Troje na huśtawce - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Troje na huśtawce ebook i audiobook

Natasza Socha

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Koralia ma czterdzieści dwa lata i czterdzieści dwa powody, by zmienić swoje życie. Oraz jeden dodatkowy, który wywraca jej świat do góry nogami. Tytus jest osiemnaście lat młodszy. Kiedy ona zdawała maturę, on własnie się rodził. I jeszcze jedno – jest synem jej najlepszej przyjaciółki. Co w życiu jest ważniejsze? Przyjaźń czy miłość? Czy naprawdę trzeba wybierać? „Troje na huśtawce” to współczesny romans obyczajowy, spisany w formie pamiętnika, opowiedziany z dystansem, ironią i dużą dawką emocji.

Jeśli przyjmiemy, że życie jest windą, która zatrzymuje się na każdym piętrze, a potem jedzie dalej, to wszystko można sobie bardzo prosto wytłumaczyć. Piętro z napisem małżeństwo zostało przeze mnie opuszczone, a ja znowu przesuwam się w górę.

Obecnie wysiadłam na poziomie romans z młodszym.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 0 min

Lektor: Joanna Osyda

Oceny
3,6 (88 ocen)
25
23
23
14
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sollga

Całkiem niezła

infantylne, nie w moich klimatach
00
Aleksandra_st

Nie polecam

ksiazka o zboczonej kobiecie, dramat
00
aniaiirmina
(edytowany)

Nie polecam

To pierwsza książka tej autorki. Niestety nie polecam. Dla mnie słaby język, fabuła przewidywalna, jedynie pomysł na zakończenie dobry. szkoda , że całość niskich lotów. Sięgnę jeszcze po kolejną książkę autorki, żeby nie spisywać jej na straty od razu.
00

Popularność




W życiu niewiasty rozróżnić można siedem okresów: niemowlę, dziewczynka, dziewczyna, młoda kobieta, młoda kobieta, młoda kobieta i młoda kobieta.

GEORGE BERNARD SHAW

Na czubku języka zwisały słowa. Teraz wszystko zależy od tego, czy otworzę usta i je wypowiem, czy raczej zachowam dla siebie. Połknę. Tak, żeby nikt nie usłyszał. Jest jeszcze inna możliwość – zamienię słowa na inne. Poprzestawiam litery, część wyrzucę, dodam nowe i dzięki temu z języka skapnie mi zupełnie coś innego, niż chciałabym powiedzieć.

Maj, może wtorek, może nie

Nigdy w życiu nie pisałam pamiętników, dzienników ani nawet nie prowadziłam zeszyciku dla przyjaciółek, które wpisywały tam swoje największe sekrety w stylu „czy kochasz go straszliwie, czy jednak z umiarem” lub „czy kiedy na niego patrzysz, twoje trzewia tańczą”. Ale teraz będę pisać. Bez dat, bo dat nie lubię, więc nakreślę tylko ogólnie dzień i miesiąc, aby mieć pojęcie, kiedy to się wszystko zaczęło, jak będzie przebiegać, zaznaczę też, że nie czuję się winna, bo jednak nikogo do niczego nie zmuszałam, a na wypadek mojej śmierci ten zeszyt będzie dowodem na to, że moje intencje były dobre, a ja sama – choć może nie jestem ideałem przyjaciółki – to jednak kocham cię, Aurelio.

Bardzo chaotyczny wpis – wiem.

Ale to dlatego, że pierwszy. Jak również dlatego, że chaos wepchnął się w moje dość ustabilizowane dotąd życie i zachichotał perfidnie, widząc, jak się miotam. Spróbuję jednak zamknąć go na chwilę w butelce po napoju aloesowym, który ma rzekomo cudowne właściwości zdrowotno-odmładzające (na co liczę) i spokojnie zacznę od początku. Z pominięciem dat, bo ich po prostu nie pamiętam, gdyż nie przywiązywałam wagi do konkretnych dni, bo wszystko zlewało się w jedną całość, a całość rozpadała się na drobne cząstki szczęścia przeplatane wyrzutami sumienia. Na pewno pamiętam jednak pory roku, wyznaczane nie tylko tym, co padało z nieba, ale też kwiatami, które dostawałam. Pierwsze były piwonie.

Nie, jednak muszę zacząć od początku. Wdech, wydech, cofanie się w czasie. Przekartkowuję ostatnie miesiące, przewracam kartki w kalendarzu i zastanawiam się, jak to możliwe, że jeszcze rok temu o tej porze… Niczego się nie spodziewasz, budzisz się w zwykły wtorek, po którym następuje jeszcze zwyklejsza środa, a długo wyczekiwany weekend również jest jakiś nudny. Oczywiście w żaden sposób ci to nie przeszkadza, czasem tylko buntujesz się w myślach, że nie jesteś księżniczką i nie wybierasz diamentów do kolii, tylko sery w supermarkecie i dyskretnie je wąchasz, bo lubisz te najbardziej śmierdzące. Idziesz do pracy, odbierasz telefony, pijesz kawę, zastanawiając się, kiedy zdążyła ostygnąć, a w ubikacji zsuwasz gumkę rajstop z brzucha na okolice bioder, bo strasznie cię uciska i masz na ciele dziwną czerwoną pręgę. Każdy dzień składa się z bardzo zwyczajnych fragmentów, pospolitych minut i godzin wypełnionych czymś, co nazywasz egzystencją.

Nie, nie mam depresji, nie łykam też żadnych ziołowych tabletek, po których moje endorfiny zaczynają tańczyć, po prostu stwierdzam fakty. Mam na imię Koralia, wiem, że dziwnie, ale dla równowagi jestem dość zwyczajna. Moja przyjaciółka ma na imię Aurelia, więc jeśli powiecie głośno Koralia – Aurelia, to już wiecie, że po prostu musiałyśmy się zaprzyjaźnić. Chociaż dzieli nas sześć lat, przy czym ja jestem młodsza, to jednak wcale nie odczuwamy tej różnicy wieku. Już nie. Bo w pewnym momencie ona po prostu znika. Kobiety trzydziesto- i czterdziestoletnia wyglądają podobnie, nawet jeśli ta druga ma kilka zmarszczek więcej, a skóra na dłoniach szybciej jej się przesusza. Podobnie jest z czterdziesto- i pięćdziesięciolatką. I tak dalej. W końcu wszystkie zasuszamy się w identyczny sposób i wtedy wkłada się nas między kartki książki, żebyśmy się nie pokruszyły na wieki wieków. Ale to jeszcze nie jest ten czas.

Mam czterdzieści dwa lata, Aurelia czterdzieści osiem, choć jeszcze nieskończone. Urodziła się dokładnie tego dnia, którego zmarł Hugo Henry Riemer (31 marca), amerykański działacz religijny, członek Ciała Kierowniczego Świadków Jehowy. Co prawda on zmarł cztery lata wcześniej, ale Aurelia mówi, że ważny jest dzień. Jestem przekonana, że nikt nigdy nie słyszał o Hugonie Riemerze, ale Aurelia zawsze wypowiadała to z powagą i skupieniem, i każdy wtedy słuchał, potakując, zupełnie jakby miał pojęcie, o kim ona mówi. W całym naszym życiu nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś powiedział: „nigdy o facecie nie słyszałem”, większość po prostu udawała, że absolutnie wie, kim był Hugo, i że jest on równie dobrze znany jak Johnny Depp. Byłam jedyną osobą, która zachichotała przy zwrocie Ciało Kierownicze Świadków Jehowy, i Aurelia od razu zrozumiała, że jestem kimś wyjątkowym. Dużo mamy ze sobą wspólnego. Podobają nam się te same rzeczy, nawet jeśli dla mnie Beverly Hills 90210 było serialem kultowym i bardzo na czasie, a dla Aurelii główni bohaterowie byli za młodzi i zbyt infantylni. Ona siedziała już w Melrose Place.

Ale znowu zaczęłam od środka, a przecież ta opowieść musi mieć swój początek, chronologię jakąś, która pozwoli wszystko dokładnie zrozumieć i może nawet stanąć po mojej stronie. W końcu to ja opisuję tę historię i mogę ją poprowadzić właśnie w taki sposób, żeby zasłużyć na współczucie i wsparcie, a Aurelia dostała trochę niższe noty.

Postaram się jednak być sprawiedliwa. W końcu to rodzaj spowiedzi, choć nie wiem, czy dostanę rozgrzeszenie. Ale jeszcze małe pytanie na początek. Co byście wybrali? Miłość czy przyjaźń?

Jest maj, wtorek jakiś tam, a ja dostałam od niego pierwsze piwonie. Moja babcia zawsze powtarzała, że piwonia to królowa wiosny i że była kwiatem Apollina. Według mitologii greckiej używał ich do leczenia ran wojowników walczących w wojnie trojańskiej. Mnie też piwonia uleczyła. Z marazmu i jakiejś niemocy kobiety czterdziestoletniej, której zaczęło się wydawać, że oddała swoje najlepsze karty i została jej tylko kareta z samych dwójek.

– Piwonia jest niesamowitym kwiatem. Wygląda jak puszysta kula, która rozkwita w pełnym słońcu. Nie lubi tłoku, pewnie dlatego, żeby nie zagłuszyć siebie samej – śmiała się babcia. W swoim ogrodzie miała piwonie niemal we wszystkich kolorach, chociaż ja najbardziej lubiłam takie bladoróżowe.

– Dla mnie? – spytałam w ten majowy wtorek, kiedy dostałam pierwszy piwoniowy bukiecik, choć było to raczej oczywiste, że dla mnie, skoro ktoś wciskał mi go do ręki, ale kobiety w każdym wieku potrafią zrobić z siebie idiotkę, nawet nieświadomie. Potem wyrzucają to sobie jakiś milion razy przed lustrem albo pod kołdrą, kompletnie niepotrzebnie, bo oprócz nich nikt o tym nie pamięta.

No i przepadłam.

Nie, jeszcze nie.

Przepadłam dużo później, ale te kwiaty, podarowane wtedy spontanicznie i bez żadnego podtekstu, miały w sobie jakąś magię. Jakąś zapowiedź i obietnicę. Nie czułam wprawdzie lewitowania żołądka, mój mózg pracował normalnie, a serce biło miarowo, a jednak coś się zadziało. I nikt na całym świecie nie potrafiłby mi wytłumaczyć, dlaczego właśnie ten dzień i ten moment okazały się przełomowe.

Jednak najpierw marzec, środa. Przeniesiemy się jakiś czas wstecz

To nie jest tak, że kiedy się zakochamy, niebo nagle się otwiera. To jest znacznie więcej. Ale nie sposób tego opisać, nie wpadając w banalny zachód słońca i nie potykając się o jelenia na rykowisku. Każda miłość jest różowa jak piwonie mojej babci, przynajmniej na początku. Z czasem niektóre z nich zakwitają niczym puszyste kule, inne więdną, a jeszcze inne gniją albo na zawsze pozostają pąkami.

Boże, jestem egzaltowana. To dopuszczalne, kiedy jest się nastolatką, ewentualnie do dwudziestego roku życia. Potem człowiek powinien okrzepnąć i zauważać w lakierowanym świecie również rdzę. Generalnie należę do osób, które wiedzą, gdzie zaczyna się granica miłosnego infantylizmu i raczej jej nie przekraczam. Ale być może nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji jak teraz. Mój mąż i ja byliśmy patologicznie nudni, a nasz związek dość przewidywalny. Teraz to widzę. Być może właśnie dlatego zdecydowałam się na brak chronologii w mojej opowieści. Do tej pory grzecznie przerzucałam kartki w kalendarzu, patrząc, jak mijają kolejne tygodnie, miesiące i lata, jak wigilie pojawiają się jedna po drugiej, coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby było ich więcej niż tylko jedna w roku. A potem kolejne urodziny i chociaż jeszcze czułam na podniebieniu smak tortu, to nagle okazywało się, że właśnie nadeszły następne. Kiedy? Jak? Trzydzieści dwa lata, zaraz potem trzydzieści pięć. I czterdziestka, niby przełomowa, ale chyba nie dla mnie. Nic się nie zmieniło, tylko czas ciągle przyspiesza. Kartki zaczynają same odrywać się od kalendarza, a ja nie nadążam z ich sprzątaniem. Kto włączył turbodoładowanie?

I dlatego opiszę to wszystko zupełnie inaczej. Po maju nie nadejdzie czerwiec, a po listopadzie grudzień. Im więcej namieszam, tym bardziej uda mi się oszukać czas. Raz będę mieć czterdzieści dwa lata, a zaraz potem osiemnaście. Czasem będę już po rozwodzie, czasem jeszcze przed. Właśnie skończę studia, a potem pojadę na pewne wakacje, od których wszystko się chyba zaczęło. Odnajdziecie mnie jednak w tej opowieści, bo tak naprawdę najważniejsi są w niej ludzie.

Aurelia.

Ja.

No i Tytus.

To może teraz przejdźmy do niego.

Aurelia ma syna. To, co nas ze sobą splotło na dłużej, to nie tylko nasze dziwne imiona kończące się na „lia”, ale również pewien status społeczny, status, w którym kobieta jest samotna, porzucona i potraktowana jak przedmiot. Aurelia rozstała się ze swoim partnerem jeszcze, gdy była w ciąży, a dokładniej mówiąc, rozstano się z nią, bo ojciec dziecka uznał, że to nie jest dobry moment na zakładanie rodziny. Ich wspólne życie pod jednym dachem trwało pięć miesięcy, trudno określić, czy to długo, czy nie, wszystko zależy od stopnia natężenia związku. A ten nie należał do zbyt udanych, wobec czego Aurelia pokiwała tylko głową i powiedziała „spierdalaj”. Niepotrzebny był ten związek, to narzeczeństwo na siłę i na życzenie obu rodzin. Ale Aurelia i ojciec jej dziecka mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat, oboje kończyli studia i wpadka zaskoczyła ich bardziej niż piłkarskie zwycięstwo Algierii nad RFN w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim. Nie chcieli zakładać rodziny, choć Aurelia na samym początku ciąży oznajmiła, że dziecko urodzi. W końcu jednak uległa presji, przyjęła pierścionek zaręczynowy, ubrana w niebieską sukienkę i słomkowy kapelusz, a potem wszystko się posypało. Wprawdzie zamieszkali razem jako para i przyszła rodzina, ale ta struktura stworzona na siłę rozpadła się szybciej niż cząsteczka atomu. Aurelia powiedziała mi później, że chyba było to jakieś zrządzenie losu, że nie wzięła od razu ślubu.

– Wpadłabym po uszy. Cyrki z rozwodem, bo kto by go dał kobiecie w ciąży, cyrki z podziałem majątku i opieką nad dzieckiem. A tak przynajmniej wszystko poszło gładko i bez walki na noże.

Gdy ona decydowała się na bycie samotną matką, ja miałam osiemnaście lat i chociaż już się znałyśmy, to jeszcze nie było mowy o przyjaźni. Stałyśmy raczej w jej przedsionku. Ale to się miało już za chwilę zmienić.

A dokładnie dwa lata później, kiedy zostałam opiekunką jej synka.

Pamiętam, że od samego początku chciałam u niej pracować i kiedy powiedziała mi, że to świetny pomysł, byłam bardziej niż zachwycona. Skakałam z radości i piszczałam ze szczęścia. Mały był cudowny, jego matka również, zwłaszcza że na głowie miała tysiące warkoczyków. Podobno zrobiła je zaraz po rozstaniu, żeby odreagować stres i zmienić w sobie to, co najbardziej rzucało się w oczy. A rzucała się nijakość, tak przynajmniej uważała Aurelia. Więc poszła do właściciela sklepu Made in India, w którym tak mocno pachniało kadzidełkami, że zapomniała, po co przyszła. Wyszła jednakże odmieniona, bo właściciel, który miał na imię Karamjit, co oznacza zwycięzcę wszelkich przeszkód, wyczarował na jej głowie odmienność (miał afrykańską żonę, specjalistkę od warkoczyków) oraz wybrał imię dla syna, który jeszcze siedział w brzuchu.

Niestety, imię nie przeszło w urzędzie stanu cywilnego.

– Słucham?

– Akshay.

– Nie bardzo rozumiem, czy ojciec jest Hindusem? – spytała urzędniczka, wbijając w Aurelię zdumione spojrzenie.

Nie był. Ale ponieważ w ogóle już go nie było, więc równie dobrze mógł być Hindusem.

– To może Amul?

– A nie można prościej? Na przykład Adam?

Aurelia rozwinęła karteczkę i odczytała:

Adam – nudny i ma małego

Anatol – od urodzenia łysy i w pinglach, szuja

Arkadiusz – myśli, że wszyscy go lubią, a jest na odwrót

Arnold – mięczak i ciota

Benedykt – lamus okropny, pewnie ksiądz

Błażej – dziecinny i nudny, jeździ maluchem

– Mam czytać dalej? – spytała.

Urzędniczka zastygła na moment z rozchylonymi ustami, a potem odważyła się na sarkazm.

– Czy pani ma jakieś emocjonalne problemy?

Aurelia wypuściła nosem powietrze.

– Nie, po prostu nie podobają mi się polskie imiona. Chcę hinduskie. W przeciwnym razie mój syn nie będzie miał imienia.

Urzędniczka parsknęła dość rasowo, a potem wydeklamowała:

– Jeżeli przy sporządzaniu aktu urodzenia rodzice nie dokonali wyboru imienia dziecka, kierownik urzędu stanu cywilnego wpisuje do aktu urodzenia jedno z imion zwykle w kraju używanych, czyniąc o tym stosowną wzmiankę dodatkową.

Aurelia podskoczyła na krześle.

– Pani wybierze imię dla mojego syna?

– Tak, skoro według pani każde polskie imię kojarzy się z ciotą, mięczakiem albo małym członkiem, będę musiała jakoś pomóc.

– A nie może być Mohit? Albo Lahar?

Urzędniczka zignorowała kolejne hinduskie propozycje i zaproponowała Tomasza.

– Nigdy.

– Proszę pani, imiona należą do kultury narodowej, chociaż rzeczywiście czasem pochodzą z różnych stron świata. Znaczna ich część została jednak przyswojona przez język polski w wiekach średnich i późniejszych, co spowodowało, że stały się one wyznacznikiem narodowości ich nosicieli. Proszę dać dziecku normalnie na imię, a nie Kriszna. Pani syn nie powinien w przyszłości cierpieć tylko dlatego, że przeżywa pani chwilową fascynację Indiami. I co na to jego ojciec?

– Nie wiem. – Aurelia wzruszyła ramionami. – Zrzekł się praw, spakował i wyjechał, choć z pewnością nie do Indii.

– To może Tadeusz? Szymon?

– Tytus.

– Jak?

– Jak małpa.

– Wolę myśleć, że jak Tytus Akcjusz, rzymski jurysta i ekwita.

Aurelia wzruszyła ramionami, nie mając pojęcia, co oznacza słowo „ekwita”, a ja dwa lata później wzięłam na ręce małego Tytusa, który był zdecydowanie najpiękniejszym dzieckiem na świecie.

Aurelia ścięła swoje warkoczyki, kiedy Tytus poszedł do szkoły.

Kwiecień, jeszcze bardziej cofamy się w czasie. Jestem nastolatką

Sześć lat różnicy między nastolatkami to rzeczywiście mentalny Mur Chiński. Nie da się go przeskoczyć, obejść, nie można rozmawiać na wszystkie tematy, bo jeśli ktoś ma trzynaście lat, a ta druga osoba dziewiętnaście, problemy i dylematy mają zupełnie inną siłę. Ja stresowałam się wtedy swoją pierwszą miesiączką, a Aurelia była już zakochana. Mieszkałyśmy blisko siebie, zanim moi rodzice przeprowadzili się do połowy bliźniaka z niewielkim ogródkiem. Oczywiście zabrali mnie ze sobą, czym nie byłam zachwycona, bo lubiłam swoje podwórko, obserwowanie Aurelii, bliskość basenu oraz sklepiku ze słodyczami. Świat nastolatki budują ściany przyzwyczajeń i nawet zabranie ulubionego lizaka mordoklejki może doprowadzić do buntu. Na razie jednak mieszkałam tutaj, na ulicy Woźnej, w starej kamienicy na poddaszu. Aurelia mieszkała dokładnie w kamienicy obok i korzystałyśmy z tego samego podwórka ze starą piaskownicą i trzepakiem. Ja jeszcze na nim wisiałam, ona już dawno z niego zeszła, ale i tak widywałyśmy się dość często.

Nosiła cudowne ciuchy od plastyków, które kupowała na jarmarku albo w niewielkiej galerii na Starym Rynku. Wygniecione, kolorowe, powłóczyste, inne niż wszystkie inne, a do tego wysokie buty ze skóry zimą, a latem skórzane sandały. Też inne od innych. A już na pewno od moich. No i wisiorki, bransoletki i kolczyki domowej roboty. Z modeliny, wypiekanej później w piekarniku. Miała jasną cerę, odrobinę zadarty nos, gęste ciemne włosy, które zazwyczaj nosiła rozpuszczone, i czekoladowe oczy. Uwielbiała pomarańczową pomadkę do ust i chyba była jedyną kobietą w naszym mieście, która jej używała. Lubiłam, kiedy się uśmiechała, kiedy pokazywała swoje białe zęby, idealnie proste w górnej części szczęki i mocno pokrzywione w dolnej. Zupełnie jakby nagle zabrakło im miejsca.

– Cześć! – wołałam do niej całą sobą, ale ona była bardziej powściągliwa. Machała mi wprawdzie czasem ręką, ale nie było w tym zaproszenia do przyjaźni. Zresztą nie tego wtedy oczekiwałam. Wystarczyło mi, że mnie widzi, że nie patrzy przeze mnie, nie zauważając, tylko że czasem nawet zawiesi wzrok na dłużej niż nanosekunda. Dla trzynastolatki bardzo ważne jest nie być przezroczystą. Dla kobiety czterdziestoparoletniej również. Ale o tym później.

Obserwowałam Aurelię z jakąś dziwną fascynacją, wynikającą być może z faktu, że nie potrafiłam dogadać się ze swoimi rówieśnikami. Chociaż próbowałam.

Chciałam na przykład zaprzyjaźnić się z Dorotką, bo jej rodzice byli w podobnym wieku do moich i nasze mamy odnalazły coś, co nazwały wspólnym językiem. Automatycznie też próbowały nas ze sobą połączyć, bo czyż nie byłoby to cudowne, gdybyśmy wszyscy razem pojechali pewnego dnia na majówkę? Dorotka była mi jednak obca i to zarówno pod względem emocjonalnym, jak i kulturowym. Bardzo wcześnie zaczęła histerycznie reagować na zaczepki chłopięce, a im bardziej były one nachalne, tym donośniej piszczała, niestety z zachwytem, że ktoś ją podszczypuje. Kiedy w pobliżu pojawiał się jakiś chłopak, całkowicie porzucała konwersację i ignorowała osobę, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiała. Zaczynała też strzelać oczami, trzepotać rzęsami, trzepotać ciałem, a na końcu oblizywała usta, i to tak intensywnie, aż zaczynało z nich kapać. Jej pokój (zaproszenie w niedzielę na obiad z podwieczorkiem, niestety nie mogłam odmówić) był pełną dokumentacją aktualnych męskich ideałów. Limahl, Pet Shop Boys, Thomas Anders oraz kilku nagich, błyszczących chłopców z tak zwanych boysbandów, których jednak nie kojarzyłam. Dorotka pokazała mi wtedy, jak się do nich przytula przed pójściem spać, a ja poczułam zażenowanie na widok jej języka przemykającego po intymnych częściach papierowych ciał. Próbowałam zmienić temat, spytałam, czy widziała film Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp, ale to nie było dobre pytanie, bo Dorotka natychmiast zaczęła opisywać nagi tors pół człowieka, pół małpy i znowu się oblizywać. Pod względem erotycznym stałyśmy po dwóch stronach przepaści.

– Całowałaś się już? – pytała na przykład, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie całowałam się, nie miałam nawet obiektu westchnień, ale przecież nie mogłam, ot tak, się do tego przyznać. Na szczęście Dorotka nie oczekiwała moich zwierzeń, to było pytanie retoryczne, zadane tylko po to, by samej móc zanurzyć się w erotycznych opowieściach. Nie wierzyłam jej w ani jedno słowo, choć trzeba przyznać, że zafundowała mi cały arsenał pikantnych szczegółów.

– Pamiętaj, że usta nie mogą być suche, bo wtedy nie współgrają podczas pocałunku – wyjaśniła mi z zaangażowaniem. – Nie wolno też wpychać języka zbyt głęboko, bo można nim zadławić partnera.

Zdecydowanie zrobiło mi się wtedy niedobrze.

Nic dziwnego, że wolałam Aurelię, nawet jeśli nie zamieniła ze mną żadnego słowa. Podświadomie czułam jednak, że mamy ze sobą wiele wspólnego, tylko czekamy na bardziej sprzyjające okoliczności. Nie zrażałam się już tym, że mnie ignorowała, że kiedy zobaczyłyśmy się po raz pierwszy, w ogóle nie zwróciła na mnie uwagi, a na moje szerokie spektrum zaczepek odpowiadała czasem lekkim skinieniem głowy. Ale była. I wystarczała mi świadomość, że mieszkamy blisko siebie.

Kiedyś jednak wydarzył się cud.

Aurelia siedziała na kamiennych schodkach przed swoją klatką schodową i nawlekała koraliki na sznurek. Jeden upadł jej na ziemię i poturlał się w moją stronę. Podniosłam go jak największy skarb i podałam jej bez słowa, choć strasznie tłukło mi serce.

– O, dzięki – powiedziała i machnęła ręką. – Siadaj.

Tak.

Tak właśnie powiedziała. Po tylu latach obserwowania jej, przypatrywania się i godzinnych rozmowach przeprowadzonych w mojej głowie ona po prostu pozwoliła mi koło siebie usiąść.

Więc zrobiłam to, bardzo ostrożnie, jakbym była motylem, jakby najmniejszy ruch mógł mnie uszkodzić, naderwać skrzydła i zepsuć ten moment ulotny jak babie lato. Aurelia nic nie mówiła, ja również, bo wszystko, co miałabym ewentualnie do powiedzenia, było dziecinne, głupie i niedorzeczne, więc tylko siedziałam obok, czując się nienaturalnie nieswojo i patrzyłam na jej dłonie. Był kwiecień, a może już maj, ciepło, choć po jakimś czasie czuło się chłód w okolicach pośladków. Niektóre okna były otwarte, słychać było szczękanie sztućców, przygotowania do obiadu, a ja modliłam się, żeby moja mama nie zawołała mnie na mielone z buraczkami i ziemniakami purée.

Nie żebym ich nie lubiła.

Po prostu to nie był dobry moment na mielone.

Wiatr bawił się naszymi włosami, słońce malowało pierwsze piegi na nosie, biedronka spacerowała po moim ramieniu, a ja patrzyłam na kolorowe paciorki, nawlekane na rzemyk. Zwykła chwila, banalna pewnie z punktu widzenia kogoś innego, niezauważalna dla dorosłych, niewarta zanotowania, bo przecież nic się nie działo. Ale dla mnie była magiczna. Fascynacja starszą koleżanką. Kimś, kto wiedział o świecie znacznie więcej niż ja, kto mógłby mi co nieco zdradzić i pokazać, co kryje się za przekroczeniem piętnastych, szesnastych, siedemnastych urodzin. Na rodziców nie mogłam w tej kwestii liczyć. Niecałe trzydzieści lat później te same koraliki nawlekał dla mnie Tytus, bo niechcący zerwałam wisiorek. I nawet pomyślałam wtedy, że zniszczyłam swój talizman, ale on tak szybko wszystko naprawił, że przecież żaden amulet nie zdążyłby się zorientować, że przez chwilę nie działał.

A jednak.

– Chcesz taki wisiorek? – Naprawdę mnie wtedy o to spytała.

Kiwnęłam głową, przygryzając usta.

Aurelia wybrała kilka czerwonych, kilka niebieskich i kilka żółtych paciorków, a potem nawlekła je na rzemyki, tworząc z nich rodzaj pędzelka doczepionego do grubszego rzemienia. A potem mi go podała. Założyłam go na szyję, jakbym odbierała złoty medal za najważniejsze osiągnięcia w życiu, i wtedy mama przypieczętowała to okrzykiem z okna:

– Koralia, obiad!

– Koralia, serio? – Aurelia spojrzała na mnie z uśmiechem, ale bardziej zaskoczonym niż szyderczym. – A ja jestem Aurelia.

Wiedziałam, jak ma na imię, mama mi powiedziała, ale udałam, że jestem przyjemnie zdziwiona tym, jak podobnie brzmią nasze imiona, mimo iż są przecież zupełnie różne.

– Mogę później? Nie jestem głodna! – zaryzykowałam, chociaż byłam pewna, że niczego nie wskóram.

– Są mielone!

No właśnie. Kotlet przekreślił dalszy splot ewentualnego porozumienia między mną a Aurelią, na dodatek było mi okropnie wstyd. Siedziałam koło dorosłej, świetnej dziewczyny, miałam jej właśnie po raz osiemnasty podziękować za wisiorek, a między nami stanął mielony z majerankiem.

Oraz buraczki.

Marzec zimny, chociaż widziałam już dużo krokusów. Jestem pełnoletnia i studiuję

Przekartkowuję w głowie wspomnienia. Mam teraz dwadzieścia lat i właśnie siadam naprzeciwko dwulatka, który próbuje nakarmić mnie plasteliną. Jestem w trakcie studiów i okropnie się cieszę, że zarabiam swoje pierwsze pieniądze.

– Masz się uczyć. – Z ust matki padają dość oczywiste słowa, które przecież musi powiedzieć, bo jest moją matką.

Ale jakoś dochodzimy do porozumienia i zaczynam pracę u Aurelii. Trzy razy w tygodniu, zaraz po zajęciach. I czasem w weekendy, kiedy ona ma ochotę na kino albo zwykły spacer po mieście bez wózka. I bez oplutej bluzki. Aurelia oczywiście jest też od czasu do czasu zakochana, bo fakt, iż ojciec Tytusa ją zostawił, nie oznacza jeszcze, że wypłukał z niej potrzebę konfrontacji z płcią męską. Konfrontacji na każdym polu, także erotycznym, a ponieważ lubię Aurelię coraz bardziej, zabieram wtedy Tytusa do siebie.

– Serio? – pyta wtedy moja matka, a ja tylko się uśmiecham.

Tytus jest uroczy. Słodki. Kleisty w sposób przyjemny. Śliniący się fascynująco. Pełzająco-kroczący przez moje życie. I wtulający we mnie przed zaśnięciem. Mama nie rozumie tej fascynacji, ot dziecko jak każde inne, poza tym powinnam zajmować się nauką.

– W twoim wieku ważniejsze są studia. Im lepsze oceny będziesz miała, tym większa szansa na pracę.

Uśmiecham się pod nosem. Jeszcze do niedawna uważali z ojcem, że po filozofii w ogóle nie znajdę pracy. Więc chyba oceny nie miały żadnego znaczenia. A Tytus był najpiękniejszym dzieckiem na świecie.

Nawet nie wiecie, jak się cieszyłam, że dostałam tę pracę. Że weszłam w życie Aurelii na dobre. Kiedy się wyprowadzaliśmy z mieszkania na Woźnej, chciałam gryźć i kopać, choć tylko dwa razy głośniej chlipnęłam. W końcu przenieśliśmy się do nowego domu, do bliźniaka, do połowy bliźniaka, ale za to od południowej strony. I ogródek miał być, i babcia obiecała, że zasadzi mi w nim piwonie. Babcia ze strony mamy. Bo ta ze strony taty mieszała z nami na Woźnej i na szczęście nie chciała nigdzie się ruszać. Zresztą to mieszkanie było dla niej idealne – dwa pokoje plus jadalnia, w której do tej pory spałam ja. Było ciasno, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Nie chciałam się wyprowadzać, chociaż wizja własnego pokoju i dużo większej łazienki była oczywiście kusząca.

– Mogę do ciebie czasem zaglądać po szkole? – Wpadłam na świetny pomysł, patrząc z nadzieją na babcię.

– Co się pytasz. Przychodź codziennie.

No i właśnie dzięki temu mój ciąg dalszy z Aurelią mógł się dalej wydarzać. I byłam pod ręką, kiedy trzeba było zaopiekować się Tytusem.

– Serio, ty? – zdziwiła się Aurelia, kiedy zadzwoniłam do niej z bijącym sercem i nadzieją, że się zgodzi. Ogłoszenie wisiało na klatce schodowej, a ja od razu wiedziałam, o czyje dziecko chodzi. To byłoby absolutne spełnienie marzeń, więc zaklinałam w głowie rzeczywistość i powtarzałam jak mantrę: „zgódź się, błagam”. – To w zasadzie wcale nie jest taki głupi pomysł. My się chyba całkiem dobrze znamy, no i dorastałyśmy na jednym podwórku. – Aurelia puściła do mnie oko. – Wejdź.

Uśmiechnęłam się. Pamiętam, jak jeszcze mieszkała tu jej mama i jakaś ciotka, wiecznie niezadowolona z życia. I ojciec, choć dojeżdżający, bo pracował jako kierowca tira. Ciąża Aurelii, szybkie rozstanie z ojcem dziecka – to było dla nich zdecydowanie za dużo. Nic dziwnego więc, że mieli pretensje, żale, bo rodzina się rozpadła, bo dziecko nie ma ojca, a Aurelia to zdecydowanie zbyt lekko podchodzi do życia. Wiedziałam o tym wszystkim od babci, bo jak wiadomo, w kamienicach nie ma tajemnic. Część jest przekazywana szeptem sąsiadkowym, część można podsłuchać przez ściany, resztę dośpiewuje listonosz. Dobrze, że rodzice i ciotka Aurelii wyprowadzili się do Krakowa, zabierając ze sobą te wszystkie urazy i uszczypliwe komentarze. A ona dzień później przemalowała drzwi na soczysty zielony kolor, następnie zaś kupiła psa.

– To na znak ostatecznego pożegnania się z dawnym życiem – wyjaśniła mi kiedyś. – Rodzice nigdy nie chcieli słyszeć o żadnym zwierzaku, więc po prostu musiałam go mieć.

Doskonale ją rozumiałam. Pies na szczęście okazał się wyjątkowo dopasowany i nigdy nie było z nim żadnych problemów. Kochał Tytusa miłością straszliwą, a Aurelię traktował z przymrużeniem oka. Mnie lubił.

– Dobra, biorę cię – oznajmiła, a ja wyobraziłam sobie, jak wyciągam ramiona i ją obejmuję. Oczywiście pozostałam przy sferze wizji, nie mogłam się przecież aż tak narzucać ze swoim szczęściem.

Wiecie, że ja wtedy w ogóle po raz pierwszy byłam w jej mieszkaniu? Nasze pogawędki odbywały się albo na klatce schodowej, albo na podwórku, albo wreszcie w kawiarni, w której pracowała Aurelia. Było więc coś niesamowitego w tym, że przekroczyłam próg jej mieszkania i mogłam zobaczyć, jak się w nim urządziła. Wąski korytarz w kolorze fuksji, z mnóstwem zdjęć wiszących na ścianach. Niemal na wszystkich była Aurelia lub Tytus. Lub oboje minus ojciec. Nic dziwnego, w końcu sam poprosił o skasowanie go z listy uczestników. Z korytarza wchodziło się do kuchni połączonej z jadalnią i to chyba była nowość, bo w tamtych czasach nikt nie łączył tych dwóch pomieszczeń.

– Kazałam zburzyć ścianę. – Aurelia zrozumiała moje zawahanie wzrokowe.

Dobrze to wyglądało. Zielona kuchnia z zielonymi szafkami, a do tego błękitna jadalnia, w którą ta zieleń dyskretnie wchodziła. Okrągły stół pomalowany białą farbą i błękitne naczynia, które na nim stały. Niby nic wielkiego, ale dla mnie ten pomysł, to wykonanie, te kolory nieoczywiste i ta inność mieszkaniowa były tylko dowodem na to, co podejrzewałam od dawna.

Aurelia była po prostu niezwykła. Nie pasowała do tamtych czasów, odstawała od stereotypu ówczesnej matki, lubiła stawać w poprzek i pokazywać język konwenansom. Nie obchodziło jej zdanie innych, liczyło się przede wszystkim to, czego ona chciała. Ale to nie tak, że była wyrachowana. Po prostu na pierwszym miejscu stawiała swoje potrzeby, nie przejmując się drobiazgami. Wtedy te warkoczyki na jej głowie były czymś absolutnie nowym, innym, co wzbudzało zaciekawienie, ale i niechęć. Zupełnie się tym nie przejmowała, a im intensywniej ktoś jej się przypatrywał, tym pewniej się czuła. Bardzo jej tego zazdrościłam. Ja zawsze bałam się innych. Ich opinii, ich zdania na mój temat, nawet ich myśli. Kiedyś próbowałam sobie pomalować usta pomarańczową szminką, ale jeszcze szybciej ją zmyłam. Ten kolor pasował tylko do Aurelii.

Tytus obudził się piętnaście minut po tym, jak przyszłam, i od razu do mnie podszedł. Wzięłam go na ręce, posadziłam na kolanach i stopiłam się niczym wosk w andrzejki.

Sama nie mam dzieci.

Nie wyszło.

Nie wyszło też z mężem, choć może zbyt szybko posłuchałam wtedy Aurelii?

Nie chciało mi się niczego naprawiać, nie chciało mi się wybaczać, poza tym w jakimś sensie byłam dumna z tego, że teraz obie jesteśmy singielkami. To nas jeszcze bardziej do siebie zbliżyło.

– Zaczęłaś swoje małżeństwo tortem i szampanem, czemu nie miałabyś go tak zakończyć? – zapytała mnie tego dnia, w którym zostawił mnie mąż, i przyniosła kilka butelek białego wina oraz tort wielkości tyranozaura.

Przeskakujemy teraz o dobrych parę lat do przodu. Muszę wyjaśnić, jak to było z moim rozwodem

Otóż rozwód jest zawsze porażką, nawet jeśli okazuje się jedynym słusznym wyjściem. I nie chodzi tu o złamaną przysięgę, tylko o świadomość, że człowiek nie potrafi utrzymać czegoś do końca. Że się posypało, pękło, rozpadło na tysiące kawałków, a dwóm osobom nie chce się tego składać na nowo. Bo szczerze mówiąc, ja też nie miałam ochoty. Chyba za bardzo mną wstrząsnęła wiadomość, że jestem fasonem, który wyszedł z mody i który trzeba odwiesić do szafy. I ta obcość z dnia na dzień. Nie będziemy już razem pili kawy? Nie popatrzymy przez to samo okno? Nie wyciągniemy w tym samym momencie ręki po pilota?

Chciało mi się wyć, ale nie było mi dane porządnie się wypłakać, za co byłam wdzięczna Aurelii. Bo czy rzeczywiście należy opłakiwać coś, co się skończyło? Wszyscy świętujemy śluby, dlaczego miałoby być inaczej z rozwodami? Pewien etap naszego życia został właśnie zakończony, a zaczyna się kolejny. Może lepszy? Może ciekawszy? Może dopiero teraz przeżyję jakąś przygodę, wsiądę na statek albo nawet kosmiczny prom? Niełatwo jest coś zmienić wokół siebie i być może właśnie dlatego zmiany następują czasem zupełnie nieoczekiwanie. Żeby nami potrząsnąć.

– Daj spokój, było, minęło. Jest takie powiedzenie, że coś, co się skończyło, jest jak przeczytana książka lub zwietrzałe wino. Więc nie rycz za czymś, co zbutwiało – powiedziała wtedy do mnie.

No więc nie płakałam. Raz tylko straciłam przytomność na widok bokserek do spania mojego byłego męża, które zaplątały się w pościeli i które odnalazłam dopiero po roku, schowane w poszewce na poduszkę. Nie wiem, czemu ich widok tak mną wstrząsnął, może na moment podrapały mnie wspomnienia, może kopnęła mnie przeszłość, a ja zamiast wzruszyć ramionami, przyjęłam tego kopniaka w samo podbrzusze, no i koniec końców wylądowałam na podłodze. Ocknęłam się z dużym siniakiem na czole, bo zdawało mi się, że ktoś dzwoni do drzwi. Aurelia przyszła w samą porę. Obejrzała głowę, przyłożyła coś zimnego, wyrzuciła bokserki przez otwarte okno i odpaliła komputer.

– Patrz, to jest Julie Vincent, a to Rebecca Hazan, dwie francuskie aktorki ubrane w wieczorowe czerwone sukienki, które urządziły dość nietypowy piknik na Polach Marsowych, u samych stóp samej wieży Eiffla. Zaprosiły mnóstwo koleżanek, znajomych, rodzinę, zorganizowały szampana, kawior i truskawki. „Mijają właśnie dwa lata od naszych rozwodów. Dzisiaj chcemy uczcić pamięć o tym, co było, i wypić za przyszłość” – oznajmiły zebranym gościom. Proponuję podobne przyjęcie i podobny toast. Na miłość boską, ten skurwiel cię zdradził. Zostawił dla innej, porzucił i chyba mentalnie kopnął. Musisz o nim zapomnieć i włączyć tryb „pogodnej singielki”.

Doskonale pamiętam dzień mentalnego kopniaka. Musimy tylko przenieść się do listopada, o ile dobrze pamiętam, był to piątek, a nawet na pewno, bo pracowałam wtedy krócej i wcześniej wróciłam do domu.

Nie, nie zastałam mojego męża fikającego w łóżku z jakąś driadą czy inną nimfą, nie ujeżdżał też żadnego dzikiego króliczka ani nie zatrzasnął w naszej łazience gołej koleżanki z pracy, wmawiając mi, że to hydraulik. Po prostu siedział na łóżku w sypialni, zanurzał ręce we włosy i patrzył tępo we własne buty.

Sygnał?

Sygnał. Mężczyźni są zadaniowi. Nie siedzą bezczynnie, patrząc na coś tak nudnego jak obuwie. Nie zanurzają rozpaczliwie dłoni we włosach i nie kotłują się wewnętrznie we własnych rozterkach. A ten się kotłował.

Czytałam kiedyś, że prawie dwa miliony lat temu nastąpiła rewolucja seksualna, a wszystko to przez zmianę diety. Wcześniej, gdy australopiteki żywiły się niemal wyłącznie roślinnością, rozrzuconą na dużych odległościach, panowała „moda” na poligamię. Tam gdzie pokarm, tam kobieta. Kiedy jednak homo erectus zasmakował w mięsie i zaczął posługiwać się ostrymi narzędziami, dalekie wyprawy stały się niebezpieczne. Pozostawał więc na miejscu, na ogół z jedną samicą. Wierność stała się cenna, a dążyła do niej głównie kobieta, która koniecznie chciała utrzymać przy sobie partnera, opiekuna rodziny i zdobywcę pokarmu w jednym. Ale potem znowu się wszystko popieprzyło, a mięso może dzisiaj przecież zdobyć każdy. U rzeźnika. Więc po co nam wierność?

– Jak ma na imię? – spytałam zatem, bo jestem z natury inteligentna, a poza tym posiadam siedemdziesiąty dziewiąty zmysł, jeśli chodzi o nietypowe męskie zachowania.

Nie pamiętam tego imienia albo może nie mam ochoty go pamiętać.

Wierność.

Przeżytek.

Pamiętam, że niejaki Kazimierz Imieliński w Seksuologii społecznej napisał kiedyś, że człowiek z natury szuka nowych wrażeń, bo poszukiwanie stymuluje jego rozwój. Niestety miał rację. Czytałam o tym na studiach, a ciągle aktualne. Rozwody, zdrady i romanse zawsze już będą częścią naszego życia i żadne egzorcyzmy czy zaklinanie rzeczywistości temu nie zapobiegną. Wierne są tylko krewetki, które mieszkają parami w norkach i nawzajem się pilnują, koniki morskie, żaby i ropuchy. Ale już gruchające gołąbki, klasyczny symbol miłości, to podobno niezłe puszczalskie. Ludzie z kolei wierni są... niewierności, bowiem z genetycznego i biologicznego punktu widzenia monogamistami nie jesteśmy. Mój mąż na pewno nie był krewetką.

Potem przepraszał i chyba nawet próbował zawrócić kijem rzekę, co – jak wiadomo – nikomu jeszcze się nie udało. Powiedział, że jeśli będę nalegać, to on ewentualnie to przemyśli, choć niechętnie. Bo wolałby się wyprowadzić, ale nie chciałby mieć mnie na sumieniu.

Może myślał, że zawisnę na żyrandolu? Że połknę pół apteki? Zanurkuję na zawsze w wannie?

On był w naszym związku panem dyrektorem, a ja sekretarką i o ile jest to dopuszczalne w firmie, o tyle we własnych czterech ścianach staje się z czasem niewygodne. Zwłaszcza dla sekretarki. Buntowałam się, choć po cichu, aż w końcu zostałam wymieniona właśnie dlatego, że bunt był zbyt cichy. Nikt nie lubi potulnych owieczek, chyba że jest psychopatą. Mój mąż nie był. Po prostu robił to, na co mu pozwalałam, i z czasem został moim szefem. Najwyraźniej wcale tego nie oczekiwał.

– Chyba rozumiesz, że ten związek na dłuższą metę nie ma prawa funkcjonować? – spytał mnie, pakując walizkę, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Tak? Nie?

– Duszę się – dodał jeszcze.

Usiadłam na krześle i zapatrzyłam się na stare wypracowanie Tytusa, które leżało na stole, bo jakimś cudem zaplątało się w niepotrzebnych papierach i gazetach.

Dzisiaj mama zrobiła naleśniki. Zjadłem trzy. Ze śmietaną i cukrem. Kolega przyniósł do szkoły pączki. Zjadłem trzy. A potem jeszcze cukierka. Pod koniec lekcji zwróciłem to, co zjadłem.

Tytus

Ja wieczorem też zwróciłam. Wypluwałam z siebie naszych osiem lat małżeństwa, nasze wszystkie wspólne wakacje, nasze Boże Narodzenia i urodziny. Aurelia głaskała mnie po głowie, a Tytus w tym czasie grzebał w moich kuchennych szafkach.

– Masz czekoladę?

– No wiesz? – spytała groźnie Aurelia. – Pociesz ją raczej, a nie obżeraj się haniebnie.

Pociągnęłam nosem i pobiegłam do toalety.

– I dobrze – skwitowała moja przyjaciółka. – Lepiej rzygać niż wylewać łzy za dupkiem.

Naprawdę mi wtedy pomogła. Przytrzymywała, żebym nie upadła, żebym się nie rozkleiła, nie popękała i nie została ze mnie kupka gruzu. I jak ja się teraz jej odwdzięczam?

Była też następnego dnia, kiedy Jan przyszedł po resztę swoich rzeczy. Nie umiałam być sama w tej chorej sytuacji, poza tym miałam cichą nadzieję, że przy niej wszystko odszczeka. Albo że ona go zabije.

– Spierdalaj – powiedziała jednak do mojego zdumionego męża, tak jak przed laty powiedziała do ojca swojego dziecka.

A potem, kiedy wykonał polecenie, chciała mnie natychmiast zabrać do Szwajcarii.

– Ale jak to? Teraz? Po co? – spytałam, pociągając nosem, bo na łzy mi przecież nie pozwoliła.

Wzruszyła ramionami, przygryzła wargę i zmarszczyła czoło.

Czemu Szwajcaria? Bo znalazła tam jakąś wykładowczynię teologii feministycznej w Centrum Kształcenia w Lucernie, która upierała się, aby wszystkie kościoły, a nie tylko ewangelicko-reformatorskie, wprowadziły msze rozwodowe. Li Hangartner, tak chyba miała na imię.

– Takie msze powinny być stałą składową każdego kościoła. Katolicyzm zyskałby o wiele więcej sympatyków, gdyby wyciągał rękę do ludzi, którym zabrakło sił, by dalej się kochać – mówiła Aurelia.

Bo ja miałam ślub kościelny. Na biało i na różowo. Z bukietem bladych piwonii. Dobrze, że lubię je nadal i że nie kojarzą mi się z życiową porażką.

– A co jest podczas takiej mszy? – spytałam, choć chyba wcale mnie to nie interesowało.

– Przechodzisz przez cztery stacje – czerwona chusta symbolizuje ranę i ból, czarna – rozpacz, niebieska – wodę życia, a zielona – nadzieję. Możesz też opisać swoje odczucia i emocje na kartce, a nawet pozbyć się obrączki. Można ją wrzucić do jeziora albo zakopać. To daje szansę na emocjonalne oczyszczenie i pożegnanie przeszłości.

Ja chyba nigdy emocjonalnie się nie oczyściłam. I nie obchodziły mnie żadne chusty, nieważne w jakim kolorze.

Dobrze, że był Tytus. Miał wtedy już siedemnaście lat i rozumiał więcej, niż nam się wydawało. Przytulił mnie tylko, nic nie powiedział, nie komentował, nie proponował chust ani wyrzucania obrączki, nie proponował przyjęcia na Polach Marsowych. Ale wiedziałam, że jest i w razie czego poklepie mnie po plecach.

– Ko, ty się nic nie martw. Zajmiemy się tobą, żebyś nie musiała płakać za dużo. Chcesz popłynąć ze mną latem na Mazury?

Nie popłynęłam wtedy, może i dobrze.

Niecałe osiem lat byłam mężatką. Siedem z nich próbowałam zajść w ciążę. Ale jakoś tak bez przekonania, bo przecież miałam Tytusa. Wprawdzie wyrósł już z pieluch i miał wszystkie stałe zęby, ale ciągle wydawało mi się, że jest moim przyszywanym synem. Bardzo długo tak o nim myślałam i bardzo długo patrzyłam w jego stronę mamusiowo.

Aż pewnego dnia zgubiłam te wszystkie matczyne odczucia i spojrzałam na niego za bardzo. Nie umiem dokładnie określić momentu, w którym to się stało. Nie potrafię podać dnia, godziny, nawet miesiąca nie kojarzę. Na to spojrzenie wolne od matczynej nuty złożyło się bardzo dużo małych i większych zdarzeń, krótkich i dłuższych spotkań, rozmów o wszystkim i o niczym. Przypadkowy dotyk, uśmiech nieco cieplejszy niż zazwyczaj, niezobowiązujące spotkanie, ale czy tak zupełnie niewinne? I wreszcie te kwiaty.

Wślizgnę się teraz w maj. Ten z początku mojej opowieści.

Maj, wtorek i bardzo ciepło

– Dla mnie? – spytałam więc w ten majowy wtorek, pamiętacie?

Czy coś wydarzyło się przedtem? Jakiś gest, słowo, cokolwiek? Nic, na czym mogłabym się zaczepić. Nic, co skłoniłoby mnie do całkowitej zmiany myślenia. Naprawdę nie wiem.

Po prostu siedzieliśmy razem, mocząc nogi w fontannie, patrząc przed siebie i milcząc niezobowiązująco i wcale nie było w tym patosu. Nie było też infantylnej nuty, choć piwonie pachniały zawrotnie i były przecież różowe. Ten kolor nie ma dobrej sławy, nie w historiach o miłości, bo dodaje niepotrzebnego romantyzmu, który przecież i tak w nas był. Ludzie dzielą się na tych, którzy kochają zachody słońca, i tych, którzy wolą, kiedy zacina deszcz.

Kwiaty były podarowane spontanicznie. I oczywiście daleko im było do miłosnego scenariusza, nie stanowiły też tła romansu wszech czasów, to był po prostu miły gest.

– Koło zamku stała starsza kobieta o uśmiechu wielkanocnego zajączka i miała w wiaderku kilka bukiecików. Pomyślałem, że jeden ci podaruję. – Uśmiechnął się tylko, a ja najpierw byłam zaskoczona, potem się zarumieniłam, a na koniec pomyślałam, że lubię maj. Oraz wielkanocne zajączki.

Umówiliśmy się, żeby obgadać przyjęcie imieninowe dla Aurelii i zastanowić się, gdzie je zorganizować, żeby nie była wściekła, nie kręciła nosem i była naprawdę zaskoczona. Przyjęć niespodzianek szczerze nie znosiła, zwłaszcza od czasu, kiedy poinformowała kolegę z pracy, co sądzi o pozostałych współpracownikach, nie mając pojęcia, że siedzą schowani w jednym z boksów i słyszą dokładnie każdy epitet.

Aurelia pracowała jako analityk rynku. Ekonomię ukończyła na samych piątkach, mimo iż zaliczyła też ciążę, a potem małego Tytusa w domu. Zawzięła się jednak i udowodniła wszystkim, że analityczny mózg potrafi sobie poradzić z dużo większymi problemami niż wierzgające niemowlę.

– No i udało się – oznajmiła zdumionej rodzinie. – Od dzisiaj jestem specjalistką od funkcjonowania konkretnych rynków, w tym nieruchomości, usług transportowych, turystycznych i reklamowych. A Tytus w żaden sposób mi tego nie popsuł. Rozstanie z jego ojcem również nie.

Jak już wspominałam, została w swoim mieszkaniu na Woźnej, kiedy jej rodzice przeprowadzili się do innego miasta. Po śmierci babci (tej ze strony taty) miałam cichą nadzieję, że dostanę w spadku jej lokum i będziemy znowu mogły mieszkać blisko siebie. Ale rodzice sprzedali mieszkanie i dołożyli się do zakupu większego, w ramach prezentu z okazji mojego ślubu. Aurelia uznała, że marketingowo było to posunięcie do dupy, bo mogłam mieć tylko swoją własność i w razie czego nieruchomość na sprzedaż, a tak utopiłam pieniądze w tak zwanym majątku wspólnym. Na szczęście podczas rozwodu mój mąż wspaniałomyślnie zrzekł się swojej części i pozwolił mi zostać jedyną właścicielką mieszkania. Ta wspaniałomyślność nie była tak zupełnie spontaniczna i wypływająca z dobroci jego skruszałego serca, po prostu Aurelia zagroziła mu, że wniosę o rozwód z orzeczeniem o winie i zostaną mu tylko gacie i stara wędka, którą nabył jeszcze przed ślubem. Na wszelki wypadek dostałam zatem mieszkanie, za co byłam Aurelii ogromnie wdzięczna. Uśmiechnęła się wtedy swoim analitycznym uśmiechem kobiety sukcesu.

– Daj spokój, należało ci się. Facet powinien jeszcze oddać nerkę, tak na wszelki wypadek.

W firmie konsultingowej, w której pracowała, nie przyjaźniła się z nikim, każdy bowiem stanowił specyficzną konkurencję drugiej osoby. Profilaktycznie lepiej było więc unikać spoufalania się, co nie znaczy, iż nie organizowano przyjęć niespodzianek w kiczowatym amerykańskim stylu.

Surprise!

Tak, ten okrzyk był równie obrzydliwy jak zepsuta wątrobianka, przynajmniej dla Aurelii.

– Może napijemy się czegoś? – zaproponował w pewne czwartkowe popołudnie kolega z pracy, którego zadaniem było wywabienie Aurelii do pokoiku parzenia kawy i odciągnięcie jej uwagi od pozostałych kolegów, którzy mieli się schować pod stołami, a potem wrzasnąć urodzinowo.

Pierwsza część planu przebiegła idealnie, Aurelia miała ochotę na kawę, na kawę z cukrem i mlekiem, a nawet na towarzystwo kolegi, choć nie do końca pamiętała jego imię. Pobawiła się zatem nowym ekspresem, który dostali w prezencie od szefa, zrobiła sobie cappuccino z puszystą pianką i łyżeczką cukru trzcinowego, a potem zaproponowała koledze espresso czarne jak kopalnia węgla, choć to przecież on miał zrobić im coś do picia. Ale Aurelia zawsze jakoś prędzej czy później przejmowała inicjatywę. Wracając do sali pełnej analityków, którzy nagle gdzieś zniknęli, oznajmiła głośno:

– Nareszcie pusto. Nareszcie nie słyszę skrzeczącego głosu Ewuni, która siedzi po lewej ode mnie i która powinna raczej nagrać najnowszą wersję Ptasiego radia niż dyskutować o czynnikach makroekonomicznych w analizie rynku. I nie widzę pryszczatej twarzy tego tu – machnęła ręką w stronę biurka koło okna – Tomek? Romek?

– Karol – podpowiedział odrobinę zaczerwieniony kolega, próbując szybko zmienić temat. – Niedługo weekend, coś planujesz?

Aurelia wzruszyła ramionami.

– Nie muszę. Poza tym weekend to przede wszystkim wolność, a dla mnie wolność zaczyna się w momencie, kiedy stąd wychodzę i kiedy nie dopadnie mnie Emilka, której nikt nie ma odwagi powiedzieć, że jej perfumy są bardziej duszące niż wściekły boa. Wszyscy tylko wietrzą salę, nawet zimą, zamiast podejść i oznajmić: wylej to do kibla. No dobrze, ja też mogłabym to zrobić – przyznała po chwili.

I wtedy kolega klasnął w dłonie, żeby przerwać Aurelii i żeby wreszcie można było wrzasnąć surprise i zakończyć te katastrofalne urodziny. Okrzyk był dość kiepski, miny kolegów mało entuzjastyczne, a przyjęcie skończyło się, zanim ktokolwiek zdążył wgryźć się w swojego pączka.

– Naprawdę mam duszące perfumy? – spytała pół godziny później Emilka, a Aurelia uznała, że trzeba w końcu powiedzieć prawdę. Zresztą mleko czy raczej zapachowa woda Emilki i tak już się rozlała.

– Masz. Śmierdzą jak zatęchła beczka. Nie, jest gorzej. One kojarzą mi się z olejkiem różanym, który czasem stosuje się w przemyśle piekarniczym. Są krzykliwe, duszące, chwytające za gardło, nachalnie narzucające się nozdrzom i samoprzyczepne, bo na wszystkim, czego dotkną, pozostawiają swój smród. Nie można przed nimi uciec, choć ciało krzyczy dość. I, tego, dziękuję za życzenia – dodała jeszcze, a potem głośno obwieściła, że nie chce żadnych urodzinowych niespodzianek nigdy więcej.

Na szczęście cała reszta też już nie miała na to ochoty. A Aurelia od tego feralnego dnia postanowiła, że będzie obchodzić imieniny.

– Masz jakiś pomysł? – spytałam teraz Tytusa, wpatrując się w różowość piwonii i nawet wciskając w nie nos. Pachniały piękne, były piękne, poczułam majowość w sercu i infantylizm w mózgu. Dawno tak się nie czułam. Zupełnie jakbym nagle się przebudziła i znowu miała dwadzieścia kilka lat. Chyba zanuciłam nawet coś pod nosem.

Trudno. Czasem można.

Pokręcił przecząco głową. Chyba się wtedy trochę zapatrzyłam w te jego kręcone włosy i oczy, tak bardzo podobne do oczu Aurelii. Tyle że ona była gorzką czekoladą, a Tytus raczej mleczną. Za to miał ciemniejszą karnację i asymetryczne brwi. Jedna była znacznie krótsza, zupełnie jakby nie starczyło włosków na całość. Potem opiszę wam go jeszcze dokładniej.

– Mamie niełatwo czymś zaimponować, ale i tak mam ochotę przynajmniej spróbować ją zaskoczyć. Oczywiście bez żadnych świadków i kolegów z pracy, zresztą ona chyba naprawdę ich nie lubi.

– W zeszłym roku wysłaliśmy ją na weekend do spa – przypomniałam. To był udany prezent, poza tym skończył się namiętnym seksem z masażystą, przynajmniej tak mi opowiedziała Aurelia.

Trochę jej tego zazdrościłam, bo ja z całą pewnością nigdy nie odważyłabym się wysłać nawet zalążka sygnału w stronę obcego mężczyzny, na dodatek masażysty w jakimś kurorcie. Kto wie, ile kobiet masował wcześniej, i to w pakiecie z masażem wewnętrznym. Zresztą w spa byłam może dwa razy w życiu i za każdym razem natrafiałam na masażystki. Ale ponieważ człowiek jest tym, o czym myśli, najwyraźniej nie było mi dane poznać smaku przypadkowego seksu. Ale Aurelia myślała zupełnie inaczej, nie miała w sobie blokad, była bardziej spontaniczna i lubiła, kiedy działo się coś, czego wcześniej nie planowała. Życie miało wprawiać w osłupienie, miało zaskakiwać i rozdawać bonusy atrakcji. Jej syn był dokładnie taki sam.

– Wiem! – Nagle mnie olśniło. – Lot w tunelu aerodynamicznym.

Tytus spojrzał na mnie, jakby zobaczył gołębia w berecie, ale po chwili gwizdnął z uznaniem.

– To brzmi bardzo w stylu Aurelii. A co tam się dokładnie robi?

– No, chyba lata. – Wzruszyłam ramionami. – Wiem, że w takim tunelu puszczają strumień powietrza z jakąś ogromną prędkością, a ty się po prostu na nim kładziesz i unosisz w powietrzu. Czujesz się jak skoczek spadochronowy, tyle że nie ma obawy przed nieotwarciem się czaszy.

– Koralia, jesteś genialna. – Pochylił się w moją stronę i pocałował mnie w policzek.

I teraz pojawia się pytanie. Tytus często całował mnie w policzek, jeden, drugi, oba, czasem w głowę, czasem w rękę. Przytulał, obejmował, klepał po plecach. To dlaczego właśnie teraz poczułam jakieś dziwne ciepło, zupełnie jakby ten pocałunek mógł mieć jakiekolwiek znaczenie. Jakiekolwiek inne niż do tej pory. Bo dostałam piwonie? Bo jest maj, zapowiedź lata, bo czuję zapach wody w fontannie, a w powietrzu unoszą się feromony zakochania?

Następnego dnia mi przeszło i nawet obudziłam się jakaś zażenowana, że w mojej głowie narodziła się myśl absurdalna. Że pozwoliłam jej wykiełkować, tylko dlatego, że ktoś podarował mi kwiaty.

Wyrwałam pęd, zasypałam myśl innymi myślami i poszłam do pracy oczyszczona.

Zamówienie na cztery kartony długopisów z logo firmy rzeźnickiej wypłukało mnie do reszty z wczorajszego ogłupienia i kazało znowu wejść w tryb kobiety czterdziestoletniej, która potulnie wykonuje zadania, może nudne, może powtarzalne, ale przynajmniej bezpieczne.

Wieczorem postanowiłam być szczera wobec samej siebie i uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy jestem szczęśliwa i dlaczego pomyślałam dzisiaj o Tytusie nieco inaczej niż zwykle. Przygotowałam się do tej rozmowy „w cztery oczy” bardzo profesjonalnie. Zaparzyłam herbatę, którą wymieniłam po namyśle na wino, pomalowałam rzęsy, bo zawsze wtedy jakoś pewniej się czuję, i spojrzałam odważnie w lustro.

Nadmienię jeszcze, że byłam ubrana w piżamkę flanelową, co trochę psuło powagę chwili. Wrzucę tu małą dygresję piżamkową, która skupi się głównie na tym, że nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie nosi muślinowych koszulek ani koronkowej bielizny do spania. Tak, kocham flanelkę. Mięciutką, milutką, przyjemną i mogą być na niej kotki. Śpię w niej cały rok, bez względu na pogodę za oknem. Lubię też takie puszyste skarpetki one size, z systemem antypoślizgowym, który może czasem uratować życie. Skarpetki noszę głównie jesienią i zimą, chociaż zdarzyło mi się założyć je również latem, kiedy pogoda nie dopasowała się do kalendarza.

Koniec dygresji.

Wino rozwiązało mi nieco język, ale chyba splątało myśli.

– Absolutnie niczego nie poczułam, po prostu te kwiaty, one mi trochę namieszały w głowie i naprawdę nie poczułam niczego więcej, poza tym, że jestem samotna i chyba dawno nie uprawiałam seksu, ale to chyba normalne u kobiet w moim wieku, a jak nie, to znaczy, że mam pecha. Kocham piwonie, zawsze je uwielbiałam, a do tego słońce i nogi w fontannie, nic dziwnego, że straciłam rozum. Absolutnie niczego nie poczułam, po prostu te kwiaty, one mi trochę namieszały w głowie... E... chyba się powtarzam, ale wolno mi, w końcu jestem u siebie.

Rzadko kiedy pijam wino w samotności, ale tym razem naprawdę potrzebowałam procentowego wsparcia. Poszłam do łóżka, kiedy zaczęło mi się wydawać, że kotki z mojej flanelki spacerują po podłodze, miauczą i próbują skoczyć na podwieszoną pod sufitem paprotkę.

Copyright for the Polish Edition © 2018 Edipresse Polska SA

Copyright © 2018 by Natasza Socha

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor kreatywna projektu: Magda Mazur

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51);

Barbara Tekiel (tel. 22 584 25 73);

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: [email protected]

tel.: 22 584 22 22

(pon.–pt. w godz. 8–17)

Redakcja: Joanna Machajska

Korekta: Katarzyna Szajowska

Projekt okładki, skład i łamanie: Monika Zając

Zdjęcia na okładkce: Shutterstock

Zdjęcie Autorki na II skrzydełku: Najka Photography/archiwum Autorki

ISBN: 978-83-8117-399-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.