Tybetańczyk - Mateusz Piechulski - ebook

Tybetańczyk ebook

Piechulski Mateusz

0,0

Opis

Do trudno dostępnego buddyjskiego klasztoru w Tybecie przybywa mnich Uritashi. Bracia początkowo traktują go z pewnym dystansem, powoli jednak przyzwyczajają się do jego obecności i obdarzają zaufaniem. Gdy wychodzi na jaw, że jest człowiekiem wykształconym i poliglotą, przełożeni powierzają mu funkcję tłumacza i zezwalają na nieograniczony dostęp do zebranych w klasztornej bibliotece ksiąg. Niestety Uritashi znienacka przepada bez śladu, a wraz z nim kilka cennych woluminów.
W tym samym czasie tysiące kilometrów od Tybetu kilka bardzo wpływowych osób wchodzi w posiadanie dokumentów, które mogą sporo namieszać w dziejach świata.
Oba te pozornie odległe od siebie wydarzenia mają pewien wspólny mianownik…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mateusz Piechulski
Tybetańczyk
© Copyright by Mateusz Piechulski 2023Projekt okładki: Adriana Wojtukowicz
ISBN 978-83-7564-686-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Kilka tygodni po zaginięciu kardynała Uricho Maktashiego na lotnisku w Moskwie do miasta Lhasa, stolicy Tybetańskiego regionu autonomicznego przyleciał ksiądz Uritashi Wang. Nie wzbudzając niczyich podejrzeń, przeszedł przez kontrolę celną. Miał ważny paszport, według którego urodzony był w roku 1949 w mieście Shantou, a zamieszkały na co dzień w Pekinie. Kupił bilet na autobus i pojechał do jednej z kilku wiosek otaczających miasto Lhasa. Spotkał się tam z niejakim Xang Zee, obywatelem chińskim pochodzenia japońskiego.

Xang Zee był człowiekiem, jakich w każdym kraju wielu – z gatunku „zawsze, wszystko, o każdej porze”. Nieważne, czy potrzebowałeś nowej tożsamości, paru butelek wykwintnego trunku, dyplomu dobrej uczelni dla swojego syna czy kryjówki lub giwery w razie niebezpieczeństwa. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych. Wszystko zależy, jak wszędzie, od ceny.

– Witaj, Xang.

– Witaj, Uritashi.

– Potrzebujesz czegoś, bracie, czy przyjechałeś mnie odwiedzić? – zapytał Xang.

– Bardzo bym chciał jeździć w odwiedziny, ale to nie leży w mojej naturze – odparł Uritashi.

– A więc czego potrzebujesz? – zapytał Xang.

– Potrzebuję dojścia do klasztoru buddyjskiego na granicy Tybetu, wiesz którego? – odpowiedział Uritashi.

– Wiem, wiem, ale bracie, to nie jest takie łatwe, jak się wydaje. Raz, że jest daleko, głęboko w górach, a dwa, wstąpić do nich to nie zapalić lampkę u pomnika Buddy. A poza tym tam jest taka wieża, którą oni nazywają wieżą śmierci, uznają cię jeszcze za jakiegoś Bóg wie kogo – odparł lekko zszokowany Xang.

– Co? Wieża śmierci?! Za kogo mnie uznają, mordercę, nosiciela śmierci?! Przecież ja tam jadę oddać się modlitwie. – odparł rozbawiony Uritashi.

– Taa… modlitwie. Raczej biznesowi. No, może ewentualnie chcesz się ukryć przed ręką sprawiedliwości – powiedział z przekąsem Xang.

– Nie chcesz, to nie wierz, nie musisz. Masz tam jakieś dojścia czy nie? Bo jak nie, to spadam i jadę szukać kogo innego albo załatwię to na własną rękę – odparł lekko poirytowany Uritashi.

– Na własną rękę, to ty możesz kij do szczotki włożyć. Pierwsza kontrola cię zatrzyma i skończysz w chińskim więzieniu – powiedział z przekąsem Xang.

– Krótko, załatwisz mi to czy nie!? – odparł już wściekły Uritashi, kierując się ku wyjściu.

– Spokojnie, spokojnie, załatwię, ale to kosztuje i potrwa – uspokoił Uritashiego Xang.

– Ile? – zapytał Uritashi.

– No, ze sto pięćdziesiąt tysięcy jenów – odparł Xang.

– Ile? Oszalałeś?! – krzyknął Uritashi.

– Po pierwsze nigdy, ale to nigdy nie mów, że oszalałem. Takie są stawki; chcesz, szukaj taniej. U mnie w cenie masz wszystko: przejazd do klasztoru, wszystkie papiery, żeby cię tam wpuścili, zgodę na wstąpienie do konwentu, łapówki dla instytucji rządowych, z lokalną policją na czele, no i wynagrodzenie dla mnie. Ja za darmo nie pracuję, nie jestem instytucją charytatywną. To wszystko kosztuje i trwa, co ty sobie myślisz, że to zajmie dzień czy dwa. Przy dobrych obrotach przynajmniej tydzień, a zazwyczaj dwa razy tyle. No i nocleg u mnie, przecież gdzieś cię muszę „przechować” do czasu załatwienia formalności – wygłosił monolog Xang.

– Ile? Dwa tygodnie?! Przecież to absurd… Płacę ci trzysta tysięcy jenów od ręki i załatwiasz mi to w maks pięć dni – odparł poirytowany Uritashi.

Xangowi po słowach „trzysta tysięcy” zaświeciły się oczy, jak w bajkach czy komediach, gdzie ludziom na wieść o wysokiej sumie pieniędzy do zdobycia oczy zamieniają się w symbol dolara.

– No dobrze. Nasz klient, nasz pan – odparł podekscytowany Xang.

– A, i jeszcze jedno, nie chcę tego waszego chińskiego żarcia. Niech ta twoja małżonka upichci coś dla ludzi – zażyczył sobie Uritashi.

– Możesz być spokojny, moja żona świństw nie gotuje – odpowiedział Xang. – No, to napijmy się za powodzenie interesu – dodał.

Następnego poranka Xang udał się do Lhasy, do komendantury regionu autonomicznego Tybetu, aby spotkać się z jej zwierzchnikiem Mi Xang Lee.

– Witaj, Lee.

– Witaj, Xang. Czego potrzebujesz?

– Pozwolenia na wjazd do prefektury Qamdo i jej stolicy, Karub. Potrzebna mi jest także jednorazowa przepustka do komendanta Mi Tanga – wyjawił litanię potrzeb Xang.

– Wygórowane masz potrzeby. Hmm… Nie wiem, czy będę mógł ci pomóc – odparł z przekąsem Lee.

– Eee, co to dla ciebie. Dla ciebie to jak splunąć, a dla mnie jest to bardzo ważne, bez tego nie ruszę dalej – odpowiedział Xang.

Co on znowu knuje – pomyślał Lee. Ale jako że jest to człowiek, jak na kraj i region, w którym jest komendantem, dość nowoczesny, zapytał Xanga tylko o jedno:

– Ile?

– Co ile? – zapytał Xang.

– Ile dla mnie – odrzekł Lee.

– Dwadzieścia tysięcy jenów – rzucił Xang.

– Mało. – Lee pokręcił z niezadowoleniem głową.

– To ile? – dopytywał się Xang.

– Czterdzieści tysięcy jenów i tysiąc dolarów.

– Ile?!

– Przecież ja cię nie zmuszam, możesz spróbować się tam dostać na własną rękę, ale albo zostaniesz zatrzymany, albo zabity. Twój wybór – odpowiedział z kamienną twarzą Lee.

– Trzydzieści tysięcy jenów i tysiąc dolarów, i ani jena więcej, ty zdzierco – wykrzyczał Xang.

– Stoi, ale kasa od ręki, ja się w handel ratalny nie bawię – odparł usatysfakcjonowany Lee. – Przyjdź za dwa dni do mnie do domu, będę miał wszystko, czego potrzebujesz – dodał.

– Kiedy?! Ja tego potrzebuję na już – zirytował się Xang.

– Xang, to jest kilkanaście telefonów, parę rozmów, kilka spotkań, ja tego nie wyjmę z kieszeni, mogę ci to załatwić najwcześniej na jutro, pasuje? – zapytał Lee.

– OK, niech ci będzie, ale dokumenty mają być zrobione na tip-top top, żadnej fuszerki. Raz jak mi podobną sprawę załatwiałeś, to mało bym martwy w Mekongu nie wylądował – odparł Xang.

– A że się zapytam, na co ci te dokumenty? – usiłował drążyć temat Lee.

– Nie twój interes, rozumiesz?

– Weź, nie hulaj, bo się rozmyślę. Pamiętaj, że ja też ryzykuję.

– Słyszałeś o zaginięciu tego japońskiego kardynała na lotnisku w Moskwie? – zapytał Xang.

– Nie – odparł Lee.

– No jak to nie, wszystkie gazety i stacje telewizyjne o tym trąbiły.

– Aaa, to ten spaślak Makatashi, czy jak mu tam. No nie mów, jest tutaj? Załatwiasz to dla niego? Ile z tego masz? – Lee zadał Xangowi serię pytań, choć nie liczył specjalnie na odpowiedź.

– Pomidor, pomidor, jak mówi mój polski przyjaciel, jak nie chce na coś specjalnie odpowiadać – krzyknął Xang w stronę Lee.

– Dobra. Spokojnie. Pamiętaj, jutro punkt dwudziesta u mnie, będę miał dla ciebie te papiery.

– OK, to do jutra. – Xang się pożegnał, po czym udał się w kierunku największego bazaru z odzieżą religijną w Lhasie.

No nie wierzę, po prostu nie wierzę, Chińczyk pomaga ukryć się Japończykowi, świat się przewraca do góry nogami – pomyślał z uśmiechem na twarzy Lee.

W tym samym czasie Uritashi rozgościł się u Xanga, co skrzętnie zaczęła wykorzystywać jego piękna żona Kim. Była piękną z krwi i kości Chinką, młodszą o pięć lat od Xanga. Poznała go, gdy Xang pełnił służbę w Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Była wręcz kobietą perfekcyjną. Miała tylko jedną słabość. Słabość, a może i w pewnym stopniu dla niektórych zaletę: w kilka chwil zniewalała praktycznie każdego mężczyznę. Każdy, który spojrzał w jej piękne błękitne jak niebo oczy, był przegrany. Był w stanie zaprzedać duszę diabłu, oddać ostatnią koszulę, byle poddać się pod każdym względem – tak cielesnym, jak i duchowym – jej urokowi. Xang o tym wiedział i akceptował to początkowo z niechęcią, lecz był z charakteru głównie materialistą. Dla niego liczyła się ilość jenów, dolarów i innych dóbr na kontach, skrytkach, a nie kto z kim i w jakich okolicznościach.

Xang następnego wieczoru udał się do domu szefa komendantury po papiery, na które czekał aż dwadzieścia cztery godziny. Dla niego to było o dobę za długo, bo Xang wyznawał zasadę „dobry biznes to szybki biznes”.

– Witaj, Lee. Masz to? – zapytał podenerwowany.

– Mam, po co te nerwy. Mówiłem, że załatwię, to załatwiłem. Tu w kopercie leżą – odpowiedział Lee.

– No, masz szczęście – odrzekł Xang.

– Ale żeby tak Japończykowi pomagać? Nie wstyd ci? No wszystkim, Rosjaninowi, nawet Kubańczykowi, ale Japończykowi? No brak mi słów – odparł z przekąsem Lee.

– Nie twój interes. – Xang zabrał papiery i pośpiesznie wyszedł.

Następnego dnia już o świcie wyruszył wypożyczonym skuterem do Karub, aby spotkać się z szefem tamtejszej komendantury Mi Tangiem. Dotarł tam bez większych problemów, ale już zaraz po wejściu do budynku, gdzie urzędował komendant, spotkała go przykra niespodzianka:

– PRZEPUSTKA! – krzyknął ochroniarz w drzwiach.

– Jaka przepustka? Ja tu umówiony jestem, do komendanta – odparł z lekkim przerażeniem Xang.

– Nie ma komendanta – odparł stanowczym tonem ochroniarz.

– Jak to nie ma, miał na mnie czekać – odparł Xang, po czym ruszył w kierunku gabinetu z tabliczką „Komendant”.

– Mówię, że nie ma komendanta, gdzie się pcha? – krzyknął ochroniarz, po czym zabarykadował swoim ciałem drogę do gabinetu.

– Co to za hałasy, do jasnej cholery, panie Wang! Myśleć się nie da! – Z gabinetu komendanta wyszedł wysoki, chudy mężczyzna.

– Eee, bo ten pan mówi, że jest umówiony do gabinetu komendanta, a ja mówię, że nie ma pana – odpowiedział zmieszany ochroniarz.

– No i dobrze, bo mnie nie ma, a panu do widzenia – odparł ów człowiek.

– Chwila, chwila, komendant Tang? – upewnił się Xang.

– No tak, a pan to kto? – z niechęcią zapytał komendant.

– Jestem Xang Zee, przyjechałem, z Lhasy od szefa komendantury Lee.

– Aaaa, pan Xang, zapraszam do mnie – odparł Tang. – A ty, baranie, mogłeś go najpierw wylegitymować i zapytać się, po co przyszedł, a nie tak „nie ma i już” – skwitował zachowanie ochroniarza Tang.

– Ale szefie, robię to, co pan każe. Polecił pan mówić, że pana nie ma – odparł ochroniarz.

– Ale z mózgu też byś mógł raz na jakiś czas skorzystać, tak czy nie? Nie wiem kompletnie, za co ja ci płacę, jełopie – odparł Tang. – Przepraszam pana za mojego ochroniarza, o zatrudnienie go poprosiła mnie moja przyjaciółka. Jest trochę tępy, ale wie pan, czego nie robi się dla przyjaciół – dodał złamanym głosem.

– Nic nie szkodzi, zawsze może trafić się czarna owca w stadzie – uspokoił Tanga Xang.

– A więc czego pan potrzebuje, bo coś tam mi Lee przez telefon tłumaczył, ale nie do końca zrozumiałem – zapytał Tang.

– Przepustki i pozwolenia konwentu na wstąpienie do klasztoru przy granicy Qamdo. No i oczywiście zgody na przejazd przez kontrole ustawiane przez pańskich podwładnych – wyjawił listę żądań Xang.

– Hmm… Ciężka sprawa, ja na chłopaków nie mam wpływu. Jeszcze zgodę na wstęp do klasztoru to od biedy da się załatwić, ale reszta… Ciężko będzie. – Tang podsumował listę zapotrzebowań Xanga.

– Ja wiem, że sprawa nie jest łatwa, ale obaj wiemy, że jeśli pan coś każe chłopakom, to nikt nie odważy się wyjść poza szereg – odparł Xang.

– No, teoretycznie tak, ale trzeba by ich jakoś wspomóc finansowo. Doskonale pan wie, że to biedni ludzie.

– Ile? – zapytał Xang.

– Dwadzieścia pięć tysięcy jenów i półtora tysiąca dolarów – podał kwotę Tang.

– No dobrze. – Xang wyłożył pieniądze na stół. – Coś jeszcze muszę wiedzieć?

– A ma pan już podarek? – zapytał Tang.

– Jaki podarek?! – zdziwił się Xang.

– Podarek dla: po pierwsze Buddy, dwa dla samego klasztoru, bez tego nikt tego twojego człowieka nie wpuści – wyjaśnił Tang.

– A skąd ja to wezmę i co to ma być? Pieniądze? Złoto? – dociekał Xang.

– Pieniądze są tam nic niewarte, złoto może by może jeszcze uszło, ale najlepiej jakieś sukna, a najlepiej kamienie szlachetne – odparł Tang.

– A skąd ja kamienie wynajdę? – zafrasował się Xang.

– Dam ci namiar na jednego handlarza, co ma dobry towar, w niskich cenach. Powiesz, że jest ode mnie i że ci to potrzebne jako podarek – odparł Tang.

– Gdzie on urzęduje? – zapytał Xang.

– A, tu za rogiem ma mieszkanie.

– Dobra, to ja znikam załatwiać resztę formalności, dziękuję za wskazówki.

Po tym krótkim dialogu wyszedł od komendanta i udał się wprost do handlarza w celu zakupienia podarków dla mnichów.

Mało kto wiedział (no, może oprócz Xanga), że większość pieniędzy na łapówki dla pracowników trafiała wprost do kieszeni Tanga, a trzydzieści procent zysku z tak zwanych „podarków” od handlarza kamieniami szlachetnymi lądowało na koncie, do którego miał upoważnienie nikt inny, jak sam komendant.

Xang tuż po wejściu pokazał kartkę z pieczątką od komendanta i rozpoczął negocjacje w sprawie zakupu kamieni na podarek dla klasztoru.

W tym samym czasie żona Xanga, Kim, coraz bardziej przekonywała do siebie Uritashiego pod każdym względem.

Xang jeszcze tego samego dnia zakupił woreczek rubinów, woreczek szmaragdów i dwa piękne duże diamenty jako podarek dla Buddy i konwentu – bez zbędnych negocjacji, lecz jednak przekroczył budżet zaplanowany na tę inwestycję. Wynajął kierowcę, który robił regularne kursy do klasztoru z żywnością. Najpopularniejszym w tamtym regionie środkiem transportu były stare angielskie półciężarówki zakupione przez rząd Chin od rządu Indii, które zostawili Anglicy podczas pośpiesznego opuszczania jednej z ich ówczesnych wielu kolonii. Trzęsły się, stękały, wyły jak wilki nocą, dymiły, ale były niezniszczalne i można było je naprawić dosłownie trzema kluczami.

Następnego popołudnia Xang wrócił do swojego domu i zastał tam Uritashiego śpiącego w jego własnym łóżku i jeszcze rozespaną, wpół roznegliżowaną Kim w kuchni, przygotowującą posiłek.

– Ooo… Xang, już wróciłeś, jak się cieszę, mój kochany. Miałeś być dopiero jutro! – powitała go lekko zszokowana i wystraszona.

– Znowu to samo! Zdradziłaś mnie z moim gościem. Sam się poddał twojemu niewątpliwemu urokowi czy użyłaś swoich szarlatańskich sztuczek? – odparł Xang.

– No, co ty ja, z nim?! Oszalałeś?! Przecież to ksiądz! – krzyknęła Kim.

– Ja oszalałem? To ty oszalałaś, ksiądz, poeta czy esteta, dla ciebie liczy się, że facet, nawet jakbym przyprowadził tu homoseksualistę, też byś mu nie odpuściła! – wydarł się Xang.

– Sam chciałeś, żebym się nim zaopiekowała, ugościła – odparła Kim.

– Ale nie tak. Miałaś się zaopiekować nim jak gościem, a nie jak już chyba setnym kochankiem. Masz szczęście, że jestem wyrozumiały – odparł Xang. – Idę zobaczyć, czy jeszcze żyje, bo przy twojej kondycji to mógł na serce wykorkować – dodał, po czym poszedł do sypialni, gdzie spał jak zabity Uritashi.

– Obudź się! Obudź się, do cholery! Nie śpij już! – zaczął klepać swojego gościa po twarzy.

– Czego!? Przecież jest środek nocy! – krzyknął Uritashi, przewracając się na drugi bok.

– Taa… Środek nocy, chyba czasu środkowoeuropejskiego.

Wziął szklankę z lodowatą wodą i chlusnął po twarzy Uritashiego.

Ten otrząsnął się, spojrzał się najpierw w okno, potem na Xanga, potem znowu na okno i na zegarek.

– O cholera! Już czternasta – powiedział łamiącym się głosem.

– Wstawaj, pijaku! Mamy do pogadania, za pięć minut czekam na ciebie w salonie. Raz, dwa, ogarnij się – krzyknął Xang w kierunku Uritashiego.

Chwilę później Uritashi chwiejnym krokiem, wszedł do salonu.

– Ooo… Wyszedł król libacji i cudzołożnictwa. Na Buddę, coś ty pił? Śmierdzi od ciebie jak z japońskiej gorzelni – stwierdził z szyderczym uśmiechem na twarzy Xang.

– Jakiej libacji? Jakiego cudzołożnictwa? – oburzył się Uritashi.

– Przecież od chińskiej herbaty tak od ciebie by nie śmierdziało alkoholem – zauważył zgryźliwie Xang.

– No, wypiłem butelkę, może dwie, starej