Tratwa z pomarańczami - Maciej Hen - ebook

Tratwa z pomarańczami ebook

Maciej Hen

0,0
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W tej autobiograficznej opowieści Maciej Hen wspomina epokę wczesnego PRL-u. Kreśli obraz życia codziennego widziany oczami dziecka. Chłopiec z warszawskiej inteligenckiej rodziny czyta książki, słucha Beatlesów, marzy o zostaniu artystą i przeżywa pierwsze miłości. Jednocześnie odkrywa swoją żydowską tożsamość i mierzy się z narastającym antysemityzmem, który zapowiada wypadki Marca ’68. Obserwujemy, jak do świata bohatera powoli wdzierają się nieufność i strach. Żydzi są zmuszeni „podawać na wyjazd”.

„Tratwa z pomarańczami” pozostaje jednak pochwałą życia. Autor nie godzi się złożyć swojego dzieciństwa w ofierze Historii, jego książkę rozświetlają sceny pełne humoru, ciepłe wspomnienia miejsc i ludzi, czuły portret matki. W dziejowych zawirowaniach najpewniejszym ratunkiem okazuje się, nie po raz pierwszy, darząca się nawzajem troską mała, ludzka wspólnota.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 312

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Moim dzieciom i wnukom

I

1

Pod uchyloną pokrywą walizki z niebieskiej dermy kręcą się dwa kółka. Gdzieś tam pod nimi chowa się jakiś wesoły pan, nawołując zadziornie: „Rock! Rock! Rock everybody!”.

A ja, może dwuletni, trzymając się prętów kojca, radośnie podskakuję w miejscu i powtarzam za tym panem:

– Lok! Lok! Lok eby baby! Lok! Lok! Lok eby baby!

Czy naprawdę jest to najstarsze z moich wspomnień? Szczerze mówiąc, nie mam co do tego całkowitej pewności, bo kiedy usiłuję sobie coś przypomnieć z tego najwcześniejszego dzieciństwa, majaczą mi pod powiekami tylko jakieś ciemne, niewyraźne kształty. A wtedy wyobraźnia sprytnie podsuwa zapach gotowanego przez mamę krupniku z mięsem z kury, fasolą i suszonymi grzybami albo dobiegające gdzieś z drugiego pokoju trajkotanie mojej starszej siostry Madzi i stukot taty maszyny do pisania. Może więc dopiero w późniejszych latach, pod wpływem rodziców, którzy często wspominali z rozczuleniem, jak to, prawie nie umiejąc jeszcze mówić, z werwą wykrzykiwałem refren tej piosenki, uwierzyłem, że ją pamiętam z czasów niemowlęctwa.

Nikt z mojej rodziny nie miał wtedy pojęcia, jak się ten kawałek nazywa ani kto go śpiewa. Ot, takie tam „Rock, rock, rock”, które tata przegrał od kogoś na taśmę najnowszym osiągnięciem radzieckiej myśli technicznej, hybrydą gramofonu z magnetofonem, przywiezioną z podróży reporterskiej po ZSRR.

Długo nie zdawałem sobie sprawy nie tylko z tego, że moje przyjście na świat zbiegło się z zawojowaniem amerykańskich szaf grających przez Billa Haleya, tym właśnie, między innymi, przebojem Rock-A-Beatin’ Boogie, ale nawet z faktu ukończenia w tym samym czasie budowy Pałacu Kultury i Nauki, który potem jeszcze przez rok nosił imię Józefa Stalina – czego również, z racji młodego wieku, nie byłem wówczas świadomy. Pałac oddano uroczyście do użytku, kiedy miałem półtora miesiąca, i zaraz potem Warszawę najechał rozśpiewany i roztańczony pstrokaty tłum młodych ludzi przybyłych z całego świata na Festiwal Młodzieży i Studentów. Jeszcze po latach mama wspominała z rozbawieniem, że kiedy wypuszczała się z wózkiem na spacery poza nasze osiedle, gdzie ją wszyscy znali, do jakiejś innej części Mokotowa, powiedzmy do parku Dreszera, to przechodnie brali nas oboje za egzotycznych gości festiwalowych.

Mama wprawdzie miała wtedy trzydzieści dwa lata z okładem, ale jako że się nie malowała i nie skubała brwi, to z jej lekko skośnymi oczami w naturalnie ciemnej oprawie, drobnymi, regularnymi rysami i zgrabną, kobiecą sylwetką rzeczywiście można ją było wziąć za studentkę z jakiegoś dalekiego kraju. A ja wtedy zdecydowanie wyglądałem na dziecię tropików. Miałem, tak samo jak rodzice, czarne włosy – z tej reguły wyłamała się tylko Madzia, dziedzicząc jasne loki i niebieskie oczy po cioci Stelli, starszej z sióstr taty. Nasza mama była czarnooka i prawie tak smagła jak ja, za to tata miał karnację dość jasną, a w jego piwnych tęczówkach często pobłyskiwały zielone refleksy, więc ja raczej po kimś z rodziny mamy byłem aż tak czarniawy, no chyba że po cioci Mirce, drugiej z sióstr taty.

Z następnych dwóch czy nawet trzech lat mojego życia kojarzę prawie wyłącznie oderwane obrazy, takie jak sowa, której się bałem, bo groźnie wytrzeszczała na mnie szklane oczy z gałęzi sztucznego drzewa w cukierni na najwyższym piętrze Centralnego Domu Dziecka, czasem strzęp piosenki albo imiona znajomych dzieci, których twarzy już nie potrafię przywołać.

Wiem, że kiedy miałem dwa lata, pojechaliśmy do Kamiennego Potoku nad Zatoką Gdańską, na obrzeżach Sopotu. Z tego pobytu nie utrwaliły mi się ani plaża, ani morze, tylko restauracja hotelowa, a w niej muzycy przygrywający do tańca. Podkradłem się do nich, żeby zobaczyć z bliska, co robią, a może nawet dotknąć ich instrumentów. Nie chodziło z pewnością o to, co grali – bo nie było to raczej nic ciekawszego od kawałków, które słyszałem na co dzień przez radio – ale po raz pierwszy mogłem zobaczyć na własne oczy, jak się muzykę robi.

Rok później pojechaliśmy na lotnisko Okęcie – jako terminal służył tam jeszcze skromny, przedwojenny barak – żeby odebrać tatę wracającego z podróży dziennikarskiej do Szwecji. Kiedy go zobaczyłem za barierką, jeszcze przed kontrolą paszportową, jakoś się do niego przedarłem, a wopiści, o dziwo, potraktowali mój wybryk ulgowo. Tata przywiózł mi wtedy niebieski autobus na resorach, którego kołami wystarczyło kilkakrotnie mocno potrzeć o podłogę, żeby z jazgotem ujechał kawał drogi, może nawet aż do drugiego pokoju.

Chyba niedługo potem po raz pierwszy poszedłem z mamą i Madzią do kina. Nazywało się Grunwald i mieściło się w Klubie Garnizonowym przy alei Niepodległości. Wyświetlano zachodnioniemiecki film Ania i Mania, według powieści Ericha Kästnera o dwóch bliźniaczkach, z których jedna nie miała pojęcia o istnieniu drugiej, ale poznały się przypadkiem na koloniach i postanowiły pogodzić swoich rozwiedzionych rodziców. Do mnie, trzylatka, nic z akcji tego filmu nie docierało. Tylko scena, w której rodzina zasiada do stołu, zainteresowała mnie na tyle, że zawołałem do tych na ekranie:

– A co wy tam jecie?

2

Pewnego mroźnego wieczora, pod koniec tego samego roku 1958, mama zapakowała mnie na sanki i pociągnęła na wertepy rozciągające się za Odyńca na przedłużeniu Wołoskiej. Rozłożyli się tam sprzedawcy choinek. Mama bez końca krążyła od jednego do drugiego, przyglądając się krytycznym okiem każdemu drzewku, od czasu do czasu nawet odginając którąś gałązkę i pochylając się, by ją powąchać. Strasznie to długo trwało i nawet zacząłem już trochę marudzić, kiedy wreszcie wskazała krępemu mężczyźnie w waciaku i czapce uszance niewiele wyższą ode mnie choinkę o długich, ciemnozielonych igłach. Sprzedawca natychmiast zaczął ciasno obwiązywać wybrane drzewko sznurkiem.

– O, pani to się, widzę, zna – skomentował z uśmiechem, unosząc głowę znad roboty.

– Wie pan, no, ja ze wsi jestem – zaznaczyła mama z dumą.

– A, jak ze wsi, to wiadomo. – Pokiwał głową z aprobatą.

W drodze powrotnej mama początkowo próbowała wziąć cały wysiłek na siebie i brnąć przez śnieg, podpierając się trzymanym w prawej ręce drzewkiem, a drugą ciągnąc sanki, ale w końcu się poddała, zsadziła mnie i na moim miejscu przymocowała choinkę. Trochę kaprysiłem, że każe mi iść o własnych siłach, kiedy nogi zapadają się w śnieg, jest ciemno i strasznie zimno, ale widziałem, że i mamie nie jest lekko tak holować i mnie, i choinkę, zresztą jakoś w końcu udało nam się dobrnąć do Odyńca, potem minąć Racławicką, przeciągnąć sanki po chodniku koło znajomego bloku ze sklepem spożywczym Miejskiego Handlu Detalicznego – nazywanym przez wszystkich MHD, przeciąć Wiktorską, i już byliśmy u siebie.

Kiedy wtaszczyliśmy się z naszą zdobyczą do domu, Madzia oderwała się od odrabiania lekcji i pomogła nam ustawić drzewko w kącie na drewnianym krzyżaku, a potem razem z mamą zabrały się do wieszania na choince bombek i misternych papierowych figurynek, które wspólnie wycinały od kilku tygodni, korzystając z podpowiedzi w pewnym radzieckim poradniku.

Mama z przyjemnością angażowała się we wszelkiego rodzaju domową wytwórczość. Uwielbiała takie zajęcia jak robienie dekoracyjnego papieru na okładki do zeszytów, malowanego atramentem rozrobionym w krochmalu (co dawało efekt granatowych fal), albo dzierganie na drutach fantazyjnych swetrów. Na szkolny bal przebierańców wyszykowała dla Madzi kokosznik – wysoki, strojny diadem w stylu rosyjskim, przyozdobiony cekinami i brokatem. Wyraźnie też cieszyła się na nadchodzącą Gwiazdkę, bo to dawało pretekst do wycinania z papieru trójwymiarowych baletnic, królewien i innych cudeniek mających zawisnąć na choince, a przy tym wciągania w te zajęcia Madzi. Mnie, jako smarkaczowi, pozostawiono mocowanie na gałązkach blaszanych żabek ze sterczącymi do góry tulejkami, w których osadzało się świeczki – pewnie potem mama to po mnie po cichu poprawiała, tak się domyślam, bo jakoś nigdy się nie zdarzyło, żeby nasza choinka stanęła w płomieniach, a przecież te świeczki naprawdę się zapalało.

W Wigilię, tak jak wszystkie inne dzieci, znajdowaliśmy pod choinką prezenty, więc jasne, że lubiliśmy te święta, chociaż nie nazywaliśmy ich Bożym Narodzeniem, na naszym stole wigilijnym nie było dwunastu potraw ani, broń Boże, opłatków, nie śpiewaliśmy też kolęd i nawet nie znałem ich melodii, co wskazuje na to, że chyba nie nadawano ich przez radio. Dopiero kilka lat później, w szkole, poznałem Wśród nocnej ciszy, ale nasza wychowawczyni, pani Kok, wypisała na tablicy zupełnie inny tekst, bez żadnych pasterzy, którym rodzi się Bóg, tylko o jakichś kolędnikach idących z gwiazdą pustą ulicą, żeby zaśpiewać ludziom.

W budce z warzywami przy Dąbrowskiego (albo Szustra, jak mówiła mama) rumiana sklepowa z narysowanymi kredką brwiami zawsze na mój widok wychylała się znad beczki z kiszoną kapustą, stulając w ciup pociągnięte jaskrawoczerwoną szminką usteczka.

– Co ty masz te oczy takie czarne? – zagadywała wesoło. – Oj, brudne te oczy, brudne, umyć trzeba!

Mama śmiała się z tych jej żartów, dlatego rozumiałem, że nie ma się o co dąsać. Ludzie często mi mówili takie rzeczy, stopniowo więc docierało do mnie, że z wyglądu różnię się od większości dzieciaków, ale wydawało mi się, że to może nawet i dobrze. Kojarzyłem niejasno, że jest jakiś związek między tą moją odmiennością a tym, że jesteśmy Żydami, o czym mówiło się w domu jako o czymś oczywistym – tyle że nie bardzo wiedziałem, co to właściwie znaczy: Żyd. Podobnie rozumiało się samo przez się, że jesteśmy Polakami, z tą jednak różnicą, że co to znaczy Polak, przekonałem się naocznie, gdy miałem niecałe cztery lata, kiedy pojechaliśmy całą rodziną do Pragi, gdzie tata miał jakieś swoje ważne sprawy, i tam znaleźliśmy się wśród ludzi, którzy Polakami nie byli – bo nie mówili po polsku. Więc Polak – jasne, ale co to Żyd? Nie wiadomo.

Z tej Czechosłowacji pamiętam tylko wielką łazienkę w hotelu, z mosiężną armaturą i bidetem, w której światło zapalało się, pociągając za gałkę na jedwabnym sznurku, ale trzeba było uważać, bo jak się szarpnęło za drugą, prawie taką samą, natychmiast zjawiał się w pokoju młody pan w dziwnym mundurze i kepi, pytając, czego sobie życzymy.

A wkrótce po powrocie do Warszawy mama wybrała się ze mną taksówką w nieznaną mi, strasznie ponurą okolicę. Było już przedwiośnie. Wokół ciemno, plucha, a my jedziemy i jedziemy. W końcu taksówka zatrzymuje się przed jakimś na wpół zrujnowanym budynkiem i mama wysiada, zostawiając mnie w aucie, pewnie żeby kierowca nie pomyślał, że chcemy uciec bez płacenia, odchodzi w stronę tej rudery i znika za szarymi, skrzypiącymi drzwiami.

Nie było jej długo i już się zacząłem niepokoić, kiedy wreszcie stamtąd wyszła, niosąc przed sobą wypchaną torebkę z papieru pakowego.

– Co tam masz? – zapytałem, kiedy siadła koło mnie.

– Mąkę – odpowiedziała niedbałym tonem, zerkając na odbicie zaciekawionych oczu kierowcy w lusterku.

Trochę byłem zdziwiony, że po kilo mąki musieliśmy jechać tak daleko, skoro można ją było w każdej chwili kupić w sklepie MHD na Wołoskiej, tuż obok naszego domu. Czułem jednak, że mama nie chce o tym rozmawiać przy taksówkarzu.

W domu wytłumaczyła mi, że to nie jest zwykła mąka, tylko mąka macowa, czyli właściwie wcale nie mąka, a grubo zmielona maca. Co to takiego maca, też nie miałem pojęcia, ale z zaciekawieniem przyglądałem się, co też mama robi z tego czegoś, po co musieliśmy się wyprawić do odrapanego domu na końcu świata. A ona to coś wsypała do miski i wtedy okazało się, że przypomina to bardziej trociny niż mąkę. Do tych trocin mama domieszała drobniutko poszatkowany surowy tłuszcz wycięty z kury, takiej z bazaru na Polnej, lekko podsmażoną cebulkę, dużo posiekanej natki, kilka surowych jajek, sól, pieprz i całą miskę wstawiła na jakiś czas do naszej lodówki ZiŁMOSKWA – jednej z pierwszych na całym osiedlu – żeby masa stężała. Potem zwilżonymi pod kranem dłońmi formowała z niej kulki wielkości piłeczek pingpongowych, czasem trochę większe, czasem trochę mniejsze, jak jej się udało, wrzucała je, jedną po drugiej, do gotującej się w dużym garnku wody, a kiedy we wrzątku wylądowały już wszystkie, zmniejszyła ogień, garnek przykryła i po dobrej półgodzinie łyżką cedzakową wyłowiła te kulki, teraz dwa razy większe, wykładając je na talerze. Ależ to było pyszne! Mama mówiła, że to są pulpety; dopiero po latach dowiedziałem się, że było to klasyczne danie środkowoeuropejskiej kuchni żydowskiej, znane w świecie pod nazwą „knejdlach”.

Taką samą mniej więcej masą nadziewała mama mostek cielęcy. Można go było czasem kupić od którejś z zakutanych w grube chusty kobiet, krążących od drzwi do drzwi po naszym osiedlu z ciężkimi koszami pełnymi wiejskich przysmaków. Jedna z nich, pani Ziółkowska, odwiedzała nas stale. Przy okazji korzystała z ubikacji, wypijała szklankę mocno osłodzonej herbaty z cytryną i opowiadała kolejny epizod z ciągnącego się latami procesu o miedzę ze złym sąsiadem, który raz im nawet podpalił stodołę, ale nic mu nie można było zrobić, bo przekupywał wódką całą wieś, żeby w sądzie świadczyła na jego korzyść. Pani Ziółkowska mówiła fajną gwarą, w której prawie wszystkie samogłoski zbliżały się do „a”, i na przykład słowo „mąż” brzmiało jak „małż”, a moi rodzice lubili ją wyciągać na pogawędki, zwłaszcza mama, która, bądź co bądź, sama była ze wsi. Raz nawet wpadła na pomysł, żeby się wybrać ze mną i Madzią do Płatkowa koło Tłuszcza, w odwiedziny do tej naszej zaprzyjaźnionej dostawczyni. Przenocowaliśmy tam we wspólnej izbie z całą rodziną Ziółkowskich. Jak się okazało, to nie był dobry pomysł, bo my oboje, jako dzieci miastowe, nie byliśmy przygotowani na niektóre wiejskie atrakcje tamtych czasów – bzyczące ze wszystkich stron muchy, poczęstunek z kartofli szczodrze zalanych topionym smalcem ze skwarkami, ani na to, że nawet drewnianego wychodka nie było, tylko chodziło się za stodołę. Jedyne, co nam się tam podobało, to lampy naftowe – elektryfikacja wtedy jeszcze do Płatkowa nie dotarła, chociaż to było kilkanaście lat po wojnie – ale nim się zdołaliśmy nasycić ich mdłym, żółtawym światłem i duszącym zapachem, gospodarze przykręcili knoty i zapadła ciemność. Trudno nam było potem zasnąć na nierówno ubitych siennikach, pośród chrapania czworga obcych ludzi.

Pani Ziółkowska zaopatrywała nas w twaróg, śmietanę, jaja, latem w jagody i poziomki, jesienią w maślaki i gąski, ale mięso przywoziła rzadko. Od tego była cielęciara. Nie była z nami tak spoufalona jak pani Ziółkowska, ale to od niej mama od czasu do czasu, na specjalne okazje, powiedzmy na urodziny kogoś z nas, kupowała mostek cielęcy – i potem z dumą patrzyła, jak się nim zajadamy, chociaż sama nigdy nie wzięła do ust ani kawałka, jak zresztą niczego z cielęciny czy wołowiny, nawet żeby sprawdzić, czy potrawa jest dość słona. Wieprzowinę, owszem, nawet lubiła, choć wolała kurczaki, no, ale drób był jeszcze wtedy drogi; to się zaczęło zmieniać dopiero, kiedy już byłem w starszych klasach podstawówki. W wieprzowinie, jak mi się zdaje, mama zasmakowała we Lwowie, gdzie za władzy radzieckiej chodziła do szkoły średniej, chcąc w ramach młodzieńczego buntu odciąć się od religijnych nakazów i zakazów, które w jej rodzinnym domu były chyba jeszcze ściśle przestrzegane – chociaż ciężko z niej było coś na ten temat wydobyć, oj, bardzo ciężko.

3

Mijały miesiące, niepostrzeżenie przechodząc w lata, a ja wciąż byłem mały. Po czwartych urodzinach urosłem na tyle, że mogłem już z krzesła sięgać do górnej szafki w kuchni, gdzie mama trzymała słoiki z kandyzowaną skórką pomarańczową, którą lubiłem podjadać. Na biurku taty – ciężkim, modernistycznym meblu z żółtego drewna, wspartym na dwóch masywnych płozach z niklowanych rur stalowych – stały miseczki z cukierkami, które tata lubił przegryzać do mocno zaparzonej herbaty Madras albo Cejlon przedsiębiorstwa POSTI[1]. Tymi cukierkami mogliśmy się do woli częstować, tata nie miał nic przeciwko temu; tylko kukułki, w których nadzieniu wyczuwało się gorzki smak alkoholu, wydzielał nam po dwie, trzy sztuki, nie więcej. Krówkami Milankami produkowanymi w Milanówku przez inżyniera Pomorskiego (jak głosił napis na papierkach), których klasa jest dziś nie do podrobienia, czy sugusami o konsystencji podobnej do odpustowej pańskiej skórki wolno nam było się obżerać, aż nas mdliło. Może dlatego nie zapałałem nigdy namiętnością do słodyczy. Za to właśnie w tamtym czasie zacząłem oglądać się za dziewczynami.

Pierwszą, która wpadła mi w oko, była blondynka z filmu W samo południe, na który tata specjalnie nas zaprowadził do państwa Szwarców z sąsiedniej klatki schodowej. My mieliśmy w domu wiele przydatnych urządzeń elektrycznych, ale telewizora nie, a to dlatego, że kilka lat wcześniej tata po raz pierwszy zobaczył telewizję w Moskwie, dokąd, korzystając z chruszczowowskiej odwilży, pojechał jako korespondent tygodnika „Świat” pisać reportaże, które później złożyły się na książkę Skromny chłopiec w haremie. Ktoś tam poznany, nie wiem kto, zaprosił go do siebie na telewizję i tata uznał wtedy, że jest to okropny wynalazek – nie ma się przezeń chwili spokoju we własnym mieszkaniu, bo każdego dnia sąsiedzi złażą się na wspólne oglądanie. Kiedy wkrótce potem także w polskich domach pojawiły się pierwsze telewizory – z fantazyjnie wymodelowaną w kremowym plastiku nazwą „Belweder” między gałkami – okazało się, że tata miał rację, tylko że w roli tych, co bezceremonialnie wpraszają się na telewizję, występowaliśmy właśnie my. Co prawda nie zauważyłem, żeby którzyś z sąsiadów mieli coś przeciwko temu, ale przecież dziecko nie zawsze wychwytuje sygnały, jakie wysyłają do siebie dorośli.

Poszliśmy więc do państwa Szwarców oglądać W samo południe. Z fabuły niewiele do mnie dotarło, być może głównie przez to, że gospodarz stale walczył z anteną i regulował coś w telewizorze, ponieważ obraz na przemian robił się a to przeraźliwie smolisty, a to znów blady jak plamy na tarczy księżyca, albo w ogóle zamieniał się w wiązkę ukośnych wstążek przesuwających się wzdłuż przekątnej ekranu, czy nawet całkiem zanikał. Ale za każdym razem, kiedy panu Szwarcowi udawało się na chwilę wszystko jako tako ustawić, ja czekałem tylko, kiedy znów się pojawi w ryczącym pudle ta jasnowłosa pani, taka ładna, taka miła…

Nawet nie wiedziałem, że jest już księżną Monako, zresztą nic by mi to w tamtym czasie nie mówiło. Byłem pod wrażeniem jej delikatnych rysów, chociaż nie chcę przez to powiedzieć, że tym samym wyznaczyła mi ulubiony typ urody kobiecej na dalsze lata, czy też jakiś standard, do którego mógłbym się w przyszłości odwoływać, żeby się zorientować we własnych odczuciach. Nie, ja tylko się na nią zapatrzyłem, to wszystko.

Od tamtej chwili zacząłem zauważać, że także inne kobiety bywają bardzo ładne, na ogół takie mniej więcej w moim wieku. Wtedy jeszcze nie działała na mnie wypukłość piersi, wcięcie w talii, krągłość bioder. Tym, co mnie w kobietach urzekało, były wyłącznie ich twarze – łagodne rysy, wielkie oczy, zalotnie rozchylone usta. Podejrzewam nawet, że mogłem się w nich doszukiwać podobieństwa do Królewny Śnieżki z kolorowej książki-rozkładanki kupionej w filii Klumpiku – Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki – na Dąbrowskiego.

Mama zabierała mnie często do różnych swoich znajomych pań, zwykle wtedy, kiedy miała do nich jakąś sprawę. Na przykład mieszkająca w na wpół zrujnowanej kamienicy przy Grzybowskiej pani Zosia Radzikowska – nie ta z Krakowa, z którą się po latach zaprzyjaźniłem, ale jej warszawska imienniczka z wytrzeszczonymi oczami (mama mi wytłumaczyła, że to choroba Basedowa) – szyła mamie sukienki. Inną ulubioną mamy krawcową była pani Helena Komarowa mieszkająca po drugiej stronie Dąbrowskiego, żona pana Mietka Komara[2], znajomego taty jeszcze z teatru dywizyjnego, a tuż po wojnie szefującego śląskiemu wydawnictwu Literatura Polska, które opublikowało taty pierwszą książkę. Komarowie mieli syna Mariana, cenionego kontrabasistę jazzowego, i córkę Irenę w wieku Madzi, która z czasem została jedną z najlepszych fotoreporterek prasowych. Z kolei na jednym z osiedli po naszej stronie Dąbrowskiego mieszkała gorseciarka o podobnym, ale nie identycznym nazwisku, Raja Konarowa, żona innego z dawnych kolegów taty, jeszcze z przedwojennego Nowolipia, u której mama zamawiała staniki na miarę – najpierw dla siebie, a z czasem też i dla Madzi.

Była jeszcze pani Romka Zalewska ze Szczęśliwickiej na Ochocie, posiadaczka kompletu złotych zębów oraz maszyny dziewiarskiej, na której robiła dla nas wymyślane przez mamę swetry. Ja zwykle w tym czasie, nie mając co ze sobą począć, przewalałem się z nudów po podłodze. Kiedyś wsunąłem rękę pod szafę i nieoczekiwanie natrafiłem na jakiś chłodny przedmiot. Był dość ciężki, ale udało mi się go wyciągnąć. Nie mogłem powstrzymać okrzyku radości, kiedy zobaczyłem, że trzymam w ręku prawdziwy pistolet! Skoczyłem na równe nogi i wbiegłem do drugiego pokoju, w którym mama z panią Romką zajęte były tworzeniem jakiegoś kolejnego dzieła sztuki dziewiarskiej, i skierowałem lufę w ich stronę jak Gary Cooper w filmie W samo południe. Pani Romka krzyknęła „Matko Boska!”, a mama zerwała się z miejsca, bez słowa wyjęła pistolet z mojej ręki i przekazała gospodyni. No cóż, pan Zalewski był prokuratorem wojskowym, chodził na co dzień w mundurze, a to była jego broń służbowa. Przypuszczam, że znalazł potem dla niej bezpieczniejsze miejsce – może jakąś szufladę zamykaną na klucz – o ile pani Romka odważyła się mu opowiedzieć o moim wyczynie.

Były też wśród znajomych mamy takie, które nie miały umiejętności krawieckich ani dziewiarskich, ale łączyła ją z nimi więź innego rodzaju, zadzierzgnięta w czasach studiów w Leningradzie. Jedną z nich była jej imienniczka Renka Czarnecka, która sama w Leningradzie nie studiowała, ale mama poznała tam jej siostrę Sławkę. Legenda rodzinna głosi, że za którymś pobytem nad morzem, chyba wtedy, kiedy ja w Kamiennym Potoku fascynowałem się muzykami grającymi do tańca, mama chciała odwiedzić Sławkę, która mieszkała w Trójmieście, gdyż kilka lat wcześniej wyszła za mąż za pnącego się szybko po szczeblach kariery tamtejszego działacza partyjnego, Stanisława Bejgera. Mama wybrała się więc pod ich adres, znany z listów, ale Sławki akurat w domu nie było, drzwi otworzyła jej siostra Renka – i tak jakoś wyszło, że z miejsca przypadły sobie z mamą do serca. Wcale się temu nie dziwię, bo Renka, w odróżnieniu od Sławki, była uroczą i ciepłą osobą, której nie dało się nie lubić. Zresztą mąż Renki, Jurek, również studiował w Leningradzie, mniej więcej w tym samym czasie co mama. Tylko że on swoje studia inżynierskie skończył i z czasem został liczącym się fizykiem jądrowym, podczas gdy mama na swojej rusycystyce wytrzymała tylko rok – zrezygnowała pod presją taty, który, prawdopodobnie stęskniony i osamotniony po wojnie, w listach stanowczo domagał się jej powrotu.

Jurek i Renka Czarneccy mieszkali w samym centrum Warszawy, przy Ordynackiej. Pewnego dnia mama zabrała mnie do nich w odwiedziny. Wtedy poznałem ich córeczkę, Asię, młodszą ode mnie o rok, bardzo spokojną zielonooką dziewczynkę ostrzyżoną na głupiego Jasia. Renka z dumą pokazała nam zwierzątka, które Asia tego dnia lepiła z ciasta i piekła pod jej kierunkiem. Zostało im jeszcze trochę budulca, więc i ja spróbowałem coś z niego uformować, a Asia mi życzliwie podpowiadała, jak się to robi, uważnie spoglądając na mnie swoimi rozumnymi oczami.

Potem bawiliśmy się tymi naszymi wypiekami w „zgaduj-zgadula, w której ręce złota kula”. Asia wyciągała przed siebie zaciśnięte pięści, a ja musiałem wskazać, w której, według mnie, ukryła zwierzątko z ciasta. Jeśli trafiłem, mogłem zdobycz pożreć, a ona się śmiała, widząc, jak rękawem swetra wycieram z ust okruszki.

Dobrze się tamtego popołudnia u Czarneckich bawiłem i kiedy zamknęły się za mną drzwi ich mieszkania, wypełniło mnie nieznane dotąd uczucie, od którego zapałały mi policzki. Kiedyśmy już wysiedli z mamą z autobusu 114 i dotarliśmy do naszego bloku, pierwszy wpadłem na klatkę schodową, wbiegłem na półpiętro i od razu zjechałem w dół bez trzymanki po wyślizganej drewnianej poręczy. Chciałem to zaraz powtórzyć, ale mama, która na ten widok o mało nie zemdlała z przerażenia, krzyknęła: „Ani mi się waż!” – tonem, który wykluczał jakąkolwiek możliwość sprzeciwu, po czym, przyjrzawszy się z ukosa mojemu obliczu, na którym rysowało się radosne podniecenie, zarządziła, że czas na kolację.

Spodziewałem się, że niedługo znów wybierzemy się do Asi albo ona do nas, ale tak się złożyło, że trzeba było na to czekać aż dziewięć lat, o czym jeszcze opowiem.

4

Moja mama, kobieta poważna, pryncypialna, zatroskana o dobro ludzkości, a przy tym stale prześladowana koszmarnymi obrazami zagłady swoich najbliższych – była jednocześnie bardzo towarzyska. Lubiła pogadać z sąsiadkami, słuchać o ich zgryzotach i radościach, czasami nawet mimochodem napomykając przy tym coś o swoich, nie o tych, które ją najbardziej bolały czy cieszyły, tylko o tych najpospolitszych, chcąc w ten sposób dać wyraz solidarności z rozmówczyniami. Kiedy mnie wypuszczała z domu, żebym się pobawił na dworze z innymi dziećmi, stawała zwykle przed naszą klatką schodową, żeby przez jakiś czas przyglądać się dyskretnie, co robię, bo z tamtego miejsca świetnie było widać i piaskownicę, i trzepak, i wierzbę płaczącą, i prowadzący do nich chodnik, obrzeżony rabatkami płomiennie kwitnącej szałwii, wszystkie trzy klatki bloku po prawej, zamykającego nasze osiedle od strony Wiktorskiej, i cztery z pięciu klatek bloku ustawionego równolegle do naszego po przeciwnej stronie – ostatnią zasłaniało mamie rozłożyste drzewo rosnące za jednopiętrowym Starym Domem, sterczącym tam sobie jak gdyby nigdy nic, pomiędzy podłużnymi blokami naszego wojskowego osiedla, którymi go obstawiono parę lat po wojnie.

I kiedy mama tak stała przed drzwiami klatki schodowej, popatrując w stronę piaskownicy, chodnikiem wzdłuż bloku coraz to przechodziła któraś z sąsiadek i mama wdawała się z nią w pogawędkę. W jaki sposób zawarła znajomości z tymi wszystkimi paniami – nie wiem, ale zanim się urodziłem, rodzice mieszkali przy Wiktorskiej już od pięciu lat i, jak sądzę, spacery z wózkiem z moją siostrą Madzią, kiedy mnie jeszcze nawet nie było w planach, musiały dostarczyć po temu niejednej okazji. W każdym razie mama utrzymywała przyjazne kontakty z wieloma paniami z całego osiedla, więc siłą rzeczy i ja znałem je prawie wszystkie.

Pewnego słonecznego dnia, kiedy znudzony wciąż tymi samymi zabawami między trzepakiem a piaskownicą, na dźwięk dobiegającego z wielu okien hejnału z wieży Mariackiej obejrzałem się na stojącą przed domem mamę, zobaczyłem, że rozmawia z jakąś wysoką panią, której nigdy przedtem nie widziałem. Obie strasznie się przy tym zaśmiewały. Mama, przechwyciwszy moje spojrzenie, zawołała mnie, a kiedy podszedłem z pytającą miną, dokonała prezentacji:

– O, a to ten mój ancymonek.

Na co wysoka pani zwróciła się do mnie z szerokim uśmiechem:

– No proszę, słynny Maciuś we własnej osobie! – I wyciągnęła do mnie rękę. – Serwus, jestem Maja!

– Serwus – odpowiedziałem, ściskając tę delikatną, wysmukłą dłoń.

Łatwo mi było przestawić się w stosunku do niej na tryb poufały, bo była kimś pomiędzy dziewczyną a dorosłą kobietą, chyba nawet dziewczęcość w niej przeważała, tyle że z racji jej wysokiego wzrostu dorośli, na których, chcąc nie chcąc, najczęściej patrzyła z góry, musieli ją odruchowo traktować jak równą sobie, a zresztą chyba nie dałoby się inaczej odnosić do kogoś, kto zachowywał się tak naturalnie i bezpośrednio. Maja była przy tym bardzo ładna. Pośrodku jej łagodnie zarysowanej twarzy, obramowanej przez kasztanowe włosy, które spływały miękką, owalną falą na lekko opalone ramiona, śmiały się migdałowe oczy, oddzielone miękkimi łukami brwi od wysokiego czoła.

– Pójdziesz ze mną na wycieczkę? – zapytała.

Obejrzałem się na mamę, która aprobująco skinęła głową.

– Tylko żebyście wrócili na obiad – zastrzegła. – Zapraszam! Robię barszcz kozacki!

Pomachaliśmy mamie i wkrótce zniknęliśmy jej z oczu, przesłonięci przez posępną bryłę Starego Domu. Zacząłem dopytywać Maję, dokąd się wybieramy.

– Zobaczysz – odpowiedziała z tajemniczą miną. – Pokażę ci bardzo ciekawe miejsce.

– To tam, gdzie mieszkasz? – próbowałem zgadnąć.

– Nie, ja mieszkam teraz tam, gdzie ty – wyjaśniła. – To znaczy na tym samym osiedlu. Naprzeciwko.

– To w dechę! – ucieszyłem się. – Będziesz do nas przychodzić w gości. A my do ciebie. Masz telewizor?

– Niestety, nie. – Z uśmiechem pokręciła głową.

– My też nie, ale za to mamy, wiesz co? – Potrzymałem ją chwilę w niepewności, zanim oznajmiłem triumfalnie: – Magnetofon!

– O, to wspaniale! – Maja gwizdnęła z uznaniem, przeprowadzając mnie przesmykiem między blokami na prostokąt kolejnego osiedla.

– I jeszcze projektor! I dużo filmów do niego, rysunkowych! – zachwalałem nasze domowe skarby. – A jeden taki normalny film, z Chaplinem! Mówię ci, jaki śmieszny! I mamy jeszcze dwie rakiety do tenisa! Jedną trochę starą, z baranimi żyłkami, ale drugą nowoczesną, czeską, z nylonami!

– O, to wy gracie w tenisa? – zainteresowała się Maja.

– Tylko tata umie – przyznałem. – Ale teraz nie ma na to czasu, bo musi pisać książki. A gdzie my jesteśmy? – Rozejrzałem się.

Znajdowaliśmy się na którymś z kolei cichym, zadrzewionym osiedlu nieregularnie rozmieszczonych podłużnych, trzypiętrowych bloków. Odkąd wyruszyliśmy, Maja zdążyła mnie już kilkakrotnie przeprowadzić wąskimi przesmykami z jednego takiego osiedla na drugie, to w prawo, to w lewo, przez co zupełnie straciłem poczucie kierunku.

– Już niedaleko – zapewniła uspokajająco. – Jeszcze tylko przejdziemy tą alejką wzdłuż parkanu i na końcu będzie przejście na takie jedno osiedle, identyczne jak twoje, zobaczysz. Nie do odróżnienia. I tam, w drugiej klatce najdłuższego bloku, mieszkają na parterze tacy mili państwo, którzy mają synka Maciusia i córeczkę Madzię.

– Naprawdę? – zdziwiłem się. – Tak jak moi rodzice?

– Tak! I w dodatku są do nich niesłychanie podobni, tak bardzo, że nie wiem, po czym by ich można odróżnić. Są po prostu identyczni! Dzisiaj, kiedy poznałam się z twoją mamą, byłam pewna, że to ta pani z tego osiedla, na którym zaraz będziemy, i właśnie dlatego wdałam się z nią w rozmowę, dopiero potem się połapałam, ale nic nie dałam po sobie poznać.

– A jak się połapałaś? – zaciekawiłem się.

– No bo twoja mama pokazywała, że tam mieszkacie, a ja przecież wiedziałam, że tamta pani mieszka na tym drugim osiedlu, takim samym jak wasze. O, popatrz, to już tu!

Przystanąłem i rozejrzałem się dookoła. Rzeczywiście, były tam takie same jak u nas trzypiętrowe bloki koloru mokrego piasku, ustawione w literę U, tak samo koślawą przez to, że każdy z jej dwóch dłuższych boków był innej długości, pośrodku stał taki sam sinawy Stary Dom, a przy nim piaskownica, trzepak i wierzba płacząca. Trzepak był w tych samych miejscach wybłyszczony, a zmurszałe deski, przynitowane do betonowej obudowy piaskownicy, miały sęki w tych samych miejscach co na naszym osiedlu.

– I pokażesz mi tego… tego chłopca, który tu mieszka? – zapytałem, nie będąc pewny, czy tego chcę.

– Hm, to nie będzie takie proste. – Maja zrobiła zafrasowaną minkę. – Bo ten Maciuś, synek tych państwa, o ile mi wiadomo, jest teraz na wycieczce. Taka jedna nowa sąsiadka zabrała go na wasze osiedle, żeby poznał twoją mamę. A przez ten czas ty poznasz jego rodziców, chodź!

I pociągnęła mnie za rękę w stronę drugiej klatki, takiej samej jak nasza, ale ja, ogarnięty nagłym niepokojem, nie chciałem ruszyć się z miejsca.

– Nie, chodźmy już do domu – poprosiłem. – Mama mówiła, żebyśmy wrócili na obiad.

– Nic się nie martw – powiedziała Maja beztrosko. – Tutejszy Maciuś pójdzie do twojej mamy na barszcz kozacki, a my zaraz zjemy obiad u jego mamy i nikt nic nie zauważy!

Coraz mniej mi się to wszystko podobało.

– Ja tak nie chcę! – wykrztusiłem z łzami w oczach. – Chcę do mojej mamy! Nie chcę do żadnej obcej pani!

Maja, przygryzając wargę, przez chwilę spoglądała gdzieś w przestrzeń, ale w końcu nachyliła się nade mną i patrząc mi prosto w oczy z wyrazem skruchy, powiedziała cicho:

– Przepraszam cię, Maciusiu. To był tylko żart, rozumiesz? Moja wina, nie pomyślałam, że możesz to tak przeżyć.

– Żart?

– No pewnie! – Uśmiechnęła się. – Zrobiliśmy kółko i w końcu wróciliśmy do siebie. To jest nasze osiedle; popatrz, idzie z miotłą pani dozorczyni, przecież ją znasz!

Gdyby Maja nie miała takiej miłej, szczerej buzi, to nie wiem, czy tak łatwo dałbym się przekonać, że wszystko jest, jak było, i nie mam się co martwić. Zresztą, prawdę mówiąc, jeszcze przez dłuższą chwilę nie byłem pewien, czy ona dopiero teraz nie żartuje. W końcu jednak, trochę tylko naburmuszony, dałem się zaprowadzić do domu na barszcz kozacki, specjalność mojej mamy. Jedząc i przysłuchując się wesołej rozmowie mamy z Mają, rozglądałem się czujnie, czy wszystkie książki na półkach są ułożone tak jak zawsze, czy widzę te same co zawsze niezrozumiałe tytuły i dziwne nazwiska autorów, takie jak Lytton Strachey albo Thornton Wilder, i czy wystrzępione grzbiety odstają w tych samych miejscach.

Coraz bardziej upewniałem się, że wszystko się zgadza i jestem u siebie, wśród swoich, więc w końcu przestałem nad tym rozmyślać, ale zasiana wtedy wątpliwość tkwiła we mnie jeszcze długo – chyba z dwa lata, dopóki nie poszedłem do szkoły – i od czasu do czasu powracała w koszmarnych snach, po których budziłem się cały roztrzęsiony.

A tej wysokiej, ładnej Mai nigdy już potem nie spotkałem – nie mam pojęcia dlaczego. Może była spoza Warszawy i tylko chwilowo zatrzymała się u kogoś z rodziny, kto mieszkał w bloku naprzeciwko, zanim znalazła sobie inną stancję? Gdybym wypytał o to mamę, dopóki ją pamiętała, powiedzmy w ciągu roku, pewnie bym teraz to wiedział. Ale nie wypytałem, a potem było za późno, bo Maja pozostała kimś ważnym tylko dla mnie, a dla mamy nie.

5

Na co dzień jednak czas upływał mi beztrosko, nierzadko na łobuzowaniu. Muszę przyznać, że jako pięciolatek potrafiłem być naprawdę nieznośny. Ganiałem po podwórku starsze ode mnie dziewczyny, wymachując świeżo wykopaną dżdżownicą i krzycząc radośnie: „Glizda! Glizda!” – ubawiony tym, że z piskiem uciekają. Nie można mnie było zostawić samego w mieszkaniu, bo potrafiłem na drewnianej podłodze rozpalić ognisko albo pociąć żyletką wyjściowe pantofle mamy, dopiero co zrobione na zamówienie przez znanego w Warszawie szewca Kamińskiego z Nowego Światu.

– Przecież mówiłaś, że śmierdzą! – broniłem się, kiedy potem na mnie nakrzyczała.

Tamtego lata 1960 roku mama zawiozła mnie z Madzią do Kuźnicy na Helu, być może w nadziei, że plaża, morze i inne miejscowe atrakcje zaprzątną moją uwagę na tyle, że nie będę miał głowy do wybryków. Niestety, musieliśmy stamtąd wrócić przed czasem, bo gospodyni, u której wynajęliśmy kwaterę, pani Klara Konkel, zauważyła wędzoną szprotkę przyklejoną do sufitu i uznała mnie za winnego. Co prawda oboje z Madzią nie bardzo wtedy żałowaliśmy, że się od niej wyprowadzamy, bo żadnemu z nas nie podobał się drewniany wychodek, do którego dochodziło się wąską ścieżką wzdłuż sadzawki wypełnionej ostro śmierdzącymi nieczystościami. Mama próbowała jeszcze tego samego dnia wynająć pokój przy jakiejś innej rodzinie, ale kiedy gospodarz otworzył drzwi i stanęła na progu, naraz zamarła, bez słowa odebrała z jego rąk nasze walizki, obróciła się na pięcie i wyszła stamtąd, przynaglając półgłosem nas oboje, żebyśmy się nie ociągali. Ruszyła prosto na stację, co kilka kroków zatrzymując się, żeby odsapnąć. Wypytywaliśmy, co się stało – przecież tam było o wiele jaśniej i przyjemniej niż u pani Konkel, nie czuło się wilgoci i była normalna ubikacja. Wtedy mama wycedziła przez zęby:

– Noga moja w tym domu nie postanie. – I po chwili milczenia dodała: –Tam były pożydowskie kapy na łóżkach.

Do dziś się zastanawiam, po czym mama poznała, że te kapy były pożydowskie – może miały wplecione w bordiurę jakieś inskrypcje hebrajskie albo gwiazdy Dawida? Ja w ogóle nie zauważyłem żadnych kap i zresztą byłem za mały, żeby rozumieć, co tak mamę oburzyło.

***

Po tych wakacjach Madzia zaczęła chodzić do czwartej klasy i wracała do domu dopiero na obiad. Skoro tak, to rodzice uznali, że dobrze by było i mnie gdzieś przechować przez parę godzin dziennie, bo to by dało mamie trochę wytchnienia. Za przeciwległym blokiem (tym, w którym przez chwilę mieszkała Maja), oddzielone od niego parkanem z siatki oplecionym krzakami dzikiej róży, mieściło się państwowe przedszkole, ale nam ono nie przysługiwało, bo mama w tamtym czasie nie była nigdzie zatrudniona.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Copyright © 2025 by Maciej Hen

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2025

Wydanie I, Warszawa 2025

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Sylwia Niemczyk

Korekty: Edyta Chrzanowska / d2d.pl, Joanna Stocka / d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

Ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-68180-62-6

Przypisy

[1] Przedsiębiorstwo Obrotu Spożywczymi Towarami Importowanymi.

[2] Pierwotnie nosił nazwisko Geszajt; w teatrze dywizyjnym, jak tata wspominał, wyróżniał się umiejętnościami wokalnymi.