu nigdy nie słyszałem For you only.
Zanim się zorientowałem, zacząłem czytać.
Warszawa, Polska
Mój ulubiony autor horrorów o dziwo pisał o Marcelim.
Marceli nienawidził swojego imienia. Od wczesnego dzieciństwa poszukiwał alternatywy. Jedyna, która była do zaakceptowania dla społeczeństwa, to Marcel. Oczywiście oprócz jego matki.
Zaraz, zaraz! Poważnie?
Urodził się w małym miasteczku w centralnej Europie. Rodzina była spokojna, nie wyróżniali się niczym. Było oczywiście kilka rodzinnych opowieści o dawnych historyjkach i śmiesznych zdarzeniach. Na przykład dziadek Marcelego przy każdej okazji z uporem opowiadał historię swojego starszego brata Kostka. A dokładniej historię jego córek bliźniaczek. A dokładniej historię ich chrztu. Wszyscy w rodzinie znali tę opowieść na pamięć. Zamiast dziadka mogłoby ją opowiedzieć każde z jego dzieci i każde z wnuków. Wszyscy znali jej szczegóły, a pomimo tego, przy każdym rodzinnym spotkaniu, przy każdym obiedzie, dziadek Kazik ponownie opowiadał tę historię. Wszyscy go kochali. Był najcudowniejszym dziadkiem, jakiego możecie sobie wyobrazić. Aż do czasu, gdy zaczynał opowiadać o swoim bracie Kostku i jego dwóch córkach bliźniaczkach.
W rodzinie wszyscy wznosili oczy ku niebu z niemym wołaniem „znowu?”. Ale jednocześnie każdy uśmiechał się wyrozumiale. Dziadek Kazik był zdecydowanie ulubionym dziadkiem nie tylko swoich wnuków, ale też połowy miasta.
Otóż brat dziadka Kazika – Konstanty, którego wszyscy nazywali Kostek – miał dwie córki: Anielę i Franciszkę. Niby nic niezwykłego – bliźniaki się zdarzają. Mieszkali w małej wsi na końcu świata, gdzieś we wschodniej Polsce. Też w sumie nic niezwykłego. Wkrótce po narodzeniu się dziewczynek zapadła nieuchronna decyzja, że trzeba je ochrzcić. Klasyka.
Ale czasy to były inne. Do kościoła trzeba było jechać saniami (mówiłem, że była zima?) do sąsiedniej wioski. A że było to dawno temu i przepisy (a może tylko ludzkie przekonania) zabraniały matce wstępu do kościoła przez miesiąc po porodzie, na chrzciny pojechał Kostek z bliźniaczkami i rodzicami chrzestnymi. Oczywiście saniami zaprzężonymi w konie.
Zima była surowa. Kożuchy liche. Nikogo nie dziwi, że trochę wypili. Ważne, że chrzest się odbył. A potem do sań i do domu, bo Stefania (żona Kostka) przygotowała przecież jadła co niemiara. A że wsiadając do sań, jeszcze pod kościołem po jednym wypili? A po drodze w saniach jeszcze po jednym? Ktoś się dziwi? Konie drogę do domu znały lepiej niż woźnica. I tak sobie jechali wiorsta za wiorstą. Kieliszek za kieliszeczkiem. I dojechali. Dziadek Kazik wyprzęga konie, Kostek z dzieckiem wchodzi do domu. Zaraz, zaraz – z dzieckiem?
I tu wkracza Stefania z oburzonym prostym, a jednocześnie niewiarygodnym pytaniem, które wykrzyczała ślubnemu prosto w różową od mrozu i samogonu twarz: „A gdzie druga?”.
Stryjeczny dziadek Kostek stoi niepewnie w progu, przygląda się zawiniątku, które trzyma w rękach. Język mu trochę odmawia posłuszeństwa, ale postanawia dzielnie przeciwstawić się małżonce. Z jego zesztywniałych (nie tylko od mrozu) ust wydobywają się niepewne słowa: „To były dwie?”. Krzyk Stefanii pewnie było słychać nawet w stolicy.
Dziadek Kazik pośpiesznie zaprzęga ponownie konie do sań. Stefania tuli w ramionach jedną z bliźniaczek. Dziadek Kazik twierdzi, że to Aniela – ale nie jest tego całkiem pewien, może to Franciszka – któż to wie?
Krzyk Stefanii towarzyszy im w drodze powrotnej do kościoła. A najgorsze, że zapomnieli butelki z samogonem. A może to i dobrze. Mniej więcej w połowie drogi krzyki Stefanii zaczynają cichnąć we mgle. Ale za chwilę w śnieżycy (dobrze, że konie znają drogę) zaczyna pojawiać się nowy dźwięk. Gdy z mgły wyłania się kościelna wieża, słychać już wyraźnie, że to płacz i o dziwo to nie płacz dziecka. Sanie zatrzymują się w śniegu przed kościołem. Kostek i Kazik wybiegają, lekko tylko zataczając się po drodze, pędzą do kościoła. Płacz słychać coraz donośniej.
Wpadają do zakrystii. Scena godna Oscara. Na komodzie leży ciasno zawiązany becik. Franciszka (a może Aniela) słodko śpi. Na krześle obok płacze zakrystianin pan Zdzisław. Pan Zdzisław jest starym kawalerem. Nie umie się opiekować dziećmi. Zresztą wcale nie chce. Dzieci przecież płaczą, brudzą i śmierdzą. Zdzisław to nawet i ministrantów by wygnał z zakrystii, ale ksiądz nie pozwala. A tu taka tragedia. Dziecko w jego zakrystii i pod jego nieoczekiwaną opieką. Śpi bestia, ale co będzie, jak się zbudzi?
Kostek bierze w ramiona swoją córkę. Chyba już nikt nie wie, która to, ale to się wyjaśni jutro. Ważne, że liczba się zgadza, ważne, że Stefania przestanie już krzyczeć. Wracają do sań.
Jakimś cudem odnajduje się gąsiorek z samogonem. Dobrze, że konie znają drogę do domu. Stefania odbiera im drugą bliźniaczkę (Aniela li to czy Franciszka?) i z radości zapomina im zrobić awanturę, że znowu wrócili pijani.
Zaczynają się chrzciny. Jeśli nie wiecie, czym były w połowie dwudziestego wieku chrzciny na wsi, daleko na wschodzie Polski, to pozwólcie, że tylko powiem, że to tak jak małe wesele. Tylko że nie na cztery dni, a na dwa. Tylko że nie na czterysta gości, a na sto. Skromnie i dostojnie.
Z niedowierzaniem odkładam czytnik. To niemożliwe! To kompletnie niemożliwe! Przecież ja znam tę historię. Przecież od dziecka słyszałem ją setki razy. Nie wszystko się zgadza, a dokładniej – nie zgadzają się imiona. Mój dziadek to nie Kazik, tylko Franciszek. Brat dziadka to nie Kostek, tylko Albert. Córki bliźniaczki to nie Aniela i Franciszka – ale Kornelia i Albina. Żona dziadkowego brata to nie Stefania, ale Zofia.
Nic się nie zgadza! Ale… poza imionami wszystko się zgadza.
Jak to możliwe? Skąd autor moich ulubionych książek zna historię, którą słyszałem setki razy (ja i każdy w rodzinie) od dziadka Franka? Przecież ten, kto to napisał, nawet nie mówi po polsku. Tak, tak napisał jedną książkę, której historia dzieje się w Polsce. Ale to opowieść o bazyliszku, o Krakowie, a nie o rodzinnych historiach daleko we wschodnich prowincjach. Gość prawdopodobnie nawet nigdy nie był w tych częściach kraju. Nie miał po co tu być. Skąd zna historię mojej rodziny?
Niewiele myśląc, dzwonię do Genowefy – mojej matki. O dziwo Gienia odbiera niemalże natychmiast.
– Syn marnotrawny zadzwonił, koniec świata!
– Mamo, przepraszam. Potrzebuję z tobą porozmawiać.
– O! To coś nowego. Po tym, jak przez pół miesiąca nie odbierasz ode mnie telefonów.
– Miałem dużo pracy. Ale nie o to chodzi. Dzieje się coś niezwykłego.
– Niezwykłe jest to, że do mnie zadzwoniłeś. Już myślałam, że zgubiłeś mój numer. Ładnie to tak? O własnej matce i ojcu zapomnieć? Sama się zastanawiam, kto cię wychował.
– Mamo, proszę. Możesz mnie chwilę posłuchać?
– Ależ, mój drogi, zawsze cię słucham. Gdybyś tylko dzwonił częściej, częściej bym cię słuchała. Ale ty częściej niż do matki dzwonisz pewnie do szefa. Chociaż ciągle powtarzasz, że go nienawidzisz.
– Mamo, proszę. Przestań nawijać i posłuchaj.
– Kochanie, zawsze cię słucham. Obyś tylko zadzwonił.
– To mogę już spokojnie mówić, czy jeszcze chcesz mnie za coś ochrzanić?
– Mów, Marceli, jak najwięcej.
– Marcel, mamo. Skoro już nie mam większego wyboru.
– Ależ Marceli, to takie piękne imię. Przecież znasz historię świętego papieża Marcellusa I. Jaki wspaniały to był człowiek.
– Mamo, nie chcę rozmawiać o świętych z czwartego wieku.
– Z trzeciego wieku, mój drogi. Święty Marcellus umarł w trzysta dziewiątym roku naszej ery, więc w czwartym wieku żył nie za długo.
– Mamo, to bez znaczenia. Możemy przejść do rzeczy?
– A czy ja ci przerywam, Marceli? Cały czas cię uważnie słucham.
– Dokładnie. Możesz więc przez pięć minut pomilczeć?
– Robię to od początku naszej rozmowy.
– Mamo!
– Dobrze Marceli, już dobrze. Milczę jak grób. Nie każ mi tylko opowiadać tego wszystkiego potem ojcu. Najlepiej od razu go zawołam i włączę na głośnomówiący.
– Marcel, mamo, Marcel. Dobrze, zawołaj ojca i włącz głośnomówiący, tylko błagam cię, zamilknij choć na chwilę.
– A czy ja coś mówię? Stefan, chodź tutaj, Marceli dzwoni. No jaki Marceli? Twój pierworodny. A ilu ty znasz Marcelich? Powiem ci, Marceli, że ojcu to już się wszystko tak miesza, że czasami mam wrażenie, że on albo mnie nie słyszy, albo wcale mnie nie słucha. Wyobraź sobie, że czasami pół dnia mu opowiadam o naszej sąsiadce Malwinie, a on mnie wieczorem pyta, co to za Malwina. Wyobrażasz sobie? To chyba zaawansowana skleroza. Chyba go muszę wysłać do lekarza. A ty przypadkiem, Marceli, nie wiesz, jaki lekarz zajmuje się sklerozą? Może by mu jakieś tabletki dał, jakieś kropelki. Kto wie? Przyjaciółka Malwiny też tak miała i kropelki jej pomogły. Już sama nie pamiętam, czy to były kropelki czy tabletki. Marceli, a ty tam dalej jesteś? Bo coś zacichłeś.
– Jestem mamo. Czekam, aż skończysz.
– A czy ja coś mówię? Cały czas tylko słucham, milczę i rozważam. Zupełnie jak święta Helena. A może to była święta Cecylia? I rozważała te sprawy w swoim sercu. Przecież to o mnie.
– Mamo najdroższa, czy możesz przestać mówić i posłuchać?
– Ależ Marceli, słucham cię od początku. Szkoda, że nie nagrywasz naszej rozmowy, dopiero po odsłuchaniu byś się zdziwił i zobaczył, jak ja się mało odzywam.
– Mamo, błagam!
– No dobrze. Już milczę. Oboje z ojcem milczymy. Z nim jest coraz gorzej. Mówię ci, załatw mu jakieś tabletki albo ewentualnie kropelki.
– Mamo!!!
– Już, już milczę jak grób. Mów, o co ci w końcu chodzi, bo cały czas tylko mi przerywasz, a jak przychodzi co do czego, to nie mogę się doczekać, co tak naprawdę masz do powiedzenia.
– Kochani, pamiętacie historię Kornelii i Albiny, bliźniaczek Zofii i Alberta, brata dziadka Franka?
– Ależ mój drogi, oczywiście, że pamiętamy. No, ja na pewno, twój ojciec wszystko zapomina. Muszę go do jakiegoś specjalisty zaprowadzić. Może da mu jakieś tabletki.
– Mamo!
– …albo kropelki. O rany! Dlaczego ty znowu krzyczysz. Przecież nic nie mówię. Milczę jak grób.
– Dostałem od Klaudii czytnik e-książek.
– O Boże, koniec świata!
– Mamo!
– Milczę.
– …i zacząłem czytać książkę. Wiesz, tego mojego ulubionego autora, co zawsze się śmiejesz, że nie ma drugiego takiego fana jak ja.
– Gdyby ci płacili za czytanie, byłbyś milionerem!
– Otóż w tej książce on opisuje dokładnie historię chrzcin bliźniaczek. Tylko zamiast dziadka Franka jest dziadek Kazik, zamiast jego brata Alberta jest Kostek. Zamiast Zofii jest Stefania, a zamiast Kornelii i Albiny jest Aniela i Franciszka. Poza tym wszystko się zgadza. Wszystkie fakty i szczegóły. Każdy detal.
– Synu, czy ty coś tak wcześnie piłeś? – w słuchawce rozległ się głos ojca.
– Nic nie piłem. Jestem trzeźwy jak świnia.
– Może masz gorączkę? Wiesz, nasza sąsiadka ma świetnego lekarza. On ją już trzy razy wyleczył z covida. Może cię do niego zapiszemy?
– Mamo! Jestem zdrowy i trzeźwy. Mam przed oczami tę książkę. Czuję się dobrze. Sam nie potrafię tego wyjaśnić.
– Jak się nazywa ta książka?
– Tylko dla ciebie.
– Stefan, porozmawiaj ze swoim synem. Ja ze stacjonarnego telefonu zadzwonię do biblioteki. Muszę zaraz zamówić tę książkę i to wszystko sprawdzić.
– Oczywiście, kochanie. Marceli, jesteś tam?
– Tak, tato.
– Nie powinieneś tak denerwować matki. Biedaczka, tydzień będzie opowiadać o jakiejś książce. Ja wolę, jak mówi o lekarstwach. Znam to na pamięć. Nie muszę wcale słuchać. Gdy nagle zada pytanie, znam na nie wszystkie odpowiedzi.
– Rozumiem, tato, ale uwierz, że nie miałem na celu zakłócenia twojego spokoju.
– Dobrze, dobrze. Damy radę.
– Marceli! Pani Krysia z biblioteki mówi, że nie mają takiej książki. Albo coś pomyliłeś, ale może jeszcze nie przetłumaczyli. W każdym razie, dobrze się wyśpij, bo coś mam wrażenie, że jesteś przemęczony.
– Mamo, jestem wyspany i wypoczęty. Do tego dzisiaj mam wolny dzień. Nie mam więc powodu się stresować.
– Ściskam cię mocno, uważaj na siebie. Zaraz się zaczyna mój serial. Dzwoń często!
– Pa, mamo. Pa, tato. Ściskam was mocno.
Rozłączyli się.
Nie mają Tylko dla ciebie w bibliotece. Dziwne. A może nie? Nowe książki nie od razu wydają po polsku, a ta ich osiedlowa filia biblioteki to też raczej uboga. Ale katalog książek to chyba mają ten sam co w miejskiej. Uruchomiłem laptop i wszedłem na stronę biblioteki. Rzeczywiście katalog jest wspólny dla wszystkich filii.
Nie ma takiej książki.
Ale w Bibliotece Narodowej to na pewno mają. Każde wydawnictwo ileś tam egzemplarzy rozsyła do bibliotek. Do narodowej na sto procent. No dobra, mam ich katalog. „Pozycja nieodnaleziona”. Dziwne. Pewnie jeszcze nie przetłumaczyli.
Jak Klaudia skończy pracę, musi do mnie wpaść i dam jej to do poczytania w oryginale, i porozmawiamy. Na pewno wszystko jakoś się wyjaśni.
Warszawa, Polska
Do końca pracy Klaudii miałem jeszcze prawie trzy godziny. Szybko wysłałem jej wiadomość w komunikatorze: „Mam dla ciebie ciekawostkę. Wpadnij po pracy”. Siadłem w fotelu, wziąłem do ręki czytnik i uruchomiłem ReadMe.
Opowieść o chrzcinach bliźniaczek stryjecznego dziadka wraz z upływem lat wydawała się obrastać swoistym bluszczem zapomnienia i powoli nabierała charakteru opowieści, w której prawda nie jest rzeczą najważniejszą, ale za to liczy się dobrze opowiedziana historia. Szczegóły dotyczące wydarzenia dość często różniły się w pamięci różnych członków rodziny. Ponieważ główni bohaterowie już nie żyli, niemożliwe było sprawdzenie, kto ma rację. Częste więc były dyskusje na zasadzie „przecież doskonale pamiętam, co dziadek opowiadał”. Przy czym każdy z rodziny wydawał się słyszeć opowiadanie trochę różne od tego, które zapamiętali inni.
Jak w każdej innej rodzinie była to tylko jedna z licznych historii, w cieniu których dorastał Marceli. Z czasem coraz więcej historii przestawało dotyczyć dawnych przodków, a kolejne zaczynały dotyczyć samego Marcelego.
Wśród najstarszych opowieści o nim były te z dzieciństwa Marcelego. W ich świetle można było odnieść wrażenie, że był on dzieckiem niezwykle żywotnym i aktywnym. Nieustannie znajdował się w ruchu, który często powodował drobniejsze lub poważniejsze kontuzje. Próby spowolnienia chłopca przez dziadka Kazika nie przynosiły większych rezultatów. A pytania mające na celu ustalenie przyczyny posiadania nowych siniaków na ciele wnuka często pozostawały bez odpowiedzi. Powodem wcale nie była próba zachowania jakiejś tajemnicy, ale kompletna niewiedza co do ich pochodzenia. Najzwyczajniej w świecie Marceli poruszał się przez życie w takim tempie, że nie miał czasu na spostrzeżenia dotyczące tego, o co się właśnie uderzył lub gdzie zaczepiła się w biegu jego ręka.
Do siniaków dochodziły różne złamania (na szczęście niezbyt częste) i zwichnięcia (znacznie częstsze). Tutaj zazwyczaj pochodzenie urazów było doskonale znane ich nabywcy, ale nie zawsze lubił o nich opowiadać. Szczególnie jeśli wydarzyły się z udziałem osób trzecich. Najczęściej Pawła – brata Marcelego. Dwaj chłopcy różnili się na tyle, że większość nieznajomych nie mogła uwierzyć, że są braćmi. Nie tylko wyglądali zupełnie inaczej. Najbardziej różnili się charakterem. Rodzinnym żartem było stwierdzenie, iż Paweł był tak spokojny, że gdyby nie Marceli, to w życiu nawet by głowy nie rozbił. Tak to prawda. Pawłowa głowa została kiedyś rozbita przez Marcelego. Ale oczywiście nie celowo. Marceli nie był agresywnym dzieckiem. Był tylko bardzo szybki i nie zawsze wychylona huśtawka opadała w miejsce, gdzie nikogo nie było. Pewnego razu była tam właśnie głowa Pawła. Pewna z rodzinnych opowieści z dzieciństwa Marcelego dotyczyła…
Mam dosyć, odkładam czytnik i z niedowierzaniem patrzę na urządzenie. Pociągam kolejny łyk kawy z litrowego jej zapasu w moim ulubionym kubeczku. Ale mimo kolejnej dawki kofeiny, nie jestem w stanie zmusić mózgu do pracy, która pozwoliłaby znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie. Jak to możliwe, że do tej pory (w sumie przeczytałem jeszcze nie za dużo) historia opowiedziana w For you only wydawała się tylko nieznacznie zmodyfikowaną moją biografią? Wszystkie opowieści były niewiarygodnie podobne do tego, co pamiętam z mojego własnego dzieciństwa. Czy to możliwe, że to tylko przypadek? Czy pomysłowość autora mogła wśród gąszczy jego wyobraźni utkać opowieść tak bardzo podobną do tej, którą dla mnie utkało życie?
Starałem się na zimno przeanalizować różnice i podobieństwa. Postanowiłem choćby w przybliżeniu ocenić, jakie jest prawdopodobieństwo dwóch niemal identycznych historii. Jednej w książce i jednej w realnym życiu. Moje rozważania kończyły się podobnym wnioskiem. To niemożliwe albo w najlepszym wypadku skrajnie mało prawdopodobne.
Wysiłki intelektualne oczywiście sprowadziły na mnie głód. Udałem się więc do lodówki i po krótkiej inspekcji doszedłem do wniosku, że konieczna jest wyprawa do sklepu. Miałem ochotę na coś dobrego. Moja podświadomość najpierw po cichu, a potem z coraz większym uporem powtarzała „krewetki w mleku kokosowym”. Jeszcze przez chwilę usiłowałem się bronić, ale zanim uparcie powtarzająca się nazwa dania zaczęła rozlegać się krzykiem w mojej kuchni, poddałem się.
Wziąłem kluczyki od samochodu i pojechałem do najbliższego marketu. Nienawidzę zakupów. Jeśli chodzi o zakupy, to łączy nas z Klaudią tylko to, że różnimy się w naszym podejściu do nich. O dziwo choć Klaudia jest zawziętym komputerowcem, to twierdzi, że zakupy potrafi robić tylko w realu. Mówi, że towar trzeba dotknąć, że osobisty kontakt z produktami w sklepie prowadzi do natchnienia, co można z nich ugotować. Jednym słowem, Klaudia uwielbia sklepy. Może chodzić na zakupy w każdej wolnej chwili. Jest prawdziwym wcieleniem słów Marylin Monroe: „Pieniądze szczęścia nie dają – dopiero zakupy”. Klaudia potrafi wszystko wyczarować z komputera – internet wydaje się jej naturalnym środowiskiem, nawet bardziej niż nasze miasto – a jednak Klaudia nienawidzi zakupów internetowych. Robi je tylko w sklepach stacjonarnych.
Ja z drugiej strony, choć nie tak biegły w obsłudze technologii, żyjący bardziej w realu niż w wirtualnych odmętach internetu, uwielbiam zakupy przez internet. Sklepy internetowe, platformy zakupowe i wszelkie inne możliwości kupienia czegoś bez wychodzenia z domu to moja pasja. Jestem jednym z najaktywniejszych użytkowników automatów paczkowych, a wszystkich kurierów obsługujących naszą okolicę znam doskonale.
Nienawidzę za to prawdziwych sklepów. Niewyobrażalnie wprost denerwuje mnie to, że znalezienie konkretnego produktu, którego akurat potrzebuję, wymaga przedzierania się przez niekończące się rzędy regałów i półek. Irytuje mnie, jak skomplikowane jest porównywanie cen tych samych produktów od różnych producentów. Wkurza mnie tłum zakochanych w zakupach ludzi, którzy wydają się kręcić po sklepie zupełnie bez celu i sensu. A nade wszystko złoszczą mnie kasy, a dokładniej kolejki do kasy. Być może ktoś lubi stać w kolejce i być zmuszonym do wysłuchiwania opowieści o osiągnięciach w szkole wnuków nieznajomej pani, która akurat stoi przede mną. Dla mnie to katorga. Do tego ogromna strata czasu.
Jeszcze niedawno wydawało mi się, że rozwiązaniem będą kasy samoobsługowe. Niestety również one doprowadzają mnie do szału. A szczególnie oczekiwanie na pojawienie się pani z obsługi (przy kasie samoobsługowej). W skrócie – nie lubię sklepów i staram się ich unikać, jeśli tylko to możliwe. Czasami jednak muszę.
Jeszcze jadąc samochodem, miałem nadzieję, że może nasz supermarket akurat będzie pusty. Może w konkurencyjnej sieci ogłosili niewiarygodną promocję i wszyscy teraz tłoczą się tam, a ja tu będę mógł szybko i sprawnie uporać się z zakupem niezbędnych rzeczy.
Już zanim wjechałem na parking, wiedziałem, że moje nadzieje są bezpodstawne. Mnóstwo samochodów na parkingu zwiastowało istne tłumy ludzi w sklepie. I tak faktycznie było.
Szybko dotarłem do lady chłodniczej i udało mi się dość sprawnie wybrać odpowiedni worek mrożonych krewetek. Przy półce z mlekiem kokosowym panował absurdalny chaos. Nie było szans na wjechanie tam koszykiem. Szybko porzuciłem więc wózek w alejce i zanurkowałem między dyskutującymi zażarcie klientami, próbując uśmiechem zrównoważyć niegrzeczne wtargnięcie w środek ich rozmowy na temat bieżących aspektów krajowej polityki. Jedną ręką złowiłem karton kokosowego mleka. Na szczęście było nawet mleko znanego mi już i sprawdzonego producenta. Drugą ręką niemal podświadomie złapałem słoiczek kandyzowanych limonek. I już za chwilę byłem znowu przy moim wózku. Bez większych problemów udało mi się dotrzeć do kasy i po odstaniu w kolejce wsiadałem zadowolony do samochodu.
Wróciłem do domu prawie półtorej godziny po wyjściu z niego. Przecież w tym czasie zdążyłbym przez internet zrobić znacznie poważniejsze zakupy. Ale cóż, czasami człowiek nie ma wyboru.
Szybko rozgrzałem patelnię. Pokroiłem ostre papryczki, podsmażyłem z cebulką, pędami trawy cytrynowej. Dodałem odsączone krewetki i po chwili zalałem wszystko mlekiem kokosowym. Na koniec dodałem pokrojonego banana i kandyzowane limonki. Gdy ryż się ugotował, Klaudia już wieszała kurtkę na wieszaku, a ja szybko ustawiałem na stole moje ulubione danie.
– Nie wiedziałam, że obiecana ciekawostka będzie miała formę kulinarną – powiedziała z uśmiechem.
– Wszelkie opowieści brzmią lepiej przy stole, a nic tak nie pomaga pobudzić pracy mózgu, jak dobre jedzenie.
– Jak zjem choć część tego, co tu ustawiłeś, to raczej zasnę, niż będę myśleć.
– Poczekaj aż usłyszysz moją historię.
Szybko nałożyliśmy ryż na talerze i po polaniu sosem, otrzymałem pierwszy komentarz.
– Za ostre!
– Żartujesz, prawie wcale nie przyprawiłem.
– Powinieneś urodzić się w Azji. Masz wypaczony zmysł smaku.
– To dobrze się składa, bo ty kochasz kuchnię azjatycką.
– Ale nie taką ostrą!
– Ostro to będzie dopiero, jak wyrosną moje nowe papryczki Carolina Reaper.
– Hodujesz truciznę? Planujesz kogoś zabić?
– Nie truciznę, tylko wyjątkowo ostrą przyprawę. To jedna z najostrzejszych papryk na świecie.
– Czyli jednak planujesz kogoś zabić. Mam nadzieję, że nie jestem na twojej liście?
– Dobra, już nie przesadzaj. Posłuchaj lepiej, co mam ci do opowiedzenia.
Chwilę się zastanowiłem, od czego zacząć, i zdecydowałem, że od początku. Zacząłem więc od rozpakowania i uruchomienia czytnika.
– Brawo, mój cyfrowy bohaterze.
Uśmiechnąłem się i dalej opowiadałem o wybranej dla mnie przez sztuczną inteligencję aplikacji ReadMe książce i o moim zaskoczeniu jej treścią. O rozmowie z moimi rodzicami (z pominięciem przebijania się przez monologi Gieni) i o moim zdziwieniu, że książki tej nie ma w polskich bibliotekach.
– I cóż w tym dziwnego, Szerloku? Kiedy wydano angielskojęzyczny oryginał?
– Pod koniec minionego roku.
– I uważasz, że ktoś już zdążył to przełożyć i wydać po naszemu?
– Hm, nie bardzo się znam na niuansach branży wydawniczej…
– To już zauważyłam. Myślę, że po polsku ukaże się najwcześniej w połowie tego roku. O ile któreś z naszych wydawnictw dostrzeże szansę zarobienia na jej publikacji.
– Myślisz, że mogą tego nie wydać po polsku?
– Dużo książek nawet znanych autorów nie doczekało się przekładu na nasz język.
Wydawało się to logiczne. Mniej logiczne wydawało się to, że książka ta opowiadała historię z mojego życia i z życia mojej rodziny, które powinny być zupełnie nieznane jej autorowi.
Jeszcze bardziej szczegółowo opowiedziałem przeczytane opowieści. Rodzinną legendę o chrzcinach bliźniaczek słyszała już podczas różnych uroczystości. Historie opisujące młodzieńcze wyczyny książkowego Marcelego były dla niej mniej zaskakujące. Musiałem więc je uzupełnić opowieściami o moich przygodach w młodości.
Patrzyła na mnie z coraz większym zainteresowaniem. Nadgryziona krewetka w uniesionych pałeczkach zamarła bez ruchu na długą chwilę, a potem ponownie wylądowała wśród ryżu na talerzu.
– Zmyślasz to wszystko teraz? Czy przygotowałeś sobie tę bajkę wcześniej?
– Mówię szczerą prawdę.
Zamyśliła się.
– Światowej sławy pisarz opisuje w swojej najnowszej książce twoje życie, tylko nieznacznie zmieniając fakty?
– Na to właśnie wygląda. Choć sam nie mogę w to uwierzyć.
– Muszę to sama poczytać.
– Spoko, już idę po czytnik.
– Nie, muszę już jechać. Mam jeszcze sporo roboty w domu. Po prostu wyślij mi link. Poczytam na swoim czytniku. Przepraszam, że nie dojem twoich ognistych wyczynów kulinarnych.
Zjadła jeszcze jedną krewetkę. Następnie wstała, zostawiając niedojedzony posiłek. Pożegnaliśmy się i poszła. Dokończyłem swoją porcję i posprzątałem ze stołu. W końcu ponownie rozsiadłem się w fotelu i sięgnąłem po czytnik. Szybko udostępniłem jej link do książki i kontynuowałem czytanie.
Marceli nie był ani wzorowym uczniem, ani specjalnym geniuszem. A jednak bez problemów radził sobie w szkole, osiągając delikatnie ponadprzeciętne wyniki. Nauka przychodziła mu bezboleśnie, ale z radością oddawał się tylko temu, co go interesowało. Na początku była to matematyka, potem fizyka. Aż wreszcie odkrył języki.
Poziom nauczania języków obcych u kresu dwudziestego wieku nie był oszałamiający. A jednak Marceli zakochał się w angielskim. Fascynowała go pozornie skomplikowana gramatyka. Z matematyczną precyzją układał reguły kierujące konstrukcją szesnastu gramatycznych czasów i z lubością odkrywał, że wbrew pozorom każdy z nich ma swoje dokładne odbicie w jakiejś konstrukcji polskiej gramatyki (która z kolei była dla niego mroczna i trudna do pojęcia).
Jedynym problemem i całkowitym przekleństwem szkoły była dla niego ortografia. Oczywiście nie angielska. Z tą nie miał problemów. Polska ortografia, choć teoretycznie powinna mu być znacznie bliższa, to w praktyce okazywała się zupełnie nie do ogarnięcia. Kręte zasady kierujące użyciem różnych tak samo brzmiących liter wydawały się wykraczać poza jego matematyczny umysł… A do tego ogrom zupełnie bezsensownych wyjątków. Po co tworzyć reguły, skoro są od nich liczne wyjątki?
Lekturę przerwał mi sygnał wiadomości. Uruchomiłem komunikator: „Geniuszu, wysłałeś mi uszkodzony link”. Oczywiście wiadomość od Klaudii.
Kliknąłem na link, który jej wysłałem. Otworzyła się czytana właśnie przeze mnie książka. Lekko poirytowany wybrałem numer Klaudii.
– Link nie jest uszkodzony. U mnie się otwiera.
– Hm. To może wyślij mi go przez e-mail, a ja spróbuję go otworzyć bezpośrednio na czytniku.
– Robi się, szefowo.
– Dobra, mam go. Znowu komunikat o błędzie. Na pewno używasz ReadMe, czy może jakiegoś innego szajsu?
– Tylko i wyłącznie ReadMe, zgodnie z zaleceniem najlepszego specjalisty.
– To już nic nie rozumiem. Zaczekaj, poszukam w katalogu po tytule. For you only?
– Tak. Dokładnie.
– Jasne. Już wpisuję. Dziwne. Nie ma takiej książki. Zaczekaj, poszukam po nazwisku autora. Też nie ma.
– Czytam książkę, której nie ma?
– Wygląda to na jakiś błąd z katalogiem. Skoro ją czytasz, musi istnieć na serwerze. To internet, a nie magia.
– Jak to możliwe, że u mnie na koncie ta książka pojawia się sama, a ty jej nie tylko nie możesz otworzyć z podesłanego linku, ale nawet nie ma jej w katalogu?
– Pewnie to jakiś chwilowy błąd. Czasem coś się sypie. Myślę, że katalog nie zaciąga aktualnego stanu bazy dostępnych książek. Spróbuję jutro. Może to naprawią.
– No dobrze. Spokojnego wieczoru.
– Zbyt spokojny nie będzie. Dałeś mi dużo do myślenia.
– Sam mam pełną głowę pytań. I coraz mniej odpowiedzi.
– Nie mędrkuj za dużo, bo ci się obwody przepalą.
– I po co te złośliwości?
– Żebyś nie zapomniał, jaka ze mnie zołza.
– Tego się nie da zapomnieć.
– Dzięki.
Rozłączyła się, a ja wróciłem do lektury.
1 Słowa wypowiedziane przez Neila Armstronga po lądowaniu na Księżycu.
Krzysztof Kontek – rocznik ‘75. Ksiądz katolicki od 2000 roku. Pracował w Lublinie, Londynie, Stanach Zjednoczonych, Papui-Nowej Gwinei i Ukrainie. W czasie misji w Papui-Nowej Gwinei napisał dziennik, który został opublikowany w 2008 roku pod tytułem Dwa lata w raju: Dziennik misjonarza. Obecnie pracuje w Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskiej. Jedną z jego największych pasji są podróże. Odwiedził trzydzieści trzy państwa na pięciu kontynentach. Uwielbia poznawać nowych ludzi, ich kulturę i tradycje. Dzięki znajomości kilku języków ma przyjaciół w wielu krajach świata. Kocha wszystkie zwierzęta. Tylko dla ciebie jest jego debiutancką powieścią, w której fikcja literacka przeplata się z doświadczeniami z życia autora.
