Segretario - Maciej Hen - ebook + książka

Segretario ebook

Maciej Hen

4,4

Opis

Autor fenomenalnej Solfatary powraca w daleką przeszłość!

Awanturnicze losy dwojga cudzoziemców w fascynującym, wielokulturowym Krakowie końca XV wieku

Gredechin Specht z Heidelbergu, by spełnić ambitne marzenia i móc zdobywać wiedzę, decyduje się na ryzykowny krok. Mając 14 lat, wyrusza na podbój świata w chłopięcym przebraniu, jako Georg Starkfaust. Po dwóch latach wędrówek po Europie, swoje miejsce odnajduje w Krakowie, na stancji u Filipa Kallimacha, włoskiego poety i polityka, zasłużonego doradcy Kazimierza Jagiellończyka, a po jego śmierci – Jana Olbrachta.

Już jako student(ka) medycyny na Akademii Krakowskiej, Gredechin regularnie pisuje do swojej przyjaciółki z dzieciństwa, Enneleyn. Zawierza jej swoje największe tajemnice, opowiada o problemach codzienności w męskich szatach i o dramatycznych wydarzeniach, których jest świadkiem, a nierzadko i uczestniczką. Opisuje życie studentów Akademii oraz społeczności żydowskiej. W swoich listach nie przemilcza również kontrowersyjnych i intrygujących faktów z życia swojego mistrza Kallimacha – począwszy od jego szalonej młodości w Rzymie, zakończonej udziałem w spisku na życie papieża Pawła II, i ucieczki przed pościgiem przez pół Europy, aż po bezpieczną przystań w Krakowie i perypetie miłosne w Toruniu.

Segretario to porywająca, pełna współczesnych odniesień historia o przekraczaniu granic i binarnych podziałów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 643

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (28 ocen)
16
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlekPrusek

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita
00
chopek_roztropek

Całkiem niezła

Na plus reaserch jaki zrobił autor, zwłaszcza kawałek o Palio de Siena, nawiasem mówiąc ten wyścig cały czas się odbywa, polecam poszukać relacji. Fabuła taka mdła jak na mój gust, trochę się akcja ślimaczyła.
00
Tuliaszn

Całkiem niezła

Mnie nie porwała. Wlecze się jak list wysłany pocztą.
00
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

Taka powieść, jakich czasem każdy potrzebuje: pisana z rozmachem, stawiająca duży nacisk na odmalowanie świata i na fabułę. Bardzo bogata językowo. Trochę razi nieco toporna teza, że z ludźmi średniowiecza może nas łączyć identyczna umysłowość, ale za to składana z kawałków historia Filipa Kallimacha fascynuje.
00
gran_kanalia

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisana historia, która prowadzi czytelnika przez XV wieczną Europe, a także zaułki Krakowa.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA
Re­dak­cja: MAŁ­GO­RZATA TAR­NOW­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA, ANETA TKA­CZYK
Kon­sul­ta­cje: EDYTA GAW­RON, IRE­NE­USZ KA­NIA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, opra­co­wa­nie gra­ficzne oraz mapy: KIRA PIE­TREK
Ilu­stra­cje: KIRA PIE­TREK, na pod­sta­wie gra­fik z ser­wi­sów Fre­epik.com i Fla­ti­con.com
Na okładce wy­ko­rzy­stano ilu­stra­cję drze­wo­rytu au­tor­stwa Mak­sy­mi­liana Cer­chy z 1871 roku przed­sta­wia­jącą na­gro­bek Fi­lipa Kal­li­ma­cha w ko­ściele Świę­tej Trójcy w Kra­ko­wie wy­ko­nany przez Wita Stwo­sza oraz ry­su­nek mo­delu ana­to­micz­nego z książki Ta­bu­lae ne­vro­lo­gi­cae ad il­lu­stran­dam hi­sto­riam ana­to­mi­cam car­dia­co­rum ne­rvo­rum, noni ne­rvo­rum ce­re­bri, glos­so­pha­ryn­gaei, et pha­ryn­gaei ex octavo ce­re­bri An­to­niego Scarpy z 1794 roku.
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ma­ciej Hen © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07822-8
Au­tor pra­co­wał nad książką w ra­mach sty­pen­dium Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego.
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

LIST I

Gre­de­chin Spechtnaj­zac­niej­szej i sercu stalenaj­droż­szej En­ne­leyn We­ide­mannmno­gie prze­syła po­zdro­wie­nia.

Ach, do­bry Boże, ileż to dni mi­nęło od owego mgli­stego po­ranka, kiedy opusz­cza­łam ro­dzinne strony, wie­dząc, że może już ni­gdy tam do was nie po­wrócę? Ile też wody mu­siało się od tego czasu prze­to­czyć przez ko­ryto na­szego Nec­karu, w któ­rym la­tem – pa­mię­tasz? – plu­ska­ły­śmy się bez opa­mię­ta­nia, pod­czas gdy oj­ciec twój drze­mał po obie­dzie, aż za któ­rymś ra­zem ska­le­czy­łaś so­bie stopę o ster­czący z dna ka­mień. Tu­szę, że te wspo­mnie­nia nie cał­kiem ci się w gło­wie za­tarły, choć nie mogę być na­wet pewna, czy moje imię coś ci jesz­cze mówi.

Ba, na­wet je­śliś nie bez reszty mnie za­po­mniała, masz, przy­znaję, do­bre po­wody, by wspo­mi­nać mnie źle – jako istotę pło­chą, nie­stałą i nie­słowną – a to dla­tego, że ci przez wszyst­kie te lata, co ich, je­śli do­brze li­czę, dzie­więć w przy­szłym mie­siącu upły­nie, nie da­łam żad­nego znaku ży­cia. Mogę so­bie tylko wy­obra­zić, jak go­rącz­kowo mu­sia­łaś cze­kać na wie­ści ode mnie w pierw­szych ty­go­dniach po moim znik­nię­ciu, i nie myśl, że nie zdaję so­bie sprawy, jak bar­dzo ci się one od sa­mego po­czątku na­le­żały, choćby i naj­krót­sze, na ko­la­nie skre­ślone, że­byś tylko wie­działa, że żyję i nie przy­da­rzyło mi się nic złego. I to na­le­żały ci się nie tylko jako przy­ja­ciółce od serca, ale też jako tej, która w isto­cie ob­my­śliła dla mnie ów sza­tań­ski plan, dzięki któ­remu moje ży­cie po­to­czyło się o wiele cie­kaw­szą drogą niż ta, co mi była przy­pi­sana z uro­dze­nia. Uwierz mi, pro­szę, moja droga, nie­za­po­mniana i wiel­ko­duszna, że i mnie samą do­pro­wa­dzały do roz­pa­czy i wręcz do łez (które jed­nak mu­sia­łam ukry­wać) nie­zli­czone prze­szkody, ja­kie mi stale unie­moż­li­wiały prze­sła­nie ci cze­go­kol­wiek przez wszyst­kie te lata, choć mu­szę też przy­znać ze skru­chą, że z cza­sem do tej nie­moż­no­ści przy­wy­kłam i nie­omal się z nią po­go­dzi­łam.

Ostat­nio jed­nak stan rze­czy w tej mie­rze uległ zmia­nie, z czego te­raz z wielką ra­do­ścią ko­rzy­stam, aby pró­bo­wać się przed tobą z tak dłu­giego mil­cze­nia uspra­wie­dli­wić i zdać ci po­krótce sprawę z tego, co się ze mną przez cały ten czas działo.

Pa­mię­tasz, kie­dy­śmy się w wi­lię mego wy­jazdu że­gnały, wśród łez i obiet­nic tak wielu, są­dzi­ły­śmy obie, iż wy­pra­wia­jąc się w nie­znane u boku pana Cel­tisa, po to, by pod jego skrzy­dłami zgłę­biać wyż­sze dzie­dziny wie­dzy, mogę się spo­dzie­wać, że mi ów mąż, nad swój młody wiek uczony, po­znaw­szy mą uży­tecz­ność, za­cznie z cza­sem ja­ko­wąś lafę wy­pła­cać, choćby i nie­wielką, lub przy­naj­mniej za­pewni mi w swo­ich po­dró­żach chleb i dach nad głową. Otóż wiedz, moja En­ne­leyn, iż te na­sze ra­chuby nie spraw­dziły się wcale.

Pan Cel­tis przy­jął bo­wiem z góry, że skoro to ja się z wła­snej woli ucze­pi­łam poły jego płasz­cza, tedy wszyst­kie usługi, które mu od­daję, są je­dy­nie wy­ra­zem mej głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści za przy­wi­lej ob­co­wa­nia z jego osobą. Czy może bar­dziej za to, że ra­czy się dzie­lić ze mną swą wie­dzą bez żad­nej w mo­ne­cie za­płaty. Opo­wiem ci za chwilę do­kład­niej, jak mu na­rzu­ci­łam swoje to­wa­rzy­stwo. Pier­wej jed­nak chcę ci uświa­do­mić, iż z No­rym­bergi bez za­trzy­ma­nia po­dą­ży­li­śmy do Au­gs­burga, z Au­gs­burga do In­gol­stadt, z In­gol­stadt do Ra­ty­zbony, z Ra­ty­zbony z po­wro­tem do No­rym­bergi, stam­tąd do Würz­burga – i tak przez bli­sko dwa lata włó­czy­li­śmy się po wszyst­kich zie­miach ce­sar­stwa, ni­g­dzie miej­sca nie za­grze­wa­jąc, jak jacy niedź­wied­nicy. Przy­znaję, że cał­kiem bez ko­rzy­ści dla mnie te wę­drówki nie były, choćby i przez to samo, że­śmy przez cały nie­mal czas znad koń­skich grzbie­tów pro­wa­dzili ze sobą roz­mowy, dzięki któ­rym do­sko­na­li­łam się w ła­ci­nie. Ba, nie tylko w ła­ci­nie, ale też w do­trzy­my­wa­niu kroku tak wiel­kiemu umy­słowi w jego roz­wa­ża­niach. Chyba zresztą były to zrazu wy­łącz­nie jego mo­no­logi, od czasu do czasu prze­ry­wane py­ta­niem re­to­rycz­nym: „Czyż nie tak, Stark­faust?”. Ja w od­po­wie­dzi bą­ka­łam nie­śmiało: „W rze­czy sa­mej, mi­strzu mój”, albo coś w tym ro­dzaju. W miarę jed­nak, jak się z moim po­ło­że­niem oswa­ja­łam, zda­rzało się co­raz czę­ściej, żem mu w oma­wia­nym przed­mio­cie za­da­wała py­ta­nia, które, zda mi się, nieco roz­mowę oży­wiały. Cza­sem na­wet od­wa­ża­łam się wy­gła­szać z sio­dła wła­sne, na­iwne prze­my­śle­nia. I po­wiem ci, że je pan Cel­tis wcale nie za­wsze kwi­to­wał sa­mym tylko po­błaż­li­wym uśmiesz­kiem, ale zda­rzało mu się nie­kiedy wda­wać ze mną w na wpół po­ważną dys­putę. Nie po to ci o tym pi­szę, żeby się przed tobą cheł­pić, a w każ­dym ra­zie nie tylko po to. Przede wszyst­kim bo­wiem chcę ci dać wy­obra­że­nie o tym, jak mało mia­łam w tych po­dró­żach czasu choćby na ob­my­śle­nie tego, co bym miała do cie­bie na­pi­sać, a zwłasz­cza ja­kim spo­so­bem mam ci moje pi­smo prze­ka­zać. A weź przy tym pod uwagę, że gdy tylko z ko­nia zsia­da­łam, miał dla mnie pan Cel­tis za­wsze ja­kieś za­ję­cia. A to z ksiąg gru­bych po­le­cał mi wy­pi­sać wska­zane przez sie­bie ustępy, a to znów ka­ftan mu oczy­ścić i buty albo za­ce­ro­wać ga­cie. Mu­szę mu tu jed­nak od­dać tę za­sługę, że nie­które z owych za­dań miały je­dy­nie moją na­ukę na celu – gdy na przy­kład ka­zał mi co wie­czór przy świe­tle ło­jo­wego ogarka treść na­szych roz­mów z pa­mięci spi­sy­wać (po ła­ci­nie, rzecz ja­sna) albo roz­wią­zy­wać na pi­śmie ćwi­cze­nia z greki. Te ostat­nie, warto tu do­dać, brał ze skryptu po­cho­dzą­cego po­dobno od sa­mego Bar­la­ama z Ka­la­brii, na­uczy­ciela Pe­trarki i Boc­cac­cia.

Czyż za­tem zdo­ła­łam już choć tro­chę roz­pro­szyć twą urazę, En­ne­leyn, mo­jej du­szy sio­strzyco? Je­śli nie, zważ jesz­cze, że mimo wszystko udało mi się razu jed­nego, gdy­śmy wy­ru­szali z Mo­gun­cji, w ostat­niej chwili wci­snąć na­prędce skre­śloną kartkę dla cie­bie goń­cowi w bar­wach de Tas­si­sów – tylko czyś ty ją aby otrzy­mała? Pi­sa­łam ci w niej, o ile do­brze pa­mię­tam, że sa­kiewka moja co­raz lżej­sza, a do tego my­ślę so­bie z wiel­kim prze­stra­chem, iż na go­ścińcu mogę spo­tkać zbó­jów, jako że wszystko, co mam, mu­szę no­sić przy so­bie, bo­jąc się gro­sze moje ban­kowi po­wie­rzyć, boć prze­cie w kan­to­rach lu­bią się bacz­nie przy­glą­dać i chy­trze prze­py­ty­wać każ­dego, kto się ze skryp­tami po wy­płatę zgła­sza.

Tak bo­wiem, jak mi ra­dzi­łaś, przed wy­jaz­dem cały mój ma­ją­tek, przez ojca mego kosz­tem krwi prze­la­nej i ka­lec­twa na­byty, spie­nię­ży­łam przy po­mocy wuja En­gel­berta. Wuj co prawda przy spo­sob­no­ści tego spie­nię­że­nia więk­szość za­gar­nął dla sie­bie, lecz niech mu to wyj­dzie na zdro­wie, skoro mimo wszystko ca­łych szes­na­ście fun­tów w sre­brze mi wrę­czył. I tak prze­cież wię­cej nie mo­gła­bym na so­bie dźwi­gać. Z tego cztery funty od razu mi po­szły na ko­nia do­brego (na­zwa­łam go Far­sell), do tego sio­dło, uprząż, no i kilka sztuk odzieży, nie­zbęd­nych do wpro­wa­dze­nia na­szego planu w ży­cie.

Tam­tego dnia, szes­na­stego kwiet­nia 1487 roku, tak ja­ke­śmy to so­bie ob­my­śliły, skoro świt opu­ści­łam mia­sto bramą koło zamku. Za­spany straż­nik, za­jęty pod­no­sze­niem bramy, na­wet na mnie nie spoj­rzał, kiedy pod nią prze­jeż­dża­łam. Po pół­go­dzi­nie jazdy, w le­sie pod Ga­iber­giem, do­ko­na­łam mo­jej prze­miany. Naj­trud­niej było od­ciąć war­kocz, bo mój nóż, do­bry do chleba, do ta­kich ce­lów, jak się oka­zało, był za tępy. Udało mi się go w końcu jako tako wy­ostrzyć o zna­le­ziony przy ścieżce spory, ja­jo­waty ka­mień, przy­sy­pany do po­łowy ze­szło­rocz­nymi li­śćmi dębu, i wtedy po­szło już ła­twiej, choć bez bólu się nie obe­szło. Po­zbyw­szy się war­ko­cza, roz­rzu­ci­łam włosy z tyłu, żeby swo­bod­nie opa­dały na kark i ra­miona. Oka­zało się, że mi to wy­szło ciut krzywo, ale nie przej­mo­wa­łam się tym, bo prze­cież chło­paki nie­raz są krzywo przy­cięci. Nie­wiele my­śląc, ro­ze­bra­łam się szybko do sa­mego mieszka – ten przy­pię­łam so­bie jesz­cze przed wyj­ściem z domu – za­czym wcią­gnę­łam no­ga­wice, wzu­łam trze­wiki, ubra­łam się w ko­szulę i ka­ftan, a na wierzch na­rzu­ci­łam opoń­czę. Dziew­czyń­skie szatki ra­zem z war­ko­czem upcha­łam do dziu­pli wy­pa­trzo­nej w sta­rym dę­bie, i tym sa­mym za­mknę­łam za sobą moje dawne ży­cie. Wdra­pa­łam się znów na mego dziel­nego ru­maka, wy­je­cha­łam z lasu na go­ści­niec i co koń wy­sko­czy po­gna­łam pro­sto na wschód.

Od razu po­czu­łam, że w mę­skim stroju czło­wiek trzyma się w sio­dle o wiele pew­niej i wy­god­niej, można więc so­bie po­zwo­lić na nieco szyb­szą jazdę niż przy na­szych daw­nych prze­jażdż­kach po wzgó­rzach za cmen­ta­rzem albo wzdłuż rzeki. Dzięki temu przed wie­czo­rem by­łam w Ro­then­burgu, gdzie za­trzy­ma­łam się na noc­leg, i już na­stęp­nego po­po­łu­dnia do­tar­łam do No­rym­bergi, w samą porę, by z da­leka zo­ba­czyć, jak straże prze­pusz­czają przez bramę zam­kową na­szego mło­dego zna­jo­mego. Nie mo­głam po­dejść bli­żej, bo je­den za dru­gim wjeż­dżały tam­tędy or­szaki co­raz to no­wych ksią­żąt Rze­szy, je­den świet­niej­szy od dru­giego, przy­by­wa­jące na uro­czy­ste ob­rady Re­ich­stagu, to­też ha­la­bard­nicy wo­leli ta­kich jak ja ga­piów w od­po­wied­niej od­le­gło­ści utrzy­my­wać. Od­da­li­łam się tedy, żeby zna­leźć so­bie miej­sce w go­spo­dzie i po­ży­wić się na­prędce, po czym pie­szo pod Burg po­wró­ci­łam, by wy­pa­try­wać pana Cel­tisa za jego stam­tąd po­wro­tem.

Już cał­ko­wite ciem­no­ści za­pa­dły i ku­po­wa­łam wła­śnie od ża­giew­nika za­pa­loną po­chod­nię, gdy świeżo uwień­czony przez ce­sa­rza po­eta lau­reat znów się w bra­mie po­ja­wił. Po jego chwiej­nym kroku znać było, że wy­róż­nie­nie swoje świę­to­wał był na zamku bez prze­sad­nej dba­ło­ści o za­cho­wa­nie an­tycz­nego umiaru. Zbli­ża­jąc się doń z mym łu­czy­wem, już mia­łam prze­mó­wić, gdy on zwró­ciw­szy na mnie wzrok, ode­zwał się pierw­szy.

– Chłop­cze, za po­zwo­le­niem – za­py­tał odro­binę tylko beł­ko­tli­wie – czy był­byś uprzejmy po­świe­cić mi w dro­dze do go­spody Pod Pa­nień­skim Or­łem?

Po­wie­dział „chłop­cze”, za­tem wie­dzia­łam już, że nie tylko mnie nie po­znaje, ale na­wet mu przez myśl nie przej­dzie, że mogę nie być tym, za kogo chcę ucho­dzić. To mi do­dało od­wagi.

– Sa­lve, po­eta lau­re­ate, de­cus lit­te­ra­rum et elo­qu­en­tiae!I – za­de­kla­mo­wa­łam z za­pa­łem. On na to, przy­jem­nie zdzi­wiony, zro­bił wiel­kie oczy, a ja cią­gnę­łam bez­czel­nie, stale po ła­ci­nie: – Bę­dzie to dla mnie za­szczyt choć przez chwilę tak wiel­kiemu czło­wie­kowi przy­świe­cać i móc przy tej oka­zji po­pro­sić po­kor­nie, by ze­chciał swą mą­dro­ścią roz­świe­tlać mroki mej nie­wie­dzy. Wsze­lako nie je­stem tu­tej­szy, więc co się ty­czy od­na­le­zie­nia drogi Pod Pa­nień­skiego Orła, mu­szę się zdać na twoją, pa­nie, zna­jo­mość mia­sta.

Tak go za­tkało, że tylko wska­zał mi kie­ru­nek i ru­szy­li­śmy w mil­cze­niu przed sie­bie.

– Nie­tu­tej­szy? – po­wtó­rzył po kilku kro­kach moje słowa. – Z ja­kie­goż to kraju?

– Z Pa­la­ty­natu Reń­skiego – od­rze­kłam zgod­nie z prawdą.

– Z Pa­la­ty­natu? – zdu­miał się. – Toś ty Nie­miec? Po kiego więc li­cha roz­ma­wiamy po ła­ci­nie?

– Wy­bacz, pa­nie, chcia­łem się tylko two­jej zna­ko­mi­to­ści nieco dać po­znać – przy­zna­łam z po­korą, upar­cie trzy­ma­jąc się ła­ciny. – A to dla­tego, że chcę cię, pa­nie, pro­sić, byś mnie przy­jął jako swego ucznia.

– Ucznia? – za­śmiał się. – Nie trzy­mam uczniów przy so­bie. Na uni­wer­sy­te­tach gro­mad­nie ich na­uczam.

I na to mia­łam przy­go­to­waną od­po­wiedź.

– Kiedy ja na uni­wer­sy­tet za młody je­stem.

Spoj­rzał na mnie nieco by­strzej, aż się zlę­kłam, czy mnie nie roz­po­zna.

– To ile ty masz lat? – za­py­tał.

– Dwa­na­ście, prze­sławny pa­nie – od­rze­kłam bez za­jąk­nię­cia, dwa lata so­bie odej­mu­jąc.

– W isto­cie, to za mało – przy­znał. – Ja mia­łem szes­na­ście, stu­dia w Ko­lo­nii za­czy­na­jąc. – Przyj­rzał mi się znów spod oka, lecz snadź przy mi­go­tli­wym świe­tle po­chodni nie­wiele zo­ba­czył. – Duży wy­ro­słeś jak na swój wiek – za­uwa­żył.

Prawda to, już wtedy by­łam, jak pa­mię­tasz, dzie­weczką ro­słą nie­spo­ty­ka­nie (a je­śli chcesz wie­dzieć, od tego czasu przy­było mi ćwierć łok­cia).

Po­tem przez dłuż­szą chwilę szli­śmy z Cel­ti­sem, nic nie mó­wiąc, aż wresz­cie on zwró­cił się do mnie to­nem do­bro­tli­wym:

– I cze­góż ty, dzie­cię, po mnie się spo­dzie­wasz?

– Pra­gnę cię, na­tchniony pa­nie, pro­sić, abyś mnie na­uczał – od­par­łam bez na­my­słu – po to, bym z cza­sem mógł pójść twoim śla­dem. – I za­raz do­da­łam: – A ja ze swej strony po­sta­ram ci się, jak tylko zdo­łam, od­wdzię­czyć.

– Jak tylko zdo­łasz? – Od­chrząk­nął kil­ka­krot­nie, jakby z za­kło­po­ta­niem, i po chwili mil­cze­nia za­gad­nął kpią­cym to­nem: – Cie­ka­wym, jak to so­bie wy­obra­żasz.

– Nie wiem – od­rze­kłam z dzie­cięcą pro­stotą. – Wszystko, czego tylko ła­skawy pan so­bie ży­czyć bę­dziesz, ja je­stem go­tów czy­nić, o ile, rzecz ja­sna, bę­dzie to w mo­jej mocy.

– W two­jej mocy! – za­śmiał się na te słowa. – A to ci re­zo­lut! – Od­da­lił się na stronę, bek­nął z ci­cha, po czym po­wra­ca­jąc w krąg świa­tła mo­jej ża­gwi, pod­jął już bez prze­śmiewki: – Ale, za­uważ, po­mi­nąw­szy już wszystko inne, jakże ja cię mam przy­jąć na ucznia, skoro je­stem stale w po­dróży? Po­my­śla­łeś o tym, chłop­cze? Jak cię zwą wła­ści­wie?

– Georg – przed­sta­wi­łam się mym no­wym imie­niem i za­raz do­da­łam to na­zwi­sko, przez cie­bie ob­my­ślone. – Georg Stark­faust.

– Stark­faust, hm... – za­du­mał się. – Pu­gnus For­tis... Nie. Trzeba by ci coś in­nego wy­my­ślić. Ale po­wiedz mi, Stark­faust, co na to twój oj­ciec?

– Oj­ciec mój drogi od­umarł mnie przed ro­kiem – od­rze­kłam zgod­nie z prawdą.

– A matka? – do­py­ty­wał.

– Nie żyje od dawna. Na­wet jej nie pa­mię­tam.

– Ach tak... – Po­ki­wał głową z na­leżną po­wagą. – Masz prze­cie chyba ja­kichś krew­nych?

Opo­wie­dzia­łam mu o wuju En­gel­ber­cie, na wszelki wy­pa­dek da­jąc mu na imię Ulrich. Z ojca mego, wo­jen­nego in­wa­lidy, zro­bi­łam mły­na­rza z Knit­tlin­gen, bę­dąc pra­wie pewną, że ni­gdy do Knit­tlin­gen nie za­wi­tamy, ale poza tym w mo­jej opo­wie­ści nie było ani krzty zmy­śle­nia. Kie­dy­śmy wresz­cie sta­nęli na progu go­spody Pod Pa­nień­skim Or­łem, do­szłam aku­rat do tego, ja­kem mego ko­nia na­była. I chyba ten koń wła­śnie spra­wił, że się pan Cel­tis wy­zbył resz­tek wo­bec mnie uprze­dzeń.

Na­za­jutrz o świ­cie, tak jak mi po­le­cił, sta­wi­łam się w go­to­wo­ści do drogi w tym sa­mym miej­scu, gdzie­śmy się byli roz­stali. Mimo wszystko oba­wia­łam się tro­chę, że w świe­tle dnia może mnie roz­po­znać. Wpraw­dzie od czasu jego wy­pro­wadzki z wa­szego domu na Ha­spel­gasse, gdzie mnie nie­raz prze­lot­nie był wi­dy­wał, gdym was od­wie­dzała, mi­nęły do­bre dwa lata, w ciągu któ­rych uro­słam o ło­kieć pra­wie i gęba mi się mocno wy­dłu­żyła, czy mnie jed­nak nie za­pa­mię­tał le­piej, niż­bym chciała, żad­nej pew­no­ści mieć nie mo­głam.

Ja­koż w isto­cie, kie­dy­śmy już ru­szyli nie­śpiesz­nie drogą na He­il­bronn, pan Cel­tis po dłuż­szym po­mru­ki­wa­niu do sie­bie sa­mego i od­chrzą­ki­wa­niu nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwał się do mnie w zwy­kłej nie­miec­kiej mo­wie:

– Wiesz co, Stark­faust? Cały czas nie mogę się uwol­nić od wra­że­nia, że już cię gdzieś wcze­śniej wi­dzia­łem, choć mi się to na zdrowy ro­zum wy­daje nie­moż­liwe.

– Może Pan Bóg – rze­kłam na to z uda­waną na­iw­no­ścią – na­da­jąc rysy ludz­kim twa­rzom, po­wta­rza cza­sem ja­kiś wzór, w któ­rym zna­lazł upodo­ba­nie.

Pan Cel­tis ro­ze­śmiał się w pierw­szej chwili, ale za­raz po­tem zmarsz­czył brwi i po­uczył mnie su­rowo, na ła­cinę dla więk­szej po­wagi prze­cho­dząc, iż słowa moje wska­zują na to, że za­lę­gła się we mnie zgubna py­cha i nad­mierne o so­bie mnie­ma­nie, czego on zde­cy­do­wa­nie nie po­chwala. Po czym, już bez kar­cą­cej nuty w gło­sie, jakby mi chciał po­wie­rzyć se­kret jaki, prze­mó­wił da­lej w te słowa:

– Co do mnie, są­dzę, że to ludzka du­sza z ja­kie­goś po­wodu utrwala so­bie rysy twa­rzy nie­któ­rych osób, dawno temu, może na­wet w nie­mow­lęc­twie prze­lot­nie wi­dzia­nych, i gdy po­tem u ko­goś na po­dobne na­trafi, roz­po­znaje je z ra­do­ścią. – I po chwili za­dumy do­dał: – A cza­sem ze zgrozą.

Wię­cej że­śmy już ni­gdy do tych kwe­stii nie wra­cali. Z cza­sem prze­sta­łam się oba­wiać, że so­bie kie­dyś pan Cel­tis uświa­domi, skąd mu się moje lico zna­jo­mym wy­daje. Sen z po­wiek spę­dzała mi jesz­cze nie­kiedy tylko myśl o tym, że wę­dru­jąc nie­ustan­nie po wszyst­kich mia­stach Rze­szy, mo­żemy kie­dyś za­je­chać i do He­idel­bergu, gdzie by z pew­no­ścią ktoś mógł mnie roz­po­znać. Umy­śli­łam so­bie za­tem, że gdyby do tego do­szło, pod lada po­zo­rem roz­łą­czę się z dok­to­rem Cel­ti­sem na dni kilka. Szczę­śli­wie nie oka­zało się to ko­nieczne, jako że przez całe dwa lata uda­wało nam się He­idel­berg omi­jać.

Po tych przy­dłu­gich wstę­pach wy­pada mi jak naj­krót­szą drogą do­pro­wa­dzić moją opo­wieść do miej­sca, z któ­rego do cie­bie pi­szę, to jest do Kra­kowa, sto­licy Kró­le­stwa Pol­skiego. Do­tar­li­śmy tam z Dal­ma­cji przez Ili­rię i Wę­gry. Z Dal­ma­cji mó­wię, bo­wiem po dru­giej już zi­mie spę­dzo­nej na koń­skim grzbie­cie opu­ści­li­śmy w końcu zie­mie nie­miec­kie, prze­pra­wia­jąc się mo­rzem z Trie­stu do Ra­guzy. Kiedy in­dziej spró­buję opo­wie­dzieć, co czu­łam, nie wi­dząc wo­kół sie­bie jak okiem się­gnąć nic prócz fa­lu­ją­cego mor­skiego prze­stworu, na póź­niej też od­kła­dam opi­sa­nie uro­ków wio­sny w sło­necz­nych kra­jach Po­łu­dnia, gdzie­śmy wów­czas wy­sie­dli na ląd. Te­raz na­to­miast, je­śli po­zwo­lisz, ob­ja­śnię ci, dla­czego po tak dłu­gim ży­ciu tu­ła­czym za­trzy­ma­li­śmy się na dłu­żej, i to wła­śnie w tym Kra­ko­wie, mie­ście tłocz­nym, we­so­łym, ha­ła­śli­wym, do­bre trzy razy od na­szego He­idel­bergu bar­dziej roz­le­głym, cho­ciaż od No­rym­bergi, zda mi się, nieco jed­nak szczu­plej­szym; mie­ście, do­dam, któ­rego miesz­kańcy, z ja­kie­goś so­bie tylko zna­nego po­wodu, za coś lep­szego od in­nych się mają.

Rzecz cie­kawa, więk­szość z nich wy­wo­dzi się z ro­dzin nie­miec­kich, z dawna tu­taj osia­dłych, i cie­ka­wie jest przy­glą­dać się, ile jesz­cze za­cho­wali w so­bie nie­miec­ko­ści – je­śli w ogóle można mó­wić o czymś ta­kim jak nie­miec­kość, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście ję­zyk. Z tym ję­zy­kiem zresztą to nie taka pro­sta u nich sprawa – więk­szość niby umie mó­wić albo na­wet i pi­sać po nie­miecku, ale ich niem­czy­zna to ja­kaś za­mierz­chła gwara, w żad­nej czę­ści Nie­miec już nie­uży­wana, i chyba mocno też ska­żona wpły­wami mowy tu­tej­szej, która jest bar­dzo od­le­gła od wszyst­kich ję­zy­ków na­szego ła­ciń­skiego kręgu, do tego stop­nia, że mój obecny pa­tron, pan Kal­li­mach, okre­śla ją pół żar­tem jako „scy­tyj­ską”, a o so­bie chęt­nie mówi, że jest „Tu­sko-Scytą”, jako że po­cho­dzi z To­ska­nii, a tu zna­lazł drugą oj­czy­znę. Może zresztą nie tylko żar­tem on Po­la­ków do Scy­tów za­li­cza, skoro, w isto­cie, zda­niem wielu au­to­ry­te­tów wy­wo­dzą się oni od Sar­ma­tów, ci zaś, jak można prze­czy­tać choćby u He­ro­dota, zro­dzili się ze związ­ków wo­jow­ni­ków scy­tyj­skich z Ama­zon­kami.

Miej­scowa lud­ność wy­znaje wpraw­dzie chrze­ści­jań­stwo, i to już, jak czy­ta­łam, od pię­ciu stu­leci, ale... ale cho­ciażby w ostat­nią so­botę wi­dzia­łam tu na wła­sne oczy po­gań­ski ob­rzęd, od­pra­wiany na pra­daw­nym kur­ha­nie, pod któ­rym mają ja­koby spo­czy­wać szczątki mi­tycz­nego króla Kra­kusa, Ro­mu­lusa tego Rzymu. Szep­nął mi o tym rano na Aka­de­mii któ­ryś z ko­le­gów szko­la­rzy, a że z po­wodu od­wo­ła­nia re­pe­ty­to­rium mia­łam aku­rat wolne po­po­łu­dnie i słońce przy­grze­wało już praw­dzi­wie wio­sen­nie, wy­bra­łam się z cie­ka­wo­ści na prze­chadzkę za mia­sto, w oko­lice rze­czo­nego kopca. Od miej­sca, w któ­rym miesz­kam, idzie się do niego le­d­wie pół­to­rej mili, może dwie. Już z da­leka wi­dać było ta­kie mro­wie lu­dzi, jakby tam cały Kra­ków się ze­brał. I sam kur­han, po­dobny do kar­dy­nal­skiego ka­pe­lu­sza, i ota­cza­jące go bło­nia ob­leźli tak gę­sto, że aż się ba­łam, czy się za­raz nie po­tra­tują, zwłasz­cza że za­miast stać spo­koj­nie, przez cały czas się żwawo prze­miesz­czali. Jedni co prę­dzej wcho­dzili na szczyt kopca, dru­dzy scho­dzili, by do­łą­czyć do sto­ją­cych na dole i wraz z nimi pró­bo­wać coś zła­pać z rze­czy, które tamci to­czyli z góry na dół po zbo­czu, wśród ogól­nej we­so­ło­ści, śpie­wów, tań­ców, gwiz­dów i po­krzy­ki­wań. Krótko mó­wiąc, cały ten ob­rzęd, zwany z ja­kichś po­wo­dów rę­kawką (czyli coś jakby Är­mel­chen), spro­wa­dza się do tur­la­nia ze szczytu kur­hanu naj­roz­ma­it­szych po­kar­mów – z tych, co się tur­lać dają, czyli na przy­kład go­to­wa­nych jaj (nie­rzadko pięk­nie ozdo­bio­nych) albo ja­błek, bu­ra­ków czy na­wet od­po­wied­niego kształtu bu­łek. Ale wi­dzia­łam też, że ktoś spusz­czał po zbo­czu sznu­ro­waną szynkę, co oczy­wi­ście ci na dole, w więk­szo­ści bie­dacy, przy­jęli z wielką ra­do­ścią, choć moż­liwe, że zło­rze­czyli w du­chu tym, któ­rzy sto­jąc naj­bli­żej, zdo­łali ją po­chwy­cić (zdaje się, że nie obe­szło się tam bez bójki). Naj­bar­dziej po­do­bały mi się śpiewy. Ich tre­ści nie zdo­ła­łam uchwy­cić, cho­ciaż już sporo po pol­sku ro­zu­miem, ale to była ja­kaś inna pol­sz­czy­zna, a może w ogóle inny ja­kiś ję­zyk, któ­rym mó­wiono w tym kraju na długo przed­tem, za­nim za­wi­tali tu pierwsi mi­sjo­na­rze.

To tur­la­nie przy­sma­ków po ziemi przy­po­mniało ci pew­nie na­sze dzie­cięce za­bawy w Kra­inę Pa­si­brzu­chów, ale mo­żesz mi wie­rzyć – jako że coś nie­coś już wcze­śniej o tej rę­kawce zda­rzyło mi się sły­szeć – iż za tymi, zda­wa­łoby się, nie­win­nymi igrasz­kami kryje się tu mroczny kult zmar­łych i od­da­wa­nie czci boż­kowi śmierci. Na pewno trudno jest tu­byl­com wy­zwo­lić się cał­ko­wi­cie z za­ko­rze­nio­nego w nich głę­boko prze­sądu, wo­bec uwo­dzi­ciel­skiej mocy zwią­za­nych z nim ry­tu­ałów. Przy­znam, że mnie sa­mej chwi­lami skóra cier­pła na grzbie­cie od tych niby ra­do­snych za­śpie­wów, które przez cały czas wzno­siły się nad kur­ha­nem, a szcze­gól­nie wtedy, gdy się me­lo­dia pięła w górę i głosy śpie­wa­ją­cych spo­ty­kały się tam na długo wy­trzy­my­wa­nych nu­tach, wi­bru­ją­cych za­ka­za­nymi współ­brz­mie­niami. Wiem mniej wię­cej, na czym to po­le­gało, gdyż trzy lata temu, w qu­adri­vium, mu­sia­łam mię­dzy in­nymi zgłę­biać za­sady mu­zyki. Mo­gła­bym więc wy­ło­żyć ci to bar­dziej szcze­gó­łowo, ale chyba już za­nadto się roz­pi­sa­łam o ca­łym tym zda­rze­niu, które w grun­cie rze­czy nie­wiele wnosi do sedna mo­jej opo­wie­ści.

Wrócę więc ra­czej do ob­ja­śnie­nia, dla­czego dok­tor Cel­tis, a wraz z nim siłą rze­czy i ja, za­trzy­ma­li­śmy się na dłu­żej w Kra­ko­wie. Otóż on przy­był tu z za­mia­rem po­głę­bie­nia swo­jej wie­dzy wła­śnie w dzie­dzi­nie nauk ma­te­ma­tycz­nych, szcze­gól­nie astro­no­mii. Mają bo­wiem w Kra­ko­wie Po­lacy wcale do­bry uni­wer­sy­tet, zwany tu­taj Aka­de­mią, na któ­rym w tam­tych la­tach na­uczał jesz­cze sławny Al­ber­tus de Bru­dzewo (rzecz cie­kawa, tu, w Pol­sce, lu­dzie za­miast „Al­bert” mó­wią „Woj­ciech”, co się po na­szemu wy­ma­wia mniej wię­cej: „Weut­schäch”), mę­drzec z wielką brodą, wielce też uczony i przez in­nych uczo­nych w ca­łym chrze­ści­jań­skim świe­cie po­wa­żany. Na jego wła­śnie wy­kłady Cel­tis uczęsz­czał z pilną po­korą, w czym ja, nie­stety, nie mo­głam mu to­wa­rzy­szyć, a dla­czego, to ci za chwilę wy­ja­śnię. Bez względu jed­nak na to z nie­małą ulgą przy­ję­łam wia­do­mość, iż osią­dziemy gdzieś wresz­cie na dłu­żej, już choćby z tego po­wodu, że jak­kol­wiek do­ce­niam urok cią­głych od­mian, ja­kie za­pew­nia ży­cie wę­drowne, to jed­nak po pew­nym cza­sie, wsku­tek znu­że­nia tru­dami nie­ustan­nej po­dróży, cie­ka­wość dla tych od­mian we mnie przy­ga­sła. Zważ, że przez te dwa sza­lone lata nie mia­łam czasu ni­g­dzie się na­wet do­kład­niej ro­zej­rzeć, miej­sco­wych lu­dzi po­znać i do­wie­dzieć się, czym żyją, co ich drę­czy, a co im się ma­rzy.

Do­piero też od­kąd osie­dli­śmy w Kra­ko­wie, mo­głam wresz­cie zna­leźć wolną chwilę, by do cie­bie na­pi­sać. Tyle że tu z ko­lei kło­pot z tym był do dziś taki, iż nie kur­so­wała w Pol­sce re­gu­lar­nie żadna poczta, nie li­cząc kró­lew­skiej, ale z tej zwy­kli pod­dani ko­rzy­stać nie mogą. Od­kąd więc tu je­stem, nie mia­łam żad­nej spo­sob­no­ści, aby ci co­kol­wiek prze­słać. Co nie zna­czy, że się o taką spo­sob­ność nie sta­ra­łam – cała oko­lica wie­działa, że gdyby się ktoś stąd wy­bie­rał do Pa­la­ty­natu, ma mnie za­wczasu po­wia­do­mić. Łu­dzi­łam się przez całe sie­dem lat, że w końcu ktoś taki się znaj­dzie, boć prze­cie tu, jak już wspo­mi­na­łam, od po­ko­leń sami pra­wie Niemcy miesz­kają i wielu z nich cza­sem jeź­dzi do Nie­miec, od­wie­dzić da­le­kich krew­nych albo też w in­te­re­sach roz­ma­itych. Nie­stety aku­rat w na­sze strony, czy na­wet w ich po­bliże, przez cały ten czas nie wy­pra­wiał się nikt. Aż wresz­cie dom Fug­ge­rów otwo­rzył w Kra­ko­wie swoją fak­to­rię i po roku ogło­sił, że bę­dzie co dzie­sięć dni wy­sy­łał kon­wój pocz­towy do Au­gs­burga – pierw­szy od­cho­dzi już ju­tro o świ­cie! Stam­tąd prze­syłki do in­nych miast ce­sar­stwa przej­mie poczta de Tas­si­sów. Jak mnie za­pew­niano, do Au­gs­burga ta­bor Fug­ge­rów przy­bę­dzie od ju­tra za dzie­sięć dni, szó­stego kwiet­nia, a w drogę po­wrotną wy­ru­szy stam­tąd po dal­szych dzie­się­ciu. Tych dru­żyn pocz­to­wych mają Fug­ge­ro­wie aż cztery i będą je wy­pra­wiać po dwie, w obie strony jed­no­cze­śnie, i z chwilą gdy jedna z nich do­trze do, po­wiedzmy, Au­gs­burga, to jesz­cze inna, która tam na nią, przyj­mu­jąc tym­cza­sem prze­syłki, cze­kała od dzie­się­ciu dni, na­tych­miast wy­ru­szy do Kra­kowa – i to samo bę­dzie się działo w drugą stronę. To zna­czy tak ma być, a jak bę­dzie, to się do­piero okaże. Nie wiem też, jak czę­sto z ko­lei ku­rie­rzy de Tas­si­sów mię­dzy He­idel­ber­giem a Au­gs­bur­giem kur­sują – to ja­kieś cztery dni jazdy w każdą stronę – lecz je­śli kon­ste­la­cje ułożą się po­myśl­nie, to we­dług mo­ich wy­li­czeń jest szansa, że od­po­wiedź twoja na ten list – o ile ze­chcesz mi od­po­wie­dzieć; ale ze­chciej, pro­szę! – doj­dzie mnie dwu­dzie­stego szó­stego kwiet­nia, czyli za nie­cały mie­siąc. Chcia­łoby się wcze­śniej, ale wziąw­szy pod uwagę wszyst­kie czyn­niki, wy­gląda na to, że jed­nak nie da rady. Trzeba więc się cie­szyć z tego, co jest moż­liwe – no to się cie­szę i mam na­dzieję, że ty też. Prawdę mó­wiąc, chce mi się ska­kać do góry na myśl o tym dniu kwiet­nio­wym, ale tego, ma się ro­zu­mieć, po­waż­nemu stu­den­towi czy­nić nie przy­stoi, zwłasz­cza kiedy jest ko­bietą. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że te­raz wresz­cie mogę ci, En­ne­leyn utę­sk­niona moja, wszyst­kie do­tych­cza­sowe za­nie­dba­nia wy­na­gro­dzić.

Tylko czy cię ten list od­naj­dzie? Nie są­dzę, abyś wciąż na Ha­spel­gasse miesz­kała, może na­wet nie ma cię wcale w He­idel­bergu. W dniu mego wy­jazdu mia­łaś już lat pięt­na­ście, więc chyba od dawna żoną ko­muś je­steś, a pew­nie i dzia­tek słod­kich gro­madka cię ota­cza; och, wi­dzę je pra­wie, jak­bym tam przy was była, te liczka miłe, ru­miane, do twego tak po­dobne! Mam jed­nak na­dzieję, że oj­ciec twój za­cny, dok­tor We­ide­mann, żyje jesz­cze i można go stale na Ha­spel­gasse od­na­leźć, a gdy otrzyma mój list, na pewno do­pil­nuje, aby do twych rąk on do­tarł.

By­ła­bym za­po­mniała: win­nam ci prze­cie wy­ja­śnić, czemu już sie­dem lat w tym Kra­ko­wie sie­dzę i wcale się z niego nie ru­szam, pod­czas gdy, jak mo­głaś za­uwa­żyć, dok­tor Cel­tis (te­raz już, sły­szę, pro­fe­sor) wró­cił ostat­nio do He­idel­bergu, o czym wiem od mego obec­nego mi­strza i pryn­cy­pała, pana Kal­li­ma­cha. Żeby ci to wy­tłu­ma­czyć, mu­szę się znów cof­nąć do pierw­szego lata mo­jego w Kra­ko­wie po­bytu. Mia­łam już wtedy, w 1489 roku, lat szes­na­ście w rze­czy­wi­sto­ści, a dla świata czter­na­ście, co było na uni­wer­sy­tet wciąż tro­chę za mało. Cel­tis za­pew­niał mnie jed­nak, że o ile praw­dzi­wie na­uki stu­dio­wać pra­gnę i stać mnie na cze­sne, on może za mnie oso­bi­ście po­rę­czyć przed rek­to­rem Mat­thia­sem de Co­bi­lino. A prze­cież – któż to może wie­dzieć le­piej niż ty, przy­ja­ciółko naj­mil­sza – tylko po to swego imie­nia, krew­nych i stron ro­dzin­nych się wy­rze­kłam, nie mó­wiąc już o domu i ma­jątku, nie z inną też my­ślą w tę awan­tur­ni­czą bła­ze­nadę się wda­łam, jak żeby się na­ukom móc od­dać bez reszty, w po­szu­ki­wa­niu klu­cza do za­ga­dek bytu. Stało się więc, że wpi­sa­łam się jako Georg Stark­faust z Knit­tlin­gen na li­stę stu­den­tów pierw­szego roku tri­vium w Aka­de­mii Kra­kow­skiej, wpła­ca­jąc z góry dzie­więć gro­szy, za co można tu so­bie ku­pić dwie miary żyta (ale miara u nich to jak dzie­sięć na­szych) albo pół beczki piwa. Było mnie na to stać, bo po tych dwóch la­tach z po­sia­da­nych na po­czątku dwu­na­stu fun­tów sre­bra zo­stało mi wciąż pra­wie osiem, a wkrótce po­tem z ogrom­nym ża­lem sprze­da­łam też mo­jego wier­nego Far­sella, z nie­wielką tylko stratą i, co było dla mnie ważne, od­da­jąc go w do­bre ręce.

Lecz kiedy już wy­sy­pa­łam na ławę przed kanc­le­rzem Aka­de­mii pie­czo­ło­wi­cie za­wczasu od­li­czo­nych sto osiem tu­tej­szych mie­dzia­nych de­na­rów (na­uczy­łam się już w cza­sie mych pe­re­gry­na­cji, że sre­brem le­piej bez po­trzeby lu­dziom w oczy nie bły­skać), ten mnie nie­spo­dzie­wa­nie za­py­tał, w któ­rej z sied­miu burs Aka­de­mii chcę za­miesz­kać. Spró­buj so­bie przed­sta­wić, En­ne­leyn, jak się na te słowa nogi pode mną ugięły. Spać w jed­nej izbie z tu­zi­nem roz­bry­ka­nych wy­rost­ków, z jed­nej z nimi ko­rzy­stać la­tryny... Co tam la­tryna – jakże bym ja miała choćby szaty zmie­niać! Już prze­cie w po­dró­żach z pa­nem Cel­ti­sem było mi to wielką prze­szkodą, ale pan Cel­tis był je­den tylko i, jak mi się zda­wało, ce­lowo uni­kał oko­licz­no­ści, w któ­rych mógłby mnie gołą wi­dzieć albo ja jego, przez co, choć mi to było na rękę, drę­czyła mnie obawa, czy on się aby czego nie do­my­śla. Do­piero dużo póź­niej, z po­wodu pew­nych rze­czy, któ­rych się o nim do­wie­dzia­łam, za­świ­tało mi inne tego za­cho­wa­nia wy­ja­śnie­nie.

Aby nieco zy­skać na cza­sie, od­po­wie­dzia­łam kanc­le­rzowi, że mu­szę wpierw w mie­ście za­się­gnąć ję­zyka, i te­goż wie­czora za­czę­łam Cel­tisa wy­py­ty­wać, jak by tu unik­nąć za­miesz­ka­nia w bur­sie. Pró­bo­wał mnie zrazu prze­ko­ny­wać, że nie­po­trzeb­nie się tego oba­wiam, gdyż on swoje czasy bur­szow­skie w Ko­lo­nii wspo­mina jak naj­le­piej. Ja jed­nak, jak się do­my­ślasz, upie­ra­łam się przy swoim, nie ujaw­nia­jąc za­ra­zem, mimo na­tar­czy­wych in­da­ga­cji, przy­czyn mo­jej dla burs nie­chęci. Pan Cel­tis wi­docz­nie zna­lazł so­bie w końcu wła­sne jej wy­tłu­ma­cze­nie, gdyż przy­glą­da­jąc mi się ba­daw­czo spod oka, oznaj­mił, że chyba już wie, co dla mnie może zro­bić. Gdy­bym była szla­chet­nego rodu, tłu­ma­czył, mo­gła­bym gdzieś na mie­ście po­szu­kać so­bie stan­cji, by­leby któ­ryś z ba­ka­ła­rzy albo le­piej ma­gi­strów zo­bo­wią­zał się mnie re­gu­lar­nie na­wie­dzać dla spraw­dze­nia, czy się god­nie spra­wuję. Ale że le­d­wie sy­nem mły­na­rza je­stem, mogę naj­wy­żej za­miesz­kać u któ­re­goś z na­uczy­cieli, tyle że on, dok­tor Cel­tis, ma na to jesz­cze lep­szy po­mysł. I tak to mój nie­zro­zu­miały dla ni­kogo ka­prys do­pro­wa­dził mnie do progu domu pana Kal­li­ma­cha na tu­tej­szym pod­zam­czu.

Pa­mię­tam, jak gdyby to było wczo­raj: kie­dy­śmy za­stu­kali w drzwi mo­siężną ko­łatką, do­piero po dłuż­szym cza­sie z we­wnątrz dały się sły­szeć nad­cho­dzące kroki i za­raz po nich szczęk otwie­ra­nej za­suwy. W progu sta­nął po chwili przy­gar­biony, nie­młody już je­go­mość, z wło­sami barwy na wpół spo­pie­lo­nych wę­gli, ro­sną­cymi buj­nie po bo­kach, skąd opa­dały fa­lami na ra­miona, nad czo­łem zaś mocno prze­rze­dzo­nymi. Był to we wła­snej oso­bie sam go­spo­darz, pan Kal­li­mach, ubrany bar­dzo wy­twor­nie, w krótką dzienną suk­nię w po­rzecz­ko­wym ko­lo­rze, z sze­ro­kimi rę­ka­wami roz­cię­tymi z przodu od grzbietu dłoni aż po pa­chę, u góry ści­śle do­pa­so­waną, od pasa w dół bu­fia­stą; do tego ob­ci­słe no­ga­wice z czar­nego sukna i lek­kie czarne trze­wiczki z nie­zbyt dłu­gimi no­skami. Co mnie, pa­mię­tam, w tej pierw­szej chwili ude­rzyło, to blask bi­jący z jego oczu – wiel­kich, my­ślą­cych, mi­ster­nie wy­kro­jo­nych, ob­wie­dzio­nych ciemną oprawą rzęs, i cie­płe, ła­godne brzmie­nie jego głosu. Po­wi­tał nas z mi­łym uśmie­chem i za­pro­sił do środka, tłu­ma­cząc, że sam nas wpro­wa­dza, bo służ­bie dał wy­chodne z po­wodu przy­pa­da­ją­cej tego wie­czora wi­gi­lii Dnia Świę­tego Jana, ob­cho­dzo­nej w tych stro­nach bar­dzo hucz­nie, z tań­cami wo­kół ognisk za­pa­la­nych na le­śnych po­la­nach i po­szu­ki­wa­niem w głębi lasu kwiatu pa­proci. Tak, tak, pa­proci. We­szli­śmy więc z ulicy, z któ­rej, po wy­jąt­kowo skwar­nym dniu, wciąż bu­chał żar jak z pieca, do chłod­nego wnę­trza domu, przy­jem­nie pach­ną­cego esen­cją ró­żaną i wo­sko­wymi świe­cami. Ściem­niało się już, więc go­spo­darz, usa­dziw­szy nas za sto­łem, od­da­lił się na chwilę, by przy­nieść wię­cej świa­tła. Kiedy po­wra­cał, za­uwa­ży­łam, że idąc, prze­chyla się nieco na lewą stronę, i nie wiem dla­czego, ale wy­dało mi się to cza­ru­jące.

Usiadł z nami, po czym, przyj­rzaw­szy mi się życz­li­wie, ode­zwał się swym szem­rzą­cym gło­sem:

– A więc to ty je­steś tym chłop­cem, o któ­rym ta­kie cuda sły­szę?

Stro­pi­łam się na to, bo choć, jak wiesz, nie je­stem prze­sad­nie skromna, to jed­nak nie chcia­łam wyjść w jego oczach na py­szałka.

– Mam na­dzieję, do­stojny pa­nie, że nie sły­sza­łeś o mnie nic złego – wy­bą­ka­łam ci­cho, po czym za­raz się przed­sta­wi­łam. – Zwą mnie Georg Stark­faust, przy­by­wam z Pa­la­ty­natu i za­mie­rzam pod­jąć stu­dia na tu­tej­szej Aka­de­mii.

Kal­li­mach skło­nił głowę na znak apro­baty.

– Zga­dza się, to wła­śnie o to­bie sły­sza­łem – rzekł z uśmie­chem. – A do tego tu obecny mój przy­ja­ciel, pan Cel­tis, za­leca mi cię do po­mocy w po­rząd­ko­wa­niu pa­pie­rów.

Za­pew­ni­łam od razu, że chęt­nie się tego po­dejmę, na co on z na­my­słem po­ki­wał głową, po czym znów z uśmie­chem, ale tym ra­zem jakby tro­chę kpią­cym, za­gad­nął nie­win­nie:

– A po­wiedz mi, miły chłop­cze, gdy­byś był Kal­li­ma­chem, o co byś chciał za­py­tać Geo­rga Stark­fau­sta w dniu wa­szego po­zna­nia?

Mo­żesz ła­two zgad­nąć, że w pierw­szej chwili na te słowa od­jęło mi mowę, ale w końcu ja­kimś cu­dem wy­ci­snę­łam z sie­bie resztkę kon­ceptu.

– Za­py­tał­bym go, zna­ko­mity pa­nie – ode­zwa­łam się nie­pew­nie – czy się cie­szy, że bę­dzie mi mógł swej przy­dat­no­ści do­wieść.

Pan Kal­li­mach był na tyle wy­ro­zu­miały, że po­ki­wał na to głową.

– Do­bre py­ta­nie – stwier­dził ła­god­nie. – I na­wet za­dam ci je póź­niej. Naj­pierw chcę cię jed­nak za­py­tać o coś in­nego. Ro­zu­miem, że pra­gniesz się uczyć. Po­wiedz mi, pro­szę, dla­czego.

Dla­czego? Roz­pacz­li­wie szu­ka­łam w gło­wie ja­kiejś zgrab­nej for­mułki, która by po­trzebę zdo­by­wa­nia wie­dzy uza­sad­niała, ale za­wsty­dzi­łam się na­gle, że moje praw­dziwe my­śli za­brzmią jak ja­kieś eg­zal­to­wane baj­du­rze­nia, a ja­koś nie umia­łam tak na po­cze­ka­niu zna­leźć w ich miej­sce cze­goś, co by było w miarę do rze­czy.

– Do­prawdy nie wiem – przy­zna­łam w końcu bez­sil­nie. – Chyba z cie­ka­wo­ści.

Pan Kal­li­mach kla­snął na to w ręce i na­chy­liw­szy się ku mnie, jakby chciał, że­bym mu się na ucho zwie­rzyła, za­py­tał ci­cho:

– Więc nie dla za­pew­nie­nia so­bie lep­szego losu?

– Tak, to też – przy­tak­nę­łam chęt­nie. – W pierw­szej chwili nie przy­szło mi to do głowy, ale nie wąt­pię, iż także i z tego po­wodu uczyć się warto.

– W ta­kim ra­zie – za­py­tał, pro­stu­jąc się na po­wrót – co dla cie­bie tym lep­szym lo­sem bę­dzie? Sły­szę, że je­steś sy­nem mły­na­rza. Czyli co, chcesz zo­stać ka­no­ni­kiem, z cza­sem może bi­sku­pem?

Za­wa­ha­łam się. Czu­łam, że w tym py­ta­niu tkwi ja­kiś pod­stęp. Nie cią­gnęło mnie ni­gdy do stanu du­chow­nego, znasz mnie, ale sęk w tym, że nie po­tra­fi­łam zgad­nąć, ja­kiej on po mnie ocze­kuje od­po­wie­dzi.

– Nie za­sta­na­wia­łem się nad tym do tej pory – od­rze­kłam tedy wy­mi­ja­jąco. – A czy tego chcieć po­wi­nie­nem?

– To za­leży od cie­bie – nie uła­twiał mi od­po­wie­dzi, wciąż przy­glą­da­jąc mi się ba­daw­czo. – Ale wiesz... – cią­gnął, pod­kre­śla­jąc każde słowo mięk­kim ru­chem szczu­płej dłoni – tłu­ste pre­bendy, przy­wi­leje wszel­kie, no i na tam­tym świe­cie na­groda... Po­myśl.

Zda­wało mi się, że do­strze­gam w jego oczach iskierki roz­ba­wie­nia.

– Ufam w mi­ło­sier­dzie Boże – oznaj­mi­łam, ręce po­boż­nie skła­da­jąc – któ­rym Chry­stus Pan każ­dego na równi ob­da­rza. A co do tych wszyst­kich in­nych dóbr... Nie, za po­zwo­le­niem, ra­czej po­zo­stanę w sta­nie świec­kim – pod­su­mo­wa­łam sta­now­czo.

Pan Kal­li­mach spoj­rzał na pana Cel­tisa z po­ro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem, na co ten, spusz­cza­jąc oczy, po­ki­wał głową, nie wie­dzia­łam, czy aby nie w uzna­niu mej po­rażki. Za­raz jed­nak, unió­sł­szy pa­lec dla zwró­ce­nia go­spo­da­rza uwagi i zer­ka­jąc na niego zna­cząco, na­gle zwró­cił się do mnie po grecku:

– Nun de eipe tauto Hel­le­ni­sti – co zna­czy: „Te­raz po­wiedz to samo po grecku”. Na co ja, prze­łknąw­szy ślinę, prze­tłu­ma­czy­łam na­prędce to, com uprzed­nio rze­kła:

– Ej do­kej soi, o bel­ti­ste, la­ikos ge me­nejn an bu­loj­men.

Usły­szaw­szy to, Cel­tis zwró­cił się z trium­falną miną w stronę pana Kal­li­ma­cha, ten zaś bez słowa wstał, wy­szedł z izby i wró­cił nie­ba­wem, nio­sąc pę­katą bu­telkę wina z trzema pu­char­kami.

– Pi­no­men! – za­wo­łał, co po grecku zna­czy: „Na­pijmy się!”.

Wy­pi­li­śmy więc, a na­za­jutrz sta­wi­łam się ze swoim skrom­nym do­byt­kiem do pana Kal­li­ma­cha dys­po­zy­cji. I od­tąd mam nie tylko dach nad głową za­pew­niony, ale też skromną pen­syjkę, którą mi nowy mistrz mój wy­płaca jako swemu za­ufa­nemu kan­ce­li­ście, z czego po opła­ce­niu cze­snego na Aka­de­mii zo­staje mi dru­gie tyle na moje po­trzeby. Nie to jest jed­nak dla mnie naj­waż­niej­sze, lecz moż­ność ob­co­wa­nia na co dzień z mym pryn­cy­pa­łem. Wiele mu­sia­ła­bym za­pi­sać stron, żeby ci dać bliż­sze po­ję­cie o tym wiel­kim mężu – na po­czą­tek niech ci wy­star­czy, że jest on waż­nym do­radcą tu­tej­szego króla Ol­brachta (mó­wi­łam ci wpraw­dzie, że Po­lacy za­miast „Al­bert” mó­wią zwy­kle „Woj­ciech”, w tym jed­nak wy­padku ogra­ni­czyli się do pod­mie­nie­nia sa­mo­gło­sek; to tylko je­den z wielu przy­kła­dów na to, jak ka­pry­śne i nie­prze­wi­dy­walne by­wają za­cho­wa­nia tego ludu). Ten Ol­bracht pa­nuje w Pol­sce od czte­rech lat za­le­d­wie i jest dość młody jak na króla – nie tak dawno temu był pan Kal­li­mach jego wy­cho­wawcą, tak jak i pra­wie wszyst­kich jego braci, choć i sam on też jesz­cze nie jest stary. To jest, ow­szem, ma już pięć­dzie­siąt dzie­więć lat, ale te lata służą mu jak mało komu.

To, że już po­wie­dzia­łam: „do­radca kró­lew­ski”, nie ozna­cza by­naj­mniej, żem po­wie­działa wszystko, co o nim po­wie­dzieć na­leży. Jest on w pierw­szym rzę­dzie po­etą ła­ciń­skim, bie­głym i na­tchnio­nym, o wiele od pana Cel­tisa wy­żej w tej sztuce sto­ją­cym, a przy tym czło­wie­kiem wiel­kiej wie­dzy i mą­dro­ści. Cel­tis po­znał był go jesz­cze za cza­sów swo­jej po­dróży po Wło­szech, do­kąd, jak pa­mię­tasz, zmie­rzał, gdy stan­cję w wa­szym go­ścin­nym domu opusz­czał. Tak się bo­wiem szczę­śli­wie zło­żyło, że w tym sa­mym cza­sie pan Kal­li­mach, sam zresztą bę­dąc Wło­chem ro­do­wi­tym, po­sło­wał do We­ne­cji z ważną mi­sją od króla pol­skiego, ale nie tego mło­dego, swo­jego wy­cho­wanka, tylko jesz­cze jego ojca, Ka­zi­mie­rza. Tam więc, w We­ne­cji, się z Cel­ti­sem spo­tkali i wi­docz­nie przy­pa­dli so­bie do serca, skoro po­tem w Kra­ko­wie, od­kąd się od­na­leźli, wciąż nie mo­gli się do syta swoim to­wa­rzy­stwem na­cie­szyć, a przy­naj­mniej tak mi się do pew­nego mo­mentu wy­da­wało. Pan Cel­tis jed­nak po roku Kra­ków opu­ścił, kie­ru­jąc się na Wę­gry, a nie­ba­wem, jak wieść nie­sie, po­wró­cił do Nie­miec.

Ja zaś już szó­sty rok stu­diuję na uni­wer­sy­te­cie tu­tej­szym, pra­cu­jąc za­ra­zem u pana Kal­li­ma­cha, i do­brze się mam. Mu­szę ci się po­chwa­lić, żem dwa lata temu ukoń­czyła fa­cul­ta­tem ar­tium, naj­pierw tri­vium, to jest kurs gra­ma­tyki, re­to­ryki i dia­lek­tyki, a po dwóch la­tach prze­szłam do wyż­szego sta­dium na­uki sztuk wy­zwo­lo­nych, qu­adri­vium, które ukoń­czyw­szy, otrzy­ma­łam ty­tuł ma­gi­stra – co nie jest ta­kie ła­twe, le­d­wie co dwu­dzie­sty stu­dent taki ty­tuł zdo­bywa, in­nym musi wy­star­czyć ba­ka­lau­reat. Przy tej oka­zji wy­ja­śniam, dla­czego nie mo­głam w swoim cza­sie ra­zem z dok­to­rem Cel­ti­sem na wy­kłady Al­berta Bru­ciusa z astro­no­mii uczęsz­czać: otóż ma­te­ma­tyki, astro­no­mii i mu­zyki uczą na qu­adri­vium, gdzie nie można stu­dio­wać bez po­myśl­nego tri­vium ukoń­cze­nia. Ale i na qu­adri­vium na owego Al­berta nie tra­fi­łam, gdyż zre­zy­gno­wał był już wów­czas z na­ucza­nia astro­no­mii, ogra­ni­cza­jąc się tylko do fi­lo­zo­fii Ary­sto­te­le­so­wej wy­kła­da­nia, co może było jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych Cel­ti­sowi nie chciało się już dłu­żej w Kra­ko­wie zo­sta­wać. Nie wiem też, czy mam czego ża­ło­wać, że omi­nęły mnie prze­sław­nego Bru­ciusa wy­kłady, gdyż bo­daj czy nie wię­cej sko­rzy­sta­łam z nauk jego na­stępcy, Mi­cha­ela Fal­ke­nera z Wro­cła­wia, który bar­dziej niż ku sa­mym tylko su­chym po­mia­rom ru­chów ciał nie­bie­skich skła­nia się ku zgłę­bia­niu ta­jem­nego wpływu gwiazd na bieg rze­czy. Siła mi to dało do my­śle­nia, a te­raz z ko­lei już trzeci rok stu­diuję na fa­cul­tas me­dica i je­śli cier­pli­wo­ści mi star­czy, może i te stu­dia skoń­czę. Zo­stały mi jesz­cze dwa lata.

Tyle no­win o so­bie mam dla cie­bie na po­czą­tek, moja ko­chana En­ne­leyn. Wię­cej ci na­pi­szę w na­stęp­nym li­ście, za dni czter­dzie­ści, je­śli się wszystko do­brze ułoży. By­waj zdrowa i pisz do mnie, pa­mię­ta­jąc, że stale masz we mnie ca­łym ser­cem od­daną przy­ja­ciółkę. Li­sty do mnie ad­re­suj na Geo­rga Stark­fau­sta w domu pana Fi­lipa Kal­li­ma­cha przy Ka­no­ni­czej ulicy.

Pi­sa­łam w Kra­ko­wiew czwar­tek,24 marca1496roku.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

I Bądź po­zdro­wiony, po­eto lau­re­acie, chwało li­te­ra­tury i wy­mowy! (łac.)