Towarzyszu mój - Julija Jakowlewa - ebook + książka

Towarzyszu mój ebook

Jakowlewa Julija

4,0

Opis

Seria brutalnych morderstw wstrząsa Leningradem u progu wielkiego terroru!

Zabita: Faina Baranowa, lat trzydzieści cztery, bezpartyjna. Księgowa w spółdzielni przemysłowej. Panna.

Rewolucja trwa i mieszkańcy Leningradu mają większe problemy na głowie niż seria morderstw. Jedynie śledczy Zajcew, nie zwracając uwagi na atmosferę strachu i podejrzliwości panującą w mieście, jest zdeterminowany, by odnaleźć sprawcę.

Na pierwszy rzut oka morderstwa nie mają ze sobą nic wspólnego. Ofiary to samotna księgowa, młody złodziejaszek, dwie prostytutki i czarnoskóry komunista. Każde zginęło w innej części miasta. Zajcew przeczuwa, że te pozornie przypadkowe zbrodnie wskazują na jednego mordercę, który inscenizuje swoje zbrodnie w dziwaczny sposób. Przebiera ofiary, ustawia ciała w nienaturalnych, sztywnych pozach, a miejsca zbrodni porządkuje i modeluje, przestawiając meble.

Jednocześnie Zajcew musi mieć się na baczności – ostatnio trudno odróżnić ofiary zbrodni od zdrajców systemu. Śledczy nie ma innego wyjścia jak dopaść zabójcę, lawirując między pułapkami politycznej rzeczywistości. Tylko co będzie, kiedy władza sama weźmie go na cel?

Julija Jakowlewa jako pierwsza rosyjska pisarka tworzy powieść gatunkową osadzoną w pełnej makabrycznego absurdu stalinowskiej Rosji. Towarzyszu mój to mroczna powieść detektywistyczna, w której autorka nie romantyzuje radzieckiej rzeczywistości lat trzydziestych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (51 ocen)
20
15
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Historia kryminalna jest pretekstem do pokazania ZSRR w latach 30 a to autorka pokazała świetnie. A sama historia kryminalna nie najgorsza ale do dopracowania. Te 4 gwiazdki to własnie za pokazanie dusznej atmosfery lat 30 w ZSRR.
00
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny dokument epoki, która jak dżuma może się odrodzić….
00
martynabednarz28

Z braku laku…

Meh.. cieszę się, że to w końcu koniec.
00

Popularność




Roz­dział 1

1

Zaj­cew prze­niósł spoj­rze­nie na począ­tek strony. Poczuł, jakby ktoś potarł mu oczy papie­rem ścier­nym. Opu­ścił wzrok. Nie wychwy­cił z pro­to­kołu żad­nego słowa.

Zabita: Faina Bara­nowa, lat trzy­dzie­ści cztery, bez­par­tyjna. Księ­gowa w spół­dzielni prze­my­sło­wej. Panna.

Wielka szkoda, zazwy­czaj mał­żo­nek to pierw­szy podej­rzany. A tak podej­rzanych brak. Nie ma się czego chwy­cić.

Zaj­cew zapa­lił lampę pod zie­lo­nym klo­szem. Nie zro­biło się od tego jaśniej. Jasno­błę­kitne niebo zaglą­dało w okna. Zwy­kłe czerw­cowe złu­dze­nie: lenin­gradzka biała noc już dawno zamknęła drzwi skle­pów, zmio­tła z ulic wozy, tram­waje i samo­chody; zasu­nęła grube zasłony w miesz­ka­niach lenin­grad­czy­ków, pró­bu­ją­cych zmie­ścić odro­binę płyt­kiego snu pomię­dzy dwoma klo­cami świa­tła, w które na mie­siąc zamie­niły się dzień i noc. Na śpią­cych uli­cach było jasno i świe­tli­ście.

Zaj­cew roz­ło­żył foto­gra­fie pod lampą. Fainę Bara­nową zabito w jej wła­snym pokoju. Na czarno-bia­łych zdję­ciach różo­wawa tapeta przy­brała jasno­szary kolor. Ofiara sie­działa w fotelu przy oknie. Ciężka solidna zasłona była odsu­nięta. Przez okno widać było budy­nek biblio­teki publicz­nej. Zaj­cew prze­rzu­cił stronę. Spraw­dził adres: pro­spekt 25 Paź­dzier­nika. Albo po pro­stu: róg pro­spektu New­skiego i ulicy Sado­wej.

Litery znowu zamie­niły się w bez­sen­sowne znaczki. Zaj­cew stłu­mił ziew­nię­cie. Nie był w sta­nie wyostrzyć wewnętrz­nego słu­chu, dobie­gał go nie­prze­rwany szum. Prze­szka­dzał mu. Na wszyst­kich pię­trach wydziału śled­czego lenin­gradz­kiej mili­cji tęt­niło zwy­czajne nocne życie. Kogoś prze­słu­chi­wano, kogoś innego pro­wa­dzono, ktoś ryczał, ktoś jesz­cze inny klął siar­czy­ście. Na wszyst­kich kory­ta­rzach i we wszyst­kich gabi­ne­tach nie­po­trzeb­nie paliły się żółte lampy. Pach­niało dymem papie­ro­so­wym.

A więc Faina Bara­nowa. Zaj­cew wziął do rąk foto­gra­fię. W jego mózgu biało-czarny obra­zek nabrał kolo­rów. Obrzeża foto­gra­fii prze­kształ­ciły się we fra­mugę drzwi – to przez nią Zaj­cew zoba­czył tę kobietę po raz pierw­szy. A wła­ści­wie – jej ciało.

– To co, Wasiu, otwie­ramy?

Mar­ty­now zsu­nął kasz­kiet ze spo­co­nego czoła na poty­licę. Miał zaczer­wie­nione oczy. Spę­dził noc na obser­wa­cji jed­nej z wiel­kich kamie­nic czyn­szo­wych na Ligowce. Póź­niej cały ranek pisał raport. Nie zdą­żył wró­cić do domu – zaczął się nowy dzień. Wkrótce bry­gadę wezwano na pro­spekt 25 Paź­dzier­nika. „Odpocz­niesz po chwili, pocze­kaj tro­szeczkę” – zaśpie­wał Kracz­kin fał­szy­wym dysz­kan­tem. Tasz­czył na górę wali­zeczkę zawie­ra­jącą w sobie wszystko, co nie­zbędne do oglę­dzin miej­sca prze­stęp­stwa. W dru­giej ręce trzy­mał zło­żony trój­nóg do apa­ratu foto­gra­ficz­nego.

– A pój­dziesz ty – ode­zwał się Mar­ty­now ponuro, mru­żąc oczy. Kory­tarz komu­nałki spo­wi­jały kuchenne opary pocho­dzące z dobrego tuzina loka­tor­skich kuche­nek. Nie było jak się ruszyć. Wszę­dzie leżało pełno gra­tów, sąsie­dzi wysta­wili je byle jak ze swo­ich poko­jów. Daw­niej było tu prze­stronne jaśnie­pań­skie miesz­ka­nie. Teraz miesz­kało się nawet po sie­dem osób w jed­nym pokoju. Zwy­czajna lenin­gradzka komu­nałka. Przy­by­cie ofi­ce­rów wyko­nu­ją­cych czyn­no­ści spra­wiło, że w kory­ta­rzu zro­biło się jesz­cze cia­śniej. Sąsie­dzi wysu­nęli głowy zza drzwi. Na plecy Zaj­cewa napie­rał jakiś leśny dzia­dek.

– Towa­rzy­szu, czy ja wam nie prze­szka­dzam? – Zaj­cew obró­cił się roz­złosz­czony.

– Towa­rzy­sze, tu nie ma nic do oglą­da­nia! – zwró­cił się do wszyst­kich Kracz­kin.

Teraz przez drzwi wyj­rzeli także ci, któ­rzy począt­kowo zamie­rzali prze­cze­kać przy­jazd mili­cji w swo­ich poko­jach.

Zaj­cew spoj­rzał na lichy zamek. Za nim wśród opa­rów maja­czyli świad­ko­wie – miej­scowy dozorca i zarządca wspól­noty miesz­ka­nio­wej. „Od wczo­raj nie otwiera” – mruk­nął po raz kolejny leśny dzia­dek. To on wezwał mili­cję. Z dymu wyło­nił się Samoj­łow.

– Dzwo­ni­łem do jej spół­dzielni. Bara­nowa nie poja­wiała się ostat­nio w pracy.

Zaj­cew ski­nął głową. Mar­ty­now oparł się o ścianę i przy­mknął oczy. „Trzeba było go puścić do domu” – pomy­ślał Zaj­cew. Z Mar­ty­nowa nie było dziś żad­nego pożytku.

– Może gdzieś wyszła? – pod­su­nął Sie­ra­fi­mow.

– Nic nam nie wia­domo – wypa­lił któ­ryś z face­tów w tłu­mie – żeby wycho­dziła.

– Zaszła wam za skórę, co? – Zaj­cew bez waha­nia spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

– Fuj, ale wyba­łu­szył te gały – powie­działa cicho jedna ze sta­rych bab.

Zaj­cew udał, że nie sły­szy.

– Jak to „zaszła”? – obru­szył się facet. – Nic na ten temat nie wiemy. Jeste­śmy sąsia­dami. Żyjemy tu zgod­nie, a bo co… Każdy to potwier­dzi. I z Fainą Bori­sowną to samo. Wszy­scy odno­sili się do niej z sza­cun­kiem, nie zwa­ża­jąc na jej żydow­skie pocho­dze­nie. Była uczciwą kobietą, poważną.

– Pies, ej, popatrz, pies – roz­le­gło się na kory­ta­rzu.

Sąsie­dzi pomru­czeli, poszep­tali, powz­dy­chali i prze­pu­ścili owczarka o czar­nym grzbie­cie. Był to poto­mek Tuza Tre­fla, który przed dzie­się­cioma laty zyskał nie­zwy­kłą sławę wśród lenin­gradz­kich śled­czych. Nosił zresztą to samo imię.

Prze­wod­nik psa wydał cichą komendę.

Tuz Trefl na sekundę zamarł – jakby jego węch był słu­chem, któ­remu nie­zbędna jest abso­lutna cisza – a następ­nie zadra­pał pazu­rami.

– Wyła­muj, Mar­ty­now – roz­ka­zał Zaj­cew krótko.

Prze­wod­nik chwy­cił psa za obrożę.

Mar­ty­now wsu­nął krótki łom, naci­snął. Pręt na początku wysko­czył, wyrwaw­szy z drzwi tylko jedną długą szczapę. Mar­ty­now chyba się obu­dził, spoj­rzał na Zaj­cewa pół­przy­tom­nie. Przy­ło­żył łom zręcz­niej.

Drzwi do pokoju Fainy Bara­nowny chrup­nęły na poże­gna­nie i otwarły się na oścież. Gapie z tyłu zamru­czeli i zagwiz­dali.

– Sąsie­dzi, pro­szę się cof­nąć! – ryk­nął Zaj­cew. – Towa­rzy­sze świad­ko­wie, czy to oby­wa­telka Bara­nowa?

– To ona. – Dozorca nie­stru­dze­nie wyglą­dał zza ple­ców Zaj­cewa.

– Dzię­kuję, towa­rzy­szu. Oby­wa­tele sąsie­dzi, tu się nie ma na co gapić! – rzu­cił Zaj­cew gło­śno w kie­runku drzwi. – Wszy­scy będą pro­szeni po kolei.

– Cof­nąć się, towa­rzy­sze. – Sie­ra­fi­mow sku­tecz­nie i sta­now­czo ode­pchnął cie­kaw­skich w głąb kory­ta­rza.

– Idź, Sie­ra­fi­mow, prze­słu­chaj sąsia­dów – szep­nął mu Zaj­cew.

Sie­ra­fi­mow ski­nął głową i wyszedł, przy­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Zaj­cew poczuł, że jest w pokoju sam na sam z Fainą Bara­nową. I zanim Kracz­kin zabie­rze się do posy­py­wa­nia przed­mio­tów czar­nym prosz­kiem, aby zdjąć odci­ski, a Mar­ty­now z Samoj­ło­wem zaczną tar­mo­sić walizki i skrzy­pieć drzwiami pod­czas prze­szu­ka­nia, on spró­buje ogar­nąć miej­sce prze­stęp­stwa jed­nym spoj­rze­niem. Pierw­sze wra­że­nie mówi wiele.

Pokój był bar­dzo zagra­cony, ale duży, z dwoma wyso­kimi oknami.

Faina Bara­nowa sie­działa w fotelu pod oknem.

Jedna z jej rąk leżała na opar­ciu. Druga była swo­bod­nie oparta na brzu­chu. W pra­wej trzy­mała białą różę. W lewej – mio­tełkę z piór. Taką, jakiej używa się do ście­ra­nia kurzu.

– Czarna róża, sym­bol roz­pa­czy – zaczął Mar­ty­now.

Róża w rękach Bara­no­wej była biała. Ale Mar­ty­now miał rację: postać zmar­łej ema­no­wała tra­gi­zmem i trwogą. Jedwabna zasłona za nią pło­nęła szkar­ła­tem. Na jej tle sukienka wyda­wała się jesz­cze czar­niej­sza, a biała róża – ośle­pia­jąco biała. Kon­trast pomię­dzy szkar­łatną czer­wie­nią, czer­nią i bielą był pra­wie teatralny. Łago­dziły go poły­skli­wość jedwa­biu, głę­boka mięk­kość aksa­mitu i kru­chość płat­ków róży. Poza sie­dzą­cej była tak natu­ralna, że Zaj­ce­wowi wyda­wało się przez chwilę, że Bara­nowa żyje. Trup miał otwarte oczy.

– Pew­nie serce – stwier­dził Kracz­kin, naj­star­szy w bry­ga­dzie. – Nie nadą­żyła z odde­chem i pro­szę.

– Kracz­kin, ty już lepiej nie przy­kła­daj do wszyst­kich swo­jej miary. To nie była stara kobieta.

Kracz­kin wzru­szył kości­stymi ramio­nami.

– Nie stara, ale i nie pierw­szej mło­do­ści. To moż­liwa wer­sja.

– Zamów trans­port, Mar­ty­now.

Mar­ty­now wyszedł na kory­tarz zadzwo­nić, żeby przy­je­chali po ciało.

Zaj­cew zauwa­żył cienką kar­ma­zy­nową linię na szyi mar­twej kobiety.

– A jesz­cze dziś rano marzy­łeś o odej­ściu ze służby.

Odsu­nął pal­cem biały koł­nie­rzyk ofiary i ski­nął na Kracz­kina: na skó­rze czer­wie­nił się ostry, jakby nacięty ślad.

– Mąż, bez dwóch zdań – powie­dział natych­miast Samoj­łow.

– No, na to star­czy siły i męż­czyź­nie, i kobie­cie. Nie da się też wyklu­czyć ani dzie­ciaka, ani starca – zauwa­żył doświad­czony Kracz­kin, roz­sta­wia­jąc trój­nóg. – Ale mąż albo kon­ku­bent to naj­pew­niej, tak mówi sta­ty­styka. A sta­ty­styka to jest straszna siła. Wasiu – tu zmie­nił temat – ty wytłu­macz dowódz­twu, że zdro­wie mi nie pozwala na dźwi­ga­nie cię­ża­rów. Potrzebny nam w bry­ga­dzie foto­graf.

Kracz­kin nie­ustan­nie dopo­mi­nał się o foto­grafa i mogło się wyda­wać, że ma rację: w wydziale śled­czym bra­ko­wało pra­cow­ni­ków. Ale tak naprawdę wcale nie miał racji. Kiedy Zaj­cew dołą­czał do bry­gady, Kracz­kin przed­sta­wił mu się nastę­pu­jąco: „Kracz­kin, sta­ru­szek, hipo­chon­dryk, mizan­trop”. I ści­snął dłoń Zaj­cewa tak, że aż palce mu chrup­nęły.

Kracz­kin uniósł wysoko lampę bły­skową.

– Samoj­łow, szu­kaj struny albo cze­goś podob­nego – powie­dział Zaj­cew. I zauwa­żyw­szy powrót Mar­ty­nowa, rzu­cił krót­kie spoj­rze­nie na zega­rek naręczny z podra­paną szybką i zaczął dyk­to­wać: – Ciało odna­le­ziono o godzi­nie szó­stej minut czter­dzie­ści osiem…

Samoj­łow ze stu­ko­tem wysu­wał szu­flady z komody, toa­letki i szafy.

– Udu­szono oby­wa­telkę Bara­nową – powie­dział mimo­wol­nie Zaj­cew.

Trza­snęła lampa i na moment wypeł­niła pokój świa­tłem.

Żad­nej struny jed­nak nie zna­leźli.

„Nie pierw­szej mło­do­ści”. Zaj­cew przyj­rzał się aktom sprawy.

Faina Bara­nowa miała trzy­dzie­ści cztery lata. Następ­nie spoj­rzał na maleńką foto­gra­fię. Zasty­gły wzrok, zaci­śnięte wargi, typowe zdję­cie do prze­pustki. Miesz­kała sama. Kuzynka w Kijo­wie, innych krew­nych sąsie­dzi nie znali. Znowu ci sąsie­dzi!

Zaj­cew odsu­nął zdję­cie jak naj­da­lej, jakby sta­rał się zoba­czyć Fainę Bara­nową wła­snymi, a nie sąsiedz­kimi oczami.

Wła­ści­wie zga­dzał się z Kracz­ki­nem: jak na swój wiek Faina Bara­nowa wyglą­dała jeśli nie staro, to cho­ro­wi­cie. Miała opuch­niętą twarz i cie­nie pod oczami. Ale kto dzi­siaj wygląda zdrowo? Marne jedze­nie, wykań­cza­jąca służba. Odsto­isz swoje w kolej­kach, pokrę­cisz się chwilę po domu, a rano znowu paku­jesz się do tram­waju – i dawaj na służbę. „Ale brwi wysku­bała” – zauwa­żył.

I mio­tełka. Takimi mio­tełkami ście­rają kurz poko­jówki. Gospo­dy­nie wolą zwy­czajną ścierkę.

Pod­szedł do drzwi i krzyk­nął w kory­tarz:

– Sie­ra­fi­mow, słu­chaj!

Posłu­chał. Idzie. Zaj­cew wró­cił do zdjęć. W drzwiach poja­wił się Sie­ra­fi­mow.

– Simo, trzeba spraw­dzić, czy do Bara­no­wej nie przy­cho­dziła pomoc domowa. A bo to mało takich? Tutaj niby że poko­jówka, a tak naprawdę wspól­niczka zło­dziei.

– Sąsie­dzi zeznali, że niczego nie ukra­dziono.

– W tej komu­nałce wszy­scy wszystko o wszyst­kich wie­dzą – rzu­cił nie­za­do­wo­lony Zaj­cew. – Ależ oni tam zgod­nie żyją! To też trzeba by jesz­cze spraw­dzić.

Sie­ra­fi­mow nie odpo­wie­dział.

Zaj­cew przy­ci­snął pal­cami zamknięte oczy: żółte świa­tło elek­tryczne wwier­cało mu się w skroń. „Czer­wona róża – sym­bol miło­ści”. A kiedy otwo­rzył oczy, na teczce z aktami leżała sta­ran­nie zapi­sana kartka. Syl­wetka Sie­ra­fi­mowa maja­czyła w pobliżu. Na górze strony wyraź­nym urzę­do­wym pismem napi­sano: „Poda­nie”.

– Dosyć, Simo, ze wszyst­kimi poda­niami to jutro, dzi­siaj czas iść spać – powie­dział Zaj­cew, wsta­jąc. Krze­sło zaskrzy­piało. – Wymę­czył mnie ten dzień. Nie mogę już myśleć.

– To moje poda­nie.

– W spra­wie? – Zaj­cew wytę­żył wzrok: „…na wła­sne żąda­nie”. Spoj­rzał znowu na Sie­ra­fi­mowa.

– Żar­tu­jesz?

Wygląd Sie­ra­fi­mowa w pełni zga­dzał się z jego nazwi­skiem – było w nim coś pas­chal­nego. Błę­kitne oczy i deli­katne rumieńce były jed­nak zwod­ni­cze. Sie­ra­fi­mow prze­niósł się do bry­gady przed pię­cioma laty. W ciem­nych ulicz­kach Lenin­gradu sły­chać było jesz­cze wtedy wystrzały, a ban­dyci pano­szyli się wszę­dzie. Sie­ra­fi­mow odsie­dział swoje, szy­ku­jąc obławy, i nie stro­nił od ban­dyc­kich kul.

Zaj­cew prze­czy­tał poda­nie. Rzu­cił kartkę na stół.

– Simo, ty się chyba ciutkę prze­pra­co­wa­łeś. To się zda­rza. Nie ma co od razu wypi­sy­wać podań. No, zabie­raj. Idź, wyśpij się. Nie widzia­łem tego.

Ale Sie­ra­fi­mow zła­pał go za ramię:

– Ja na serio, Wasiu.

Zaj­cew nie miał jesz­cze trzy­dziestki. Jak pra­wie wszy­scy w wydziale śled­czym lenin­gradz­kiej mili­cji. Ale w tym przy­padku wła­śnie rok czy dwa zna­czyły wię­cej niż gdzie indziej dzie­sięć lat. Zaj­cew był „tym sław­nym” śled­czym Wasi­li­jem Zaj­cewem. Towa­rzy­szem Zaj­cewem. I tylko dla swo­jej dru­giej bry­gady pozo­sta­wał Wasią.

– Simo, bra­kuje nam ludzi. Mar­tyszka całe noce spę­dza na obser­wa­cji, a rano rusza pro­sto na wezwa­nia. Kracz­kin robi zdję­cia, cho­ciaż powi­nien w tym cza­sie prze­słu­chi­wać sąsia­dów, a ty chcesz się zwol­nić?

Wyraz twa­rzy Sie­ra­fi­mowa go zdzi­wił.

– Ja na serio – powtó­rzył cicho Sie­ra­fi­mow.

Zaj­cew spoj­rzał na niego: tak, wygląda na to, że tak.

– No sia­daj, Simo. Sia­daj.

Zaj­cew zamknął drzwi gabi­netu, odci­na­jąc siną mackę dymu tyto­nio­wego kłę­bią­cego się w kory­ta­rzu. Sie­ra­fi­mow opadł na kanapę z ciem­nej sztucz­nej skóry – wszy­scy nazy­wali ją „dia­bel­ską”, bo była wła­ści­wie nie­znisz­czalna. Zaj­cew usiadł na para­pe­cie. Okno było otwarte na oścież. Sły­chać było cichy, rów­no­mierny plusk fal ude­rza­ją­cych o gra­ni­towe nabrzeże. Od Fon­tanki pach­niało naraz zgni­li­zną i świe­żo­ścią.

– Wasiu, szkoda two­jego czasu. Sprawa jest zamknięta – zaczął smutno Sie­ra­fi­mow.

Spod lichej mary­narki wysta­wał przy­pięty pisto­let. Kiedy patrzyło się na Sie­ra­fi­mowa z jego locz­kami, oczkami i policz­kami, pisto­let mógł się wyda­wać dzie­cięcą zabawką.

– Jak zde­cy­do­wa­łeś, tak zde­cy­do­wa­łeś. Nie będę się kłó­cił. Jesteś dużym chłop­cem. Po pro­stu mnie to cie­kawi. I dokąd pój­dziesz? Zosta­niesz motor­ni­czym? Urzęd­ni­kiem? Czy zna­la­złeś sobie dziew­czynę, co chce wyjść za księ­go­wego? Byle tylko bez noc­nych dyżu­rów i całego tego podej­rza­nego ele­mentu?

Sie­ra­fi­mow wstał. Pod­szedł do okna. Wska­zał oczami na zamknięte drzwi. Zaj­cew zesko­czył z para­petu i zamknął okno.

– Wszy­scy pomy­ślą, że to na wła­sne życze­nie. Czy­ścić mnie będą – wyja­śnił cicho Sie­ra­fi­mow.

– Aha? – zdzi­wił się Zaj­cew. – I co takiego ta komi­sja będzie czy­ścić w twoim życio­ry­sie? Że zosta­łeś ranny pod­czas obławy? Że ryzy­ku­jąc wła­sne życie, wynio­słeś spod ban­dyc­kich kul jed­nego ze swo­ich towa­rzy­szy Gowo­rusz­kina? Czy że nie dosy­pia­łeś po nocach? Wszy­scy znają twoją bio­gra­fię, Simo. A tacy ludzie jak ty są w wydziale na wagę złota.

– Łatwo ci mówić! – zawo­łał ze zło­ścią Sie­ra­fi­mow.

– A niby dla­czego? Co nas różni?

– Dla cie­bie to wszystko jest prost­sze.

– A co dla cie­bie jest tu trudne?

W tym momen­cie zadzwo­nił tele­fon. Zaj­cew pod­niósł słu­chawkę i dał Sie­ra­fi­mo­wowi znak ręką: cze­kaj.

– Zaj­cew przy tele­fo­nie. Zapi­suję. Aha. Dzię­kuję.

Przez cały ten czas Sie­ra­fi­mow patrzył zagnie­wany w okno. Zaj­cew odwie­sił słu­chawkę. Oży­wił się.

– Cie­kawa sprawa. Sąsiadka Bara­no­wej dzwo­niła wła­śnie, żeby powie­dzieć, że coś jej się przy­po­mniało. Chcia­łaby się jutro spo­tkać i poroz­ma­wiać.

Zaj­rzał do teczki:

– Olga Zabot­kina. Hm, nauczy­cielka muzyki. Dobrze. Inte­li­gentne stare panny obser­wują swoje sąsiadki i ich absz­ty­fi­kan­tów znacz­nie uważ­niej, niż się wszyst­kim wydaje.

Sie­ra­fi­mow nie podzie­lał jego entu­zja­zmu.

– Co tu jest trudne!? – powtó­rzył sar­ka­stycz­nie. – Wszystko! Mam spe­cy­ficzne pocho­dze­nie.

– A co jest z nim nie tak? – Zaj­cew zdą­żył już wła­ści­wie zapo­mnieć, o czym roz­ma­wiali. Cał­ko­wi­cie pochło­nęło go myśle­nie o Oldze Zabot­ki­nie.

Postu­kał pli­kiem zdjęć o stół, wyrów­nał. Zawią­zał teczkę z aktami sprawy.

– Mam ojca księ­dza.

– Sie­ra­fi­mow, prze­cież nie ukry­wa­łeś swo­jego pocho­dze­nia przed wła­dzą radziecką. Wypeł­ni­łeś ankietę zgod­nie z prawdą – Zaj­cew wło­żył teczkę w głąb sejfu – kiedy wstę­po­wa­łeś do mili­cji. Niech boją się ci, któ­rzy mają coś do ukry­cia.

– Wtedy! Wtedy to nie miało zna­cze­nia. A teraz ma. Wyczysz­czą mnie, Wasiu, wyczysz­czą mnie stąd. Dadzą wil­czy bilet. Wtedy to mnie nikt nawet na motor­ni­czego nie weź­mie. Wtedy mogą i z mia­sta ode­słać. Za sto pierw­szy kilo­metr. Jako ele­ment anty­ra­dziecki. Klasę wrogą ustro­jowi sowiec­kiemu. A jeśli odejdę teraz sam, to potem nikt mi nie będzie zada­wał pytań. Zostanę choćby i eks­pe­dien­tem, choćby i mecha­ni­kiem.

Sie­ra­fi­mow prze­stra­szył się, że oczy zacho­dzą mu łzami. Było mu szkoda samego sie­bie. Nie­spra­wie­dli­wość bolała.

Zaj­cew nie­prze­rwa­nie patrzył przed sie­bie weso­łymi chłod­nymi oczyma. Tyle że w tej chwili były bar­dziej chłodne niż wesołe.

– Nie ma co się tak przej­mo­wać, Simo.

Czyli: nie powstrzy­mał łez. Sie­ra­fi­mow się odwró­cił.

– Kiedy to boli, Wasiu – wydu­sił z sie­bie. – Co ma do tego mój tato?

– No co ty, chło­paku, co jest? Niech inni się przej­mują. Ci, któ­rzy dopusz­czają się nie­go­dzi­wo­ści. Powiem ci tak – odpo­wie­dział Zaj­cew. – Pocho­dze­nie masz jedno, mili­cyjne, naj­bar­dziej radziec­kie z radziec­kich. I kropka. – Zaj­cew dostrzegł, że na Sie­ra­fi­mo­wie nie zro­biło to wra­że­nia. – Posłu­chaj, Simo. Przy­szedł mi do głowy taki pomysł. Szar­pać się z towa­rzy­szami z komi­sji nie ma po co. Oni nie rozu­mieją spe­cy­fiki naszej pracy. A tłu­ma­czyć im tego nie ma kiedy.

Sie­ra­fi­mow spoj­rzał na niego z nadzieją.

Zaj­cew po raz kolejny przy­ci­snął pal­cami powieki. Tym razem ból w skroni nie znik­nął.

– Zobacz, ja ci w tej chwili wypi­szę na maszy­nie roz­kaz. Towa­rzy­szu Sie­ra­fi­mow, uda­je­cie się w dele­ga­cję.

Zaj­cew dorzu­cił coś jesz­cze:

– Dzie­lić się doświad­cze­niem z miej­sco­wymi towa­rzy­szami. Czy zada­nie jest jasne?

Na policzki Sie­ra­fi­mowa powoli powra­cały pas­chalne rumieńce.

– Tak jest.

– A kiedy wró­cisz, nie wia­domo. Poczysz­czą sobie, coś tam wyczysz­czą, i do widze­nia. Pociąg odje­chał. Zro­zu­miano, towa­rzy­szu Sie­ra­fi­mow?

– Zro­zu­miano. A dokąd?

– Co „dokąd”?

– Dokąd jadę?

Zaj­cew się zamy­ślił.

– Do Kijowa może? Mówią, że to dziwne mia­sto.

– Może być do Kijowa.

Zaj­cew z trza­skiem wło­żył kartkę do swo­jego reming­tona, zaczął ude­rzać pal­cem w kla­wi­sze. Litery odska­ki­wały ze stu­ko­tem. Wia­do­mość do towa­rzy­szy z Kijowa była krótka. Zaj­cew pokrę­cił wał­kiem, wycią­gnął kartkę i nakre­ślił na niej zama­szy­sty pod­pis.

– Ogar­nij tylko jutro wszyst­kie druczki, to wypi­szą ci bilety. Tę czystkę będziemy mieć…

Zaj­cew prze­wró­cił kartkę w kalen­da­rzu na stole.

– O pro­szę. O jede­na­stej. A więc równo o ósmej rano załatw wszyst­kie for­mal­no­ści i w drogę.

– A…?

– A ja pójdę na tę czystkę zamiast cie­bie. Niech mnie czysz­czą, jeśli mają ochotę. Mam wzo­rową pro­le­ta­riacką bio­gra­fię. Nie ma w co zaglą­dać. No chyba że w spodnie.

Sie­ra­fi­mow otwo­rzył usta, ale zanim wydo­było się z nich „dzię­kuję”, Zaj­cew się skrzy­wił.

– Dzię­kują to dziew­częta za kwiaty.

Sie­ra­fi­mowa zatkało.

– Z przy­jem­no­ścią posie­dzę z nimi zamiast cie­bie. Dam nogom odpo­cząć. No dosyć, pora spać!

2

Zaj­cew zdzi­wił się nieco, że przy­nie­siono tu z kost­nicy meta­lowe stoły na kół­kach. Bul­go­ta­nie wielu gło­sów odbi­jało się od malo­wa­nych ścian z por­tre­tami wodzów i od wyso­kich sufi­tów. Zaj­cew zro­zu­miał, że wła­śnie to jest ta cała czystka. Komi­sja sie­działa za sto­łem. Zaj­cew dostrzegł towa­rzy­szy z pozo­sta­łych bry­gad. Tusza Kop­tiel­cewa zwra­cała uwagę. Zaj­cew poszu­kał wzro­kiem swo­ich. Zoba­czył Samoj­łowa i Mar­ty­nowa, i sta­rego Kracz­kina, a nawet opie­kuna mili­cyj­nego psa – nie mógł sobie tylko przy­po­mnieć jego nazwi­ska. I Sie­ra­fi­mowa. „A ty czemu nie wyje­cha­łeś?” – zapy­tał. Ani Samoj­łowa, ani Mar­ty­nowa, ani Sie­ra­fi­mowa nie dzi­wiły meta­lowe stoły. Nie dzi­wiła ich też ta nie­zno­śna lampa pod sufi­tem, która świe­ciła ostrym, wście­kłym świa­tłem pro­sto w oczy. Kracz­kin – ten się w ogóle ni­gdy niczemu nie dzi­wił. Nagle Zaj­cew zdjął kami­zelkę. Opu­ścił szelki. Ze zgrozą dotarło do niego, że zaczął się roz­bie­rać. Ze zdu­mie­wa­jącą, nie­po­jętą szyb­ko­ścią i łatwo­ścią. Hop, i już opa­dły na pod­łogę saty­nowe majtki. Wyszedł z nich, otrze­pu­jąc nogę. I się obu­dził.

W pokoju pano­wał rześki poranny pół­mrok. „Do dia­bła, pospa­łem tylko godzinę, może dwie” – zauwa­żył Zaj­cew. Szkoda. I nagle to zoba­czył: ogromna cienka paję­czyna na sufi­cie mie­niła się meta­licz­nym bla­skiem. A potem zaczęła się cicho osu­wać. I zanim go dotknęła, Zaj­cew zro­zu­miał, że nie jest lekka i lepka, ale twarda i ostra. I wtedy obu­dził się na dobre, z ser­cem walą­cym w piersi i zmiętą poduszką w dło­niach. Niskie jesz­cze słońce zaglą­dało przez okno. Oczy­wi­ście to przez nie ta lampa poja­wiła się w jego śnie. Świa­tło roz­le­wało się po bia­łym, zdo­bio­nym sztu­ka­te­rią sufi­cie: gip­sowe szcze­liny wypeł­niał kurz, jego nie­prze­mi­ja­jący cień przy­da­wał reszt­kom daw­nego luk­susu jesz­cze więk­szego wyrazu. Innych luk­su­sów w pokoju Zaj­cewa nie było.

Zaj­cew wycią­gnął rękę, wziął z tabo­retu zmiętą paczkę, wyjął papie­rosa, postu­kał nim o pudełko, dmuch­nął, wło­żył do ust. I zaraz wyjął. Przy­po­mniał sobie, że wczo­raj rzu­cił. Latem zawsze tak lekko się wstaje. Zaj­cew odkrył koł­drę.

Darły się wró­ble. Letni lenin­gradzki pora­nek odpa­lił już sil­nik. I tur­ko­tał po uli­cach, trą­biąc na różne spo­soby. Czarne wąsy budzika uło­żyły się w odwró­cone „v”. Z kory­ta­rza dobie­gał głos radia.

Zaj­cew wysu­nął szu­fladę komody. Ubrał się. Mimo­cho­dem wepchnął napo­czętą paczkę papie­ro­sów pod komodę: żal wyrzu­cić, a tak przy­naj­mniej w oczy nie kłuje. Wysu­nął drugą szu­fladę. Pasza sta­ran­nie uło­żyła resztę w meta­lową pira­midkę i poło­żyła ją na bloczku kar­tek, które zostały z zaku­pów. Obok leżały brą­zowe papie­rowe kule z wczo­raj­szymi zdo­by­czami. Zaj­cew sze­le­ścił pod­czas spraw­dza­nia: her­bata, kawa, cukier. W sza­rawą płó­cienną chu­s­teczkę owi­nięto kawał ciem­nego chleba.

Dla wszyst­kich w ich komu­nałce, dla wszyst­kich na pię­trze, dla całej klatki, dla całego ich podwórka i dla całego dru­giego podwórka studni, połą­czo­nego z pierw­szym łukiem bramy, dla całej kamie­nicy, gdzie – jeśli wie­rzyć pogło­skom – przed rewo­lu­cją miesz­kała jej wła­ści­cielka, wspa­niała śpie­waczka roman­sów Wial­cewa, a gdzie teraz mieszka zwy­czajna klasa pra­cu­jąca, dla całej kamie­nicy była, oczy­wi­ście, cio­cią Paszą. A nawet – Paszką. Pasza – nie­młoda, potężna herod-baba z wielką bla­szaną odznaką na far­tu­chu – w let­nie i jesienne poranki wyma­chi­wała kol­cza­stą mio­tłą, a zimą i wio­sną skro­bała podwó­rze łopatą i posy­py­wała je pia­skiem. W cza­sie wol­nym od zajęć służ­bo­wych Pasza szyła na maszy­nie, nad­usza­jąc ryt­micz­nie masyw­nymi nogami żela­zny kwa­dra­towy pedał z napi­sem „Sin­ger”.

A do tego jesz­cze pro­wa­dziła Zaj­ce­wowi jego mizerne kawa­ler­skie gospo­dar­stwo.

Śled­czy Zaj­cew, pra­cow­nik wydziału śled­czego lenin­gradz­kiej mili­cji, nie miał bowiem czasu na jakie­kol­wiek życie codzienne. Odda­wał Paszy pie­nią­dze i kartki, a ona wkła­dała zakupy do szu­flady w jego komo­dzie. W dru­giej z szu­flad mie­ściła się cała let­nia gar­de­roba Zaj­cewa. W trze­ciej, dol­nej – cała zimowa. Dla wygody Zaj­cew dał Paszy klucz do swo­jego pokoju. Nie było tu czego ukraść, oprócz żela­znego cię­żarka do ćwi­czeń w jed­nym kącie pomiesz­cze­nia i wytar­tego fotela w dru­gim. Z fotela wysta­wało sztywne koń­skie wło­sie. W ich kamie­nicy miesz­kali ludzie nic nie­zna­czący i bar­dzo, bar­dzo biedni. Ale nawet ich nie mógł raczej sku­sić ani cię­ża­rek, ani fotel. Zaj­cew był zado­wo­lony z takiego układu.

W kuchni z dzie­się­cioma kuchen­kami i dzie­się­cioma róż­nymi sto­łami Zaj­cew zapa­rzył sobie kawy. Odkroił grubą pajdę chleba, posy­pał cukrem.

– I co, towa­rzy­szu Zaj­cew, wciąż jesz­cze nie spra­wi­łeś sobie żony? Ni­gdy nie zjesz nic cie­płego. – Sąsiadka Katka stuk­nęła patel­nią o płytę kuchenki i rzu­ciła na naczy­nie kawał masła. Wple­cione we włosy wałki miała przy­kryte szy­fo­nową apaszką. Katka nie lubiła cho­dzić przy sąsia­dach „nie­ubrana”: była inte­li­gentną kobietą, damą, pra­co­wała jako księ­gowa w fabryce imie­nia Nad­ieżdy Krup­skiej.

– Dzień dobry, Kata­rzyno Jego­rowno.

Na maśle zaskwier­czały jajka. W pokoju cze­kali na nie mąż Katki i jej córeczka stu­dentka. Córeczka zamie­rzała odciąć się od swo­ich korzeni i zostać pra­wie że ary­sto­kratką – tech­ni­kiem den­ty­stycz­nym.

– I czego te dziew­czyny teraz chcą? Kawa­ler z was ani brzydki, ani krzywy, z miesz­ka­niem, z pen­sją, kartki ma ofi­cer­skie. Tylko brać.

– Miłego dnia, Kata­rzyno Jego­rowno.

Był to ich zwy­kły poranny rytuał. Każdy trzy­mał się w nim raz wybra­nej roli. Katka grała swoją zupeł­nie bez­in­te­re­sow­nie: córeczka stu­dentka miała już narze­czo­nego.

Kiedy Zaj­cew patrzył na Katkę, zawsze się dzi­wił: jak ci ludzie znaj­dują sobie mał­żon­ków? Jak ktoś mógł dopa­trzyć się w niej swo­jego naj­uko­chań­szego cię­żaru? No a prze­cież ktoś wziął tę Kata­rzynę Jego­rownę za żonę, ma jakie­goś męża. „Rozumu się w tym nie doszu­kasz – myślał Zaj­cew, żując chleb. – Podej­mują decy­zje. Biorą śluby. Tar­gają do miesz­kań pry­musy i mate­race, a póź­niej łóżeczka dla dzieci i wanienki. Wiją sobie gniazda. Ta strona ludz­kiego życia była dla niego nie­wy­obra­żalna. I jesz­cze te wszyst­kie rytu­ały. Wyj­ścia na tańce. A póź­niej zawsze ta męska mary­narka zarzu­cona na dam­skie plecy i nie­koń­czące się bul­wary nad Newą w cha­rak­te­rze deko­ra­cji. I te wier­szyki, kwia­tuszki…” Zaj­cew się skrzy­wił. Strzep­nął okru­chy i wlał w sie­bie resztę kawy naraz.

– Co, towa­rzy­szu Zaj­cew, her­bata wysty­gła? – Sąsiad Pałycz zdra­dził swoją obec­ność i wszedł do kuchni. – A ja wła­śnie nie­dawno kupi­łem. Trawą sma­kuje. Patrzę, a tam wszyst­kiego namie­szali. Her­baty rap­tem dwa­dzie­ścia pro­cent.

Pałycz nie potrze­bo­wał part­ne­rów do roz­mowy. Cza­sami wyda­wało się, że domow­nicy celowo wysy­łają go do kuchni, aby dać uszom odpo­cząć od jego bzy­cze­nia.

– Sam łopian, a nie tam her­bata.

– Piję kawę – powie­dział Zaj­cew.

W świe­cie, w któ­rym zabito Fainę Bara­nową – zabito z zimną krwią, nie­po­trzeb­nie i bar­ba­rzyń­sko – nie było miej­sca na bukie­ciki ani tańce. Nie było po pro­stu wol­nej prze­strzeni w mózgu, gdzie dałoby się o takich rze­czach myśleć.

Dziwna sprawa Fainy Bara­no­wej pochło­nęła Zaj­cewa bez reszty.

W kory­ta­rzu zaro­iło się już od sąsia­dów, do łazienki usta­wiła się kolejka miesz­kań­ców z ręcz­ni­kami i mydłem w rękach. Zaj­cew zatrza­snął drzwi i wyszedł na nabrzeże rzeki Mojki. Pasza zamio­tła już je kol­cza­stą mio­tłą: na ziemi widać było koli­ste smugi. W gazo­nie przed domem już dawno nikt niczego nie zasa­dził.

Zaj­cew zauwa­żył tram­waj zawra­ca­jący na placu Isa­aki­jew­skim, przy­spie­szył, pod­sko­czył w biegu i zawisł na stop­niu. Tram­waj wiózł go przez naj­pięk­niej­sze z miast, w któ­rym więk­szość ludzi żyła brzyd­kim, brud­nym i bied­nym życiem. Żarli się ze sobą jak psy po kuch­niach komu­na­łek. Wśród wil­goci, zadu­chu i bała­ganu odpo­czy­wali po nud­nej i wykań­cza­ją­cej pracy. Godzi­nami stali w kolej­kach po obrzy­dliwe jedze­nie, które nazy­wano tu „arty­ku­łami spo­żyw­czymi”. Z tru­dem oszczę­dzali, a to na parę pan­to­fli, a to na weł­niany gar­ni­tur. Z nędz­nych pen­sji musieli wyku­py­wać pań­stwowe obli­ga­cje. Psuli oczy na nie­koń­czą­cych się zebra­niach par­tyj­nych. Pomimo tego wszyst­kiego z poran­kiem było jed­nak Lenin­gra­dowi do twa­rzy. Świa­tło mie­niło się w oknach i na szpi­cach dachów.

Mimo wcze­snej pory i wciąż jesz­cze zamknię­tych skle­pów naj­dłuż­sza z lenin­gradz­kich kole­jek wiła się nie­spo­koj­nie przed skle­pem mono­po­lo­wym. Maja­czyły w niej zmę­czone twa­rze. Na widok tej kolejki Zaj­ce­wowi przy­po­mniało się stare rosyj­skie wyra­że­nie „zie­lony wąż”. Dawno temu w Rosji na każdy alko­hol mówiło się „zie­lone wino”. A tro­chę póź­niej zarówno wódkę, jak i sam alko­holizm nazwano na cześć ich zgub­nych skut­ków „zie­lonym wężem”.

Na pro­spek­cie 25 Paź­dzier­nika Zaj­cew zesko­czył.

3

Mie­dzia­nej tabliczki „F. Bara­nowa” nie odkrę­cono jesz­cze od drzwi wej­ścio­wych. Obok niej przy­cze­piona była kar­teczka z ręcz­nym dopi­skiem „dwa krót­kie”. Drzwi były upstrzone tablicz­kami z nazwi­skami wszyst­kich miesz­kań­ców i wska­zów­kami, jak do kogo dzwo­nić. Każda z tabli­czek na swój spo­sób odda­wała cha­rak­ter wła­ści­ciela. Wszyst­kie razem wyglą­dały pstro­kato.

„Zabot­kina” – gło­sił napis olejną farbą na pro­sto­kąt­nym kawałku dykty. Zaj­cew wci­skał dzwo­nek zgod­nie ze wska­zówką. Dwa dłu­gie i jeden krótki. I wymy­ślił przy oka­zji żart – zapy­tać nauczy­cielkę muzyki, dla­czego aku­rat to, a nie coś trud­niej­szego.

Drzwi otwo­rzyła mu Zabot­kina we wła­snej oso­bie.

– Czy jeste­ście z mili­cji, towa­rzy­szu? – zapy­tała z naboż­nym prze­stra­chem.

Zaj­cew posta­no­wił nie żar­to­wać. Zabot­kina miała figurę przy­po­mi­na­jącą wielką, bladą, nie­doj­rzałą gruszkę. Nieco potar­gane włosy zebrane były w kok. Za okrą­głymi oku­la­rami Zaj­cew dostrzegł rybie oczy i odno­to­wał nie­zbyt szczę­śliwe podo­bień­stwo do towa­rzyszki Krup­skiej.

– Zaj­cew, śled­czy.

– Niech towa­rzysz wej­dzie. – Głos Zabot­kiny był cichy i nie­pewny jak ona sama.

Od razu usły­szał pokój Zabot­kiny. Nie­wprawne dźwięki utworku Dla Elizy nio­sły się przez ciemny kory­tarz aż do drzwi wej­ścio­wych. Towa­rzyszka Zabot­kina wpu­ściła Zaj­cewa do kory­tarza, po któ­rym snuła się rów­nież Eliza. Gospo­dyni tajem­ni­czym szep­tem dodała:

– Od razu wie­dzia­łam, że to wy.

Na drzwiach do pokoju Bara­no­wej wisiała zawie­szona wczo­raj brą­zowa pie­częć na sznurku. Zaj­cew się odwró­cił.

Więk­szą część pokoju Zabot­kiny zaj­mo­wało pia­nino. Narzę­dzie tor­tur. Kolejna ofiara miała jakieś dzie­sięć lat. Dziew­czynka roz­pro­sto­wy­wała palce. Na krótko obcię­tych wło­sach za pomocą bli­żej nie­zna­nej siły fizycz­nej trzy­mała się ogromna kokarda.

– Walu, opuść łok­cie – wydała krót­kie pole­ce­nie nauczy­cielka, spo­glą­da­jąc na Zaj­cewa z prze­stra­chem.

On dał gestem znak, że „spo­koj­nie, spo­koj­nie”. Roz­glą­dał się, gdzie by tu usiąść. Zabot­kina szybko ścią­gnęła z tap­czanu podłużną poduszkę. Zaj­cew usiadł i wtedy zro­zu­miał, że to żaden tap­czan, ale nakryty dywa­ni­kiem kufer.

Drugi dywa­nik był zawie­szony na ścia­nie nad nim. Dziew­czynka pomy­liła się, pokrę­ciła głową, na powrót pod­jęła zgu­bione oczko melo­dii. Pod wpły­wem dźwię­ków, mia­ro­wych jak kro­ple, Zaj­cew odniósł wra­że­nie, że letni pora­nek za oknem ustą­pił miej­sca jesien­nemu wie­czo­rowi. Skro­nie natych­miast zaczęły mu cią­żyć. Nauczy­cielka cicho dawała uwagi.

Wresz­cie ofiara z łosko­tem odsu­nęła sto­łek i zaczęła skła­dać nuty do czer­wo­nej teczki ze zło­tym klu­czem wio­li­no­wym.

– O, teraz mogę roz­ma­wiać – powie­działa Zabot­kina tym samym cichym, nie­pew­nym gło­sem. Usia­dła na stołku obro­to­wym ple­cami do instru­mentu, na kola­nach poło­żyła wiel­kie białe ręce.

Zaj­cew pomy­ślał, że musi mieć zimne i wil­gotne dło­nie. Jak­byś doty­kał jakie­goś mor­skiego stwo­rze­nia.

– Co na to sąsie­dzi? Nie skarżą się na muzykę? – spy­tał z uśmie­chem.

– Nie. My tu żyjemy zgod­nie – zapro­te­sto­wała Zabot­kina, spo­glą­da­jąc na niego przez okrą­głe oku­lary.

„Coś za czę­sto to powta­rzają” – pomy­ślał Zaj­cew.

– Pocieszna ta Wala. A jakich uczniów macie wię­cej, chłop­ców czy dziew­czy­nek? – zapy­tał z uprzej­mo­ści.

Zabot­kina spoj­rzała na niego zakło­po­tana.

– Musia­ła­bym spraw­dzić w notat­kach – odpo­wie­działa zupeł­nie serio. Pode­rwała się.

– Nie trzeba! Ja tylko tak, z cie­ka­wo­ści.

Uśmiech­nął się po raz kolejny. Nauczy­cielka nie odpo­wie­działa na uśmiech. Na jej twa­rzy było widać raczej coś przy­po­mi­na­ją­cego panikę.

– Dzwo­ni­li­ście i mówi­li­ście, że przy­po­mniało się wam coś waż­nego – zasu­ge­ro­wał deli­kat­nie Zaj­cew.

Jej twarz się oży­wiła. Oczy bły­snęły roz­sąd­nie i rze­czowo.

– Tak. A raczej nie, nie przy­po­mniało mi się. Pamię­ta­łam o tym od samego początku. Tylko pyta­nie było źle sfor­mu­ło­wane.

– Jakie pyta­nie?

– Wasz kolega spy­tał, czy nic nie zgi­nęło. Ten z prze­krwio­nymi oczami.

Mar­ty­now, Zaj­cew sko­ja­rzył od razu, nie trzeba go było cią­gnąć na oglę­dziny.

– A zgi­nęło?

– Nie – odpo­wie­działa szybko Zabot­kina. – Wydaje mi się, że nie. O ile wiem, nie.

– Macie dobre roze­zna­nie w wypo­sa­że­niu pokoju Bara­no­wej?

– Myślę, że tak. Faina jest bar­dzo kole­żeń­ska. Była. Lubiła zapra­szać do sie­bie na her­batę. Albo po pro­stu posie­dzieć i poroz­ma­wiać. Przy robótce.

– Pasjo­no­wały ją robótki ręczne?

– Nie ją. Mnie. I nawet nie pasjo­nują. Ja tylko tak, cza­sami. Dla odpo­czynku. – Nauczy­cielka znowu spoj­rzała z prze­stra­chem. Jakby nagle odkryła, że stoi w samym środku bagna.

– Dla­czego stwier­dzi­li­ście, że pyta­nie było źle sfor­mu­ło­wane? – Zaj­cew ostroż­nie pró­bo­wał spro­wa­dzić ją na wła­ściwy tor.

– Nie cho­dzi o to, co zgi­nęło. Ale co się poja­wiło! – Zabot­kina aż się lekko zaru­mie­niła.

– W jakim sen­sie?

– Faina była bar­dzo spo­koj­nym, nor­mal­nym czło­wie­kiem – zaczęła jakby zupeł­nie od rze­czy. Zaj­cew jej nie prze­ry­wał. – I nagle ta zasłonka. Tam takiej nie było. I sukienka. Faina takiej nie miała. I mio­tełka!

– Może kupiła te rze­czy? – zapro­po­no­wał Zaj­cew. – A wy nie zauwa­ży­ły­ście.

– Nie! – pra­wie krzyk­nęła. – Pro­szę wyba­czyć, ale nie. Za nic w świe­cie nie kupi­łaby cze­goś takiego! Faina nie lubiła rze­czy krzy­kli­wych.

– Mogła je prze­cież otrzy­mać w pre­zen­cie, co sądzi­cie? Ludzie nie zawsze znają gust tego, kogo chcą obda­ro­wać. Mogli jej to poda­ro­wać, na przy­kład, współ­pra­cow­nicy. Czy mogło tak być?

Zabot­kina odważ­nie spoj­rzała mu w oczy i powie­działa pra­wie wojow­ni­czo:

– Ona ni­gdy nie wnio­słaby cze­goś takiego do domu.

– Rozu­miem – zgo­dził się chęt­nie Zaj­cew.

„To zupeł­nie moż­liwe, że ona ma rację. Ale w takim wypadku to jakiś non­sens” – pomy­ślał.

Nagle Zabot­kina się oży­wiła.

– A wie­cie, trzeba by spy­tać wuj­cia Gri­szę.

– A kto to taki?

– Nasz sąsiad, Gri­go­rij Michaj­ło­wicz Oku­niew. Bar­dzo dobry czło­wiek.

„I żyją sobie tu zgod­nie, aha” – pomy­ślał Zaj­cew.

– Pomaga wszyst­kim sąsia­dom! – Zabot­kina jakby usły­szała jego myśli. To miesz­ka­nie, w któ­rym wszy­scy żyją zupeł­nie zgod­nie, teraz już zupeł­nie nie podo­bało się Zaj­ce­wowi. – Na pewno pomógłby Fainie powie­sić taką zasłonkę.

– Jak to, nie dałaby rady sama? – zdzi­wił się Zaj­cew, pro­wo­ku­jąc kobietę do dal­szych zwie­rzeń.

– No co też wy! Jej się strasz­nie krę­ciło w gło­wie, nawet jak stała na tabo­re­cie! Mówię wam tak, jak było. Pro­szę zoba­czyć, jakie mamy wyso­kie okna. Trzeba brać nie tabo­ret, ale dra­binę ze stry­chu, żeby umyć takie okno. A żeby dosię­gnąć kar­ni­sza, to już tym bar­dziej.

– Dzię­kuję wam za to spo­strze­że­nie. Zdaje się, że będę musiał was jesz­cze raz odwie­dzić, żeby poroz­ma­wiać z Gri­go­ri­jem Michaj­ło­wi­czem, jak już wróci z pracy.

– Ależ to eme­ryt! – powie­działa ucie­szona Zabot­kina. – Przy­no­szą mu do domu naj­róż­niej­sze rze­czy do naprawy. To złota rączka. Pro­szę za mną, od razu was przed­sta­wię. – Zabot­kina pode­rwała się z miej­sca z nie­ocze­ki­waną spraw­no­ścią. – Pro­szę za mną! Tylko pro­szę mówić gło­śno. Jest troszkę głu­chawy.

„Przy­naj­mniej jed­nemu muzyka na pewno nie prze­szka­dza – zauwa­żył w duchu Zaj­cew. – I pew­nie dla­tego żyją w takich ser­decz­nych sto­sun­kach”.

Oku­niew miesz­kał na samym końcu kory­ta­rza. W wąskim pokoju z jed­nym oknem. Pomiesz­cze­nie było wydzie­lone z dru­giego, znacz­nie więk­szego. Orna­ment na sufi­cie uci­nała ściana sąsia­dów. Z powodu natłoku róż­nego żela­stwa pokój Oku­niewa wyda­wał się jesz­cze mniej­szy. Zaj­cew z początku w ogóle nie zauwa­żył gospo­da­rza. Dostrze­gł­szy go, roz­po­znał w nim leśnego dziadka.

– Ha? – dopy­ty­wał Oku­niew, patrząc śled­czemu nie w oczy, ale na usta.

„Nie­wąt­pli­wie głu­chawy” – odno­to­wał Zaj­cew. Wczo­raj nie krę­cił się mię­dzy nogami umyśl­nie, po pro­stu nie sły­szał, że się go prze­ga­nia.

Krzy­czeli na zmianę. Dowie­dzieli się od dziadka, że żad­nych zasło­nek z Bara­nową nie wie­szał, ale że pry­mus ow­szem, luto­wał, zda­rzało się. I że w żelazku zamon­to­wał nową rączkę, to też było. Ale zasło­nek to nie, nie wie­szał.

– A jakie zasłony miała Faina Bara­nowa? – zapy­tał Zaj­cew. I dodał: – Wcze­śniej.

– Z plu­szu – odpo­wie­działa Zabot­kina.

– Brą­zowe – powie­dział Oku­niew.

– Brą­zowe – zgo­dziła się Zabot­kina.

I wtedy Oku­niew też potwier­dził:

– Plu­szowe.

– Jasne – pod­su­mo­wał Zaj­cew.

Cho­ciaż nic mu się nie wyja­śniło.

4

Przed czystką zdą­żył jesz­cze tylko przej­rzeć raport z oglę­dzin u Bara­no­wej. Brą­zo­wych zasłon nie było wśród rze­czy zna­le­zio­nych w jej pokoju. Ani plu­szo­wych, ani brą­zo­wych, żad­nych.

Czy zabrał je ten, kto zawie­sił szkar­łatną zasłonę? Czy zro­bił to czło­wiek, który zabił Bara­nową?

Zaj­cew zosta­wił raport i foto­gra­fie na stole, nało­żył w pośpie­chu mary­narkę i pobiegł, aby dać się wyczy­ścić.

Stół w sali posie­dzeń był przy­kryty czer­woną tka­niną. Zaj­cew usiadł i od nie­chce­nia wyszu­ki­wał prze­tar­cia w obru­sie. Zro­biono go ze sta­rej, naj­pew­niej teatral­nej kur­tyny, ale miał w sobie coś rewo­lu­cyj­nego. Bojo­wego nasta­wie­nia jed­nak nie wywo­ły­wał. Długi stół, nakryty aż do ziemi, przy­po­mi­nał raczej nagro­bek.

Człon­ko­wie komi­sji zostali wybrani na zasa­dzie popraw­no­ści kla­so­wej, czyli ina­czej mówiąc, byli zwy­czaj­nymi lenin­gradz­kimi bie­da­kami. Mar­nie jedli, jesz­cze mar­niej żyli i można było to bez trudu wyczy­tać z ich sza­ra­wo­zie­lo­nych zanie­dba­nych twa­rzy. W sła­bym świe­tle elek­trycz­nej lampy, zapa­lo­nej pod sufi­tem nie wia­domo po co w środku dnia, człon­ko­wie komi­sji za nagrob­nym sto­łem mogliby przy­po­mi­nać wam­piry. Gdyby nie widoczny prze­strach całej szóstki.

Zaj­ce­wowi było ich nawet szkoda.

Biedne radziec­kie myszki, po równo boją się mili­cjan­tów, któ­rych przy­szło im czy­ścić, i tych, któ­rzy tę czystkę zor­ga­ni­zo­wali. Ofi­cer z OGPU, radziec­kiej służby bez­pie­czeń­stwa, sie­dział na samym skraju stołu i groź­nie bły­skał ogo­loną czaszką. Nos o mało nie wbi­jał mu się w usta. Na stole przed gepe­usz­ni­kiem – tak wszy­scy o nim myśleli i mówili – leżała błę­kitna ofi­cer­ska czapka z dasz­kiem. Jej czer­wona gwiazda spo­glą­dała na salę, na publicz­ność. Potwór, który widzi wszystko.

Zaj­cew sie­dział obok stołu, na krze­śle wysu­nię­tym nieco do przodu. Na czystkę spę­dzono wszyst­kich, któ­rzy się nawi­nęli. Od śled­czych po dziew­częta z biura maszy­no­pi­sów. W spo­koju zosta­wiono tylko dyżur­nych. Ktoś prze­cież powi­nien odpo­wia­dać na tele­fony.

Od dziew­cząt czuć było cie­ka­wość i per­fumy. Pozo­stali zło­ścili się po cichu. Za drzwiami cze­kała masa roboty. Wiel­kie mia­sto nie wci­snęło hamul­ców z oka­zji czystki. Żyło swoim życiem. A więc: kra­dło, napa­dało, wyrzu­cało nie­mow­lęta (dobrze, jeśli na czyjś kory­tarz, a nie pro­sto do Kanału Obwod­nego), ucie­kało z pie­niędzmi z zakła­do­wej kasy oszczęd­no­ści, śmier­tel­nie potrą­cało prze­chod­niów albo nisz­czyło mie­nie publiczne, upi­jało się, dźgało nożami, roz­bi­jało butelki na czy­ichś łbach, tłu­kło baby, ska­kało z lenin­gradz­kich mostów. A także mor­do­wało.

Cze­kały na nich dowody, świad­ko­wie, pro­to­koły, foto­gra­fie z miej­sca prze­stęp­stwa, prze­słu­cha­nia, odci­ski pal­ców.

Wszy­scy nie mogli się docze­kać, kiedy będzie im wolno sobie stąd pójść.

– Towa­rzy­sze, zaczy­naj­cie! – zarzą­dził ofi­cer z OGPU.

„Popatrz, popatrz, jakie szlify” – pomy­ślał Zaj­cew. Sym­bole naszyte na koł­nie­rzyku świad­czyły o nie byle jakiej ran­dze wizy­ta­tora.

Twarz śled­czego nie wyra­żała niczego.

Jeden z człon­ków komi­sji bez­wied­nie się­gnął ręką po karafkę, długo nale­wał wody do nie­do­czysz­czo­nej szklanki, długo pił, spo­glą­da­jąc z zakło­po­ta­niem na każ­dego po kolei.

Pauza nad­mier­nie się prze­cią­gała.

– Pytaj­cie! Macie do tego prawo – zasu­ge­ro­wał gepe­usz­nik.

Jeden z sie­dzą­cych za sto­łem zaczął oczysz­czać gar­dło. Odchrząk­nął, zakasz­lał. Wszy­scy spoj­rzeli na niego z nadzieją. Ale on nie wydał już z sie­bie żad­nego dźwięku. Wycią­gnął brudną chustkę, wytarł nią twarz. I z powro­tem zapa­trzył się na ogrom­nego więd­ną­cego fikusa, któ­rego spe­cjal­nie na tę oka­zję przy­nie­siono z księ­go­wo­ści i umiesz­czono na skraju stołu. Sam fikus patrzył w dawno nie­myte, szare od kurzu okno.

„Nasze pół­nocne lato to kary­ka­tura połu­dnio­wych zim – pomy­ślał Zaj­cew. – Fikus na pewno jest tym zde­gu­sto­wany”.

Zaj­cew spró­bo­wał zmie­nić pozy­cję, ale krze­sło pod nim od razu zatrzesz­czało i zaskrzy­piało tak, że cisza stała się jesz­cze głęb­sza.

– A wy, Zaj­cew, wstań­cie. Wstań­cie! Okaż­cie sza­cu­nek wobec postę­po­wa­nia.

Wła­ści­ciel ofi­cer­skiej czapki i szli­fów wyko­nał zgrabny ruch białą dło­nią, jakby wska­zy­wał „do góry”. Krze­sło zaskrzy­piało żało­śnie. Zaj­cew wstał z ulgą, poczuł, jakby wbito mu w nogę tysiące igie­łek. Ze swo­jego miej­sca dobrze widział wszyst­kich obec­nych w sali. Malu­jące się na ich twa­rzach zde­ner­wo­wa­nie stop­niowo zmie­niało się w senne otę­pie­nie. Zebra­nia trwały zwy­kle długo, tak samo jak lenin­gradz­kie desz­cze.

– Towa­rzy­szu, wasze imię – zabrzmiał za jego ple­cami czyjś głos.

Zaj­cew się odwró­cił.

– Pro­szę mówić w kie­runku sali – napo­mniał go ten sam cienki pogar­dliwy głos spod fikusa. Gepe­usz­nik przy­wykł do tego, że „czysz­czeni” jąkali się, pocili i krę­cili nie­spo­koj­nie. Nie spodo­bał mu się ten wypro­sto­wany chło­pak, z oczyma jasnymi jak u jakuc­kiej łajki. Spo­glą­dał nimi dum­nie i bez skrę­po­wa­nia. Patrz, nie mam nic do ukry­cia, masz mnie jak na dłoni. A przy tym gepe­usz­ni­kowi wyda­wało się, że chło­pak zerwał mu się z haczyka i znik­nął w głę­bi­nach jak ryba. Czuł to instynk­tow­nie.

„Wytłukę jesz­cze z cie­bie ten honor” – pomy­ślał gepe­usz­nik.

– Zaj­cew Wasi­lij.

– Gło­śniej – zażą­dał gepe­usz­nik. Zdą­żył już zde­ner­wo­wać się na tchórz­liwą komi­sję: parobki. – Ja, na przy­kład, nie wsty­dzę się wypo­wie­dzieć swo­jego imie­nia na głos wobec narodu: Sza­row Niko­łaj Dawy­do­wicz – przed­sta­wił się.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie. Zaj­cew! Wasi­lij! – zahu­czał bary­to­nem, że aż echo poszło od sufitu.

– Od razu lepiej, oby­wa­telu Zaj­cew.

Począ­tek był już za nimi. Czy­ści­ciele wyraź­nie się oży­wili.

– Data uro­dze­nia.

Zaj­cew odpo­wie­dział.

– Mów­cie gło­śniej – zażą­dał powtór­nie towa­rzysz Sza­row. Nie liczył już na swo­ich pod­opiecz­nych z komi­sji: na parob­ków. Znowu trzeba wszystko wziąć w swoje ręce.

– Towa­rzy­szu – huk­nął Zaj­cew – kto mnie tu nie sły­szy? Jeśli trzeba, mogę mu to powtó­rzyć pro­sto do ucha.

W jego replice nie było nic zabaw­nego, ale sala par­sk­nęła śmie­chem. Zaj­cew rozu­miał dla­czego. Ile to razy zacza­jali się razem na prze­stęp­ców, cho­dzili pod ban­dyc­kie noże, cho­wali zabi­tych towa­rzy­szy. Tutaj nikt swo­jego nie wyda. Nikomu. I ten ścier­wo­jad gepe­usz­nik to wie. Zaj­cew brzy­dził się tymi posie­dze­niami orga­ni­zo­wa­nymi na pokaz: posłu­chali i zde­cy­do­wali, czy­ścili i wyczy­ścili. Strata czasu, nic ponadto. Miał przed sobą same młode twa­rze. Nikt nie miał wię­cej niż trzy­dzie­ści lat.

Nie śmiali się z żartu. Poka­zy­wali zęby nie­pro­szo­nemu gościowi. A gość zro­zu­miał.

– Wy, Zaj­cew, odpo­wia­daj­cie na pyta­nia. Jak nie chce­cie pra­co­wać w radziec­kiej mili­cji, to może­cie być klau­nem w cyrku na Fon­tance.

– A jakie było pyta­nie?

Od tego momentu zgro­ma­dzeni zaczęli śle­dzić ten poje­dy­nek z zain­te­re­so­wa­niem i rado­ścią, że to Zaj­cew, a nie oni. Sza­row zako­pał się w papie­rach, wziął do ręki kartkę. „Frag­ment ankiety” – pomy­ślał Zaj­cew. Tę ankietę wypeł­niał kie­dyś wła­sno­ręcz­nie i zakoń­czył zama­szy­stym pod­pi­sem.

– A dla­czego nie sta­wił się dzi­siaj towa­rzysz Sie­ra­fi­mow?

– Prze­bywa w dele­ga­cji.

– Wczo­raj jesz­cze nie prze­by­wał, a dzi­siaj już prze­bywa? Jak to? – przy­cze­pił się Sza­row.

„Sza­row to jego wła­sne? – pomy­ślał Zaj­cew. – Brzmi bar­dziej jak pseu­do­nim par­tyjny”.

– Taka praca – odpo­wie­dział trzeźwo.

A teraz trzeba będzie opo­wie­dzieć ankietę swo­imi sło­wami. I po czy­stce. Nic dziw­nego, że gli­nia­rze sie­dzą i się pie­klą: nic ich prze­cież nie inte­re­suje tak jak bio­gra­fia Zaj­cewa.

– Pocho­dze­nie?

– Pro­le­ta­riac­kie – odpo­wie­dział rze­czowo Zaj­cew.

– Ojciec?

– Ojciec nie­znany. Matka – praczka. Zaj­cewa Anna. Mogę opo­wie­dzieć o matce.

– Nie­znany to zna­czy? – Ogo­lona głowa bły­snęła. Sza­row zanur­ko­wał twa­rzą w teczce.

„Już zmie­nił­byś oku­lary” – pomy­ślał z gnie­wem Zaj­cew. I zauwa­żył, że tam­ten wyjął kartkę nie z żół­tej kar­to­no­wej teczki z aktami oso­bo­wymi Zaj­cewa, ale z innej – solid­nej i skó­rza­nej. Ta solid­ność zupeł­nie się Zaj­cewowi nie spodo­bała.

– A my tu mamy inne infor­ma­cje – zaczął towa­rzysz Sza­row zain­try­go­wa­nym gło­sem. – Zapis w księ­gach para­fial­nych nie budzi wąt­pli­wo­ści. Anna Zaj­cewa zawarła zwią­zek mał­żeń­ski z Pio­trem Sier­gie­je­wi­czem Dani­ło­wem, stanu kupiec­kiego. Peters­burg, rok 1908.

Twarz Zaj­cewa nie drgnęła. Nie prze­biegł po niej nawet cień.

– Mój tatuś moją mamu­się zba­ła­mu­cił i rzu­cił. Nazwę rze­czy po imie­niu, moja matka się mnie doigrała. A kim był mój ojciec, to, pro­szę wyba­czyć, skryły mroki histo­rii.

– Ale tu jest wyraź­nie powie­dziane: Anna Zaj­cewa…

– Prze­pra­szam, ale Ann Zaj­ce­wych było w Peters­burgu jak psów. Co chce­cie zasu­ge­ro­wać, towa­rzy­szu?

Sza­row wes­tchnął, jakby wyra­żał skru­chę. Za to jego głos nie wyra­żał niczego – był meta­liczny, mora­li­za­tor­ski.

Zaj­ce­wowi nie w porę przy­po­mniała się paję­czyna z poran­nego snu. A w ślad za nią przy­szło do niego wspo­mnie­nie powie­dzonka z dzie­ciń­stwa: tfu, tfu, tfu, prze­szła noc, minął sen.

– Nic nie suge­ruję, towa­rzy­szu Zaj­cew. Mówię otwar­cie. Wpro­wa­dzi­li­ście w błąd radziecką mili­cję i radziecki naród.

Koniec frazy uto­nął w gło­śnym, piskli­wym chi­cho­cie.

Wszy­scy odwró­cili głowy w kie­runku para­petu. Recho­tało stare, przy­sa­dzi­ste bab­sko, spod spód­nicy wysta­wały masywne nogi w kalo­szach.

– Oj, już nie mogę – zachry­piała.

Zaj­cew miał nadzieję, że na jego twa­rzy nie dało się niczego dopa­trzeć.

– Oby­wa­telko, co wy… Oby­wa­telko! – Gepe­usz­nik wpadł w popłoch. – Czy to funk­cjo­na­riuszka? Funk­cjo­na­riuszko, albo zacho­wuj­cie się przy­zwo­icie, albo opuść­cie salę!

Podobny sku­tek mia­łoby pew­nie kle­pa­nie noso­rożca po żela­znym zadzie.

Pasza wie­działa, jak trak­to­wać płeć męską. Jej pię­ści bali się pijacy z zaułka Fonar­nego. Otarła zaru­mie­nioną twarz skra­jem płasz­cza.

– No świad­kiem jestem. Czego? Zna­łam tę waszą Niutkę.

– Nie moją, tylko wspo­mnianą tu oby­wa­telkę Annę Zaj­cewą. Zna­li­ście ją?

Mali­nowe plamy na jego twa­rzy zakwi­tły. Krótka szyja w mig się zaczer­wie­niła. „Takich jak on zazwy­czaj dopada udar i do widze­nia” – zauwa­żył mimo­cho­dem Zaj­cew.

– Oby­wa­telko, odpo­wia­daj­cie na pyta­nia! Nie jeste­ście na rynku. Wasze imię, sta­no­wi­sko.

Gepe­usz­nik uniósł nad kartką pióro marki Rondo. Był gotów zapi­sy­wać.

– Ja nie mam nic do ukry­cia. Pra­skowja Łukina. Moje sta­no­wi­sko: dozor­czyni.

Towa­rzysz Sza­row nie zdą­żył zapi­sać ani słowa w for­mu­la­rzu. Pasza znowu się oży­wiła.

– No tak. Z Niutki Zaj­ce­wej była praw­dziwa damulka. Wybacz­cie mi, towa­rzy­szu mili­cjan­cie. Z was jest czło­wiek radziecki, może­cie nie rozu­mieć. No bo jak było za daw­nych cza­sów…? No ile zaro­bisz na takim pra­niu? Kim był tatuś tego tu – to Bozinka jeden wie. No bo z Niutki to była wesoła dziew­czyna.

Sza­row na moment zigno­ro­wał fakt, że Paszy w ogóle nie powinno być w tej sali.

– Zaj­cewa trud­niła się pro­sty­tu­cją? – zapy­tał z nadzieją.

– Nie. – Pasza mach­nęła czer­woną pomarsz­czoną łapą jak sier­pem. – Ty co, jesteś głu­chy? Praczką była, mówię prze­cież. Prała. Czarne, białe, każde. Tym zara­biała. A chło­paki to już sprawy ser­cowe. Sła­bość do nich miała nie­boszczka.

Gepe­usz­nik rzu­cił pió­rem o stół, pry­snął atra­ment. Kro­ple spa­dły na błę­kitny wierzch ofi­cer­skiej czapki. To roz­wście­czyło Sza­rowa jesz­cze bar­dziej.

– Dosyć! – ryk­nął.

„Wylew. Albo zawał” – pomy­ślał Zaj­cew.

– Oby­wa­telko, wy… Oby­wa­telko, wy… wyra­żaj­cie się kul­tu­ral­nie!

Sala zaczęła zupeł­nie otwar­cie chi­cho­tać. Nawet człon­ków komi­sji opu­ścił strach: na ich twa­rzach zakwi­tły bez­wstydne poro­zu­mie­waw­cze uśmieszki.

– Kul­tu­ral­nie zna­czy jak? – gło­śno dopy­ty­wała Pasza.

Znowu wybuch śmie­chu.

Zaj­cew uważ­nie obser­wo­wał Paszę. Ta na niego nie patrzyła.

– W tej chwili prze­stań zgry­wać głu­pią! – ryk­nął gepe­usz­nik.

– Opo­wiem kul­tu­ral­nie – mruk­nęła Pasza pojed­naw­czo, zer­ka­jąc na Zaj­cewa. – Już pro­szę się nie gnie­wać, towa­rzy­szu mili­cjan­cie. – Nabrała powie­trza w sze­roką pierś, aż napiął się guzik w naj­szer­szym miej­scu ubra­nia, i powie­działa ze sma­kiem: – Niutka Zaj­cewa to była…

Dobrze znane krót­kie prze­kleń­stwo brzęk­nęło w powie­trzu. Pokój zatrząsł się od wszech­obec­nego śmie­chu. Towa­rzysz Sza­row aż pod­sko­czył z wście­kło­ści, o mało nie wywra­ca­jąc chwie­ją­cego się fikusa. Ktoś z komi­sji zła­pał za dzwo­ne­czek i zaczął nim wście­kle pobrzę­ki­wać, przy­wo­łu­jąc wszyst­kich do porządku. Dźwięk dzwonka też brzmiał jak śmiech.

– Dosyć! Won stąd! – krzy­czał bez­sku­tecz­nie gepe­usz­nik.

Przez przej­ście, niczym Moj­żesz przez roz­dzie­lone wia­trem Morze Czer­wone, prze­bi­jał się Samoj­łow. Solidny tułów trzy­mała w ryzach mary­narka. Gdyby nie to, roz­lałby się jesz­cze sze­rzej. Samoj­łow, nie­ocze­ki­wa­nie jak na swoją powierz­chow­ność, poru­szał się jak kot. Jego krót­kie baczki tylko potę­go­wały to podo­bień­stwo.

– Posta­wię cię za to przed sądem! – Gepe­usz­nik nie mógł zła­pać tchu.

Samoj­łow w mgnie­niu oka ogar­nął wzbu­rzone morze i pora­dził sobie z nim lepiej niż Moj­żesz. Wło­żył dwa palce w usta. Gło­śny świst przy­po­mi­nał ude­rze­nie batem. Morze się uspo­ko­iło. Wszy­scy umil­kli.

Samoj­łow nawet nie spoj­rzał na komi­sję.

– Dość już tego chla­pa­nia ozo­rem. Zaj­cew. Druga bry­gada, do wyjazdu. Na Mochową. Trup.

Zaj­cew wstrzy­mał się na moment. Oczami odna­lazł w tłu­mie Kop­tiel­cewa i zapy­tał. Ten pokrę­cił głową.

– Jedź­cie – roz­legł się bez­barwny głos naczel­nika wydziału śled­czego.

Wów­czas ruszyły się krze­sła. Zaj­cew zesko­czył z podium. Zebrali się wszy­scy, nie tylko druga bry­gada. Z widoczną ulgą udali się z powro­tem do swo­ich prze­rwa­nych obo­wiąz­ków.

– Ale my tu mamy waż­niej­sze sprawy – pró­bo­wał dopo­mi­nać się gepe­usz­nik.

Samoj­łow spoj­rzał na naczel­nika wydziału Kop­tiel­cewa. Ale ten zna­lazł pod paznok­ciami coś o wiele bar­dziej inte­re­su­ją­cego.

– Co wy, towa­rzy­szu? – obu­rzył się Samoj­łow z wyraźną prze­sadą. – Odna­le­ziono ciało radziec­kiego oby­wa­tela. Co może być waż­niej­sze?

– Oto towa­rzysz Sza­row, Niko­łaj Dawy­do­wicz – dodał szybko Zaj­cew.

Kop­tiel­cew mil­czał. Jego przy­po­mi­na­jące wisienki oczy nawet nie mru­gnęły. Ale Zaj­cew rozu­miał: wszelka wie­dza, jaką tylko można zdo­być o oby­wa­telu Sza­ro­wie, zosta­nie w naj­bliż­szym cza­sie zdo­byta.

– Więc tak, za sta­wia­nie prze­szkód w wyko­na­niu zada­nia służ­bo­wego… – Gepe­usz­nik zaczął się roz­pę­dzać.

Ale Samoj­łow już zerwał się do galopu:

– Jakich prze­szkód? Zada­nie mamy wszy­scy jedno i to samo: chro­nić spo­kój i pracę radziec­kich oby­wa­teli. I powie­rzyło nam je pań­stwo – wyde­kla­mo­wał dono­śnie, poma­ga­jąc sobie dło­nią w wydzie­le­niu każ­dego kolej­nego słowa. Od pustych ścian odbiło się echo. – Tam leży mar­twy radziecki oby­wa­tel i zgod­nie z radziec­kim pra­wem trzeba zna­leźć i uka­rać win­nego.

Sza­row rów­nież obró­cił się w kie­runku Kop­tiel­cewa w poszu­ki­wa­niu wspar­cia – i też nie mógł zła­pać jego spoj­rze­nia. Kop­tiel­cew pod­niósł jedy­nie rękę, jakby chciał cicho dać znak: wystar­czy.

„Cie­kawe” – pomy­ślał o ich pan­to­mi­mie Zaj­cew.

Nie wia­domo, czy mil­czący gest Kop­tiel­cewa, czy słowo „radziecki” podzia­łało na gepe­usz­nika jak kołek na wam­pira. Samoj­łow wbił go kil­ku­krot­nie. I dopiero potem odwró­cił się do Sza­rowa ple­cami. Ten został sam za pustym sto­łem. Pode­rwał się, pocią­gnął za sobą obrus. Ofi­cer­ska czapka poto­czyła się po pod­ło­dze i jak na złość odto­czyła daleko, żeby wresz­cie upaść jak pla­cek. Nikt nie kwa­pił się jej pod­no­sić.

– Jesz­cze z tobą nie skoń­czy­łem. Obie­cuję ci to – wyce­dził Sza­row, z tru­dem wyplą­tu­jąc nogi z dłu­giego obrusa.

5

Samo­chód trząsł się już i war­ko­tał. Samoj­łow wbiegł na jezd­nię na swo­ich krót­kich nóż­kach i pod­cią­ga­jąc się na rękach, zapa­ko­wał się do środka. Zaklął, kiedy pra­wie nadep­nął na psi ogon leżący w przej­ściu. Morda Tuza Tre­fla leżała na kola­nach jego prze­wod­nika. Samoj­łow uwa­lił się obok Kracz­kina.

– Nie­roby – powie­dział po chwili. – Mar­kują czyn­no­ści służ­bowe, sukin­syny.

Wszy­scy w wydziale śled­czym nie­na­wi­dzili OGPU.

– Tylko prze­szka­dzają ludziom pra­co­wać – roz­krę­cił się Samoj­łow. – Gdzie wy tu, dupki, macie wro­gów kla­so­wych? Tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty za oknem. Barany! – I dorzu­cił ze zło­ścią: – Posie­dzie­liby tro­chę z naszymi, od razu by im się ode­chciało urzą­dzać te czystki-prze­czystki. Alo­sza, a ty co, śpisz? – krzyk­nął nie­ocze­ki­wa­nie na kie­rowcę. – Jedziemy!

Samo­chód drgnął i ruszył z miej­sca. Wyto­czyli się z Gro­cho­wej.

– Słu­chaj, Wasiu – roz­legł się z tyłu głos Mar­ty­nowa – a wła­ści­wie dla­czego ten tchórz się do cie­bie przy­cze­pił? Jaki znowu ojciec kupiec?

Zaj­cew obró­cił się nie­znacz­nie:

– Nie rozu­miesz? Ty i ja mamy roboty po uszy, a te paso­żyty jakoś nie­spe­cjal­nie, więc sobie wymy­ślają zaję­cia.

Na to wtrą­cił się Samoj­łow:

– A potem ta gnida pod­su­nie swoim prze­ło­żo­nym pisemko: pro­szę, jak pra­co­wa­łem, aż spły­ną­łem pra­cow­ni­czym potem. Uprzej­mie pro­szę o przy­dział dodat­ko­wego pokoju albo pod­wyżkę.

– Kto to wie – powie­dział Kracz­kin.

– A ty, Kracz­kin, co? Jacy wro­go­wie kla­sowi? Jacy? Trzy­na­ście lat po rewo­lu­cji?

Kracz­kin odwró­cił się i zaczął nad wyraz uważ­nie patrzeć w okno. Było jasne, że nie chce na ten temat roz­ma­wiać. On był tym, który zaczął służbę jesz­cze za cara. Dawny ofi­cer śled­czy peters­bur­skiej poli­cji był wła­ści­wie ide­al­nym celem czystki.

– A gdzie tak wła­ści­wie jest teraz Sie­ra­fi­mow? – przy­po­mniał sobie nagle Samoj­łow.

– Wiesz co, bądź tak dobry i zamień się ze mną miej­scami – popro­sił Zaj­cew. I odtań­czyw­szy z Samoj­ło­wem krótki taniec w cia­snym wnę­trzu samo­chodu, przy­siadł się do Kracz­kina.

W isto­cie, Kracz­kin bał się nie bez powodu. Przy­zwy­czaił się już do bycia czarną owcą. Albo choćby bia­łym kru­kiem.

Został gwiazdą peters­bur­skiej służby śled­czej na długo przed rewo­lu­cją. Skan­da­liczną gwiazdą. Zda­rzyło mu się aresz­to­wać i wice­mi­ni­stra, i ofi­cera cesar­skiej gwar­dii, i dzie­dziczkę trze­ciego co do wiel­ko­ści majątku w impe­rium. Zda­rzyło mu się też oczysz­czać nikomu nie­zna­nych i bar­dzo bied­nych ludzi z bez­pod­staw­nie rzu­ca­nych na nich podej­rzeń. Prasa kon­ser­wa­tywna go nie­na­wi­dziła, na szczy­tach wła­dzy wrzało, Kracz­kina dwa razy prze­no­szono w stan spo­czynku. Przy tym raz bez prawa do zaję­cia jakie­go­kol­wiek sta­no­wi­ska w służ­bie pań­stwo­wej. Jak się oka­zało, sława nowego Robin Hooda, obrońcy uci­śnio­nych, miała gorzki smak. Nato­miast po rewo­lu­cji, która prze­cięła miliony żyć na dwoje, ta sława mu się przy­słu­żyła. W odróż­nie­niu od więk­szo­ści w swoim nowym życiu pozo­stał tym, kim był i w sta­rym – śled­czym. W 1922 roku otrzy­mał w nagrodę pisto­let hono­rowy z wygra­we­ro­wa­nym imie­niem. Kiedy tylko par­tyjna wier­chuszka potrze­bo­wała przy­kładu daw­nego spe­cja­li­sty, który pra­cuje dla budowy nowego ustroju i dzieli się swoim doświad­cze­niem z nowymi radziec­kimi kadrami, wska­zy­wała na Kracz­kina.

I to wła­śnie z nim Zaj­cew chciał teraz omó­wić sprawę zabój­stwa Fainy Bara­no­wej.

Zaj­cew zwięźle opo­wie­dział o dziw­nych zna­le­zi­skach w pokoju ofiary: o przy­go­dach z zasłoną i sukienką.

– I co? – zapy­tał Kracz­kin, odry­wa­jąc wzrok od okna.

– Nic. To dziwne. Jeśli to zabójca, to zadbał o este­tykę. Nie spie­szył się, bydlak. Inny by uciekł w te pędy.

– Moż­liwe, że nie pierw­szy raz zabił – pod­su­mo­wał Kracz­kin.

– Nie o to cho­dzi. Po co się tak męczyć, wła­śnie tego nie rozu­miem.

– Po pierw­sze, tę zasłonkę to mogła powie­sić i sama Bara­nowa.

– Sąsie­dzi mówią, że…

– Kobiety w wieku bal­za­kow­skim czę­sto popeł­niają różne głup­stwa z powodu namięt­no­ści – prze­rwał mu Kracz­kin. – Bo sukienkę musiała wło­żyć sama, to po dru­gie. Zadbała też o wyszu­kaną fry­zurę, to po trze­cie. A co, gdyby zabójcą oka­zał się jej kocha­nek?

Zaj­cew się zamy­ślił. Tak, to pasuje.

Ale jakby nie do końca.

– Ale ta róża w ręce – powie­dział. – I ta głu­pia mio­tełka. I ta poza w fotelu. Prze­cież sama tak nie usia­dła. Czy to zna­czy, że zabójca ją usa­dził? Dla­czego? Absurd.

– Nie­ko­niecz­nie – zapro­te­sto­wał łagod­nie Kracz­kin. – Naj­pierw afekt, póź­niej skru­cha. Pamię­tam, jak cho­rąży J. okrył sza­lem kochankę, którą wła­sno­ręcz­nie zabił chwilę wcze­śniej, popra­wił jej sukienkę.

– Ta Bara­nowa nie daje ci spo­koju, co, Wasiu? – włą­czył się z przed­niego sie­dze­nia Samoj­łow.

Prze­wod­nik psa mili­cyj­nego drze­mał z przy­mknię­tymi oczyma.

– Albo matka, która naj­pierw udu­siła swoje poza­mał­żeń­skie dziecko, a potem sta­ran­nie je ubrała. Nawet cze­pek nało­żyła. I zmie­niła pie­luszkę – kon­ty­nu­ował Kracz­kin. – To jedno i to samo. Udręka i prze­ra­że­nie po doko­na­niu zbrodni mogą przy­bie­rać naj­dziw­niej­sze formy.

Zaj­cew pokrę­cił głową.

– Może za caratu – wtrą­cił Mar­ty­now.

– Wszystko kie­dyś już było. Wszystko zawsze przy­po­mina coś innego – zauwa­żył Kracz­kin. – Ludzie są zawsze tacy sami. I za caratu, i za wła­dzy radziec­kiej.

– Prze­stęp­stwo to prze­ży­tek minio­nych cza­sów – oznaj­mił Samoj­łow. – No a co? Ty, Kracz­kin, nie cho­dzisz na samo­kształ­ce­niowe zebra­nia komi­tetu, a tam by ci wszystko wyja­śnili.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki