To ja zabiłam - Gina LaManna - ebook + książka

To ja zabiłam ebook

LaManna Gina

4,1

Opis

Inteligentny i przewrotny thriller o meandrach kobiecej przyjaźni oraz prawdach, które tak chętnie ignorujemy. Lektura obowiązkowa dla miłośniczek „Wielkich kłamstewek”.

Podczas przygotowań do ślubu państwa Banksów dochodzi do tragedii. Ginger czuje się przytłoczona rodzinnymi problemami. Lulu zgromadziła pokaźną kolekcję byłych mężów, której wolałaby już nie powiększać. Emily nie potrafi otrząsnąć się z bolesnych wspomnień i szuka zapomnienia w butelce. Kate ma dostatecznie dużo pieniędzy, żeby kupić sobie wszystko. No, prawie wszystko.

Zaledwie 24 godziny po ich przyjeździe, w hotelu zostaje znalezione ciało. Każda z kobiet przyznaje się do popełnienia zbrodni i twierdzi, że działała sama.

Dlaczego wszystkie przyznają się do zabicia tego samego człowieka? Tylko one znają odpowiedź. I nikomu jej nie zdradzą.

„Powieść-petarda. Zachwyciły mnie silne postacie kobiece i mroczna intryga”. Harriet Tyce, autorka „Krwawej pomarańczy”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (128 ocen)
53
43
24
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszp84

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. lekka, szybko się czyta. polecam
00
Magosia06

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Polecam wszystkim
00

Popularność




Pro­log

– Cichutko, maleń­stwo, nie płacz…

W pokoju roz­le­gły się ciche kroki. Kobieta prze­szła po gru­bym, mięk­kim dywa­nie kupio­nym spe­cjal­nie z oka­zji naro­dzin dziecka. Przez czę­ściowo zacią­gnięte żalu­zje do środka zaglą­dał księ­życ i rzu­cał poświatę na pod­łogę. Cien­kie świe­tli­ste pasy nada­wały pomiesz­cze­niu wygląd ete­rycz­nej wię­zien­nej celi, w któ­rej tkwiło dziecko – jej dziecko.

– Aaa-aaa, mama sło­wika ci da. – Na ścia­nie był rzu­cik rado­śnie uśmiech­nię­tych żyraf, czuj­nie wycią­ga­ją­cych szyje do sufitu. – Jeśli pta­szek nie zaśpiewa…

Zamil­kła, sły­sząc skrzy­pie­nie pod­no­szo­nych drzwi do garażu, któ­rych czarna pasz­cza miała go pochło­nąć i spro­wa­dzić na górę pro­sto do nich.

Cze­kała, a serce waliło jej jak mło­tem, kiedy nasłu­chi­wała skrzyp­nię­cia fron­to­wych drzwi i cięż­kich kro­ków na scho­dach z litego drewna. Gdyby to był on, usły­sza­łaby, jak pod jego cię­ża­rem ugina się naj­pierw piąty, a póź­niej siódmy sto­pień.

Podej­rze­wała, że on wie o trzesz­czą­cym pią­tym stop­niu, który zapewne omi­nie, ale nie o siód­mym.

Gdy postawi na nim stopę, prze­ni­kliwy dźwięk ocali jej życie.

Nie zatrzesz­czał żaden ze stopni, więc kobieta sta­nęła nad koły­ską i uśmiech­nęła się do śpią­cego nie­mow­lę­cia. Za kilka minut oboje będą wolni. Sami i bez­pieczni.

– …mama da ci gwiazdkę z nieba.

Przy­tu­liła dziecko do piersi, obej­mu­jąc je ramie­niem i roz­ko­szu­jąc się doty­kiem deli­kat­nej główki. Słodki zapach płynu do kąpieli przy­lgnął do skóry nie­mow­lę­cia niczym wykwintne per­fumy.

– A gdy gwiazdka z nieba znik­nie…

– Tatuś da ci złotą rybkę. – Roz­legł się niski, gar­dłowy głos. Scho­wany w cie­niu męż­czy­zna opie­rał się o fra­mugę i lustro­wał kobietę błysz­czą­cymi, czar­nymi oczami.

Uśmiech­nął się, kiedy odwró­ciła się do niego. Serce jej przy­spie­szyło, gdy z prze­ra­że­niem uświa­do­miła sobie, że dowie­dział się o skrzy­pią­cym siód­mym stop­niu.

– Jeśli rybka zacho­ruje… – śpie­wała dalej koły­sankę, jakby nic się nie stało. Miała prawo tam być wraz z dziec­kiem. Nikt nie mógł jej tego ode­brać.

– I tu się mylisz, skar­bie. – Uśmiech­nął się szka­rad­nie, zaci­snął palce na pisto­le­cie i pokrę­cił głową. – To ty jesteś chora.

Roz­dział 1

Detek­tyw Ramone: Pro­szę się przed­sta­wić.

Lulu Franc: Nazy­wam się Lulu Franc i mam sześć­dzie­siąt osiem lat. Moje nazwi­sko pisze się: F-R-A-N-C. Pro­szę spraw­dzić, czy zapi­sał je pan jak należy. Popra­wia­nie cze­go­kol­wiek w papie­rach to istny kosz­mar.

Detek­tyw Ramone: Pani Franc, nagry­wamy tę roz­mowę. Nazwi­sko na pewno zosta­nie spi­sane popraw­nie. Pro­szę powie­dzieć, kiedy i w jakim celu przy­je­chała pani do Sere­nity Spa & Resort.

Lulu Franc: Razem z mężem, Pierce’em Bank­sem, przy­je­cha­li­śmy do hotelu szes­na­stego sierp­nia. Mie­li­śmy tu spę­dzić cały tydzień jako goście na ślu­bie pań­stwa DeBleu-Banks. Pan młody jest bra­tan­kiem mojego męża. Pew­nie nie zwró­ciłby uwagi na moją nie­obec­ność, za to zorien­to­wałby się, że nie zosta­wi­li­śmy mu koperty ze ślub­nym pre­zen­tem.

Detek­tyw Ramone: Zapewne domy­śla się pani, dla­czego tu pani tra­fiła. Zna­leź­li­śmy ciało, pani Franc.

Lulu Franc: Mar­twe ciało.

Detek­tyw Ramone: To się rozu­mie samo przez się.

Lulu Franc: W porządku, bo wła­śnie w takim sta­nie widzia­łam je ostat­nio.

Detek­tyw Ramone: Czy to zna­czy, że przy­znaje się pani do mor­der­stwa, pani Franc? Przy­po­mnę tylko, że nasza roz­mowa jest nagry­wana i wszystko, co pani powie, może zostać wyko­rzy­stane prze­ciwko pani pod­czas pro­cesu.

Lulu Franc: Ile razy mam to powta­rzać? Mówię po raz ostatni: ja, Lulu Franc, zabi­łam tego męż­czy­znę. A gdy będzie­cie spi­sy­wać moje zezna­nia, koniecz­nie sprawdź­cie pisow­nię nazwi­ska: F-R-A-N-C. Jeśli doło­ży­cie na końcu „K”, to się wścieknę.

* * *

Lulu była zła jak dia­bli.

Powinna teraz sie­dzieć w salo­nie i się relak­so­wać, cze­ka­jąc aż Deli­lah ułoży jej włosy i poma­luje paznok­cie, ale nie. Zamiast tego tkwiła w domu, prze­mie­rza­jąc zachwy­ca­jący drew­niany par­kiet, wsu­wała głowę do zamra­żarki i zaglą­dała pod stoły. Trzesz­czało jej w sta­wach przy schy­la­niu i cho­ciaż sta­rała się nie zwra­cać uwagi na oznaki sta­rze­nia, trudno ich było nie zauwa­żyć. W prze­ci­wień­stwie do zapo­dzia­nego (i opa­słego) port­fela, po któ­rym zagi­nął wszelki ślad.

Lulu wypro­sto­wała się, otrze­pała kurz z nowego kasz­mi­ro­wego kar­di­ganu, który miała na sobie, i wes­tchnęła sfru­stro­wana. Swe­ter był pod­bity natu­ral­nym futrem szopa i kosz­to­wał jej męża for­tunę. Nie było się jed­nak czym przej­mo­wać, ponie­waż Pierce Banks miał mnó­stwo pie­nię­dzy i uwiel­biał speł­niać modowe zachcianki Lulu. Ona też wkła­dała w to mał­żeń­stwo sporo wysiłku. Bycie żoną Pierce’a Banksa ucho­dziło w krę­gach towa­rzy­skich Karo­liny Połu­dnio­wej za pracę na pełen etat.

– Nie dener­wuj się, skar­bie! Na pewno się znaj­dzie! – zawo­łał do niej Pierce, kiedy prze­szła obok niego jak burza. – Tylko się nie spóź­nij na tę swoją wizytę.

– Czyż­byś zapo­mniał, że aby wsiąść do samo­lotu, musisz oka­zać dowód toż­sa­mo­ści? – odparła Lulu. – Zadzwoń, pro­szę, do Maszy i każ jej tu przyjść. Może widziała twój port­fel, sprzą­ta­jąc wczo­raj.

– Nie będę dzwo­nił do Maszy, kiedy ma wolne – sprze­ci­wił się Pierce. – Na pewno nie­długo go znaj­dziemy, jak zawsze.

Lulu dała sobie spo­kój z szu­ka­niem. Weszła do kuchni. Pierce stał oparty o blat w luk­su­so­wym czar­nym szla­froku i obser­wo­wał ją z bły­skiem w oku, cze­ka­jąc, aż zapa­rzy się kawa w eks­pre­sie. Posłała mu rów­nie flir­ciar­skie spoj­rze­nie, a gdy zlu­stro­wała męża, który wyda­wał się cho­dzą­cym ide­ałem, całe roz­draż­nie­nie nie­mal natych­miast z niej wypa­ro­wało.

– Co to za spoj­rze­nie? – zapy­tała, prze­krzy­wia­jąc kokie­te­ryj­nie głowę. – Na­dal jestem na cie­bie zła. Nie myśl, że mnie prze­ka­ba­cisz tymi swo­imi ślicz­nymi błę­kit­nymi oczami.

– Wiem, że nie da się zmu­sić jedy­nej w swoim rodzaju Lulu Franc do zro­bie­nia cze­goś, na co nie mia­łaby ochoty – odparł z sze­ro­kim uśmie­chem. – W prze­ciw­nym razie nazy­wa­ła­byś się Lulu Banks.

– Wie­dzia­łeś, jakie mam zasady, kiedy bra­li­śmy ślub – rzu­ciła nieco łagod­niej­szym tonem. – Masz szczę­ście, że jesteś taki uro­czy, bo zdą­ży­łam już zapo­mnieć, czym mnie tak zde­ner­wo­wa­łeś.

Pierce prze­szedł przez kuch­nię, przy­cią­gnął do sie­bie Lulu i dał jej szyb­kiego całusa w poli­czek.

– Jestem naj­szczę­śliw­szym face­tem na świe­cie.

Zacią­gnęła się świe­żym zapa­chem Pierce’a, który wła­śnie wysko­czył spod prysz­nica; woń jego kosz­tow­nych żeli i szam­po­nów wydała się jej zara­zem zna­joma i kojąca. Nie sądziła, by mógł nadejść taki dzień, gdy nie będzie już tak sza­leń­czo i namięt­nie zako­chana w swoim mężu.

– Pierce – zapro­te­sto­wała z twa­rzą tuż przy jego tor­sie. – Zaraz się spóź­nię!

Odsu­nął się na dłu­gość ramie­nia, ale wciąż ją obej­mo­wał. Świ­dro­wał Lulu tym swoim prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem, od któ­rego top­niało jej serce. Po chwili jed­nak poczuła nie­po­kój. Dostrze­gła w oczach męża nie tylko miłość, lecz rów­nież smu­tek, któ­rego dawno w nich nie widziała.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała. – Czy coś się stało?

– Nic takiego – odparł lekko roz­ko­ja­rzony. – Zupeł­nie nic. Po pro­stu roz­ko­szuję się chwilą.

– A czy mogli­by­śmy naj­pierw zna­leźć port­fel? To naprawdę ważne. – Posłała mu naj­pięk­niej­szy uśmiech niczym gałązkę oliwną. W kuchni roz­le­gło się bul­go­ta­nie i powie­trze wypeł­nił cudowny aro­mat świeżo zmie­lo­nych zia­ren, który dotarł do jej nosa. – Muszę się wyszy­ko­wać. Nale­jesz mi kawy na drogę?

Cału­jąc męża w poli­czek, po raz ostatni ana­li­zo­wała tę jego minę. Był czuły, kocha­jący, a cza­sami aż nazbyt hojny, ale nie prze­sad­nie wylewny. A przy­naj­mniej już nie. Ten podej­rzany wyraz oczu zanie­po­koił Lulu. To nie pierw­szy raz, ostat­nio dziw­nie się zacho­wy­wał.

Stała w kory­ta­rzu i nasłu­chi­wała, jak Pierce krząta się po kuchni, nalewa do fili­ża­nek kawę. Naj­pierw sobie, a póź­niej dla niej, siada na swoim ulu­bio­nym krze­śle i jak co rano zagłę­bia się w lek­tu­rze gazety.

Kiedy w kuchni zapa­dła zna­joma cisza, Lulu posta­no­wiła sko­rzy­stać z oka­zji. Prze­szła na pal­cach przez hol i zatrzy­mała się pod drzwiami gabi­netu Pierce’a. Tylko tam jesz­cze nie szu­kała port­fela. Sta­rała się uni­kać zaglą­da­nia do tego pokoju, a szcze­gól­nie do szu­flady w biurku. Nie potra­fiła jed­nak zapo­mnieć oso­bli­wego wyrazu oczu męża. Coś tu nie grało.

I cho­ciaż Pierce wyda­wał się cho­dzą­cym ide­ałem, Lulu wie­działa, że coś jej umyka. Nikt nie był dosko­nały – nawet ona. Jej cztery (nie­udane) mał­żeń­stwa sta­no­wiły naj­lep­szy tego dowód. Jak na iro­nię, Lulu świę­cie wie­rzyła w to, że piąte będzie tym ostat­nim. Zasta­na­wiała się nawet, czy nie zmie­nić nazwi­ska po ślu­bie z Pierce’em, szcze­gól­nie że bar­dzo mu zale­żało na tym, aby oboje nazy­wali się tak samo. Uznała jed­nak, że to nie­wy­star­cza­jący argu­ment.

Osta­tecz­nie zwy­cię­żył rozum, nie serce. Została przy swoim panień­skim nazwi­sku – Franc (bez „k” na końcu) – dzięki temu mogła zacho­wać nie­za­leż­ność i toż­sa­mość po bli­sko sie­dem­dzie­się­ciu latach spę­dzo­nych na tym świe­cie. Czte­rech męż­czyzn, pięć mał­żeństw, a mimo to zdo­łała zacho­wać pewne poczu­cie wol­no­ści. Trzy­mała się tego kur­czowo, cho­ciaż jej decy­zja roz­cza­ro­wała Pierce’a. Twier­dził, że rozu­mie, ale Lulu nie do końca w to wie­rzyła.

Pierce ni­gdy wcze­śniej nie był żonaty. Zarze­kał się, że niczego nie ukrywa. Żad­nych byłych żon ani skom­pli­ko­wa­nych rela­cji, które by się za nim cią­gnęły. A przy­naj­mniej Lulu nic o tym nie wie­działa. Jed­nak z jakie­goś powodu podej­rze­wała, że wszystko może się zmie­nić, jeśli tylko zdoła zaj­rzeć do tej prze­klę­tej szu­flady.

Zakra­dła się do gabi­netu męża. Wie­działa na pewno, że zostało jej co naj­mniej dzie­sięć minut, zanim Pierce skoń­czy pić kawę, złoży gazetę, naleje sobie drugą kawę i uda się do gabi­netu, żeby spraw­dzić e-maile.

Nie chciała szpie­go­wać męża, po pro­stu była cie­kawa. Zaci­snęła palce na uchwy­cie i lekko pocią­gnęła, ale szu­flada nawet nie drgnęła. Spo­dzie­wała się tego. Wie­działa rów­nież, że Pierce nie dałby się nabrać na to, że szuka port­fela, gdyby zastał ją szar­piącą za uchwyt. Prawdę powie­dziaw­szy, szu­flada była zamknięta od ponad roku.

Czy wszyst­kie pary mają sekretne szu­flady? – zasta­na­wiała się, spo­glą­da­jąc ze skru­chą przez ramię. Znowu nasłu­chi­wała. Serce waliło jej tak mocno, że posta­no­wiła upew­nić się, czy nie ma zawału. Nie­stety nie czuła bólu w lewej ręce, a jedy­nym powo­dem galo­pu­ją­cego pulsu była świa­do­mość, że jej ide­alny mąż coś przed nią ukrywa. Lulu wprost umie­rała z cie­ka­wo­ści, co to mogło być.

Roz­dział 2

Detek­tyw Ramone: Pro­szę się przed­sta­wić.

Gin­ger Adler: Gin­ger Holly Adler.

Detek­tyw Ramone: Co panią spro­wa­dziło do Sere­nity Spa & Resort?

Gin­ger Adler: Zosta­łam zapro­szona na ślub daw­nej kole­żanki ze stu­diów. To chyba dość oczy­wi­ste. Wyda­wało mi się, że jest pan detek­ty­wem? Na każ­dym kroku widać przy­go­to­wa­nia do cere­mo­nii. Nie widział pan tablicy przed wej­ściem?

Detek­tyw Ramone: Nie widzia­łem.

Gin­ger Adler: Jest na niej roz­pi­sany cało­ty­go­dniowy plan uro­czy­sto­ści. Daw­niej śluby trwały jeden dzień. Nie mówiąc już o tym, ile pie­nię­dzy musiało to wszystko pochło­nąć! Przed hote­lem stoi kom­po­zy­cja kwia­towa wiel­ko­ści Tadź Mahal z ogrom­nym ser­cem z ini­cja­łami przy­szłych mał­żon­ków. W pokoju cze­kał na nas kosz powi­talny z butelką wina. I nie mam tu na myśli taniego sika­cza ze sper­so­na­li­zo­waną ety­kietką, tylko gatu­nek przy­go­to­wany spe­cjal­nie z oka­zji ślubu. Czy nie sądzi pan, że to prze­sada?

Detek­tyw Ramone: Pozo­stańmy przy tym, że to ja będę zada­wał pyta­nia. Kiedy zja­wiła się pani w hotelu, pani Adler?

Gin­ger Adler: Mie­li­śmy przy­je­chać szes­na­stego sierp­nia o trze­ciej po połu­dniu, ale dotar­li­śmy dopiero o ósmej.

Detek­tyw Ramone: Szes­na­stego sierp­nia o dwu­dzie­stej? Co spo­wo­do­wało opóź­nie­nie?

Gin­ger Adler: Spóź­ni­li­śmy się na samo­lot. Z tego powodu pra­wie zabi­łam wła­snego męża.

Detek­tyw Ramone: Zakła­dam, że udało się pań­stwu dostać bilety na póź­niej­szy lot?

Gin­ger Adler: Na szczę­ście tak, bo ina­czej mój mąż już by nie żył.

Detek­tyw Ramone: Zapewne rozu­mie pani, dla­czego panią wezwa­łem?

Gin­ger Adler: Oczy­wi­ście. Przejdźmy od razu do sedna. Zabi­łam dziś czło­wieka. Czy to wła­śnie chciał pan ode mnie usły­szeć?

* * *

– Elsie, włóż buty! – Gin­ger prze­cią­gnęła ręką po rudo­blond wło­sach, poprze­ty­ka­nych siwi­zną. (Miała zamiar się tym zająć przed ślu­bem, ale nie zdą­żyła). – Poppy, spa­ko­wa­łaś kostium kąpie­lowy? Powin­naś wziąć dwa. Tom! Tom! Odłóż dino­zaura i zrób siu­siu. Czeka nas długi lot i nie będziemy się zatrzy­my­wać w dro­dze na lot­ni­sko.

– Mamo! – jęk­nął. – Mam sie­dem lat. Cho­dzę do toa­lety, nie na siu­siu.

– Siu­siu, siu­siu! – zain­to­no­wała słod­kim gło­si­kiem Poppy. – Tom musi zro­bić siu­siu.

– Zamknij się! – odpa­ro­wał. – Wcale nie muszę.

– Mamooo! – Słodki gło­sik Poppy zamie­nił się w piskliwy krzyk. – Tom powie­dział słowo na „z”!

– Spo­kój, dzie­ciaki! – ryk­nęła Gin­ger. – Każdy kto za dzie­sięć minut nie znaj­dzie się w samo­cho­dzie, zosta­nie sam w domu. Ruchy, żoł­nie­rze!

Dzieci Gin­ger wydały z sie­bie serię jęków i postę­ki­wań. Robiły coś razem chyba tylko wtedy, gdy musiały zewrzeć szyki prze­ciwko matce. Przez ostat­nie pół roku Gin­ger brała podwójne zmiany w hotelu, gdzie pra­co­wała jako recep­cjo­nistka wyłącz­nie po to, żeby mogli opła­cić tę podróż. Cała trójka dzieci uwa­żała to za coś okrop­nego. Jed­nak gdyby nie poświę­ce­nie Gin­ger, Adle­ro­wie nie byliby w sta­nie wydać tylu pie­nię­dzy na lot dla pię­cio­oso­bo­wej rodziny na drugi koniec kraju.

Za kogo w ogóle uwa­żała się ta cała Whit­ney DeBleu? To jakieś wariac­two, żeby brać ślub w eks­klu­zyw­nym kuror­cie na wybrzeżu Kali­for­nii. Szcze­gól­nie że uro­czy­sto­ści miały potrwać okrą­gły tydzień! Co się stało z miłymi, kame­ral­nymi wese­lami typo­wymi dla Środ­ko­wego Zachodu, urzą­dza­nymi w sto­do­łach, z nie­chluj­nie poda­nym jedze­niem i tań­cami do bia­łego rana? Gin­ger i Frank mieli wła­śnie taki ślub, a szes­na­ście lat póź­niej wciąż byli razem i doro­bili się trójki wspa­nia­łych (cho­ciaż nie­zbyt posłusz­nych) dzie­cia­ków.

Szcze­rze mówiąc, wola­łaby w ogóle nie dostać zapro­sze­nia na ślub Whit­ney. Naprawdę nie było ich z Fran­kiem stać na tę podróż, ale taka oka­zja już się prze­cież nie powtó­rzy, a Gin­ger i Whit­ney przy­jaź­niły się na stu­diach. Co prawda naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Gin­ger była Emily, ale ich zna­jo­mość tra­fił szlag, po tym jak ta ostat­nia zamie­niła się w skoń­czoną sukę.

– Tom, jeśli w ciągu dwóch sekund nie zoba­czę two­jego tyłka w toa­le­cie, sama cię tam zaniosę – ostrze­gła syna. – Gdzie jesteś, Frank? Czy mógł­byś pomóc Poppy zna­leźć drugi but? Ten różowy. Musi je wło­żyć na cere­mo­nię. Elsie, spa­ko­wa­łaś do walizki całą biblio­tekę. Czy naprawdę potrze­bu­jesz aż dzie­więć­dzie­się­ciu czte­rech ksią­żek na tygo­dniowy wyjazd? Poza tym wszyst­kie wyglą­dają jak wyjęte psu z gar­dła. Czy nie możesz wziąć jakiejś zwy­czaj­nej książki, żeby ludzie przy base­nie myśleli, że jeste­śmy nor­malną rodziną?

Gin­ger się­gnęła po wyświech­tany, poza­gi­nany egzem­plarz z przy­bru­dzoną okładką, który jej córka przy­tasz­czyła pew­nie od sąsiadki. Elsie miała sła­bość do przy­pad­ko­wych ksią­żek i wolała dosta­wać w pre­zen­cie stare egzem­plarze, niż kupo­wać nowe, co cie­szyło Gin­ger pod wzglę­dem eko­no­micz­nym, lecz kłó­ciło się z wize­run­kiem poukła­da­nej rodzinki wypo­czy­wa­ją­cej w luk­su­so­wym kuror­cie.

Tylko że Elsie miała już pra­wie szes­na­ście lat i nie spo­sób jej było upil­no­wać, a kłót­nie tylko pogar­szały sytu­ację. Od pew­nego czasu wyda­wała się uza­leż­niona od tej okrop­nej tech­no­lo­gii, odpo­wia­dała pół­słów­kami, a jej zmienne nastroje psuły humor wszyst­kim domow­ni­kom. Nawet wizja spę­dze­nia waka­cji w Kali­for­nii wywo­łała u niej tylko cień uśmie­chu.

– Frank! – Gin­ger omio­tła wzro­kiem leżące na pod­ło­dze cztery pękate walizki, trzy nie­do­pięte torby, ple­ca­czek Poppy i całe zoo plu­szo­wych zwie­rzą­tek. – Czy mógł­byś mi pomóc?

– Prze­pra­szam, skar­bie, nie sły­sza­łem cię. – Frank Adler wsu­nął głowę przez drzwi (domu na przed­mie­ściach z trzema sypial­niami, tro­chę przy­cia­snego dla ich pię­cio­oso­bo­wej rodziny) z głup­ko­wa­tym uśmie­chem na twa­rzy. – Pod­le­wa­łem pomi­dory.

– Czy ty… – Gin­ger roz­chy­liła usta ze zdzi­wie­nia – naprawdę je teraz pod­le­wa­łeś?

– No cóż, Leslie przyj­dzie zadbać o rośliny dopiero w środę, a nad­ciąga fala upa­łów. Nie chcia­łem, żeby uschły. Pod­la­łem je porząd­nie, więc parę dni powinny wytrzy­mać. – Frank zawie­sił głos i prze­cią­gnął dło­nią po już i tak zmierz­wio­nych wło­sach. – Hej, zapo­mnia­łem o drzewku cytry­no­wym. I pod­wyż­szo­nych grząd­kach. Kocha­nie, zaraz wrócę…

– Ani mi się waż – syk­nęła Gin­ger. – Co z two­imi praw­dzi­wymi dziećmi, Frank? Pomi­dory nie są żywymi isto­tami…

– Prawdę mówiąc…

– Zapo­mnij o cho­ler­nych pomi­do­rach – powie­działa dokład­nie w chwili, gdy roz­dzwo­niła się jej komórka. – Muszę ode­brać. Czy możesz pomóc wyszy­ko­wać dzieci do podróży, na któ­rej tak bar­dzo ci zale­żało?

Sły­sząc swój okropny ton głosu, poczuła, jak jej ramiona się napi­nają. Takie zacho­wa­nie było kom­plet­nie nie w jej stylu. Z natury była zabawna, cier­pliwa i ener­giczna. Nie zrzę­dziła i, co waż­niej­sze, kochała Franka razem z tymi jego dur­no­wa­tymi zain­te­re­so­wa­niami i pro­jek­tami. To wła­śnie ape­tyt na życie był jed­nym z powo­dów, dla któ­rych stra­ciła dla niego głowę.

Póź­niej jed­nak nastała szara codzien­ność: dzie­ciaki, rachunki, polisy. I tak oto ich wspólne życie lekko tra­ciło blask. W całym tym cha­osie miesz­ka­nia na przed­mie­ściach, pracy na dwóch eta­tach i codzien­nej mono­to­nii miłość wyda­wała się cza­sem zada­niem ponad siły.

– Prze­pra­szam – wymam­ro­tał Frank. – Co kon­kret­nie mam zro­bić?

– Nie­ważne – burk­nęła, wygrze­bu­jąc tele­fon spo­mię­dzy sterty szpar­ga­łów, które trzy­mała. – Pod­le­waj dalej swój ogród, byle­byś za dzie­sięć minut zna­lazł się w samo­cho­dzie. A ja w tym cza­sie ogarnę dzie­ciaki, dom, bagaże, prze­ką­ski, doku­menty i pie­nią­dze.

– Naprawdę? – Na twa­rzy Franka odma­lo­wała się dzie­cięca radość. – Jesteś praw­dzi­wym skar­bem. Dzie­ciaki, macie się słu­chać matki. Jedziemy na waka­cje!

– Halo? – Gin­ger zdą­żyła już ode­brać tele­fon. Ledwo zer­k­nęła na numer, zanim przy­ło­żyła apa­rat do ucha, żon­glu­jąc skar­pet­kami, waliz­kami i książ­kami Elsie. Jedna z nich klap­nęła smutno na pod­łogę. – Prze­pra­szam, nic nie sły­szę. Kto mówi?

– To ja, Whit­ney. – Roz­legł się w tele­fo­nie świer­go­czący, zadbany gło­sik. – Wszystko w porządku? Brzmisz tak, jak­byś była na woj­nie, złotko.

– Dzień jak co dzień – odparła Gin­ger. – Jak idą przy­go­to­wa­nia do ślubu? Czy coś się stało? Przy­się­gam, że jeśli Arthura ogar­nęły wąt­pli­wo­ści, to wsa­dzę mu je…

– Nie, nie, nic z tych rze­czy – prze­rwała jej szybko Whit­ney. – Arthur jest cudowny. Wła­śnie wysko­czy­łam do spa, żeby zro­bić sobie paznok­cie i pomy­śla­łam, że zadzwo­nię, póki mam chwilę dla sie­bie. Póź­niej nie będę już miała ani jed­nej wol­nej minuty aż do cere­mo­nii.

No jasne, że Arthur jest ide­alny. Whit­ney zasłu­żyła sobie na wszystko, co naj­lep­sze, więc dla­czego myśl o niej – sza­leń­czo zako­cha­nej, gawę­dzą­cej bez­tro­sko, pod­czas gdy masa­żystka ugnia­tała jej ramiona, pedi­kiu­rzystka dopiesz­czała stopy, a kolejna spe­cja­listka nakła­dała wosk na miej­sca intymne – była tak cho­ler­nie fru­stru­jąca? Zupeł­nie jakby uwa­żała słodką naiw­ność przy­ja­ciółki za grzech.

Nie­długo się prze­ko­nasz, pomy­ślała, zacze­kaj, aż pojawi się trze­cie dziecko, pro­blemy z kasą i nie­prze­spane noce. Wtedy to Gin­ger zadzwoni i nie­win­nie zapyta przy­ja­ciółkę o jej cudowne mał­żeń­stwo i śliczne dzieci, wyobra­ża­jąc sobie Whit­ney z wor­kami pod oczami, odro­stami na gło­wie i dziec­kiem przy piersi, gdy Arthur będzie pod­le­wać pie­przone pomi­dory.

– Nie mogę się już docze­kać naszego spo­tka­nia – powie­działa Gin­ger. – Za chwi­leczkę wycho­dzimy z domu.

– Świet­nie, wła­śnie dla­tego dzwo­nię.

– Mów dalej – popro­siła Gin­ger, zaci­ska­jąc zęby, kiedy nad barierką scho­dów na pię­trze prze­le­ciał but, pra­wie tra­fia­jąc ją w oko. – Czym się mar­twisz, kochana?

– Dzwo­niła Emily – wyrzu­ciła z sie­bie szybko Whit­ney. – Zapy­tała mnie, czy byłoby to bar­dzo nie­uprzejme, gdyby w ostat­niej chwili zmie­niła zda­nie i jed­nak przy­je­chała na ślub.

– Tro­chę późno, nie uwa­żasz?

– Niby tak, ale… – Whit­ney ni­gdy nie lubiła kon­fron­ta­cji. Wszystko, począw­szy od jej aniel­skich blond wło­sów, a na świe­tli­stej cerze skoń­czyw­szy, tru­chlało przy pierw­szej zapo­wie­dzi kłótni. – Tak się zasta­na­wiam, co odpo­wie­dzieć. Emily myślała, że nie da rady przy­je­chać, ale zmie­niła plany i… Uzna­łam, że powin­naś wie­dzieć, że jed­nak będzie na ślu­bie.

– Świet­nie – odparła Gin­ger piskli­wym fal­se­tem. – Dzięki za tele­fon, ale dla mnie to żaden pro­blem. Obie jeste­śmy doro­słe. Powin­naś się teraz sku­pić na przy­go­to­wa­niach do ślubu i tym, żeby wyglą­dać olśnie­wa­jąco. Zaraz odleci nam samo­lot, więc dalej rób się na bóstwo. Do zoba­cze­nia!

Gin­ger z wes­tchnie­niem osu­nęła się na kanapę z tele­fo­nem w omdla­łej dłoni i wle­piła wzrok w ubło­cony but leżący na bia­łej pod­ło­dze. Nie powinna była przyj­mo­wać zapro­sze­nia na ten ślub. Teraz będzie musiała sta­wić czoło Emily z zako­cha­nym w pomi­do­rach Fran­kiem u boku i trójką dzie­cia­ków za ple­cami, które skoń­czą pew­nie w popraw­czaku.

Roz­dział 3

Detek­tyw Ramone: Pro­szę powie­dzieć, jak się pani nazywa i kiedy dokład­nie zja­wiła się pani w Sere­nity Spa & Resort.

Emily Brown: Emily Brown. Przy­je­cha­łam szes­na­stego sierp­nia o szes­na­stej.

Detek­tyw Ramone: Czy udała się pani pro­sto do swo­jego pokoju?

Emily Brown: Nie, o czym zapewne już pan wie.

Detek­tyw Ramone: Według zeznań naocz­nego świadka odwie­dziła pani pew­nego męż­czy­znę.

Emily Brown: Tak, Henry’ego. Pozna­li­śmy się w samo­lo­cie.

Detek­tyw Ramone: Pod­czas lotu szes­na­stego sierp­nia?

Emily Brown: Tak.

Detek­tyw Ramone: Pro­szę scha­rak­te­ry­zo­wać rela­cję łączącą panią z Hen­rym.

Emily Brown: Jaki to ma zwią­zek z czym­kol­wiek?

Detek­tyw Ramone: Jak zapewne pani wie, pró­bu­jemy usta­lić oko­licz­no­ści śmierci czło­wieka, pani Brown.

Emily Brown: Mogła­bym wezwać praw­nika.

Detek­tyw Ramone: Ow­szem.

Emily Brown: Ale nie ma takiej potrzeby. To ja strze­la­łam, detek­ty­wie. Dziś wie­czo­rem zabi­łam czło­wieka.

* * *

– Może pan zosta­wić oba? – Emily Brown przy­wo­łała gestem ste­warda nio­są­cego dwa kie­liszki szam­pana i posłała mu blady uśmiech. – Naprawdę nie­na­wi­dzę latać.

– Oczy­wi­ście. – Męż­czy­zna posta­wił kie­liszki na roz­kła­da­nym sto­liku, usłuż­nie ski­nął głową i wró­cił po kolejne drinki dla pasa­że­rów pierw­szej klasy.

A to dobre, pomy­ślała. Ni­gdy nie latała pierw­szą klasą, ani też nie bała się latać. Skoro jed­nak w ostat­niej chwili zapro­po­no­wano jej dar­mową zmianę, to co miała robić; odmó­wić dar­mo­wych drin­ków?

Emily głę­biej zapa­dła się w fotel, przy­mknęła oczy i usi­ło­wała odpo­czy­wać. Szybko się jed­nak ock­nęła, gdy prze­cho­dzący obok pasa­żer grzmot­nął ją w głowę cięż­kim ple­ca­kiem. Gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy i ujrzała pochy­la­jącą się nad nią zestre­so­waną kobietę obju­czoną dwójką dzie­cia­ków. Nie dosły­szała jed­nak prze­pro­sin, ponie­waż jeden z chłop­ców dźgnął ją łok­ciem w udo pod­czas zażar­tej dys­ku­sji z bra­tem.

– O rany, strasz­nie prze­pra­szam – powtó­rzyła kobieta. – Psu­jemy pani podróż. Chłopcy, co wam mówi­łam? Nie dosta­nie­cie żad­nych cia­ste­czek, jeśli natych­miast nie prze­pro­si­cie tej pani.

– Prze­pra­szamy – powie­dzieli zgod­nym chó­rem.

– Naprawdę nic się nie stało – zapew­niła ją Emily. – Świet­nie panią rozu­miem. Pra­co­wa­łam kie­dyś jako nauczy­cielka w przed­szkolu.

Kobieta posłała jej pełen wdzięcz­no­ści uśmiech. Kolejka pasa­że­rów prze­su­nęła się do przodu, a ona wark­nęła na chłop­ców, żeby się nie zatrzy­my­wali.

Emily pra­co­wała w przed­szkolu dosta­tecz­nie długo, by wie­dzieć, jak trudno jest zmu­sić małe dzieci do zro­bie­nia cze­go­kol­wiek w usta­lo­nym porządku, nie mówiąc już o grzecz­nym zacho­wa­niu pod­czas lotu na drugi koniec kraju. Dawno jed­nak stra­ciła cier­pli­wość do wyko­ny­wa­nia tego rodzaju pracy.

Po skoń­cze­niu stu­diów przez krótki czas zaj­mo­wała się edu­ko­wa­niem innych, a kolej­nych dzie­sięć lat poświę­ciła karie­rze kor­po­ra­cyj­nej. W końcu zna­la­zła sobie cie­płą posadkę kie­row­nika pro­jektu w fir­mie mar­ke­tin­go­wej. Czuła się tam zde­cy­do­wa­nie bez­piecz­niej.

Krzy­wiąc się na wspo­mnie­nie daw­nych cza­sów, Emily upiła pierw­szy łyk szam­pana i popa­trzyła na puste miej­sce obok sie­bie. Pokrę­ciła ze śmie­chem głową i ponow­nie zamknęła oczy. Pew­nie prze­nie­śli ją do pierw­szej klasy, dla­tego że była sama, bez dzieci. W wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat jej zegar bio­lo­giczny tykał coraz wol­niej.

Opróż­niła drugi kie­li­szek i wła­śnie wło­żyła jeden kie­li­szek w drugi, kiedy nad ramie­niem zama­ja­czył czyjś cień. Spoj­rzała w górę i stwier­dziła, że tra­fił się jej wyjąt­kowo przy­jemny dla oka sąsiad.

Kiedy jed­nak dokład­niej by go zlu­stro­wała, zwró­ciła uwagę przede wszyst­kim na to, że był zmę­czony. Sama też się czę­sto tak czuła. Ana­li­zo­wała dalej, odha­cza­jąc w myślach kolejne punkty: przy­stojny, pad­nięty, dobrze zbu­do­wany. Typ dra­nia. Widać było, że sporo w życiu prze­szedł, ale Emily to nie obcho­dziło. Chciała się tylko roz­ko­szo­wać szam­pa­nem.

Ten facet wszystko zepsuł. Miała dla sie­bie cały rząd, dopóki nie przy­szedł. W przy­pły­wie kom­plet­nie irra­cjo­nal­nej fru­stra­cji wypro­sto­wała się w fotelu, celowo go igno­ru­jąc. Męż­czy­zna nie ode­zwał się sło­wem; sta­nął nad nią i cze­kał, jakby licząc na to, że Emily domy­śli się, o co mu cho­dzi.

Odchrząk­nął i sta­nął jesz­cze bli­żej.

Emily wciąż nie reago­wała. Nie miała poję­cia, dla­czego zacho­wuje się tak nie­grzecz­nie, poza tym że i ona była zmę­czona. W poprzed­nim życiu prze­pro­si­łaby tego faceta, zro­bi­łaby mu miej­sce i wdała się w kul­tu­ralną poga­wędkę. Ale to było przed­tem. Teraz Emily była już tylko zgorzk­niałą pozo­sta­ło­ścią daw­nej sie­bie, a im bar­dziej to do niej docie­rało, tym moc­niej wcho­dziła w tę rolę, otu­la­jąc się nią, niczym wygod­nym, sta­rym swe­trem.

– To chyba moje miej­sce. – Głos męż­czy­zny był głę­boki i chro­po­waty jak żwir trzesz­czący pod kołami samo­chodu na pustyn­nej dro­dze.

– Och. – Emily nie­znacz­nie cof­nęła nogi. – Przej­dzie pan?

Męż­czy­zna wrzu­cił nie­wiel­kich roz­mia­rów ple­cak do schowka nad sie­dze­niami i bez­ce­re­mo­nial­nie prze­ci­snął się obok niej. Naj­wy­raź­niej oboje byli w kiep­skim nastroju, ale Emily miała to gdzieś. Gdyby ten facet wie­dział przy­naj­mniej o poło­wie tego, przez co prze­szła, poważ­nie by się zasta­no­wił, czy warto z nią zadzie­rać.

Kiedy sado­wił się w fotelu i zapi­nał pas, Emily zer­k­nęła na niego ukrad­kiem. Nie miał żad­nych „przed­mio­tów oso­bi­stych”, które mógłby umie­ścić pod fote­lem przed sobą. Ni­gdy tego nie rozu­miała. Co zamie­rzał robić przez cały lot? Wyglą­dać przez okno? Sku­bać paznok­cie? Spać? Bo chyba nie zamie­rzał jej zadrę­czać roz­mową?!

– Czy mogę panu zapro­po­no­wać coś do picia? – Ste­ward zja­wił się ponow­nie, uprzej­mie igno­ru­jąc puste kie­liszki Emily. – Mamy wodę, szam­pana, napoje gazo­wane, wódkę, wino…

Męż­czy­zna spoj­rzał na kie­liszki Emily, póź­niej na jej dło­nie zaci­śnięte na pod­ło­kiet­ni­kach fotela i znowu na ste­warda.

– Dla mnie whi­sky, a dla tej pani dwa kie­liszki szam­pana.

Ste­ward popa­trzył na niego z nie­do­wie­rza­niem. Widocz­nie nie uśmie­chało mu się ser­wo­wa­nie Emily czte­rech kie­lisz­ków szam­pana jesz­cze przed star­tem samo­lotu, ale męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie tak pew­nego sie­bie, że nie­roz­sąd­nie byłoby z nim dys­ku­to­wać.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana – odparł.

Im dłu­żej Emily przy­glą­dała się swo­jemu sąsia­dowi, tym bar­dziej spra­wiał wra­że­nie intry­gu­ją­cego, cho­ciaż nie­chęt­nie to przy­zna­wała. Jej szam­pa­nowy wybawca przy­po­mi­nał kow­boja w zno­szo­nych dżin­sach i pro­stym czar­nym swe­trze. Alko­hol krą­żył już leni­wie w mózgu Emily, więc pomy­ślała, jak by to było oprzeć poli­czek na ramie­niu nie­zna­jo­mego i zamknąć oczy. Pozwo­lić, żeby deli­kat­nie gła­dził ją po skó­rze, kiedy będzie odpły­wała w sen.

Ste­ward przy­niósł drinki, a Emily z wdzięcz­no­ścią się­gnęła po szam­pana i stuk­nęła się pla­sti­ko­wym kie­lisz­kiem z nie­zna­jo­mym.

– Zdrówko. Jak masz na imię?

– Henry. A ty?

– Emily.

– Emily bez nazwi­ska?

– Henry bez nazwi­ska?

Uniósł szkla­neczkę whi­sky do ust i wychy­lił go jed­nym hau­stem.

Emily przy­glą­dała mu się z zain­te­re­so­wa­niem.

– Miesz­kasz w Chi­cago, Henry Ano­ni­mie?

Wyj­rzał przez zalaną desz­czem szybę, za którą per­so­nel ubrany w jaskra­wo­po­ma­rań­czowe kami­zelki prze­no­sił bagaże i kie­ro­wał ruchem pod zasnu­tym sza­rymi chmu­rami nie­bem nad lot­ni­skiem Chi­cago O’Hare.

– Nie, byłem tu tylko prze­jaz­dem.

– Prze­pro­wa­dzi­łam się do Chi­cago z Min­ne­soty kilka lat temu, po skoń­cze­niu stu­diów – odparła Emily. – Wła­śnie dla­tego lecę do Kali­for­nii. Aku­rat nie mam nic lep­szego do roboty, a moja dawna współ­lo­ka­torka z cza­sów stu­denc­kich wycho­dzi za mąż. Nie cier­pię ślu­bów.

Henry wcią­gnął powie­trze przez zęby.

– I z tego powodu jesteś sin­gielką?

Zauwa­żyła, że Henry zerka na jej dłoń. Unio­sła ją do góry i poma­chała pal­cami, żeby uła­twić mu zada­nie.

Uniósł brew i ponow­nie wyj­rzał przez okno. Emily spraw­dziła, czy Henry ma obrączkę, ale oka­zało się, że nie miał.

– Jesz­cze jedno pyta­nie – powie­działa, się­ga­jąc do leżą­cej przed nią torby i wyj­mu­jąc słu­chawki, mar­ker i nie­wielki album ze zdję­ciami. – Co zamie­rzasz robić przez cały lot?

Henry zer­k­nął na to, co przy­go­to­wała sobie Emily.

– Na pewno nic zwią­za­nego ze sztuką.

– Nie rozu­miem ludzi, któ­rzy nie zabie­rają do samo­lotu książki ani tabletu. Nie będziesz się nudził, wyglą­da­jąc tyle godzin przez okno?

– Zawsze sadzają mnie obok kobiet, które chcą roz­ma­wiać przez cały lot.

– Gdy­byś wziął ze sobą słu­chawki, mógł­byś je zało­żyć i uda­wać, że nie sły­szysz – zauwa­żyła Emily.

Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem, po raz pierw­szy, odkąd się poznali. Się­gnął do kie­szeni i wyjął z niej parę słu­cha­wek. Bez słowa wło­żył je do uszu i oparł głowę o fotel, kie­ru­jąc wzrok za okno. Koniec kabla zwi­sał mu mię­dzy kola­nami.

– Brawo. – Pokrę­ciła głową i odwró­ciła wzrok. – To było bar­dzo sub­telne.

Henry roze­śmiał się krótko, a Emily poczuła, że doko­nuje się w niej jakaś prze­miana. Odgłos śmie­chu zmięk­czył jej zatwar­działe serce i zła­go­dził gorzki posmak w ustach, niczym kro­pla miodu dodana do zbyt długo parzo­nej her­baty. Oto zdo­łała roz­ba­wić tego posęp­nego przy­stoj­niaka. Kom­plet­nie obcego faceta.

Pijąc szam­pana, przy­glą­dała mu się z coraz więk­szą uwagą; poli­czyła zmarszczki na jego twa­rzy, jakby to były bli­zny wojenne i zauwa­żyła, że te powstałe od śmie­chu spły­ciły się przez lata. Widocz­nie od dłuż­szego czasu bra­ko­wało mu powo­dów do rado­ści. Podob­nie jak jej. A jeśli week­end okaże się tak okropny, jak podej­rze­wała, w naj­bliż­szym cza­sie nie będzie miała powodu do śmie­chu.

W takim razie, dla­czego w ostat­niej chwili potwier­dziła Whit­ney swój przy­jazd? Wciąż nie znała odpo­wie­dzi na to pyta­nie. Po czę­ści kie­ro­wała nią cie­ka­wość. Na stu­diach, jakieś pięt­na­ście lat wcze­śniej, Emily, Whit­ney, Kate i Gin­ger były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. A póź­niej Emily doko­nała wyboru, przez który ich drogi cał­ko­wi­cie się roze­szły.

Na samą myśl o tym prze­szył ją dreszcz. Miała nadzieję, że Henry nie zwró­cił na to uwagi. Otwo­rzyła album ze zdję­ciami, kon­cen­tru­jąc uwagę na wspo­mnie­niach ze znacz­nie szczę­śliw­szych cza­sów. Pró­bo­wała wymy­ślić jakiś cie­kawy pod­pis do każ­dej z foto­gra­fii, pod­czas gdy załoga pokła­dowa przy­go­to­wy­wała pasa­że­rów do startu. Przede wszyst­kim jed­nak żuła koń­cówkę mar­kera i śniła na jawie zamiast wypi­sy­wać uro­cze, pły­nące pro­sto z serca słowa. Ich czte­ro­go­dzinna podróż roz­po­częła się na dobre.

Jakiś czas póź­niej Emily poczuła, że głowa jej leci. Dłoń ześli­zgnęła się z albumu, więc go zamknęła, czu­jąc cie­kaw­skie spoj­rze­nie Henry’ego na swo­ich kola­nach. Zde­cy­do­wa­nym ruchem odwró­ciła głowę w drugą stronę, pozwo­liła powie­kom opaść i zanim się zorien­to­wała, prze­spała połowę lotu do Kali­for­nii.

Po prze­bu­dze­niu roz­ło­żyła sto­lik i poło­żyła na nim album, wciąż lekko zdez­o­rien­to­wana tą nie­pla­no­waną drzemką. Prze­tarła oczy i zamru­gała kilka razy, dopóki nie odzy­skała peł­nej świa­do­mo­ści, tylko lekko przy­tę­pio­nej wypi­tym wcze­śniej szam­pa­nem.

Pochy­liła się nad sfa­ty­go­wa­nym albu­mem i ponow­nie przyj­rzała się zdję­ciom. Były to nie­wiel­kie kwa­dra­towe foto­gra­fie zro­bione apa­ra­tami jed­no­ra­zo­wymi, które poprze­dziły komórki i cyfrówki uła­twia­jące robie­nie ide­al­nych ujęć.

Szcze­gól­nie wzru­szyło ją zdję­cie czte­rech dziew­cząt obej­mu­ją­cych się pod maciu­peńką cho­inką, którą obwie­siły tym, co nawi­nęło im się pod ręce.

Emily przy­po­mniała sobie figlarny chi­chot Gin­ger, która wycięła śnie­żynki ze sta­rych egza­mi­nów buch­nię­tych pew­nemu mści­wemu pro­fe­so­rowi histo­rii. Sączyły wtedy likier jajeczny z prą­dem i wyśpie­wy­wały kolędy na całe gar­dło, dopóki do ich drzwi nie zapu­kał opie­kun domu stu­denc­kiego z pisem­nym upo­mnie­niem za zakłó­ca­nie porządku. Gin­ger wycięła z niego jesz­cze jedną śnie­żynkę.

– Ile mia­ły­ście wtedy lat? – Głos Henry’ego wyrwał Emily z zamy­śle­nia.

– Och, sama nie wiem – odparła po chwili zasta­no­wie­nia. – Dwa­dzie­ścia? To chyba musiało być na trze­cim roku stu­diów.

Wie­działa to na pewno, ponie­waż roz­po­znała leżący pod cho­inką pre­zent, który kupiła dla Gin­ger. To był dro­biazg: piżama z moty­wem bożo­na­ro­dze­nio­wym do podziału dla nich dwóch. Wszystko miały prze­cież wspólne: dach nad głową, życie… Do momentu aż Emily wzięła od Gin­ger o jedną rzecz za dużo i wszystko zepsuła.

– Utrzy­mu­jesz kon­takty z nimi wszyst­kimi? – zain­te­re­so­wał się Henry. – To chyba wymaga spo­rego wysiłku.

– Wła­ści­wie to nie – przy­znała. – Wysy­łamy sobie co naj­wy­żej kartki na Boże Naro­dze­nie. Kate mieszka w Nowym Jorku, Whit­ney w Kali­for­nii, Gin­ger w Min­ne­so­cie, a ja w Chi­cago i jakoś nie mamy w zwy­czaju się odwie­dzać.

– W takim razie, po co w ogóle tam lecisz? Nie cier­pisz ślu­bów, nie utrzy­mu­jesz z nimi kon­taktu, spo­koj­nie mogła­byś mach­nąć na to ręką.

– Może i tak – odparła Emily ze wzru­sze­niem ramion. – Ale został mi jesz­cze tydzień urlopu, a cere­mo­nia odbywa się w bar­dzo przy­jem­nym kom­plek­sie hote­lo­wym ze spa. Pew­nie nie spę­dzimy ze sobą zbyt dużo czasu.

A jeśli było to kłam­stwo i w Emily tkwiła żyłka pod­glą­dac­twa? Być może skry­cie marzyła o tym, żeby zaj­rzeć w życie nie­gdyś naj­lep­szej przy­ja­ciółki i pode­lek­to­wać się mał­żeń­skim szczę­ściem Gin­ger? Popa­trzeć, jak rado­śnie zaj­muje się gro­madką swo­ich dosko­na­łych dzieci o twa­rzach che­ru­bin­ków. Prze­ko­nać się na wła­sne oczy, jak wiele Gin­ger otrzy­mała od życia i upew­nić się – tak na sto pro­cent – że jej dawna przy­ja­ciółka to doce­nia. (Emily miała konto na Face­bo­oku i cho­ciaż nie były zna­jo­mymi, mogła zoba­czyć zdję­cie pro­fi­lowe Gin­ger przed­sta­wia­jące roze­śmianą rodzinkę).

Bóg jeden wie­dział, jak Emily to wszystko znio­sła i jak bar­dzo podzi­wiała, zazdro­ściła i pra­gnęła tego, co miała Gin­ger. Gdyby nie ta jedna kosz­marna decy­zja pod­jęta przez nią na stu­diach, być może wszystko uło­ży­łoby się ina­czej. Może to Emily sie­dzia­łaby teraz w kla­sie eko­no­micz­nej z trójką dzie­cia­ków gra­mo­lą­cych się na jej kolana, zer­ka­jąc poro­zu­mie­waw­czo na kocha­nego męża zamiast oglą­dać zdję­cia z daw­nych lat i tęsk­nić za cza­sami, gdy wszystko wyda­wało się prost­sze.

– Cóż, nie widzę w tym sensu, ale moż­liwe, że kobiety patrzą na to ina­czej. – Henry roz­parł się w fotelu i zamknął oczy. – Jesteś doro­sła. Skoro już się nie lubi­cie, to po co się męczyć?

Emily zadrżały dło­nie, więc szybko nało­żyła skuwkę na mar­ker, żeby nie zosta­wić przy­pad­kiem śla­dów na dro­go­cen­nych zdję­ciach. Nie miała zapa­so­wych odbi­tek.

– Dla­czego myślisz, że już ich nie lubię?

Otwo­rzył oczy, żeby spoj­rzeć na zega­rek.

– Masz pro­blem z wymy­śle­niem pod­pi­sów do zdjęć. Gdy­by­ście na­dal były sobie bli­skie, bez trudu wysma­ro­wa­ła­byś jakieś uro­cze komen­ta­rze.

– To ma być ślubny pre­zent – wyja­śniła Emily. – Chcę, żeby spodo­bał się pan­nie mło­dej.

Kiedy jed­nak ponow­nie spoj­rzała na album, ze zdu­mie­niem odkryła, że Henry Ano­nim miał rację. W ciągu kilku godzin zdo­łała wymy­ślić zale­d­wie kilka pod­pi­sów do zdjęć zebra­nych w trzy­dzie­sto­stro­ni­co­wym albu­mie.

– Dokoń­czę w hotelu – stwier­dziła. – Nie spie­szy mi się.

Prawdę mówiąc, cały ten dzień sku­tecz­nie wytrą­cił Emily z rów­no­wagi, a dźwięk głosu Henry’ego dodat­kowo ją roz­pra­szał. Roz­ma­so­wała czoło koniusz­kami pal­ców, czu­jąc nad­cią­ga­jący ból głowy po wypi­ciu zbyt dużej ilo­ści szam­pana, zasta­na­wiała się jed­no­cze­śnie, jak sko­ło­wać kolejny kie­li­szek, żeby za szybko nie wytrzeź­wieć.

Wychy­liła się przez opar­cie fotela i spoj­rzała w kie­runku przej­ścia, szu­ka­jąc ste­warda. Kiedy zauwa­żyła, że Henry jej się przy­gląda, posłała mu kpiący uśmiech.

– Z kim muszę się prze­spać, żeby dostać jesz­cze kie­li­szek szam­pana?

– Ste­ward już tu wię­cej nie podej­dzie – stwier­dził Henry, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. – Mam wra­że­nie, że tro­chę się cie­bie boi.

– Mówisz to z iro­nią. Prze­cież widzisz, że nie jestem taka straszna. Chcę tylko, żeby dolał mi szam­pana, bo ina­czej jesz­cze bar­dziej roz­boli mnie głowa.

– Może posta­wię ci drinka, gdy już wylą­du­jemy?

– Powin­nam jechać pro­sto do hotelu.

– Nie wybie­rasz się przy­pad­kiem do Sere­nity Spa & Resort?

Stłu­miła okrzyk zdzi­wie­nia.

– Widzia­łeś rezer­wa­cję w moim tele­fo­nie?

– Napi­sa­łaś datę i miej­sce cere­mo­nii na okładce albumu. Nie­trudno się było domy­ślić, że i ty dałaś się namó­wić na udział w ślu­bie pań­stwa DeBleu-Banks. Rów­nież się tam wybie­ram, a w Kali­for­nii nie urzą­dzają chyba zbyt wielu tygo­dnio­wych wesel w jed­nym cza­sie.

– W rze­czy samej – odparła z zasko­cze­niem Emily. Nie bar­dzo wie­działa, co czuje na myśl o miesz­ka­niu w tym samym hotelu co jej tajem­ni­czy nie­zna­jomy. – Widzia­łeś zdję­cia, więc już wiesz, że przy­jaź­nię się z panną młodą. A ty?

– Jestem krew­nym pana mło­dego – wyja­śnił Henry, lekko wzru­sza­jąc ramio­nami. – Nie utrzy­mu­jemy bli­skich kon­tak­tów, ale to wciąż rodzina.

– W takim razie chyba mógł­byś mi posta­wić drinka w hotelu – bąk­nęła nie­śmiało. – O ile to wciąż aktu­alne.

– Nie chciał­bym, żeby prze­szka­dzali nam krewni, któ­rych nie widzia­łem od lat – powie­dział z krzy­wym uśmie­chem. – Z mojego pokoju roz­ta­cza się ponoć zachwy­ca­jący widok i czeka w nim na mnie butelka szam­pana. Mogli­by­śmy ją wypić razem.

– Ach tak.

– Podob­nie jak ty nie prze­pa­dam za towa­rzy­skimi poga­węd­kami. Muszę przy­go­to­wać pewien pro­jekt na przy­szły tydzień, tak więc week­end spę­dzę głów­nie w pokoju, wal­cząc ze zbli­ża­ją­cym się deadline’em. Nie żebym miał cokol­wiek prze­ciwko temu.

– No cóż. – Emily prze­szedł dreszcz pod­nie­ce­nia na myśl o tym, co wła­śnie zasu­ge­ro­wał Henry. – Rozu­miem. Czym się zaj­mu­jesz?

– Muszę zała­twić pewną ważną sprawę – odparł wymi­ja­jąco. – Ale jeśli będziesz miała ochotę wypić ze mną wie­czo­rem drinka, chęt­nie się od niej ode­rwę.

– Zoba­czymy – stwier­dziła Emily, dosko­nale wie­dząc, że o niczym innym nie marzy. – Naj­pierw powin­nam się chyba spo­tkać z panną młodą. Spraw­dzić, jakie ma plany.

– Czy to wła­śnie jest Whit­ney? Jesz­cze nie mia­łem oka­zji jej poznać. – Henry nachy­lił się w stronę Emily.

Poczuła na szyi jego gorący oddech, kiedy wska­zał pal­cem na jedno ze zdjęć w albu­mie. Przed­sta­wiało sze­roko uśmiech­nięte Emily i Gin­ger. Sie­działy na ster­cie koców na tyłach poobi­ja­nej fur­go­netki Franka, tego let­niego wie­czoru poje­chały do kina samo­cho­do­wego. Gdy tylko przy­mknęła powieki, poczuła powiew cie­płego środ­ko­wo­za­chod­niego wie­trzyku, zapach popcornu z masłem i resztki tłusz­czu na pal­cach.

A gdy ponow­nie je otwo­rzyła, Henry przy­glą­dał się jej z zacie­ka­wie­niem.

– Prze­pra­szam – powie­działa szybko. – Nie, to nie Whit­ney, tylko inna przy­ja­ciółka… Była przy­ja­ciółka.

Henry podał jej szkla­neczkę whi­sky. Nie pamię­tała, żeby zama­wiał kolejną, ale i tak chęt­nie się napiła.

– Dawno się nie widzia­łam z nimi wszyst­kimi – przy­znała. – Tro­chę się dener­wuję.

– Czy to pomoże? – Henry nachy­lił się i lekko uniósł jej pod­bró­dek. Nie wyko­nał wię­cej żad­nego gestu, cze­ka­jąc na jej ruch.

Emily pochy­liła się, jakby coś ją do niego przy­cią­gało. Pra­gnęła zna­leźć się w bez­piecz­nych męskich ramio­nach. Pocią­gał ją nie­zna­jomy, który nic o niej nie wie­dział, ale mógł pomóc zapo­mnieć o tym wszyst­kim cho­ciaż na chwilę. Ich wargi złą­czyły się nie­śmiało, jakby oboje testo­wali swoją silną wolę.

Odsu­nął się pierw­szy i wyglą­dał na cał­kiem zado­wo­lo­nego, a przy­naj­mniej takie odnio­sła wra­że­nie. Patrzyła na Henry’ego bez skrę­po­wa­nia, zatrzy­mu­jąc wzrok na gęstych wło­sach. Jak to moż­liwe, żeby tak przy­stojny męż­czy­zna nie był żonaty? Cie­kawe, czy miał dzieci. Gdyby go o to zapy­tała, czy powie­działby prawdę? Ciemne włosy opa­da­jące na czoło doda­wały mu tajem­ni­czego, łobu­zer­skiego uroku. Emily kor­ciło, żeby je odgar­nąć, jakby dzięki temu miała odkryć jego sekrety.

Resztę pamię­tała jak przez mgłę. Pew­nie spra­wił to krą­żący w jej żyłach alko­hol i myśl, że zjawi się na ślu­bie Whit­ney sama – a do tego gruba, stara i brzydka – wyłącz­nie po to, żeby poka­zać Gin­ger, jak kiep­sko uło­żyło się jej życie. Tak jakby poświę­ciła się dla niej wtedy na stu­diach.

Być może wła­śnie dla­tego Emily wycią­gnęła rękę i odgar­nęła Henry’emu włosy z czoła. Spoj­rzeli na sie­bie, cemen­tu­jąc łączącą ich więź. Zro­bili to bez zasta­no­wie­nia. Byli dwiema zra­nio­nymi duszami, które lgnęły do sie­bie wie­dzione zdra­dziec­kim pożą­da­niem.

Henry nachy­lił się i mocno chwy­cił Emily za brodę, przy­ci­ska­jąc usta do jej warg. Przez chwilę cało­wali się namięt­nie, a póź­niej Henry ski­nął głową w kie­runku tyl­nej czę­ści samo­lotu. Poczuła, jak jej serce przy­spie­sza, a żołą­dek skręca się w supeł. Przy­tak­nęła.

Pie­przyli się w toa­le­cie samo­lotu. Emily opie­rała nogę o umy­walkę, a Henry ją posu­wał, nie odry­wa­jąc od niej tych swo­ich zie­lo­nych jak dżun­gla, nakra­pia­nych sza­rymi plam­kami oczu. Wydy­szała imię męż­czy­zny z twa­rzą wtu­loną w jego szyję. Miał mocny uścisk i szyb­kie, zde­cy­do­wane ruchy. Bzy­kali się jak nasto­latki. Sma­ko­wali whi­sky i szam­pa­nem. W powie­trzu uno­sił się świeży, korzenny zapach jego wody koloń­skiej zmie­szany z tanim środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym. Gdy już skoń­czyli, Emily zaci­snęła palce na roz­kosz­nie mięk­kim mate­riale jego swe­tra.

Do hotelu przy­je­chali jedną tak­sówką. Zamel­do­wali się o tej samej porze, przy dwóch róż­nych sta­no­wi­skach recep­cji.

Spo­tkali się w win­dzie.

– Miesz­kam w pokoju pięć­set dzie­więć – powie­dział Henry.

– A ja w czte­ry­sta jede­na­ście – odparła Emily.

– Idziemy do mnie czy do cie­bie?

Roz­dział 4

Detek­tyw Ramone: Pro­szę podać swoje imię i nazwi­sko, a także dzień i godzinę przy­jazdu do Sere­nity Spa & Resort oraz powód, dla któ­rego się tam pani zna­la­zła.

Kate Cross: Kate Cross. W hotelu zja­wi­łam się szes­na­stego sierp­nia około wpół do czwar­tej po połu­dniu. Zosta­łam zapro­szona na ślub pań­stwa DeBleu-Banks.

Detek­tyw Ramone: Dzię­kuję, panno Cross. A teraz pro­szę powie­dzieć, czy roz­po­znaje pani tego męż­czy­znę?

Kate Cross: Tak.

Detek­tyw Ramone: Pro­szę powie­dzieć, co panią z nim łączy.

Kate Cross: Nic, zwa­żyw­szy na to, że nie żyje.

Detek­tyw Ramone: W takim razie, co was łączyło przed jego śmier­cią?

Kate Cross: Szkoda czasu. Chce pan wie­dzieć, kto go zabił? Otóż ja.

Detek­tyw Ramone: Panno Cross, czy dzia­łała pani z kimś w zmo­wie?

Kate Cross: Nie. Byli­śmy sami, kiedy to się stało. Koniec kropka.

Detek­tyw Ramone: Panno Cross…

Kate Cross: Jestem praw­niczką, detek­ty­wie. Znam swoje prawa, wiem, że nagrywa pan moje zezna­nia i może je pan wyko­rzy­stać w sądzie. Wzię­łam butelkę wina, ude­rzy­łam tego męż­czy­znę w głowę i go zabi­łam. Dzia­ła­łam w poje­dynkę. Czy coś pomi­nę­łam?

* * *

– Gdzie jesteś? Przy­nio­słem lunch!

– Tutaj! – zawo­łała Kate. Wyj­rzała przez okno swo­jego świeżo kupio­nego miesz­ka­nia. Co prawda, nie był to pen­tho­use, ale pra­wie. W każ­dym razie był to Nowy Jork. Nie­ru­cho­mo­ści w tym mie­ście nale­żały do dro­gich, a to, że było ją stać na lokum z dwiema sypial­niami i łazien­kami oraz wido­kiem na Cen­tral Park wiele mówiło o jej sytu­acji mate­rial­nej.

W sypialni sły­chać było dźwięki krzą­ta­ją­cego się po kuchni Maxa, jej dłu­go­let­niego chło­paka (tak naprawdę była już za stara, żeby nazy­wać go swoim chło­pa­kiem, ale jakoś nie kwa­pił się do mał­żeń­stwa). Max roz­wa­żał wpraw­dzie, czy nie powi­nien się tam wpro­wa­dzić – i tak więk­szość nocy spę­dzał u niej – ale wciąż nie zre­zy­gno­wał z wła­snego miesz­ka­nia.

Kate zde­cy­do­wała o kup­nie tak astro­no­micz­nie dro­giego apar­ta­mentu po czę­ści wła­śnie dla­tego, żeby mogli w nim zamiesz­kać razem. Liczyła na to, że Max w końcu prze­sta­nie się bać mał­żeń­stwa. Miał czter­dzie­ści pięć lat, na litość boską, a ona trzy­dzie­ści osiem. Żadne z nich nie sta­wało się coraz młod­sze. Oboje byli zgodni, co do tego, że chcą mieć jedno dziecko. Czas pły­nął nie­ubła­ga­nie.

– Zostaw jedze­nie w kuchni! – zawo­łała Kate, obra­ca­jąc w pal­cach saty­nowy pasek szla­froka. – Mam dla cie­bie nie­spo­dziankę.

Dobie­ga­jące z kuchni odgłosy przy­ci­chły, ale nie zamil­kły. Nie była pewna, czy usły­szała wes­tchnie­nie Maxa, czy tylko je sobie wyobra­ziła, w końcu jed­nak dźwięki roz­pa­ko­wy­wa­nia jedze­nia na wynos uci­chły i jej chło­pak wszedł na górę.

Uśmiech na twa­rzy Kate zbladł, gdy zoba­czyła gro­bową minę Maxa. Szybko się jed­nak otrzą­snęła; była prze­cież spe­cja­listką w trzy­ma­niu emo­cji na wodzy. Rok temu została part­ne­rem w kan­ce­la­rii Wil­liam & Bro­oks i nie uda­łoby się jej to, gdyby nie umie­jęt­ność zacho­wy­wa­nia kamien­nej twa­rzy.

– Naresz­cie jesteś, skar­bie – powie­działa, roz­chy­la­jąc poły gustow­nego szla­froczka, spod któ­rego wyło­nił się pła­ski brzuch. Szla­frok dostar­czono jej dziś rano do pracy. Miała na sobie kom­plet ele­ganc­kiej bie­li­zny firmy La Perla; kosz­to­wał ją wię­cej niż spora część Ame­ry­ka­nów wydaje co mie­siąc na czynsz.

– Kate, jestem głodny. – Max omiótł jej ciało nie­uważ­nym spoj­rze­niem. – Czy nie możemy zjeść lun­chu jak nor­malna para?

Ode­brała tę uwagę jak poli­czek, lecz nie dała nic po sobie poznać.

– Daj się namó­wić na szybki nume­rek.

– Kate…

– Nie podoba ci się mój strój? – Wyprę­żyła ciało pod kosz­towną bie­li­zną. Kusząco prze­cią­gnęła dło­nią po szyi, zatrze­po­tała rzę­sami, a póź­niej zsu­nęła dłoń na piersi i ład­nie zary­so­wane mię­śnie brzu­cha (za sprawą Marvina, nie­sa­mo­wi­cie sku­tecz­nego tre­nera oso­bi­stego, który przy­cho­dził do niej pięć razy w tygo­dniu i liczył sobie za to jak za zboże) aż w końcu zatrzy­mała ją mię­dzy nogami. – Cze­ka­łam na cie­bie.

Max wywró­cił oczami i odsu­nął się od drzwi.

– Zapo­mnij o lun­chu. Wra­cam do pracy. Jedze­nie leży na stole, gdy­byś miała na nie ochotę. Stra­ci­łem ape­tyt.

– Max! – Kate stłu­miła wzbie­ra­jącą w jej gło­sie panikę. – Nie waż się stąd wycho­dzić!

Wsu­nęła stopy w piękne kre­mowe kap­cie i prze­szła do salonu na dłu­gich, ponęt­nych nogach, które naj­wy­raź­niej prze­stały już robić na Maxie wra­że­nie. Kie­dyś sam przy­biegłby do sypialni i się na nią rzu­cił. Podar­liby pościel na strzępy pod­czas namięt­nej randki w porze lun­chu, a póź­niej wzię­liby wspólny prysz­nic w kabi­nie z podwójną gło­wicą, którą Kate spra­wiła sobie wła­śnie na takie oka­zje.

– Stój, do cho­lery! – wark­nęła zabor­czym tonem, który był zupeł­nie nie w jej stylu. – Nie zosta­wiaj mnie w ten spo­sób, Maxi­mil­lia­nie Bank­sie!

– Wcale cię nie zosta­wiam! Powie­dzia­łem tylko, że mam ochotę zjeść nor­malny lunch. – Zatrzy­mał się w kuchni, odwró­cił i posłał Kate spoj­rze­nie pełne cze­goś, co nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­nało odrazę. – A skoro nie możesz mi tego dać, wycho­dzę.

– Mam owu­la­cję.

– Gra­tu­luję. – Max pyta­jąco zmru­żył oczy. – Wła­ści­wie skąd o tym wiesz? Prze­cież mie­li­śmy sobie zro­bić prze­rwę.

– Max, pro­szę. – Serce Kate wypeł­niło prze­czu­cie nad­cią­ga­ją­cej kata­strofy. – Nie możesz tra­cić nadziei.

– Nadziei? – Chciał prze­su­nąć dło­nią po swo­ich wło­sach, ale zatrzy­mał rękę w poło­wie gestu, żeby nie znisz­czyć pie­czo­ło­wi­cie uło­żo­nej fry­zury. Zamiast tego roz­ma­so­wał czoło. – Po ostat­nim nie­uda­nym cyklu in vitro mie­li­śmy zro­bić kil­ku­mie­sięczną prze­rwę. Żad­nych tabe­lek z pomia­rami tem­pe­ra­tury. Żad­nych leków i testów cią­żo­wych. To po pro­stu za dużo nas kosz­tuje, Kate. W końcu oboje osza­le­jemy. Całe nasze życie pod­po­rząd­ko­wa­li­śmy sta­ra­niom o dziecko.

– Nie wypeł­niam żad­nych tabe­lek! Od tygo­dni nie robi­łam testu cią­żo­wego ani nie mie­rzy­łam tem­pe­ra­tury. Pró­bo­wa­łam tylko być roman­tyczna. Umó­wi­li­śmy się, że przy­wró­cimy nieco spon­ta­nicz­no­ści naszemu życiu łóż­ko­wemu.

– I dla­tego roz­ma­wiamy o twoim cyklu men­stru­acyj­nym? – Max omiótł ciało Kate z malu­jącą się w oczach pogardą. – Przy­kro mi, ale oboje musimy się pogo­dzić z tym, że nie jest nam pisane dziecko. Nie będziemy go mieli i już.

– Nie możesz tego wie­dzieć!

– Mamy za sobą pięć nie­uda­nych prób in vitro – stwier­dził. – Wiem o tym ja i moje konto w banku.

– Ale według sta­ty­styk wciąż mamy szansę na natu­ralne poczę­cie…

– Nie obcho­dzą mnie sta­ty­styki – prze­rwał jej. – A jeśli nawet to prawda, pie­przy­li­śmy się wczo­raj, więc powin­naś być zado­wo­lona.

– Naprawdę myślisz o tym w ten spo­sób? – Kate pod­nio­sła głos, żeby nie dało się w nim usły­szeć, jak bar­dzo ją zra­nił. Była wście­kła, że użył takich słów. Prze­cież się kochali! Two­rzyli doj­rzały i czuły zwią­zek. Poprzed­niego wie­czoru Kate rów­nież zadbała o roman­tyczną atmos­ferę: wino, świece, masaż. – Kto wie? Może wła­śnie dzi­siaj się nam poszczę­ści. Pro­szę. Musimy przy­naj­mniej spró­bo­wać.

– Nie rozu­miesz, co zna­czy pie­przona prze­rwa? Potrze­bu­jemy czasu, żeby się odprę­żyć i zre­ge­ne­ro­wać. Twoje zacho­wa­nie nie ma nic wspól­nego z prze­rwą. Dla­czego tak trudno pogo­dzić ci się z fak­tem, że nie będziemy mieli dziecka?

– Z twoim podej­ściem na pewno nam się nie uda, a przy­naj­mniej nie meto­dami natu­ral­nymi! – krzyk­nęła Kate, nie­bez­piecz­nie bli­ska utraty kon­troli nad sobą. Mogła albo wybuch­nąć, albo się roz­pła­kać. Żadna z tych reak­cji nie była do zaak­cep­to­wa­nia. – Wyda­wało mi się, że tego chcesz.

– Bo chcę… Chcia­łem. Ale po tym wszyst­kim, przez co prze­szli­śmy, zaczy­nam się czuć jak twój pies; jak­byś potrze­bo­wała mnie wyłącz­nie do celów roz­pło­do­wych.

– Chcę za cie­bie wyjść! Prze­stań gadać bzdury.

– Nie­ważne. Wra­cam do biura. Suge­ruję, żebyś się ubrała i zro­biła to samo. A póź­niej dobrze prze­myśl, czy chcesz sku­pić uwagę na mnie czy na swo­jej macicy. Musisz wybrać, Kate.

– Sta­wiasz mi ulti­ma­tum?

Pod­szedł bli­żej i chwy­cił ją za rękę.

– Jestem tu, przy tobie. Możesz mnie dotknąć. Twoja obse­sja na punk­cie dziecka… cóż, nie ma żad­nego dziecka. I ni­gdy nie było. Czy naprawdę warto nisz­czyć nasz zwią­zek z powodu cze­goś, co może nas ni­gdy nie spo­tkać?

– Max, to co mówisz, nie ma sensu. Czy możemy usiąść i spo­koj­nie poroz­ma­wiać?

– Nie mam nic wię­cej do doda­nia. – Nachy­lił się i poca­ło­wał ją w czoło. – Do zoba­cze­nia jutro.

– Dla­czego jutro?

– Zapo­mnia­łaś, że lecimy na ślub mojego kuzyna? Wła­śnie o tym mówię. Jesteś tak zaprząt­nięta swo­imi cyklami, jaj­ni­kami i jajecz­kami, że nic innego się dla cie­bie nie liczy.

– Pamię­tam o ślu­bie, ale… – Kate była kom­plet­nie wytrą­cona z rów­no­wagi. Nie znała tego uczu­cia. – Nie zosta­niesz u mnie na noc?

– To chyba nie naj­lep­szy pomysł. Spo­tkamy się na lot­ni­sku.

– Max! – Głos Kate był szorstki. Serce waliło jej jak osza­lałe. – Nie możemy cho­ciaż poroz­ma­wiać?

– Nie sądzę – odparł cicho.

Odwró­cił się i wyszedł z miesz­ka­nia, jak zawsze nie­na­gan­nie ubrany. Naci­snął guzik wzy­wa­jący windę, wszedł do środka i znik­nął, nie spo­glą­da­jąc za sie­bie.

Kate zamknęła drzwi i oparła się o nie, z tru­dem łapiąc oddech. Po chwili ogar­nął ją gniew i nie­wiele myśląc, po dzie­cię­cemu sko­pała drzwi sto­pami w kre­mo­wych kap­ciach, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na pie­kące łzy, które napły­wały do oczu.

Drżała. Prze­cze­sała pal­cami wartą trzy­sta dola­rów fry­zurę, którą zro­biła sobie poprzed­niego dnia po pracy wyłącz­nie w jed­nym celu: żeby uwieść męż­czy­znę, z któ­rym spo­ty­kała się od ponad dwóch lat. Bez­ce­re­mo­nial­nie odgar­nęła z twa­rzy ciemne włosy, pró­bu­jąc opa­no­wać dresz­cze, które wstrzą­sały ramio­nami, gdy osu­nęła się na pod­łogę. Odtwo­rzyła w myślach roz­mowę z Maxem, zasta­na­wia­jąc się, w któ­rym momen­cie popeł­niła błąd.

Oczy­wi­ście wszystko to zwa­liło się jej na głowę aku­rat dzień przed wyjaz­dem. Głupi ślub Whit­ney miał się odbyć w jakimś luk­su­so­wym kali­for­nij­skim kuror­cie, a Kate mgli­ście pamię­tała, jak kilka mie­sięcy wcze­śniej kazała asy­stentce zabu­ko­wać bilety lot­ni­cze dla niej i Maxa. Stu­dio­wała razem z Whit­ney i dzie­liła z nią pokój w aka­de­miku na Uni­wer­sy­te­cie Min­ne­soty, gdzie obie robiły licen­cjat.

Apo­dyk­tyczna, świet­nie zor­ga­ni­zo­wana Kate i potwor­nie nie­śmiała, zagu­biona Whit­ney wbrew pozo­rom ide­al­nie się uzu­peł­niały. Kate uwiel­biała się sprze­czać, Whit­ney uni­kała kon­fron­ta­cji za wszelką cenę i jakimś cudem zdo­łały się ze sobą zaprzy­jaź­nić pod­czas tygo­dni spę­dzo­nych na wku­wa­niu i week­en­dów wypeł­nio­nych impre­zami.

Zawsze podej­rze­wała, że ich przy­jaźń spraw­dziła się wyłącz­nie dla­tego, że Whit­ney chciała być taka jak Kate, Kate zaś lubiła sku­piać na sobie uwagę. Była jedyną córką pary zamoż­nych praw­ni­ków i miała aż za dużo pie­nię­dzy, pod­czas gdy Whit­ney – naj­młod­szej z czwórki rodzeń­stwa wycho­wy­wa­nego przez samotną matkę – zawsze ich bra­ko­wało. Whit­ney ota­czała przy­ja­ciółkę nie­mal nabożną czcią, a Kate umiała to doce­nić.

Jak na iro­nię, kiedy Kate otrzy­mała piękne, tło­czone zapro­sze­nie na ślub, jej pierw­szą myślą było to, że Whit­ney wresz­cie osią­gnęła swój cel: wycho­dziła bogato za mąż i mogła sobie pozwo­lić na cere­mo­nię ślubną wyśnioną przez Kate. Było jasne, że Whit­ney chce się pochwa­lić świeżo zdo­by­tym sta­tu­sem spo­łecz­nym.

Kate jed­nak zasta­na­wiała się, co z wyma­rzo­nym ślu­bem Whit­ney? Wystawne przy­ję­cie nie­wąt­pli­wie paso­wa­łoby do Kate i Maxa. Tacy wła­śnie byli. Zawsze wyobra­żała sobie, że Whit­ney wola­łaby skrom­niej­szą, rodzinną uro­czy­stość w gro­nie naj­bliż­szych przy­ja­ciół, z gło­śną muzyką i tań­cami do bia­łego rana.

O dziwo, to wła­śnie na jed­nej z zakra­pia­nych alko­ho­lem stu­denc­kich imprez, na którą wybrały się z Whit­ney, Kate poznała Maxa. Aku­rat odwie­dzał w mie­ście kuzyna, Arthura Banksa – kolegę Whit­ney. I cho­ciaż nie widzieli się z Maxem póź­niej przez wiele lat i spo­tkali dopiero w Nowym Jorku, to wła­śnie Whit­ney przy­pi­sy­wała sobie zasługi w tym, że ich zapo­znała. Kate musiała pogo­dzić się z fak­tem, że pod­czas gdy zwią­zek Whit­ney i Arthura kwitł w naj­lep­sze, ona i Max kłó­cili się nawet pod­czas prze­rwy na lunch.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki