Tomás Nevinson - Javier Marias - ebook + książka

Tomás Nevinson ebook

Javier Marias

4,1

Opis

Wciągająca szpiegowska intryga, tajemnice i dylematy moralne. Dwóch mężczyzn, jeden fikcyjny, drugi prawdziwy, mieli szansę zabić Hitlera, zanim ten rozpętał II wojnę światową. Ów punkt wyjścia służy Javierowi Maríasowi jako pretekst do eksploracji rewersu przykazania „Nie zabijaj”. Skoro ci mężczyźni zapewne powinni byli zastrzelić Führera, być może należałoby postąpić tak jeszcze z kimś innym? Jak mówi narrator Tomása Nevinsona, „zabijanie wcale nie jest tak radykalne, ani tak trudne, ani niesprawiedliwe, jeśli się wie, kogo zabić”. Tomás Nevinson, mąż Berty Isli, ulega pokusie i po dłuższej przerwie wraca do tajnych służb, otrzymuje propozycję wyjazdu do pewnego miasta na północnym wschodzie kraju, gdzie będzie musiał zidentyfikować pewną kobietę, pół Hiszpankę, pół Irlandkę, która dziesięć lat temu brała udział w organizacji zamachów ETA i IRA. Jest rok 1997. Za zleceniem stoi dwuznaczna postać byłego szefa, Bertrama Tupry, który już wcześniej, uciekając się do podstępu, zmienił życie Nevinsona. Tomás Nevinson to prawdopodobnie najlepsza powieść Javiera Maríasa. „El País”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 835

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
5
7
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomás Nevinson

© 2021 Javier Marías

Published by agreement with Casanovas & Lynch Literary Agency,

Spain and Book/lab Literary Agency, Poland.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Tomasz Pindel

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

Esta obra ha sido publicada con una subvención del Ministerio de Cultura y Deporte de España. + LOGO (nowe)

Książka została wydana dzięki dotacji Hiszpańskiego Ministerstwa Kultury i Sportu.

ISBN: 978-83-8230-352-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Dla Carme López Mercader, która z daleka bądź z bliska, w czasie lockdownu i poza nim, gdy byliśmy w dobrych nastrojach bądź niezbyt – acz ona zawsze weselsza ode mnie – z uśmiechem towarzyszyła mi przy tej książce od jej początku aż po koniec.

I

Wychowano mnie po staroświecku i nigdy bym się nie spodziewał, że któregoś dnia otrzymam rozkaz, by zabić kobietę. Kobiet się nie dotyka, nie bije, nie krzywdzi się ich fizycznie, a słownie możliwie jak najmniej – temu ostatniemu z zasady nie podlegają. Więcej nawet, należy o nie dbać i szanować je, puszczać przodem, chronić i pomagać im, jeśli mają dziecko w brzuchu albo na rękach, albo w wózku, ustępuje się im miejsca w autobusie i w metrze, a nawet powinno się je osłaniać przed ruchem samochodowym, kiedy idziemy chodnikiem, zaś w dawniejszych czasach przed tym, co mogłoby spaść z balkonów, a jeśli okręt nabiera wody i będzie szedł na dno, szalupy zarezerwowane są dla nich i dla ich małego potomstwa (bo bardziej należy do nich niż do mężczyzn), w każdym razie przysługuje im pierwszeństwo. Podczas masowych egzekucji czasami bywają ułaskawiane i odsyła się je na bok; pozbawia się je mężów, ojców, braci i nawet dorastających, a tym bardziej dorosłych synów, im jednak, oszalałym z bólu, pozwala się żyć niczym cierpiętniczym duszom, które w końcu starzeją się z upływem lat przykute do wspomnienia o utraconym świecie. Siłą rzeczy stają się depozytariuszkami pamięci, zostają tylko one, kiedy się wydaje, że nie ma już nikogo, i jako jedyne mogą opowiedzieć o tym, co było.

Cóż, wszystko to wpajano mi w dzieciństwie i tak wyglądało to kiedyś, acz nie zawsze i nie do końca. Tak było dawniej i tylko w teorii, praktyka prezentowała się inaczej. W końcu w 1793 roku ścięto na gilotynie królową Francji, a wcześniej spalono niezliczone rzesze kobiet oskarżonych o czary, tak samo jak wojowniczą Joannę d’Arc, by posłużyć się tylko kilkoma powszechnie znanymi przykładami.

Oczywiście, zawsze zabijano kobiety, ale działo się to wbrew pewnemu odruchowi i często budziło opory. Nie ma pewności, czy Annie Boleyn przyznano przywilej śmierci od miecza zamiast od prostackiego prymitywnego topora czy też na stosie dlatego, że była kobietą, czy dlatego, że była królową, ze względu na jej młodość bądź urodę, wedle gustów epoki i relacji była bowiem urodziwa, acz relacjom ufać nigdy nie można, nawet relacjom bezpośrednich świadków, którzy patrzą i słuchają nieuważnie, mylą się albo kłamią. Na rycinach przedstawiających jej egzekucję ukazana jest w pozycji klęczącej, jakby się modliła, z wyprostowanym tułowiem i uniesioną głową; gdyby zastosowano topór, trzeba by oprzeć jej brodę bądź policzek na pieńku, musiałaby przyjąć bardziej dokuczliwą i niewygodną pozycję, wyciągnąć się jak długa, jak to się mówi, i tym samym wypiąć pośladki w stronę tych, co patrzyliby akurat z tamtej strony. Ciekawe, że w jej ostatniej chwili na tym świecie przejmowano się wygodą i godnością, a nawet przyzwoitością i pozorami, jaka to właściwie różnica dla kogoś, kto praktycznie już jest trupem, za moment zniknie z powierzchni ziemi i trafi pod nią, i to w dwóch kawałkach. Na wizerunkach widać także „miecz” z Calais, tak właśnie w tekstach nazywano wykonawcę egzekucji, by odróżnić go od pospolitego kata – sprowadzono go celowo ze względu na jego wielką zręczność i być może na prośbę samej królowej – zawsze za jej plecami, dla niej niewidocznego, jakby się umówiono albo zdecydowano, że oszczędzi się kobiecie widoku opadającej klingi, łuku opisywanego przez ciężki miecz, sunący jednak szybko i bezlitośnie, niczym odgłos gwizdnięcia lub mocny powiew wiatru (na dwóch rycinach skazana ma zawiązane oczy, ale na większości nie); żeby nie była świadoma dokładnej chwili, w której jej głowa zostanie odcięta jednym zadanym oburącz ciosem i padnie na szafot twarzą ku niebu albo ku ziemi, na bok, na czubek, albo na podstawę, kto wie, ona w każdym razie na pewno się tego nie dowie; żeby uderzenie wzięło ją z zaskoczenia, o ile można o nim mówić, skoro człowiek wie, dlaczego się tam znalazł, dlaczego klęczy bez przykrycia głowy o ósmej rano w ten chłodny majowy angielski poranek. Klęczy przecież właśnie po to, żeby ułatwić katu pracę i nie narażać jego renomy na szwank: wykazał taką uprzejmość, że przepłynął Kanał i stawił się na dworze, może też wcale nie był zbyt wysoki. Możliwe, że Anna Boleyn uparła się, że miecz wystarczy, bo jej szyja jest bardzo delikatna. Pewnie nieraz obejmowała ją dłońmi, by tego dowieść.

Tak czy inaczej, potraktowano ją z większym uważaniem niż Marię Antoninę te dwa i pół stulecia później, bo podobno wtedy w październiku obchodzono się z francuską królową jeszcze gorzej niż z jej małżonkiem Ludwikiem XVI w styczniu, wyprzedził ją na gilotynie o dziewięć miesięcy. To, że była kobietą, dla rewolucjonistów się nie liczyło, być może branie pod uwagę płci wydało im się samo w sobie kontrrewolucyjne. Porucznik nazwiskiem De Busne, który podczas wcześniejszego uwięzienia odnosił się do niej z pewnym szacunkiem, został szybko aresztowany i zastąpiony przez innego, bardziej bezceremonialnego strażnika. Kiedy król dotarł pod szafot, związano mu tylko ręce za plecami; resztę trasy pokonał w zasłoniętym zamkniętym powozie, należącym, o ile się nie mylę, do mera Paryża; mógł też wybrać księdza, który mu towarzyszył (niezaprzysiężonego, to znaczy takiego, co nie ślubował wierności Konstytucji i nowemu porządkowi, który ciągle się zmieniał i skazywał na śmierć). Natomiast austriackiej wdowie po monarsze skrępowano ręce jeszcze przed przejazdem odsłoniętym powozem, przez co była bardziej narażona na emanującą z tłumu nienawiść i wyzwiska plebsu; do tego zaoferowano jej jedynie asystę zaprzysiężonego duchownego, za którą grzecznie podziękowała. Twierdzą kroniki, że uprzejmością, której brakowało jej w czasach panowania, wykazała się właśnie w ciągu swych ostatnich chwil: weszła po stopniach z taką żwawością, że się potknęła i nastąpiła na nogę katu, lecz natychmiast za to przeprosiła, jakby zawsze cechowały ją takie maniery („Excusez-moi, Monsieur”, powiedziała).

Śmierć na gilotynie poprzedza zawsze zestaw upokarzających czynności: skazańcowi nie tylko krępuje się ręce z tyłu, ale też kiedy znajdzie się już na szafocie, wiąże się go z ramionami wzdłuż tułowia, jakby w zapowiedzi trumiennej pozycji; kiedy jest już sztywny i bezradny, praktycznie bez możliwości samodzielnego ruchu, dwóch pomocników unosi go jak jakiś pakunek (albo jak w późniejszych czasach karły wystrzeliwane w cyrkach z armat) i kładzie bądź wsuwa na brzuch, zupełnie płasko, tak żeby szyja znalazła się dokładnie w specjalnym wycięciu. Pod tym akurat względem Maria Antonina upodobniła się do małżonka: oboje w swoich ostatnich chwilach zostali niemal pozbawieni człowieczeństwa, manipulowano nimi jak paczkami, jak zwojami wełny albo torpedami w archaicznej łodzi podwodnej, byli jak jakieś toboły z wystającymi głowami, które za chwilę miały się potoczyć w nieprzewidywalny sposób, w nieokreślonym kierunku i bez celu, aż ktoś złapie odcięty czerep za włosy i pokaże zebranemu tłumowi. Ani jej, ani jego nie spotkało jednak to, co Świętego Dionizego, który zdaniem pewnego pełnego podziwu francuskiego kardynała, po męce zakończonej dekapitacją w czasach cesarza Waleriana, przeszedł z własną głową pod pachą z Montmartre’u aż do miejsca swego pochówku (znacznie ułatwiając tym samym pracę grabarzom), gdzie później wzniesiono opactwo czy też kościół pod jego wezwaniem: dystans wynosił dziewięć kilometrów. Cud ów odbierał kardynałowi mowę, jak twierdził, choć w rzeczywistości duchowny perorował o tym z wielkim ożywieniem, dopóki pewna bystra słuchająca go dama nie przerwała mu i jednym zdaniem nie sprowadziła owego wyczynu na ziemię: „Och, eminencjo – rzekła – w takich sytuacjach trudny jest tak naprawdę tylko pierwszy krok”.

Trudny jest tak naprawdę tylko pierwszy krok. Niewykluczone, że można tak powiedzieć o wszystkim, a w każdym razie o większości wyzwań i o tym, co robimy niechętnie, z obrzydzeniem albo z oporami, bardzo niewiele spraw przychodzi nam bez żadnych oporów, niemal zawsze pojawia się coś, co skłania nas, by nie działać i nie stawiać tego kroku, nie wychodzić z domu i nie ruszać się, nie zwracać się do nikogo i starać, by do nas nikt się nie odezwał, nie patrzył, nie mówił. Czasami myślę, że całe nasze życie – nawet w przypadku osób ambitnych i niespokojnych, niecierpliwych i łapczywych, pragnących uczestniczyć w świecie, a nawet nim władać – to wyłącznie długie i wciąż odsuwane w czasie pragnienie, by znów stać się niezauważalnym, tak jak wtedy, kiedy jeszcze się nie urodziliśmy; by stać się niewidzialnym, nie emitować żadnego ciepła ani dźwięku; by milczeć i trwać w bezruchu, cofnąć się do punktu wyjścia we wszystkim, co przeszliśmy i co zrobiliśmy, choć to przecież niemożliwe, najlepiej zapomnieć, o ile się uda, i nikt nie będzie o tym opowiadał; by zatrzeć wszystkie ślady poświadczające nasze istnienie, minione i niestety wciąż trwające, i mające jeszcze jakiś czas trwać w przyszłości. Nie jesteśmy jednak w stanie choćby zbliżyć się do tego celu, do którego nawet nie chcemy się przyznać, albo też potrafią go osiągnąć tylko bardzo dzielne i silne, wręcz nieludzkie osoby: ci, którzy popełniają samobójstwo, którzy się wycofują i przyczajają, którzy znikają bez pożegnania, którzy naprawdę się ukrywają, to znaczy tacy, co naprawdę nie chcą, by ich odnaleziono; żyjący w oddaleniu pustelnicy i anachoreci, odmieńcy, którzy zarzucają swoją niegdysiejszą tożsamość („Nie jestem już dawnym sobą”) i zyskują nową, zapadając się w nią bez zawahań („Idioto, nie myśl, że mnie znasz”). Dezerterzy, wygnańcy, uzurpatorzy, pozbawieni pamięci, ci, co naprawdę nie pamiętają, kim byli, wmawiają sobie więc, że w dzieciństwie, w młodości, a nawet w chwili urodzenia byli kimś innym. Ci, co nie wracają.

Najtrudniej jest zabić, to truizm, pod którym podpisują się przede wszystkim ci, co nigdy tego nie zrobili. Mówią tak, bo nie potrafią wyobrazić sobie siebie z pistoletem albo nożem, z liną do duszenia albo maczetą, większość zbrodni wymaga czasu i fizycznego wysiłku, jeśli dokonuje się ich bezpośrednio, a także oznacza ryzyko (ktoś może nam wyrwać broń podczas szamotaniny i to my skończymy jako denat). Ludzie jednak już dawno oswoili się ze znanym z filmów widokiem karabinów z celownikami optycznymi, w których wystarczy pociągnąć za spust, trafić i robota wykonana, czyste i higieniczne zadanie niemal pozbawione ryzyka, można też dziś zobaczyć kogoś, kto steruje dronem, przebywając tysiące kilometrów od celu, i kończy życie wrogiego nam człowieka albo wielu ludzi, zupełnie jakby to była fikcja, jakby się działo w wyobraźni, w grze wideo (efekty widać na ekranie) czy też – dla osób bardziej staromodnych – jak gdyby chodziło o uderzenie ciężką metalową kulką na fliperach. W tym przypadku rzeczywiście ryzyka nie ma, tak samo jak krwi, która mogłaby nam zachlapać twarz.

Można uznać, że to też jest trudne ze względu na nieodwracalność czynu, jego definitywny charakter: zabicie oznacza, że zabitego już nie będzie, że już nic z siebie nie wyda, nie będzie dyskutował ani wyrażał myśli, nie zmieni zdania, nie poprawi się, nie odpokutuje win ani nie zostanie przekonany; na zawsze przestanie działać i mówić, nikt nie będzie mógł na niego liczyć; nawet nie spojrzy, ani nie złapie oddechu, stanie się niegroźny, ba! – będzie zupełnie do niczego: jak popsuty sprzęt gospodarstwa domowego, który zmieni się w grat, w zawadzający śmieć, w coś, co trzeba po prostu wyrzucić. Większość osób postrzega to jako akt zbyt drastyczny, przesadny, woli wierzyć, że każdy może zostać uratowany, w głębi duszy ufa, że wszyscy potrafimy się zmienić i że wszystkim można wybaczyć, że ludzka zaraza ustąpi sama i nie trzeba jej wypleniać. Poza tym inni ludzie budzą abstrakcyjne współczucie, jak mógłbym komuś odebrać życie? Współczucie jednak słabnie wobec konkretu, o ile nie znika, czasami gwałtownie. O ile nie wyrwiemy go z korzeniami.

Przypomina mi się stary film Fritza Langa z 1941 roku, nakręcony w samym środku II wojny światowej, kiedy jeszcze nawet nie włączyły się w nią Stany Zjednoczone i wydawało się, że Wielka Brytania nie ma szans samotnie stawić czoła Niemcom, reszta Europy znajdowała się już pod ich panowaniem, uległszy sile bądź z własnej woli. Film zaczyna się tak: mężczyzna w myśliwskim stroju, w kapeluszu, w bryczesach i w butach z cholewami, grany przez Waltera Pidgeona, podchodzi z karabinem na krawędź nasypu czy urwiska gdzieś w malowniczym bawarskim pejzażu. Jest 29 lipca 1939 roku, ledwie trzydzieści dni przed początkiem wojny, a miejsce, jak się okazuje, to konkretnie Berchtesgaden, gdzie Hitler miał willę, w której często przebywał, nawet w ferworze walk, podczas jego bytności było to najlepiej strzeżone miejsce w całej Rzeszy. Myśliwy dostrzega coś po drugiej stronie przepaści czy nasypu – być może to coś w rodzaju fosy, takiej, jakie okalały niegdyś zamki – kładzie się w zaroślach na brzuchu i obserwuje teren przez lornetkę. Jego twarz zdradza zaskoczenie i poruszenie tym, co widzi, wyciąga więc z kieszeni lunetę, montuje ją na karabinie i ustawia na odległość pięciuset pięćdziesięciu jardów, trochę więcej niż pięciuset metrów. Tym, na kogo patrzy, jest Führer we własnej osobie przechadzający się i gawędzący ze swoim podwładnym, wysokim oficerem Gestapo, pamiętam jego dziwne, na wpół angielskie nazwisko Quive-Smith, grał go George Sanders, z monoklem, w białej marynarce i ciemnych spodniach, w mundurze bardzo podobnym do tych, jakie jeszcze w latach siedemdziesiątych nosili we frankistowskich sądach związani z Falangą prokuratorzy, nazistowski styl przemawiał do nich aż do końca.

Na początku Quive-Smith zasłania Hitlera i myśliwy nie ma jak wycelować, nerwowo ociera więc sobie pot z czoła. Potem jednak oficer się oddala i główny cel zostaje sam. Teraz już jest w zasięgu strzału, na celowniku. Myśliwy kładzie palec na spuście i po krótkim wahaniu strzela. Słychać tylko trzask bez detonacji, broń nie jest naładowana. Walter Pidgeon się śmieje i salutuje do kapelusza na pożegnanie. Widz wie, że w pobliżu kręci się uzbrojony żołnierz patrolujący teren, który jeszcze nie dostrzegł przyczajonego łowcy.

Nie wiem, jak to pokazywała powieść, na podstawie której nakręcono film, ale tutaj się okazuje, że Pidgeon, po pozorowanym wystrzale, zdaje sobie nagle sprawę, że  m o ż e  zabić Hitlera, de facto właśnie to odegrał. Ładuje więc szybko broń i ponownie mierzy. Führer znajduje się w tym samym miejscu, nie wrócił jeszcze do wnętrza, jego pierś wciąż jest w zasięgu kuli. Kiedy później myśliwy zostaje pojmany i poddany przesłuchaniom, zapewnia Quive’a-Smitha czy też Sandersa, że nigdy nie zamierzał wystrzelić, że wyzwanie polegało tylko na tym, by dowieść, że  m ó g ł  to zrobić, że dotarł na miejsce niezauważony i przez nikogo niezatrzymany. Jak twierdził, chodziło o „rozgrywkę sportową”. Ubić ofiarę to po prostu zwykłe matematyczne potwierdzenie tego, co staje się oczywiste, kiedy ma się ofiarę na celowniku i w zasięgu strzału. Żadna sztuka nacisnąć spust, on już dawno to zarzucił, nawet w przypadku królika czy przepiórki. Żeby jednak gra toczyła się na serio, a nie była czczą parodią, broń musi być naładowana. „Odległość oszacował pan w sposób nadzwyczajny, nadprzyrodzony wręcz”, przyznaje Quive-Smith, sam także miłośnik polowań: celownik ustawiony był tak, bo to sprawdził, że brakowało raptem dziesięciu stóp, jakichś trzech metrów, by trafić w cel. „Taki człowiek nie może istnieć”, dodaje. Ta uwaga Sandersa brzmi jednak dla widza dwuznacznie. Pidgeon to kapitan Alan Thorndike, myśliwy międzynarodowej sławy, rozmówca rozpoznaje go i podziwia, zna jego wyczyny z Afryki. Można wnioskować, że ten minimalny błąd trzech metrów był zamierzony i że Pidgeon mówi prawdę, że nigdy nie zamierzał wpakować Hitlerowi kuli w serce. Naprawdę nie zamierzał.

Sposób prowadzenia tej sekwencji także okazuje się mocno dwuznaczny: widz nie ma pewności, czy Thorndike natknął się na Führera przypadkiem, czy go szukał, nawet jeśli ta pierwsza opcja brzmi nieprawdopodobnie. W każdym razie ma się wrażenie, że o zadaniu śmierci myśli dopiero wtedy, kiedy nadarza się konkretna okazja, kiedy zdaje sobie sprawę, kogo ma na celowniku. A może i nawet nie wtedy, on jest jeszcze powolniejszy. Po tym pozorowanym strzale, po kliknięciu niezaładowanej broni i pożegnalnym salucie, stuknięciu palcami w rondo kapelusza i pełnym zadowolenia śmiechu, myśliwy zaczyna się oddalać, wycofuje się jak ktoś, kto wypełnił misję i nie ma już na miejscu nic do roboty nad tą przepaścią czy nawisem przed willą w Berchtesgaden. I właśnie wtedy zmienia się na twarzy, poważnieje i staje się jakby niecierpliwy, jak gdyby nagle zaczęło brakować mu czasu, wydaje się też bardziej zdeterminowany (nie bardzo, ale jednak). Właśnie w tej chwili nachodzi go myśl, że to, co było zwykłą próbą, pantomimą, rozrywką – sportową rozgrywką – mogłoby się stać rzeczywistością i zmienić bieg wydarzeń. Że w zasięgu jego ręki, jego palca znalazła się możliwość, by swej ojczyźnie oraz połowie świata wyświadczyć wielką przysługę, acz 29 lipca 1939 roku nikt sobie jeszcze nie wyobrażał, jak wielka by to była przysługa. Nieważne, co go spotka, szans na ucieczkę raczej nie miał, liczy się tylko emocja. Tak więc ładuje pocisk do komory, jeden, pewien, że trafi w ten łatwy cel, że nie chybi, drugi strzał zatem nie będzie potrzebny. Ponownie muska spust i już ma nacisnąć, tym razem z wszystkimi tego konsekwencjami, osobistymi i historycznymi. Za moment Führer będzie martwy i zakrwawiony, starty z powierzchni ziemi, nad którą zaraz będzie bezlitośnie panować, padnie na tarasie bezużyteczny, odpad, brudna przeszkoda, resztka. Trzeba go będzie stamtąd zabrać jak zarżniętego kota, jakże niewielka jest odległość między wszystkim i niczym, między nieokiełznanym życiem i śmiercią, między paniką i litością.

Nie znam, jak mówiłem, powieściowego pierwowzoru, ale w filmie rzeczywiste intencje myśliwego Thorndike’a nie zostają nigdy wyjaśnione, bo nic się nie stało, dopóki nie stało się do końca i nie da się tego cofnąć, dopóki nie można już zrobić kroku wstecz. Opadający z drzewa liść ląduje na celowniku. Zirytowany Pidgeon strąca go, na moment spuszcza cel z oka i znów wymierza. Musi ponownie wycelować dokładnie w Hitlera, jeszcze raz wyraźnie go zobaczyć, bo inaczej matematyczne kalkulacje na nic i kot ujdzie z życiem, będzie robił swoje, knuł, drapał i gryzł. Jest już jednak za późno, opadający liść wystarcza, by czas minął: patrolujący okolicę żołnierz zauważa intruza i rzuca się na niego, podczas szamotaniny jedyna kula leci w nieokreślonym kierunku.

Któż nie zrobiłby na jego miejscu tego samego, któż by się nie zawahał i nie musnął spustu, nie poczuł pokusy, by z zimną krwią oddać strzał – „Tak, morderstwo, nic innego”, jak napisał klasyk, ujmując tej kwestii znaczenia – gdyby w 1939 roku miał przed sobą Hitlera idealnie na celowniku, przez przypadek albo w wyniku starań i prób? A nawet grubo przed tą datą i w rzeczywistości, nie w fikcji. Bo druga historia, w odróżnieniu od filmu Fritza Langa, nie jest fikcyjna: Friedrich Reck-Malleczewen nie był w żadnym razie lewicowcem ani Żydem, ani Romem, ani homoseksualistą, miał z dwóch małżeństw sześć córek i syna. Urodził się w 1884 roku, pięć lat wcześniej niż Führer. Jego ojciec był pruskim ziemianinem i politykiem. On studiował medycynę w Innsbrucku i służył w pruskiej armii w stopniu oficerskim, ale porzucił wojskową karierę przez wzgląd na cukrzycę. Przez pewien czas pracował jako lekarz pokładowy, pływając po amerykańskich wodach. Potem zamieszkał w Stuttgarcie, gdzie zajął się dziennikarstwem i krytyką teatralną, a następnie przeniósł się w okolice Monachium. Pisywał książki przygodowe dla dzieci, jedna z nich, Bomben auf Monte Carlo, musiała cieszyć się popularnością, bo cztery razy ją sfilmowano. Na podstawie tych wszystkich informacji można by sądzić, że był to człowiek niegroźny, niespecjalnie skłonny do awanturnictwa czy wywrotowości. Posiadał jednak solidne wykształcenie i na tyle jasny umysł, by gardzić nazistami i nienawidzić ich i Hitlera, od kiedy tylko zamajaczyli na horyzoncie. Toteż w maju 1936 roku zaczął prowadzić prywatny dziennik – więcej nawet, tajny dziennik – który doprowadził do października 1944 roku, a od 1937 ukrywał go w lesie i często zmieniał kryjówki, bo gdyby władze miały go szpiegować i obserwować, ujawnienie tych zapisków oznaczałoby dla niego śmierć. Na światło dzienne wypłynęły dopiero pośmiertnie, w 1947 roku, pod tytułem Dziennik człowieka zdesperowanego, a że ukazał się w tamtym czasie i po niemiecku, mało kto zwrócił uwagę, być może było jeszcze za wcześnie, by wspominać dopiero co minione czasy. Prawie dwadzieścia lat później, w 1966 roku, książkę wznowiono w miękkiej okładce, a następnie została przełożona na angielski jako Diary of a Desperate Man i w tej właśnie wersji ją czytałem.

Reck-Malleczewen uznawał nazistów za „hordę okrutnych małp”, czuł się ich więźniem i choć z wyznania katolik, w 1933 roku przyznał, że całe jego wnętrze przepełnia zło: „Moje życie w tym dole niebawem wkroczy w piąty rok. Przez ponad czterdzieści dwa miesiące w myślach miałem nienawiść, kładłem się spać z nienawiścią w sercu, śniłem o nienawiści i budziłem się pełen nienawiści”, pisał. Cztery razy spotkał Hitlera osobiście. Podczas jednego z tych spotkań, kiedy patrzył na przywódcę stojącego „za szpalerem swoich siepaczy”, wydał mu się istotą nie ludzką, tylko „postacią zbiegłą z fantastycznej opowieści, samym Księciem Ciemności”. Podczas innego, patrząc na „jego przetłuszczone włosy opadające mu na twarz podczas gniewnej tyrady” w jakiejś gospodzie, nie mogąc zjeść w spokoju kiełbaski czy kotleta, pisarz dostrzegł w nim „człowieka wyglądającego tak, jakby chciał uwieść kucharkę” i wywarł na nim wrażenie kogoś „fundamentalnie głupiego”. Kiedy Hitler się oddalił, kłaniając się na pożegnanie, przypominał mu „kelnera, który dyskretnie chowa do kieszeni napiwek, zaciskając pięść na zainkasowanych monetach”. O jego oczach „melancholijnych i czarnych jak u ryby” powiedział, że są jak „dwa rodzynki wciśnięte w księżycową twarz o paskudnym szarym kolorze, jakby lepką”. Pierwszy raz, i to już w 1920 roku, usłyszawszy pełną namiętności przemowę Hitlera w czyimś prywatnym domu, do którego przyszły Führer w zasadzie się wprosił, kiedy Reck-Malleczewen i jego znajomi uwolnili się już od spontanicznego mówcy (służba się zaniepokoiła, sądząc, że ów złorzeczy gospodarzom i może zaraz dojść do rękoczynów), musieli szybko otworzyć okno, żeby świeże powietrze wywiało „wrażenie konsternacji i opresji”, a autor zapisków zaznacza, że „to nie było tak, jakby pokój uległ zanieczyszczeniu od brudnego ciała, które w nim przebywało, tylko od czegoś więcej: od nieczystej esencji potworności”. Mimo oszałamiającej kariery Führera i upływu dwudziestu lat od pierwszego do ostatniego spotkania „mój pogląd na jego temat nie zmienił się ani na jotę. Prawda jest taka, że on nie ma do siebie ani krzty sympatii, w głębi duszy po prostu się nienawidzi”.

Ten cytat, podobnie jak wcześniejsze, pochodzi z zapisków z datą 11 sierpnia 1936 roku (bardzo długi wpis przypada na ową datę), kiedy to Reck-Malleczewen przywołuje bliżej nieokreślony dzień z roku 1932 i spotkanie w monachijskiej restauracji, Bawarskiej Gospodzie, z Hitlerem – ów, o dziwo, przyszedł sam, bez swoich nieodłącznych zbirów i ochroniarzy (wtedy cieszył się już znaczną sławą), przemierzył salę jadalną i usiadł za stołem przylegającym do tego, przy którym siedział autor dziennika ze swoim przyjacielem Mückem. Czując na sobie ich wzrok, świadom, że przyglądają mu się krytycznie, „zirytował się i jego twarz przyjęła srogi wyraz typowego biurokraty niższej rangi, który zapuścił się do lokalu, do jakiego normalnie by nie wszedł, ale skoro już się tu znalazł, to wymaga, by za jego pieniądze potraktowano go i obsłużono równie dobrze jak tamtych dżentelmenów obok…”. W tamtych dniach września ulice nie były już zbyt bezpieczne, dodaje Reck, toteż zawsze nosił ze sobą naładowany pistolet, kiedy tylko ruszał w miasto. I ów katolik z przekonania, spokojny ojciec siedmiorga dzieci, autor książek dla najmłodszych i młodzieży, wykształcony człowiek Zachodu, mieszczanin, pisze coś takiego i pióro wcale mu nie drży, a ręka się nie waha: „W tej niemal pustej restauracji mogłem spokojnie wpakować mu kulkę w łeb. Gdybym miał choć cień podejrzeń, jaka rola przypadnie w udziale temu bydlakowi i ile lat cierpień nam zafunduje, zrobiłbym to, nie zastanawiając się dwa razy. Ja postrzegałem go jednak jako postać rodem z rysunkowego żartu, toteż nie strzeliłem”.

Do 11 sierpnia 1936 roku mógł oglądać relatywnie mało cierpień i grozy w porównaniu z tym, co miało przyjść później, ale i tak Reck-Malleczewen sądzi, że nie zawahałby się zabić z zimną krwią tego śmiesznego człowieczka, który zasiadł do samotnego posiłku w 1932 roku, gdyby tylko wiedział, czego będzie świadkiem cztery lata później, ponad osiem przed śmiercią w wieku sześćdziesięciu lat w obozie koncentracyjnym w Dachau. Pod tą datą w dzienniku, kiedy Hitler znalazł się już całkowicie poza jego zasięgiem, tak jak i niemal wszystkich śmiertelników, pociesza się w żalu za okazją zmarnowaną w Bawarskiej Gospodzie, ulegając fatalizmowi, który okazuje się proroczy: „I tak na nic by się to nie zdało: Najwyższy podjął już decyzję o naszych cierpieniach. Gdybym na tym etapie porwał Hitlera i położył go związanego na torach kolejowych, pociąg wykoleiłby się przed dotarciem na miejsce. Wiele krąży pogłosek o próbach zamachów. Wszystkie kończą się fiaskiem i tak będzie dalej. Od lat (nade wszystko na tej ziemi, gdzie triumfują demony) ma się wrażenie, że Bóg zapadł w sen”. Wielką rozpacz musiał czuć ten konserwatywny chrześcijanin, żeby wyrzucać swojemu Bogu w twarz, że nie wspiera zamachów na jedną ze swych istot, że każe czekać na sąd ostateczny. Źle mówię, nie tyle nie wspiera – on powinien sprawić, by takie śmiałe zamierzone zabójstwo stało się faktem.

Reck-Malleczewen, wywodzący się ze starego rodu wojskowych, a w każdym razie tak utrzymywał, został w końcu aresztowany 13 października 1944 roku i oskarżony o „podkopywanie morale sił zbrojnych”, ponieważ zasłaniał się chorobą wieńcową, kiedy chciano go wcielić do żałosnej milicji cywilnej powołanej do życia przez Goebbelsa i składającej się z młodzieży i starców, gdy od wschodu coraz mocniej nacierali Rosjanie (przestępstwo takie karane było ścięciem na gilotynie), a do tego odpowiedział „Chwała Najwyższemu” zamiast obowiązkowego „Heil Hitler!” (nawet dziwki zobowiązane były do wykrzykiwania tego hasła dwukrotnie podczas każdej sesji z klientem, na wstępie oraz podczas każdego pozorowanego orgazmu), oskarżono go jeszcze o jakieś inne poważne wykroczenia. Po kilku dniach spędzonych w więzieniu, gdy obawiał się najgorszego, i po karykaturalnym przesłuchaniu został wypuszczony na wolność w wyniku niezrozumiałej interwencji pewnego generała SS, który udzielił mu lekkiej reprymendy z pozycji człowieka o dziesięć lat młodszego (Reck osiągnął już wtedy sześćdziesiątkę) i którego autor dziennika w swoich ostatnich zapiskach określa mianem „generał Dtl”. Dlatego wrócił do domu i zdążył opisać te doświadczenia w swoim tajnym dzienniku. Gdyby dziennik ten znaleziono, z pewnością zaprowadziłby autora na szubienicę albo gilotynę, tym razem bezzwłocznie i nieodwołalnie.

Został jednak ponownie zatrzymany 31 grudnia, i tego już w swoim dzienniku nie mógł opisać, pod jeszcze bardziej groteskowym zarzutem „pogardy wobec niemieckiej waluty”, najwyraźniej za sprawą listu do wydawcy, w którym się skarżył, że galopująca inflacja pożera jego zyski z praw autorskich. Tym razem tajemniczy „Dtl” się nie objawił i nie przywrócił mu wolności, toteż 9 stycznia 1945 roku Recka przewieziono do Dachau, miejsca ogromnie niebezpiecznego dla zdrowia, gdzie też rychło zachorował. Pewien więzień z Holandii, przebywający w obozie w tym samym czasie, pozostawił relację ukazującą Recka jako starca w fatalnym stanie i zagubionego, osłabionego głodem i ze zszarganymi nerwami, jako człowieka, którego życiowe przypadki niczego nie nauczyły. Z tego skąpego wspomnienia zapadł mi w pamięć jeden trywialny szczegół, bo takie właśnie rzeczy najlepiej się zapamiętuje: Reck miał na sobie przykrótkie spodnie i zieloną włoską marynarkę wojskową, której brakowało rękawa.

Według świadectwa zgonu Friedrich Reck zmarł na tyfus 16 lutego, ale inne źródła podają, że tak naprawdę został zabity strzałem w tył głowy, być może takim samym jak ten, którego oszczędził temu bydlakowi, biurokracie niższej rangi, we wrześniu 1932 roku. Jak strzał, którego uniknął tamten głodny Hitler, bo swemu leniwemu i obojętnemu egzekutorowi przypominał postać z karykatury.

Nie można być leniwym i obojętnym, nie można marnować okazji, bo zazwyczaj kolejna już się nie nadarza i być może przyjdzie zapłacić własnym życiem za skrupuły, wątpliwości, litość albo lęk przed przyjęciem niezmywalnego piętna – „kiedyś zabiłem człowieka” – najlepiej byłoby móc przewidzieć, co dana osoba zrobi w przyszłości i kim się okaże. Ale skoro nie wiemy na pewno, co się wydarzyło, jakże mielibyśmy kierować się tym, co dopiero będzie? Jeśli Reck-Malleczewen nie był w stanie strzelić do Führera w restauracji, tym bardziej nie potrafiłby potrącić austriackiego chłopca imieniem Adolf wybiegającego ze szkoły w Linzu lub w Steyrze albo wrzucić go do rzeki w solidnie zawiązanym i dociążonym kamieniami worze – jakby był zbędnym kotem – kiedy jeszcze nawet nie chodził do szkoły, albo udusić go poduszką w wózku bądź kołysce w miasteczku Braunau, gdzie Hitler przyszedł na świat, o ile miałby taką okazję i był w odpowiednim wieku. Nie odważyłby się rozważać takiej możliwości, nawet gdyby miał jakieś podejrzenia, nawet gdyby wolą „Najwyższego” zyskał wgląd w to, co to dziecko uczyni i sprowadzi. Zabić małe dziecko albo i niemowlę na głębokiej austriackiej prowincji, w małej miejscowości nieopodal niemieckiej granicy, skąd niełatwo się wyrwać; powołać się na to, że jeśli będzie żyć, zgładzi miliony, podbije i skąpie we krwi tyle świata, ile nikt nigdy wcześniej: wszyscy uznaliby go za wariata i nawiedzonego, za obłąkanego mordercę, sam by się za kogoś takiego uznał, nawet gdyby zajrzał w głąb i zobaczył, jakie koszmary płyną w żyłach tego dziecka i co szykuje dla Monachium, Norymbergi, Berlina.

Tyle że zabijanie wcale nie jest tak radykalne ani tak trudne, ani niesprawiedliwe, jeśli się wie, kogo zabić, jakich zbrodni ta osoba się dopuściła albo zamierza się dopuścić, ilu nieszczęść oszczędzi się innym tym sposobem, ile niewinnych istnień zostanie uratowanych w zamian za jeden wystrzał, uduszenie albo trzy pchnięcia nożem, to trwa raptem kilka sekund i zaraz jest po wszystkim, koniec, sprawa zamknięta i życie toczy się dalej – niemal zawsze się toczy i trwa, czasami życie trwa długo i nic nigdy tak całkiem się nie kończy – są takie przypadki, że ludzkość wydaje westchnienie ulgi i jeszcze bije brawo, i czuje, że zdjęto jej z barków ciężki głaz, czuje wdzięczność, lekkość i wytchnienie, radość i wolność za sprawą jakiegoś zabójstwa, ogarnia ją chwilowe szczęście.

A mimo to pierwszy krok nie jest łatwy: ani Thorndike w fikcji, ani Reck w rzeczywistości nie pociągnęli za spust, kiedy był na to czas, a przecież obaj doskonale wiedzieli, że w ten sposób wyeliminowaliby coś złego i niezdrowego, zarazę, zgniliznę z „twarzą o paskudnym szarym kolorze”, ciało niosące konsternację i opresję, „nieczystą esencję potworności”. Tak, byli świadomi, ale nie wydarzyły się jeszcze te niewyobrażalnie najgorsze rzeczy. Nigdy się nie uczymy, to, co straszne, musi się stać, i to w jednoznaczny sposób, abyśmy zdecydowali się działać, koszmar musi już trwać i być nieodwracalny, żebyśmy znaleźli w sobie determinację, topór musi zawisnąć nad głowami albo wręcz już opaść na karki, byśmy uderzyli w tych, co go dzierżą, musimy się upewnić, że ci, co wyglądają na katów, rzeczywiście nimi są i faktycznie zamierzają wykonać wyrok na nas. To, co się jeszcze nie wydarzyło, nie ma dostatecznego prestiżu ani mocy, to, co przewidywane i spodziewane, nie starcza, jasnowidzenie zawsze jest lekceważone, wszystko musi zostać potwierdzone straszliwymi faktami, musi być już zbyt późno, by można je cofnąć.

I paradoksalnie przychodzi wtedy czas na karę albo na zemstę, które kosztują jeszcze więcej i mają zupełnie inny wymiar; nie chodzi już bowiem o unikanie zbliżającego się nieszczęścia albo kolejnych katastrof, co niezmiernie pomaga, kiedy trzeba usprawiedliwić zabójstwo, akt odbierania życia (pomocna jest myśl o powstrzymaniu powtarzalności, o zapobieżeniu ponownemu złu, zahamowaniu kolejnych nieszczęść). Nie, teraz możliwe jest, że ten, kto popełnił zbrodnię albo dopuścił się zdrady lub kogoś wydał, wcale nie ma zamiaru powtarzać tego czynu już nigdy; to nie musi być trwałe zagrożenie, a zachowanie sprawcy mogło wynikać ze strachu, słabości albo zamroczenia, było odstępstwem od normy. Kiedy o zemstę chodzi, za chęcią zgładzenia jej obiektu stoi gniew, potrzeba udzielenia nauczki, utrzymująca się nienawiść albo niepohamowany ból; w przypadku kary zaś bardziej idzie o chłodne ostrzeżenie dla innych, chęć ustanowienia przykładu, skarcenie, jasne postawienie sprawy, że coś takiego mieć będzie konsekwencje i nie ma na to zgody. Tak działają mafie, niezdolne do wybaczenia najdrobniejszego błędu ani darowania długu, aby nie stworzyć niewłaściwego precedensu, aby wszyscy rozumieli, że nigdy nie wolno okazać mafiosom braku szacunku, że nie można ich okradać, okłamywać ani zdradzać, że trzeba się ich bać. I tak samo w gruncie rzeczy działa państwo i wymiar sprawiedliwości, tyle że z większą ceremonią i powagą albo i bez nich, jeśli trzeba, i sprawę załatwia się po cichu: chodzi o to, by wystraszyć innych potencjalnych sprawców, zniechęcić ich, skazując tego, co się ośmielił i wyprzedził resztę. Albo tego, co jest pewny siebie, optymistę, a może naiwniaka, który kusił los i wyskoczył przed szereg.

Moje zlecenie miało taki właśnie charakter, kary albo zemsty, nie chodziło o to, by zapobiec indywidualnej zbrodni ani jakiejś masakrze (w każdym razie nie w sposób bezpośredni), toteż wypełnienie go miało kosztować mnie więcej. Bo jeśli chodziło o zemstę, to nie moją. Delegowano ją na mnie, polecono mi ją zrealizować, a w hierarchicznych strukturach człowiek przyzwyczaja się stosować do rozkazów bez zadawania pytań – tak naprawdę godzi się na to od samego początku: takie są zasady – nawet jeśli miewamy wątpliwości albo budzi się w nas wstręt (zawsze ma się prawo i do tych pierwszych, i do tego drugiego, ale nie można ich manifestować ani powoływać się na nie). Dziś beztrosko osądza się nawet najmniejsze pionki historii, a ci, którzy tak postępują, nie wiedzą, co spotkałoby owe pionki, gdyby odmówiły wykonania poleceń, albo pomijają to. Czekałby je taki sam marny los ofiar, zwłaszcza w czasie wojny, i wymieniono by je bez mrugnięcia okiem: ich miejsce zająłby inny pionek i wykonał zlecenie, efekt okazałby się taki sam, decyzja o niektórych śmierciach już zapadła w niebie albo w piekle, jak to ujął Reck-Malleczewen, mówiąc o męczeństwie Niemców. Z perspektywy spokojnych czasów, pokoju albo zawieszenia broni, z punktu widzenia współczesności, która z pogardą spogląda na przeszłość, z perspektywy teraźniejszej chwili, mającej się za lepszą niż wszystkie wcześniejsze, bardzo łatwo jest obwieszczać z dumą: „Ja bym odmówił, ja bym się sprzeciwił” i czuć się szlachetnym i czystym. Łatwo jest potępiać i gromić tego, kto udusił albo nacisnął spust, albo zadał cios nożem, i nikt nie zastanawia się jakoś nad tym, kto został wyeliminowany ani ile istnień w ten sposób uratowano, ani za ile śmierci odpowiada zgładzona osoba, ile spowodowałaby swoim szczuciem i diatrybami, kazaniami i moralnym potępieniem, bo to na jedno wychodzi albo bywa jeszcze gorsze (ten, kto tylko mówi i judzi, nie plami się krwią, ceduje ten brud na tych, których przekonał, sączy w nich jad, bo to już wystarczy, żeby skłonić ich do działania i wzbudzić dzikość), choć nie zawsze tak to bywa postrzegane.

Już jakiś czas temu zostałem przeniesiony w stan spoczynku, byłem „wypalony”, jak to się mówi o kimś, kto kiedyś był przydatny, ale potem przestał taki być, kogo przez lata wystawiano na ryzyko, lecz z czasem się zużył, albo o kimś, kto nie miał innego wyjścia, musiał przyczaić się na bocznym torze i przez to zatracił umiejętności, odruchy i zdolności, a nawet jeśli ich nie zatracił, to wypadł z rutyny. Zwolniono mnie ze służby, na co zresztą przystałem. Zbiegło się to z moim odkryciem, że na samym początku zostałem oszukany (i to oszustwo pchnęło mnie w to życie i w tę pracę, byłem zbyt młody, żeby się przeciwstawić) przez człowieka, który mnie zwerbował i był moim najbardziej widocznym przełożonym, Bertrama Tuprę, z czasem Bertiego, znanego także jako Reresby i Ure, Dundas i Nutcombe oraz Oxenham, a także pod innymi nazwiskami, których nie znam, podobnie jak i ja przez ten bardzo długi czas mojej zawodowej aktywności posługiwałem się różnymi nazwiskami, nazywałem się Fahey i MacGowran, Avellaneda i Hörbinger, Ricardo Breda i Ley, Rowland i Cromer-Fytton przez bardzo krótki czas, były też jeszcze inne, ale zamazały mi się w pamięci, jeśli się jednak postaram, przypomnę je sobie, bo wszystko, co złe, wraca, a ta moja tułaczka pełna była złych zdarzeń, za którymi z czasem miałem zatęsknić, kiedy już się skończyły, tak jak tęskni się za wszystkim, czego już nie ma, a kiedyś było, za radościami i smutkami, za entuzjazmem i cierpieniem, za wszystkim, co kiedyś nas napędzało, a teraz minęło.

Wróciłem do Madrytu, do moich dawnych korzeni, do żony i dzieci, których dzieciństwo mnie ominęło, i po omacku próbowałem włączyć się w ich czas dorastania, jakby pytając je o zgodę. Ona, o dziwo, nie odrzuciła mnie do końca podczas tej mojej przewlekłej nieobecności trwającej dwanaście lat, nie tylko nieobecności zresztą, także milczenia: w okresie, kiedy się ukrywałem, nie mogłem ryzykować dekonspiracji, a mogłoby do niej dojść, gdybym się kontaktował z żoną, potrzebowałem, by wszyscy uznali mnie za zmarłego, a tym samym pozostającego poza grą i nieosiągalnego, i w to właśnie Berta uwierzyła bez zastrzeżeń, ale i bez całkowitej pewności, czyli nie do końca. Co jeszcze dziwniejsze, choć uznawała się za wdowę najpierw in spe albo de facto, potem zaś już oficjalną, więc jeszcze bardziej wolną, o ile to możliwe, nie wyszła ponownie za mąż ani nie stworzyła z nikim trwałego związku, a tym samym nie pogrzebała mnie głęboko ani nie zastąpiła całkowicie, choć słowo „zastąpić” nie bardzo tu pasuje. Nie z braku chęci czy okazji, z pewnością ulegała różnym pokusom, lecz z jakiegoś powodu te inne związki nie zadziałały, acz nigdy nie wypytywałem o nie, uznając, że nie mam nawet prawa do ciekawości, a poza tym nie dotyczyło mnie to, tak jak i ona nie pytała, co robiłem podczas mojej nieobecności, a przecież miałem nawet córkę, którą zostawiłem w Anglii. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem ani nikomu nie powiedziałem o jej istnieniu, choć jej imię i twarz – dla mnie już na zawsze taka sama, do końca pozostanie w mojej pamięci małą dziewczynką – pojawiają się czasem w moich snach czy wizjach, Valerie albo Val, tak ma na imię. Valerie Rowland, jak sądzę, o ile matka nie zmieniła jej nazwiska w pośmiertnej zemście za moje odejście, ostatecznie James Rowland był duchem, tymczasowym i przelotnym, człowiekiem z tych, co to nigdzie na dłużej nie zostają, a jego istnienie sprowadza się do fałszywych dokumentów.

Teraz nie mieszkamy z Bertą razem – to trudne po tak długiej rozłące i trwającej tyle czasu pozornej śmierci, człowiek przyzwyczaja się do tego, że jego pobudki i obyczaje nie mają świadków – ale bardzo blisko: ona w naszym niegdyś wspólnym mieszkaniu na calle de Pavía, a ja po drugiej stronie Teatru Królewskiego, na calle de Lepanto, żeby przejść z jednego adresu pod drugi, nie trzeba nawet przekraczać jezdni. A jeśli zgadza się, bym u niej bywał, czasami nawet zostawał niczym bliski gość na kolację, z dziećmi albo bez, i sporadycznie nawet chodzimy razem do łóżka, jak to się czasem zdarza byłym kochankom, bardziej z zażyłości i czułości niż z chęci ożywienia dawnych namiętności, i żeby nie bawić się w niepewne zaloty ani uciążliwe flirty. Nie wykluczałem, że może mnie w końcu wyprosić i zastąpić innym mężczyzną, kiedykolwiek, może nawet jutro, prowadziła życie, w którym dla mnie nie było już miejsca i mój powrót wcale nie oznaczał, że poczuła się mniej wolna. Co do mnie, na tym polu tak naprawdę nie zamierzałem zaczynać niczego nowego. Czułem się tak, jakby te długie lata pragmatycznego traktowania kobiet pozbawiły mnie głębszego nimi zainteresowania (zbyt długo patrzyłem na nie jako na narzędzia), uczyniły niewrażliwym na wszystko, co wykracza poza fizjologię i mechaniczność, potrzebę ulżenia popędom. Emocjonalne wyczerpanie i jałowość. Ewentualne złudzenia w tej materii – dostrzegałem je u naszych dzieci, bardziej u Elisy niż u Guillerma – uznawałem za coś, co nie istnieje, ale może być odczuwane przez innych, do których należałem w odległych i niewinnych czasach, kiedy wiodłem życie tak odmienne, że teraz wydaje mi się wymyślone i nie jestem w stanie postrzegać go jako własne. Nie skończyłem jeszcze czterdziestu dwóch lat, kiedy wróciłem do Madrytu w 1994 roku, jeśli się nie mylę, coraz częściej plączą mi się daty; ale czułem się tak, jakbym miał ze sto, więcej nawet – jakbym należał do tego typu zmarłych, którzy uporczywie nie chcą zniknąć i zostawić żywych w spokoju. Chodzi mi tylko o emocje i oczekiwania, nie o seksualność czy sprawy instynktowne. A może w gruncie rzeczy byłem tak zadowolony, że udało mi się odzyskać choć część relacji z Bertą (namiastkę, parodię, kopię, cień – wszystko jedno), że nie przychodziło mi do głowy, by liczyć na coś więcej ani by sięgać wzrokiem poza jej oczy i sylwetkę. Wtedy nie ośmielałem się wyrażać tego w tak jasny sposób, ale to najbardziej prawdopodobna wersja.

No tak, zostałem zwolniony i wyraziłem na to zgodę, czyli była wzajemność. Czułem rozczarowanie i znużenie, oznajmiłem o moim zamiarze rezygnacji czy dezercji, czy jak się na to mówi w MI6 bądź w MI5 tudzież w innych tajnych służbach jakiejkolwiek republiki czy królestwa, a oni uznali, że już im się zamortyzowałem, że skorzystali już ze mnie wystarczająco: „Nie będziemy za tobą tak tęsknić jak te parę lat temu, bardzo długo już jesteś poza obiegiem, a poza tym nikt cię nigdy siłą nie zmuszał”, tak mi odpowiedział Tupra, człowiek sympatyczny i wyluzowany tak w ogóle, i dzięki temu dość obojętny, jak sądzę, na wszystko. Robił, co chciał, i niczym się nie przejmował, jeden z tych ludzi, co to zarzucają sobie płaszcz na ramiona i kroczą, a ten płaszcz powiewa bądź unosi się za nimi, oni zaś wcale się nie przejmują, czy jego luźne niepilnowane poły przypadkiem kogoś nie uderzą. Zostawiał za sobą ciąg przypadkowych ofiar i nigdy nie oglądał się za siebie, żeby na nie zerknąć. Uważał, że tak działa świat, a w każdym razie ta część, w której wykonywał swoje obowiązki.

Nie spodziewałem się go więcej zobaczyć ani usłyszeć jeszcze jego głosu, kiedy się żegnaliśmy w Londynie, a ja nie chciałem uścisnąć dłoni, którą wyciągnął do mnie jakby nigdy nic (ten, kto oszukał albo uraził, zwykle nie ma żadnego problemu; więcej nawet, często chciałby, żeby nie mieć mu jego czynów za złe, człowiek bowiem pomniejsza własne winy, natomiast popełnione przez innych hołubi i podsyca). Cofnął rękę swobodnie i zapalił papierosa, jakby wcale wcześniej jej nie podawał; nie obchodziła go moja złość, moja uraza. Podlegałem jego rozkazom przez długie dekady, w momencie gdy przestałem, zostałem anulowany, wymazany, stałem się zwykłym obywatelem, więcej nawet, nieznajomym, którego zachowanie nie zasługiwało na uwagę, a tym bardziej na refleksję. Na agenta w stanie spoczynku trzeba tylko dyskretnie mieć oko, żeby nie puścił za dużo pary z ust i nie opowiadał o tym, o czym nie powinien i nie może. Świadomość tego zakazu niemal zawsze wystarcza, by zniechęcić, ale zdarzają się tacy, co błądzą i wkraczają na ścieżkę autodestrukcji: upijają się, biorą narkotyki, ulegają depresji, mają wyrzuty sumienia i szukają pokuty albo kary, oddają się hazardowi i zaciągają niespłacalne długi, szukają schronienia w tradycyjnych religiach albo tych nowych i tandetnych, absurdalnych jednych i drugich; albo właśnie się przechwalają, chcą rozgłosić wszem wobec, że zrobili w życiu coś ważnego, nie mogą znieść świadomości, że ich wyczyny nie trafiły do żadnego rejestru, zaczyna im ciążyć tajemnica ich życia. Uważają, że sekrety mają sens tylko wtedy, kiedy w pewnym momencie przestaną nimi być, i trzeba choć raz je wyjawić jeszcze przed śmiercią. I często się zdarza, że kiedy człowiek ma umrzeć (a wielu nabiera takiego przekonania o sobie kilka razy w ciągu życia), konsekwencje tego, co powie lub zrobi, stają się całkowicie obojętne, dziś w bardzo małym stopniu ufamy w pośmiertne pochwały i w to, jak zostaniemy zapamiętani. Wiemy, że tak naprawdę nie pamięta się o nikim, pominąwszy pierwsze pełne bólu godziny, kiedy to więcej jest szoku i paniki niż podsumowań i wspomnień.

Toteż bardzo się zdziwiłem, kiedy zadzwonił do mnie do pracy w ambasadzie w Madrycie, do której wróciłem bez żadnych komplikacji po tyluletniej nieobecności. Nawet na wyższe stanowisko, korzyści z minionych poświęceń. Pamięć wciąż mam niezłą, acz to już nie to samo co w czasie, kiedy byłem aktywny i żonglowałem kłamstwami i fałszywymi tożsamościami, w których nie wolno mi było się pogubić, popaść w sprzeczności czy niekonsekwencje. I tak zapomniałem całkowicie o czymś, co usłyszałem od profesora Petera Wheelera, kiedy byłem jeszcze bardzo młody i studiowałem w Oksfordzie, do Madrytu wracałem na wakacje spotkać się z rodziną i z dziewczyną, którą już wtedy była Berta. Wheeler pierwszy dostrzegł we mnie tę użyteczność i kusił mnie, bym wstąpił do służb, odgadł, jak wielkie możliwości da mi moja zdolność nauki i posługiwania się językami, imitowania akcentów i dialektów – wszyscy utrzymywali, że to dar, acz bardzo podniośle to brzmi dla kogoś, kto ma tak od dziecka. Także on skontaktował mnie z Tuprą, po czym natychmiast odsunął się na bok i tak naprawdę oddał mnie w jego ręce jak pies, który przynosi panu aportowany patyk. Podczas tego jego pierwszego podejścia, kiedy wspomniałem krążące pogłoski o jego dawnej szpiegowskiej działalności podczas II wojny światowej, no i w świetle tego, że wciąż bywał pomocny, gdy go o to poproszono – być może szukał talentów, wybijających się pod jakimś względem studentów – powiedział rzecz następującą: „To tajne służby utrzymują z ludźmi kontakty, jeśli tylko kiedyś weszło się w ich szeregi. Częste albo rzadkie, jak im pasuje. Człowiek ich nie porzuca, to by było jak zdrada. My zawsze trwamy i czekamy”. Kiedy to ostatnie zdanie powróciło do mojej pamięci, pojawiło się po angielsku, w języku, w którym z zasady rozmawialiśmy: choć był wybitnym hispanistą i luzytanistą, wygodniej się czuł, mówiąc w swoim języku, precyzyjniej się wysławiał. „We always stand and wait”. Wtedy zabrzmiało mi to jak jakiś cytat albo nawiązanie, ale teraz, kiedy wspomnienie wróciło do mojej głowy, jestem już dostatecznie oczytany, by zdać sobie sprawę, że to aluzja do słynnego wersetu Johna Miltona, choć w jego utworze czasowniki te mają zgoła inny sens niż nadany im przez Wheelera tamtego popołudnia w jego domu, kiedy jeszcze dodał: „Od lat prawie się do mnie nie odzywają, ale owszem, czasami następuje wymiana zdań. Nie przechodzi się na emeryturę, dopóki można być dla nich przydatnym. To forma służby krajowi, tym sposobem człowiek nie kończy jako wygnaniec”.

Ja jednak wierzyłem, że wycofałem się na dobre i ostatecznie. Czułem się wolny, niepotrzebny, odrzucony, wygnany, a nawet trochę jak zadżumiony, od kiedy wróciłem do pierwszego kraju, do Hiszpanii, nieświadom, że każdego ranka, gdy szedłem do pracy, do mojego gabinetu, wkraczałem na terytorium brytyjskie i przecież otrzymywałem polecenia oraz wypłatę z Foreign Office, przedkładając przez wiele lat mój drugi kraj: to w jego szeregach walczyłem z przekonaniem i bez skrupułów, to jego patriotą się stałem, czego nigdy o tym pierwszym powiedzieć bym nie mógł, jako że przez dłuższy czas tkwił w okowach frankizmu. A gdybym nawet nie zapomniał tych przedpotopowych zdań wypowiedzianych przez Wheelera, głos Tupry wcale by mnie całkowicie nie zaskoczył, powiem więcej – nie zaskoczyłby mnie w ogóle. Bo tym był właśnie ten telefon, przypomnieniem, że nikt nigdy nie zostaje odtrącony, że nikomu nie pozwala się naprawdę odejść, jeśli tylko może jeszcze przydać się na coś krajowi, sprawie, przyłożyć się do tak zwanej obrony królestwa, czegoś tak szerokiego i niejasnego, że można pod to podciągnąć wszystko, nawet coś, co z pozoru wydaje się nie mieć nic wspólnego ani z państwem, ani z jego kurczącym się królestwem. „Człowiek ich nie porzuca, jeśli tylko kiedyś wszedł w ich szeregi. Nie zostawia się ich, to oni utrzymują z ludźmi kontakty, częste albo rzadkie, jak im pasuje”. To, co powiedział Wheeler, znaczyło, że tajne służby rezygnują ze swoich członków, kiedy one tego chcą, kiedy ci są wypaleni albo stają się ciężarem, lecz nigdy na odwrót. Jeśli będą potrzebni, znów zostaną, że tak powiem, zwerbowani; służby zgłaszają się po nich i zwalniają ich jednym pstryknięciem palców, a w każdym razie tak to chcą widzieć.

Zastanawiając się nad tym tamtego wieczora, z oporami zgodziwszy się na spotkanie z Tuprą w jeden z nadchodzących dni, myślałem o tym, jak bardzo te nasze instytucje przypominają mafie, do których się wstępuje i można zostać z nich wydalonym – zazwyczaj takie wydalenie ma charakter totalny, wiąże się z wydaleniem ze świata i z życia – ale nie da się z nich wyjść z własnej woli; a jeśli opuści się jedną z nich za obopólną zgodą, jak to miało miejsce w moim przypadku, z czasem człowiek zdaje sobie sprawę, że to było tylko czasowe zwolnienie, okresowa przerwa, dłuższa bądź krótsza. Ci, którym się służyło, dysponują nieograniczoną wiedzą na temat naszej przeszłości, wiedzą, co uczyniliśmy z ich polecenia, a tym samym mogą to przeinaczyć i przedstawić w niekorzystnym i obciążającym nas świetle. Wystarczy doprawić kłamstwo odrobiną prawdy, by stało się ono nie tylko wiarygodne, ale i pewne. Ci, którzy znają nas od dawna, mają nas w garści, najbardziej zaszkodzić mogą nam tacy, co znali nas za młodu i ukształtowali nasze osobowości, a tym bardziej ci, co najęli nas i opłacili albo dobrze się wobec nas zachowywali i obsypywali nas łaskami. Nikt przed tym nie ucieknie, przed wiedzą o swoich przejściach i czynach, o doznanych krzywdach, nieprzezwyciężonych lękach, porachunkach wyrównywanych na oczach świadków lub z ich wydatną pomocą. Dlatego tak wielu nienawidzi i nie może znieść swoich dawnych dobroczyńców oraz tego, kto wydobył ich z kłopotów albo nędzy, a może nawet uratował im życie, postrzegają go jako największe zagrożenie i najgorszego wroga: to ostatnia osoba, jaką chcą spotkać na swej drodze. Tupra był bez dwóch zdań moim największym wrogiem, człowiekiem, który zrobił najwięcej dla mnie i przeciw mnie i najwięcej z wszystkich wiedział o moich losach, nieskończenie więcej niż Berta, moi nieżyjący rodzice, moje żyjące dzieci, te ostatnie akurat nie miały pojęcia o niczym. A do tego Bertram Tupra był mistrzem oszczerstwa.

Zaskoczyło mnie, że gotów jest przylecieć do Madrytu, że nie próbuje mnie przekonywać czy namawiać do podróży do Londynu, bym odwiedził go w budynku bez nazwy, w którym wyznaczył mi spotkanie – to, kiedy powiedzieliśmy sobie do widzenia – i gdzie, jak się domyśliłem, pracował. Mogłem sobie tylko wyobrażać, czym się tam zajmuje czy też co knuje: kiedyś wcześniej także mnie tam zaprowadził, poddał mnie jakimś próbom z nagraniami wideo, których jego zdaniem nie zaliczyłem, opowiadał mi o jakichś zdolnościach, najwyraźniej jednak przeze mnie nieposiadanych, inna sprawa, że niewielu może się nimi pochwalić, „interpretatorami życia” ich nazywał albo „interpretatorami osób”, chodziło o jednostki zdolne przewidzieć zachowanie innych wyłącznie na podstawie krótkiej obserwacji lub rozmowy, lub nawet nagrań, można się było domyślić, że on sam do tej nadzwyczajnej grupki się zalicza. Za pomocą takich ludzi starał się, jak rozumiem, powołać do życia niegdysiejszy oddział z czasów wojny, zrekonstruować go według swoich upodobań; być może wystąpił o to oficjalnie i otrzymał zgodę w ciągu lat, kiedy się nie kontaktowaliśmy, moich lat na bocznym torze czy też na przymusowym wygnaniu w prowincjonalnym angielskim miasteczku, tych lat, kiedy to prawie wszyscy mieli mnie za zmarłego. Wciąż jeszcze sporo ludzi musi tak o mnie myśleć, na temat nieboszczyków wiadomości nie krążą.

Tego dnia, kiedy spotkaliśmy się krótko przed moim powrotem do Madrytu i kiedy wypomniałem mu to jego dawne oszustwo, nie pytałem ani on nie mówił, czym się teraz zajmuje, bo też niby dlaczego miałbym pytać: Tupra należał do tych, co podpytują innych i nieczęsto wypuszczają łup z zębów, chciał zdobyć jak najwięcej informacji, sam jednak żadnych nie zdradzając, a jeśli już, to jak najmniej, tyle, by osiągnąć swoje cele i przeprowadzić machinacje. Poza tym wtedy nie obchodziło mnie, czym się aktualnie para i co się z nim dzieje: na spotkanie stawiłem się z moim charter arms undercover w kieszeni płaszcza, tak na wszelki wypadek, z niewielkim rewolwerem, który pozwolono mi zachować na wygnaniu i który przez cały czas towarzyszył mi w tamtym mieście, w mieście nad rzeką. W tamtej chwili – tylko w tamtej, bo po każdej przychodzą godziny i dni, i czasami bardzo długie lata – nic by mi nie sprawiło takiej przyjemności, jak strzelić mu w łeb. To jednak oznaczałoby wyrok na resztę życia, a ja nade wszystko pragnąłem, żeby ten świat zniknął mi z oczu, chciałem wracać do jedynego miejsca na świecie, jakie mi zostało – do Madrytu. Madryt to była moja zapomniana i pamiętana żona, moje nieznane mi dzieci. I mimo wszystko znalazłem ich na miejscu, przyjęli mnie z oporami, a w każdym razie nie odrzucili do końca. W takich okolicznościach, całkiem znośnych, nie interesował mnie powrót Tupry, po nim nie można się było spodziewać niczego łatwego ani miłego, tylko samych zakłóceń, komplikacji, kłopotów i zapętleń. No i wierzyłem, że zostawiłem go daleko za sobą i że on zostawił mnie jeszcze dalej i jeszcze bardziej na zawsze.

Uznałem za pewnik w każdym razie, że do mojego miasta sprowadza go jakaś inna sprawa, nie tylko chęć rozmowy ze mną, sądzić inaczej byłoby oznaką próżności i przydawania sobie zbyt wielkiego znaczenia, a przecież dla Reresby’ego, Dundasa czy Ure’a nikt tak naprawdę nie był ważny. Przez telefon jego głos brzmiał grzecznie i lekko pochlebnie, acz na pewno Tupra nie popadł w przymilność, jej szczerze nie znosił: „Wiem, że nie rozstaliśmy się w najlepszej komitywie, Tomásie Nevinson, ale chodzi tu o wielką przysługę, o którą chcę cię poprosić przez wzgląd na dawne czasy”. Tak właśnie do mnie się zwrócił, nie per „Tom” ani nie samym nazwiskiem, jak miał w zwyczaju, tylko pełnym imieniem i nazwiskiem, to pierwsze wymawiając z hiszpańska, Tomás Nevinson to było jedyne miano, które na swój sposób pozostawało nienaruszone i czyste, nigdy nie używałem go podczas moich mrocznych akcji w ramach zleceń. Być może zwrócił się do mnie w ten sposób, bo uznał, że teraz znów jestem tym i nikim innym, wersją oryginalną, wychowanym w Madrycie synem Anglika i Hiszpanki, przede wszystkim chłopakiem z dzielnicy Chamberí. „Czyli teraz będzie mnie prosić o przysługę – pomyślałem i mimowolnie poczułem przypływ satysfakcji. – Teraz to on ode mnie zależy i daje mi okazję, żebym mu odpłacił pięknym za nadobne, odmówił i posłał w cholerę, zatrzasnął mu drzwi przed nosem”. Tupra umiał jednak sterować biegiem rozmowy i zaraz zmienił tę zapowiedzianą prośbę o pomoc w przysługę, jaką on wyświadczy mnie: „No – dodał – to będzie wsparcie nie tylko dla mnie, ale także dla hiszpańskiego przyjaciela, a w kraju, w którym się mieszka, dobrze mieć wdzięcznych znajomych, zwłaszcza jeśli to ważne osoby lub takimi lada moment będą. Mieszkasz teraz w Madrycie i przyda ci się to wręcz idealnie. Spotkajmy się i pogadajmy, na spokojnie i bez uprzedzeń. Pozwól, że wyłuszczę ci sprawę, a wtedy ty zdecydujesz, czy w to wchodzisz. Nie proponowałbym ci tego, gdybym nie miał przekonania, że jesteś idealnym agentem; więcej nawet, jedynym agentem z widokami na powodzenie. Nasza współpraca była bardzo owocna, nieprawdaż? Prawie nigdy nie nawaliłeś, a gdybyś tylko wiedział, jak często się to zdarza twoim kolegom po fachu, nawet tym z doświadczeniem, no a myśmy pracowali razem ponad dwadzieścia lat, zgadza się? Czy może mniej? Nie pamiętam. Prawie żaden agent nie utrzymuje się w grze tak długo. Wyczerpują się albo mylą w pożałowania godnym tempie. Ty nie, ty dałeś radę. Wytrzymałeś bardzo długo”.

To, że wciąż określał mnie mianem „agenta”, uznałem za grube pochlebstwo, minęły prawie dwa lata, jak przeszedłem w stan spoczynku z przekonaniem, że stan ów jest definitywny i nieodwracalny, że to, co stanowiło kiedyś wielką część mojego życia, już się zakończyło i nigdy nie wróci, z pamięcią w stanie na poły wegetatywnym czy też uśpionym, zapomniawszy i jednocześnie wspominając: w ciągu dnia starałem się zapomnieć o tym, co robiłem kiedyś, co robiono mnie, do czego mnie zmuszano, a przede wszystkim o tym, co improwizowałem sam i z własnej inicjatywy (czasami nie ma jak odbierać rozkazów i trzeba działać na własny rachunek); we śnie natomiast głowę wypełniała mi przeszłość, być może był to sposób, by jakoś się tej przeszłości – rano, po przebudzeniu – pozbyć.

Miałem dość i byłem rozczarowany, a Tupra nie uważał mnie już za przydatnego albo miał wrażenie, że wycisnął mnie do końca. Chciałem odejść, a oni mi na to pozwolili bez skrupułów. Odkryłem, że na samym początku mojej działalności kryło się oszustwo. Tyle że kto po tak długim czasie pamięta początki? W długotrwałym związku miłosnym jakie ma znaczenie, kto zrobił pierwszy krok albo podjął pierwszą próbę, kto postanowił tę relację zbudować, kto na kogo zwrócił uwagę, a tym bardziej kto rzucił pierwszy komplement, zasiewając tym samym w drugiej osobie miłosną myśl lub seksualny kontekst, sprawiając, że ta druga osoba spojrzała na pierwszą w sposób dotąd niebywały? Czas zastępuje sam siebie, to, co przychodzi, zamazuje to, w czego miejsce przyszło i co się oddaliło; dziś nie sumuje się z wczoraj, tylko wypiera je i odstrasza i w tej niemal pozbawionej pamięci sferze ciągłość zaciera granice między tym, co przed, i tym, co po, wszystko stapia się w jednolitą magmę i człowiek nie może już poznać tego, co kiedyś było możliwe, ale się nie ziściło, co zostało odrzucone i zepchnięte na bok, czego nikt nie podjął, a może właśnie próbował, lecz poniósł porażkę. To, co się nie zdarza, nie ma mocy ani nawet wyrazu, niknie w gęstej mgle tego, czego nie ma i nie będzie, i nikogo nie obchodzi nic, co się nie zdarzyło, nawet nas samych nie interesuje to, co nas nie spotkało. Toteż początki nie mają znaczenia. Kiedy fakty już się staną, anulują, jak to wszystko się zaczęło, tak samo jak nikt, kto pewnym krokiem maszeruje ścieżką, nie stawia sobie pytania, dlaczego przyszedł na świat. Podobnie jak ktoś, kto ledwie wyruszył w drogę.

Tupra nic się nie zmienił, inna sprawa, że nie upłynęło wiele czasu, choć mnie się wydawało, że cała wieczność: kiedy ktoś uznaje sprawę za zakończoną, kiedy przecina coś, co ciągnęło się dekadami – miłość, przyjaźń, przekonanie, miasto albo pracę – wszystko, co łączyło nas z tą rzeczą, oddala się w zawrotnym tempie i zaburza naszą percepcję. Tupra jawił mi się jako jeden z tych mężczyzn, którzy bardzo szybko przyjmują na siebie ciężar pewnego wieku, a potem przez bardzo wiele lat trzymają się na podobnym poziomie, jakby każde ustępstwo pozwalało im odraczać kolejne wręcz w nieskończoność, jakby umieli zapanować nad zmianami w swoim wyglądzie i jakby były one zależne od ich woli albo decyzji, od ich zgody. Jakby jakiegoś ranka mówili sobie przed lustrem: „Czas już nabrać nieco szacowniejszego wyglądu czy też bardziej poważnego i doświadczonego. Niech tak się stanie”. A innego dnia stwierdzali: „Tak jest dobrze, wystarczy. Proces ma się zatrzymać do odwołania”. Nie tylko odnosiłem wrażenie, że on panuje nad wszystkim, co ma związek z jego knowaniami i planami, ale także nad fizycznym dojrzewaniem i starzeniem. Być może rozkładało się to wszystko między jego liczne nazwiska, pamiętałem sześć, pod którymi zwykł się ukrywać. Efekt zbijał z tropu i peszył, zupełnie jakby człowiek stawał przed kimś, kogo czas słucha, w każdym razie czas jego twarzy. Po raz pierwszy widziałem go w Oksfordzie dwadzieścia parę lat temu, nie chciało mi się dokładnie obliczać, i absolutnie nie miało się wcale wrażenia, że dla niego od tamtego spotkania upłynęło ćwierć wieku, lecz co najwyżej dekada, i to wcale nie nazbyt bezlitosna. Prawda, że farbował sobie skronie, dostrzegłem tę jego słabość jeszcze w Anglii.

Pozwoliłem mu wybrać miejsce spotkania, choć to on o nie poprosił, hierarchie trzymają się mocno, nawet jeśli podwładny stracił respekt dla przełożonego i nim gardzi, ma do niego żal i urazę, a kiedyś nawet chciał mu wpakować kulkę w łeb. Zaskoczyło mnie, że zaproponował zimowy ogródek (był 6 stycznia 1997 roku, dla niego hiszpańskie święta nie istniały, nie znał ich i dzień ten nie stanowił żadnego pretekstu) znacznie bliższy mojego mieszkania czy też poddasza na calle de Lepanto niż okolic, po których miał się poruszać podczas swego krótkiego pobytu, czyli jak się domyślałem, rejonu brytyjskiej ambasady. Nie wyjawił mi niczego, co by mnie bezpośrednio nie dotyczyło, nie podał numeru telefonu ani nazwy swego hotelu, a może po prostu korzystał z pokoju dla specjalnych gości w samej ambasadzie, względnie wprosił się do mieszkania jakiegoś urzędnika British Council lub nauczyciela Szkoły Brytyjskiej, do której uczęszczałem do czternastego roku życia, żeby potem przejść do innej placówki, do Estudia, gdzie Berta chodziła od samego początku, tam też się poznaliśmy jako nastolatki.

Tupra