Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inteligentny i przewrotny thriller o meandrach kobiecej przyjaźni oraz prawdach, które tak chętnie ignorujemy. Lektura obowiązkowa dla miłośniczek „Wielkich kłamstewek”.
Podczas przygotowań do ślubu państwa Banksów dochodzi do tragedii. Ginger czuje się przytłoczona rodzinnymi problemami. Lulu zgromadziła pokaźną kolekcję byłych mężów, której wolałaby już nie powiększać. Emily nie potrafi otrząsnąć się z bolesnych wspomnień i szuka zapomnienia w butelce. Kate ma dostatecznie dużo pieniędzy, żeby kupić sobie wszystko. No, prawie wszystko.
Zaledwie 24 godziny po ich przyjeździe, w hotelu zostaje znalezione ciało. Każda z kobiet przyznaje się do popełnienia zbrodni i twierdzi, że działała sama.
Dlaczego wszystkie przyznają się do zabicia tego samego człowieka? Tylko one znają odpowiedź. I nikomu jej nie zdradzą.
„Powieść-petarda. Zachwyciły mnie silne postacie kobiece i mroczna intryga”. Harriet Tyce, autorka „Krwawej pomarańczy”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Cichutko, maleństwo, nie płacz…
W pokoju rozległy się ciche kroki. Kobieta przeszła po grubym, miękkim dywanie kupionym specjalnie z okazji narodzin dziecka. Przez częściowo zaciągnięte żaluzje do środka zaglądał księżyc i rzucał poświatę na podłogę. Cienkie świetliste pasy nadawały pomieszczeniu wygląd eterycznej więziennej celi, w której tkwiło dziecko – jej dziecko.
– Aaa-aaa, mama słowika ci da. – Na ścianie był rzucik radośnie uśmiechniętych żyraf, czujnie wyciągających szyje do sufitu. – Jeśli ptaszek nie zaśpiewa…
Zamilkła, słysząc skrzypienie podnoszonych drzwi do garażu, których czarna paszcza miała go pochłonąć i sprowadzić na górę prosto do nich.
Czekała, a serce waliło jej jak młotem, kiedy nasłuchiwała skrzypnięcia frontowych drzwi i ciężkich kroków na schodach z litego drewna. Gdyby to był on, usłyszałaby, jak pod jego ciężarem ugina się najpierw piąty, a później siódmy stopień.
Podejrzewała, że on wie o trzeszczącym piątym stopniu, który zapewne ominie, ale nie o siódmym.
Gdy postawi na nim stopę, przenikliwy dźwięk ocali jej życie.
Nie zatrzeszczał żaden ze stopni, więc kobieta stanęła nad kołyską i uśmiechnęła się do śpiącego niemowlęcia. Za kilka minut oboje będą wolni. Sami i bezpieczni.
– …mama da ci gwiazdkę z nieba.
Przytuliła dziecko do piersi, obejmując je ramieniem i rozkoszując się dotykiem delikatnej główki. Słodki zapach płynu do kąpieli przylgnął do skóry niemowlęcia niczym wykwintne perfumy.
– A gdy gwiazdka z nieba zniknie…
– Tatuś da ci złotą rybkę. – Rozległ się niski, gardłowy głos. Schowany w cieniu mężczyzna opierał się o framugę i lustrował kobietę błyszczącymi, czarnymi oczami.
Uśmiechnął się, kiedy odwróciła się do niego. Serce jej przyspieszyło, gdy z przerażeniem uświadomiła sobie, że dowiedział się o skrzypiącym siódmym stopniu.
– Jeśli rybka zachoruje… – śpiewała dalej kołysankę, jakby nic się nie stało. Miała prawo tam być wraz z dzieckiem. Nikt nie mógł jej tego odebrać.
– I tu się mylisz, skarbie. – Uśmiechnął się szkaradnie, zacisnął palce na pistolecie i pokręcił głową. – To ty jesteś chora.
Detektyw Ramone: Proszę się przedstawić.
Lulu Franc: Nazywam się Lulu Franc i mam sześćdziesiąt osiem lat. Moje nazwisko pisze się: F-R-A-N-C. Proszę sprawdzić, czy zapisał je pan jak należy. Poprawianie czegokolwiek w papierach to istny koszmar.
Detektyw Ramone: Pani Franc, nagrywamy tę rozmowę. Nazwisko na pewno zostanie spisane poprawnie. Proszę powiedzieć, kiedy i w jakim celu przyjechała pani do Serenity Spa & Resort.
Lulu Franc: Razem z mężem, Pierce’em Banksem, przyjechaliśmy do hotelu szesnastego sierpnia. Mieliśmy tu spędzić cały tydzień jako goście na ślubie państwa DeBleu-Banks. Pan młody jest bratankiem mojego męża. Pewnie nie zwróciłby uwagi na moją nieobecność, za to zorientowałby się, że nie zostawiliśmy mu koperty ze ślubnym prezentem.
Detektyw Ramone: Zapewne domyśla się pani, dlaczego tu pani trafiła. Znaleźliśmy ciało, pani Franc.
Lulu Franc: Martwe ciało.
Detektyw Ramone: To się rozumie samo przez się.
Lulu Franc: W porządku, bo właśnie w takim stanie widziałam je ostatnio.
Detektyw Ramone: Czy to znaczy, że przyznaje się pani do morderstwa, pani Franc? Przypomnę tylko, że nasza rozmowa jest nagrywana i wszystko, co pani powie, może zostać wykorzystane przeciwko pani podczas procesu.
Lulu Franc: Ile razy mam to powtarzać? Mówię po raz ostatni: ja, Lulu Franc, zabiłam tego mężczyznę. A gdy będziecie spisywać moje zeznania, koniecznie sprawdźcie pisownię nazwiska: F-R-A-N-C. Jeśli dołożycie na końcu „K”, to się wścieknę.
* * *
Lulu była zła jak diabli.
Powinna teraz siedzieć w salonie i się relaksować, czekając aż Delilah ułoży jej włosy i pomaluje paznokcie, ale nie. Zamiast tego tkwiła w domu, przemierzając zachwycający drewniany parkiet, wsuwała głowę do zamrażarki i zaglądała pod stoły. Trzeszczało jej w stawach przy schylaniu i chociaż starała się nie zwracać uwagi na oznaki starzenia, trudno ich było nie zauważyć. W przeciwieństwie do zapodzianego (i opasłego) portfela, po którym zaginął wszelki ślad.
Lulu wyprostowała się, otrzepała kurz z nowego kaszmirowego kardiganu, który miała na sobie, i westchnęła sfrustrowana. Sweter był podbity naturalnym futrem szopa i kosztował jej męża fortunę. Nie było się jednak czym przejmować, ponieważ Pierce Banks miał mnóstwo pieniędzy i uwielbiał spełniać modowe zachcianki Lulu. Ona też wkładała w to małżeństwo sporo wysiłku. Bycie żoną Pierce’a Banksa uchodziło w kręgach towarzyskich Karoliny Południowej za pracę na pełen etat.
– Nie denerwuj się, skarbie! Na pewno się znajdzie! – zawołał do niej Pierce, kiedy przeszła obok niego jak burza. – Tylko się nie spóźnij na tę swoją wizytę.
– Czyżbyś zapomniał, że aby wsiąść do samolotu, musisz okazać dowód tożsamości? – odparła Lulu. – Zadzwoń, proszę, do Maszy i każ jej tu przyjść. Może widziała twój portfel, sprzątając wczoraj.
– Nie będę dzwonił do Maszy, kiedy ma wolne – sprzeciwił się Pierce. – Na pewno niedługo go znajdziemy, jak zawsze.
Lulu dała sobie spokój z szukaniem. Weszła do kuchni. Pierce stał oparty o blat w luksusowym czarnym szlafroku i obserwował ją z błyskiem w oku, czekając, aż zaparzy się kawa w ekspresie. Posłała mu równie flirciarskie spojrzenie, a gdy zlustrowała męża, który wydawał się chodzącym ideałem, całe rozdrażnienie niemal natychmiast z niej wyparowało.
– Co to za spojrzenie? – zapytała, przekrzywiając kokieteryjnie głowę. – Nadal jestem na ciebie zła. Nie myśl, że mnie przekabacisz tymi swoimi ślicznymi błękitnymi oczami.
– Wiem, że nie da się zmusić jedynej w swoim rodzaju Lulu Franc do zrobienia czegoś, na co nie miałaby ochoty – odparł z szerokim uśmiechem. – W przeciwnym razie nazywałabyś się Lulu Banks.
– Wiedziałeś, jakie mam zasady, kiedy braliśmy ślub – rzuciła nieco łagodniejszym tonem. – Masz szczęście, że jesteś taki uroczy, bo zdążyłam już zapomnieć, czym mnie tak zdenerwowałeś.
Pierce przeszedł przez kuchnię, przyciągnął do siebie Lulu i dał jej szybkiego całusa w policzek.
– Jestem najszczęśliwszym facetem na świecie.
Zaciągnęła się świeżym zapachem Pierce’a, który właśnie wyskoczył spod prysznica; woń jego kosztownych żeli i szamponów wydała się jej zarazem znajoma i kojąca. Nie sądziła, by mógł nadejść taki dzień, gdy nie będzie już tak szaleńczo i namiętnie zakochana w swoim mężu.
– Pierce – zaprotestowała z twarzą tuż przy jego torsie. – Zaraz się spóźnię!
Odsunął się na długość ramienia, ale wciąż ją obejmował. Świdrował Lulu tym swoim przenikliwym spojrzeniem, od którego topniało jej serce. Po chwili jednak poczuła niepokój. Dostrzegła w oczach męża nie tylko miłość, lecz również smutek, którego dawno w nich nie widziała.
– Wszystko w porządku? – zapytała. – Czy coś się stało?
– Nic takiego – odparł lekko rozkojarzony. – Zupełnie nic. Po prostu rozkoszuję się chwilą.
– A czy moglibyśmy najpierw znaleźć portfel? To naprawdę ważne. – Posłała mu najpiękniejszy uśmiech niczym gałązkę oliwną. W kuchni rozległo się bulgotanie i powietrze wypełnił cudowny aromat świeżo zmielonych ziaren, który dotarł do jej nosa. – Muszę się wyszykować. Nalejesz mi kawy na drogę?
Całując męża w policzek, po raz ostatni analizowała tę jego minę. Był czuły, kochający, a czasami aż nazbyt hojny, ale nie przesadnie wylewny. A przynajmniej już nie. Ten podejrzany wyraz oczu zaniepokoił Lulu. To nie pierwszy raz, ostatnio dziwnie się zachowywał.
Stała w korytarzu i nasłuchiwała, jak Pierce krząta się po kuchni, nalewa do filiżanek kawę. Najpierw sobie, a później dla niej, siada na swoim ulubionym krześle i jak co rano zagłębia się w lekturze gazety.
Kiedy w kuchni zapadła znajoma cisza, Lulu postanowiła skorzystać z okazji. Przeszła na palcach przez hol i zatrzymała się pod drzwiami gabinetu Pierce’a. Tylko tam jeszcze nie szukała portfela. Starała się unikać zaglądania do tego pokoju, a szczególnie do szuflady w biurku. Nie potrafiła jednak zapomnieć osobliwego wyrazu oczu męża. Coś tu nie grało.
I chociaż Pierce wydawał się chodzącym ideałem, Lulu wiedziała, że coś jej umyka. Nikt nie był doskonały – nawet ona. Jej cztery (nieudane) małżeństwa stanowiły najlepszy tego dowód. Jak na ironię, Lulu święcie wierzyła w to, że piąte będzie tym ostatnim. Zastanawiała się nawet, czy nie zmienić nazwiska po ślubie z Pierce’em, szczególnie że bardzo mu zależało na tym, aby oboje nazywali się tak samo. Uznała jednak, że to niewystarczający argument.
Ostatecznie zwyciężył rozum, nie serce. Została przy swoim panieńskim nazwisku – Franc (bez „k” na końcu) – dzięki temu mogła zachować niezależność i tożsamość po blisko siedemdziesięciu latach spędzonych na tym świecie. Czterech mężczyzn, pięć małżeństw, a mimo to zdołała zachować pewne poczucie wolności. Trzymała się tego kurczowo, chociaż jej decyzja rozczarowała Pierce’a. Twierdził, że rozumie, ale Lulu nie do końca w to wierzyła.
Pierce nigdy wcześniej nie był żonaty. Zarzekał się, że niczego nie ukrywa. Żadnych byłych żon ani skomplikowanych relacji, które by się za nim ciągnęły. A przynajmniej Lulu nic o tym nie wiedziała. Jednak z jakiegoś powodu podejrzewała, że wszystko może się zmienić, jeśli tylko zdoła zajrzeć do tej przeklętej szuflady.
Zakradła się do gabinetu męża. Wiedziała na pewno, że zostało jej co najmniej dziesięć minut, zanim Pierce skończy pić kawę, złoży gazetę, naleje sobie drugą kawę i uda się do gabinetu, żeby sprawdzić e-maile.
Nie chciała szpiegować męża, po prostu była ciekawa. Zacisnęła palce na uchwycie i lekko pociągnęła, ale szuflada nawet nie drgnęła. Spodziewała się tego. Wiedziała również, że Pierce nie dałby się nabrać na to, że szuka portfela, gdyby zastał ją szarpiącą za uchwyt. Prawdę powiedziawszy, szuflada była zamknięta od ponad roku.
Czy wszystkie pary mają sekretne szuflady? – zastanawiała się, spoglądając ze skruchą przez ramię. Znowu nasłuchiwała. Serce waliło jej tak mocno, że postanowiła upewnić się, czy nie ma zawału. Niestety nie czuła bólu w lewej ręce, a jedynym powodem galopującego pulsu była świadomość, że jej idealny mąż coś przed nią ukrywa. Lulu wprost umierała z ciekawości, co to mogło być.
Detektyw Ramone: Proszę się przedstawić.
Ginger Adler: Ginger Holly Adler.
Detektyw Ramone: Co panią sprowadziło do Serenity Spa & Resort?
Ginger Adler: Zostałam zaproszona na ślub dawnej koleżanki ze studiów. To chyba dość oczywiste. Wydawało mi się, że jest pan detektywem? Na każdym kroku widać przygotowania do ceremonii. Nie widział pan tablicy przed wejściem?
Detektyw Ramone: Nie widziałem.
Ginger Adler: Jest na niej rozpisany całotygodniowy plan uroczystości. Dawniej śluby trwały jeden dzień. Nie mówiąc już o tym, ile pieniędzy musiało to wszystko pochłonąć! Przed hotelem stoi kompozycja kwiatowa wielkości Tadź Mahal z ogromnym sercem z inicjałami przyszłych małżonków. W pokoju czekał na nas kosz powitalny z butelką wina. I nie mam tu na myśli taniego sikacza ze spersonalizowaną etykietką, tylko gatunek przygotowany specjalnie z okazji ślubu. Czy nie sądzi pan, że to przesada?
Detektyw Ramone: Pozostańmy przy tym, że to ja będę zadawał pytania. Kiedy zjawiła się pani w hotelu, pani Adler?
Ginger Adler: Mieliśmy przyjechać szesnastego sierpnia o trzeciej po południu, ale dotarliśmy dopiero o ósmej.
Detektyw Ramone: Szesnastego sierpnia o dwudziestej? Co spowodowało opóźnienie?
Ginger Adler: Spóźniliśmy się na samolot. Z tego powodu prawie zabiłam własnego męża.
Detektyw Ramone: Zakładam, że udało się państwu dostać bilety na późniejszy lot?
Ginger Adler: Na szczęście tak, bo inaczej mój mąż już by nie żył.
Detektyw Ramone: Zapewne rozumie pani, dlaczego panią wezwałem?
Ginger Adler: Oczywiście. Przejdźmy od razu do sedna. Zabiłam dziś człowieka. Czy to właśnie chciał pan ode mnie usłyszeć?
* * *
– Elsie, włóż buty! – Ginger przeciągnęła ręką po rudoblond włosach, poprzetykanych siwizną. (Miała zamiar się tym zająć przed ślubem, ale nie zdążyła). – Poppy, spakowałaś kostium kąpielowy? Powinnaś wziąć dwa. Tom! Tom! Odłóż dinozaura i zrób siusiu. Czeka nas długi lot i nie będziemy się zatrzymywać w drodze na lotnisko.
– Mamo! – jęknął. – Mam siedem lat. Chodzę do toalety, nie na siusiu.
– Siusiu, siusiu! – zaintonowała słodkim głosikiem Poppy. – Tom musi zrobić siusiu.
– Zamknij się! – odparował. – Wcale nie muszę.
– Mamooo! – Słodki głosik Poppy zamienił się w piskliwy krzyk. – Tom powiedział słowo na „z”!
– Spokój, dzieciaki! – ryknęła Ginger. – Każdy kto za dziesięć minut nie znajdzie się w samochodzie, zostanie sam w domu. Ruchy, żołnierze!
Dzieci Ginger wydały z siebie serię jęków i postękiwań. Robiły coś razem chyba tylko wtedy, gdy musiały zewrzeć szyki przeciwko matce. Przez ostatnie pół roku Ginger brała podwójne zmiany w hotelu, gdzie pracowała jako recepcjonistka wyłącznie po to, żeby mogli opłacić tę podróż. Cała trójka dzieci uważała to za coś okropnego. Jednak gdyby nie poświęcenie Ginger, Adlerowie nie byliby w stanie wydać tylu pieniędzy na lot dla pięcioosobowej rodziny na drugi koniec kraju.
Za kogo w ogóle uważała się ta cała Whitney DeBleu? To jakieś wariactwo, żeby brać ślub w ekskluzywnym kurorcie na wybrzeżu Kalifornii. Szczególnie że uroczystości miały potrwać okrągły tydzień! Co się stało z miłymi, kameralnymi weselami typowymi dla Środkowego Zachodu, urządzanymi w stodołach, z niechlujnie podanym jedzeniem i tańcami do białego rana? Ginger i Frank mieli właśnie taki ślub, a szesnaście lat później wciąż byli razem i dorobili się trójki wspaniałych (chociaż niezbyt posłusznych) dzieciaków.
Szczerze mówiąc, wolałaby w ogóle nie dostać zaproszenia na ślub Whitney. Naprawdę nie było ich z Frankiem stać na tę podróż, ale taka okazja już się przecież nie powtórzy, a Ginger i Whitney przyjaźniły się na studiach. Co prawda najbliższą przyjaciółką Ginger była Emily, ale ich znajomość trafił szlag, po tym jak ta ostatnia zamieniła się w skończoną sukę.
– Tom, jeśli w ciągu dwóch sekund nie zobaczę twojego tyłka w toalecie, sama cię tam zaniosę – ostrzegła syna. – Gdzie jesteś, Frank? Czy mógłbyś pomóc Poppy znaleźć drugi but? Ten różowy. Musi je włożyć na ceremonię. Elsie, spakowałaś do walizki całą bibliotekę. Czy naprawdę potrzebujesz aż dziewięćdziesięciu czterech książek na tygodniowy wyjazd? Poza tym wszystkie wyglądają jak wyjęte psu z gardła. Czy nie możesz wziąć jakiejś zwyczajnej książki, żeby ludzie przy basenie myśleli, że jesteśmy normalną rodziną?
Ginger sięgnęła po wyświechtany, pozaginany egzemplarz z przybrudzoną okładką, który jej córka przytaszczyła pewnie od sąsiadki. Elsie miała słabość do przypadkowych książek i wolała dostawać w prezencie stare egzemplarze, niż kupować nowe, co cieszyło Ginger pod względem ekonomicznym, lecz kłóciło się z wizerunkiem poukładanej rodzinki wypoczywającej w luksusowym kurorcie.
Tylko że Elsie miała już prawie szesnaście lat i nie sposób jej było upilnować, a kłótnie tylko pogarszały sytuację. Od pewnego czasu wydawała się uzależniona od tej okropnej technologii, odpowiadała półsłówkami, a jej zmienne nastroje psuły humor wszystkim domownikom. Nawet wizja spędzenia wakacji w Kalifornii wywołała u niej tylko cień uśmiechu.
– Frank! – Ginger omiotła wzrokiem leżące na podłodze cztery pękate walizki, trzy niedopięte torby, plecaczek Poppy i całe zoo pluszowych zwierzątek. – Czy mógłbyś mi pomóc?
– Przepraszam, skarbie, nie słyszałem cię. – Frank Adler wsunął głowę przez drzwi (domu na przedmieściach z trzema sypialniami, trochę przyciasnego dla ich pięcioosobowej rodziny) z głupkowatym uśmiechem na twarzy. – Podlewałem pomidory.
– Czy ty… – Ginger rozchyliła usta ze zdziwienia – naprawdę je teraz podlewałeś?
– No cóż, Leslie przyjdzie zadbać o rośliny dopiero w środę, a nadciąga fala upałów. Nie chciałem, żeby uschły. Podlałem je porządnie, więc parę dni powinny wytrzymać. – Frank zawiesił głos i przeciągnął dłonią po już i tak zmierzwionych włosach. – Hej, zapomniałem o drzewku cytrynowym. I podwyższonych grządkach. Kochanie, zaraz wrócę…
– Ani mi się waż – syknęła Ginger. – Co z twoimi prawdziwymi dziećmi, Frank? Pomidory nie są żywymi istotami…
– Prawdę mówiąc…
– Zapomnij o cholernych pomidorach – powiedziała dokładnie w chwili, gdy rozdzwoniła się jej komórka. – Muszę odebrać. Czy możesz pomóc wyszykować dzieci do podróży, na której tak bardzo ci zależało?
Słysząc swój okropny ton głosu, poczuła, jak jej ramiona się napinają. Takie zachowanie było kompletnie nie w jej stylu. Z natury była zabawna, cierpliwa i energiczna. Nie zrzędziła i, co ważniejsze, kochała Franka razem z tymi jego durnowatymi zainteresowaniami i projektami. To właśnie apetyt na życie był jednym z powodów, dla których straciła dla niego głowę.
Później jednak nastała szara codzienność: dzieciaki, rachunki, polisy. I tak oto ich wspólne życie lekko traciło blask. W całym tym chaosie mieszkania na przedmieściach, pracy na dwóch etatach i codziennej monotonii miłość wydawała się czasem zadaniem ponad siły.
– Przepraszam – wymamrotał Frank. – Co konkretnie mam zrobić?
– Nieważne – burknęła, wygrzebując telefon spomiędzy sterty szpargałów, które trzymała. – Podlewaj dalej swój ogród, bylebyś za dziesięć minut znalazł się w samochodzie. A ja w tym czasie ogarnę dzieciaki, dom, bagaże, przekąski, dokumenty i pieniądze.
– Naprawdę? – Na twarzy Franka odmalowała się dziecięca radość. – Jesteś prawdziwym skarbem. Dzieciaki, macie się słuchać matki. Jedziemy na wakacje!
– Halo? – Ginger zdążyła już odebrać telefon. Ledwo zerknęła na numer, zanim przyłożyła aparat do ucha, żonglując skarpetkami, walizkami i książkami Elsie. Jedna z nich klapnęła smutno na podłogę. – Przepraszam, nic nie słyszę. Kto mówi?
– To ja, Whitney. – Rozległ się w telefonie świergoczący, zadbany głosik. – Wszystko w porządku? Brzmisz tak, jakbyś była na wojnie, złotko.
– Dzień jak co dzień – odparła Ginger. – Jak idą przygotowania do ślubu? Czy coś się stało? Przysięgam, że jeśli Arthura ogarnęły wątpliwości, to wsadzę mu je…
– Nie, nie, nic z tych rzeczy – przerwała jej szybko Whitney. – Arthur jest cudowny. Właśnie wyskoczyłam do spa, żeby zrobić sobie paznokcie i pomyślałam, że zadzwonię, póki mam chwilę dla siebie. Później nie będę już miała ani jednej wolnej minuty aż do ceremonii.
No jasne, że Arthur jest idealny. Whitney zasłużyła sobie na wszystko, co najlepsze, więc dlaczego myśl o niej – szaleńczo zakochanej, gawędzącej beztrosko, podczas gdy masażystka ugniatała jej ramiona, pedikiurzystka dopieszczała stopy, a kolejna specjalistka nakładała wosk na miejsca intymne – była tak cholernie frustrująca? Zupełnie jakby uważała słodką naiwność przyjaciółki za grzech.
Niedługo się przekonasz, pomyślała, zaczekaj, aż pojawi się trzecie dziecko, problemy z kasą i nieprzespane noce. Wtedy to Ginger zadzwoni i niewinnie zapyta przyjaciółkę o jej cudowne małżeństwo i śliczne dzieci, wyobrażając sobie Whitney z workami pod oczami, odrostami na głowie i dzieckiem przy piersi, gdy Arthur będzie podlewać pieprzone pomidory.
– Nie mogę się już doczekać naszego spotkania – powiedziała Ginger. – Za chwileczkę wychodzimy z domu.
– Świetnie, właśnie dlatego dzwonię.
– Mów dalej – poprosiła Ginger, zaciskając zęby, kiedy nad barierką schodów na piętrze przeleciał but, prawie trafiając ją w oko. – Czym się martwisz, kochana?
– Dzwoniła Emily – wyrzuciła z siebie szybko Whitney. – Zapytała mnie, czy byłoby to bardzo nieuprzejme, gdyby w ostatniej chwili zmieniła zdanie i jednak przyjechała na ślub.
– Trochę późno, nie uważasz?
– Niby tak, ale… – Whitney nigdy nie lubiła konfrontacji. Wszystko, począwszy od jej anielskich blond włosów, a na świetlistej cerze skończywszy, truchlało przy pierwszej zapowiedzi kłótni. – Tak się zastanawiam, co odpowiedzieć. Emily myślała, że nie da rady przyjechać, ale zmieniła plany i… Uznałam, że powinnaś wiedzieć, że jednak będzie na ślubie.
– Świetnie – odparła Ginger piskliwym falsetem. – Dzięki za telefon, ale dla mnie to żaden problem. Obie jesteśmy dorosłe. Powinnaś się teraz skupić na przygotowaniach do ślubu i tym, żeby wyglądać olśniewająco. Zaraz odleci nam samolot, więc dalej rób się na bóstwo. Do zobaczenia!
Ginger z westchnieniem osunęła się na kanapę z telefonem w omdlałej dłoni i wlepiła wzrok w ubłocony but leżący na białej podłodze. Nie powinna była przyjmować zaproszenia na ten ślub. Teraz będzie musiała stawić czoło Emily z zakochanym w pomidorach Frankiem u boku i trójką dzieciaków za plecami, które skończą pewnie w poprawczaku.
Detektyw Ramone: Proszę powiedzieć, jak się pani nazywa i kiedy dokładnie zjawiła się pani w Serenity Spa & Resort.
Emily Brown: Emily Brown. Przyjechałam szesnastego sierpnia o szesnastej.
Detektyw Ramone: Czy udała się pani prosto do swojego pokoju?
Emily Brown: Nie, o czym zapewne już pan wie.
Detektyw Ramone: Według zeznań naocznego świadka odwiedziła pani pewnego mężczyznę.
Emily Brown: Tak, Henry’ego. Poznaliśmy się w samolocie.
Detektyw Ramone: Podczas lotu szesnastego sierpnia?
Emily Brown: Tak.
Detektyw Ramone: Proszę scharakteryzować relację łączącą panią z Henrym.
Emily Brown: Jaki to ma związek z czymkolwiek?
Detektyw Ramone: Jak zapewne pani wie, próbujemy ustalić okoliczności śmierci człowieka, pani Brown.
Emily Brown: Mogłabym wezwać prawnika.
Detektyw Ramone: Owszem.
Emily Brown: Ale nie ma takiej potrzeby. To ja strzelałam, detektywie. Dziś wieczorem zabiłam człowieka.
* * *
– Może pan zostawić oba? – Emily Brown przywołała gestem stewarda niosącego dwa kieliszki szampana i posłała mu blady uśmiech. – Naprawdę nienawidzę latać.
– Oczywiście. – Mężczyzna postawił kieliszki na rozkładanym stoliku, usłużnie skinął głową i wrócił po kolejne drinki dla pasażerów pierwszej klasy.
A to dobre, pomyślała. Nigdy nie latała pierwszą klasą, ani też nie bała się latać. Skoro jednak w ostatniej chwili zaproponowano jej darmową zmianę, to co miała robić; odmówić darmowych drinków?
Emily głębiej zapadła się w fotel, przymknęła oczy i usiłowała odpoczywać. Szybko się jednak ocknęła, gdy przechodzący obok pasażer grzmotnął ją w głowę ciężkim plecakiem. Gwałtownie otworzyła oczy i ujrzała pochylającą się nad nią zestresowaną kobietę objuczoną dwójką dzieciaków. Nie dosłyszała jednak przeprosin, ponieważ jeden z chłopców dźgnął ją łokciem w udo podczas zażartej dyskusji z bratem.
– O rany, strasznie przepraszam – powtórzyła kobieta. – Psujemy pani podróż. Chłopcy, co wam mówiłam? Nie dostaniecie żadnych ciasteczek, jeśli natychmiast nie przeprosicie tej pani.
– Przepraszamy – powiedzieli zgodnym chórem.
– Naprawdę nic się nie stało – zapewniła ją Emily. – Świetnie panią rozumiem. Pracowałam kiedyś jako nauczycielka w przedszkolu.
Kobieta posłała jej pełen wdzięczności uśmiech. Kolejka pasażerów przesunęła się do przodu, a ona warknęła na chłopców, żeby się nie zatrzymywali.
Emily pracowała w przedszkolu dostatecznie długo, by wiedzieć, jak trudno jest zmusić małe dzieci do zrobienia czegokolwiek w ustalonym porządku, nie mówiąc już o grzecznym zachowaniu podczas lotu na drugi koniec kraju. Dawno jednak straciła cierpliwość do wykonywania tego rodzaju pracy.
Po skończeniu studiów przez krótki czas zajmowała się edukowaniem innych, a kolejnych dziesięć lat poświęciła karierze korporacyjnej. W końcu znalazła sobie ciepłą posadkę kierownika projektu w firmie marketingowej. Czuła się tam zdecydowanie bezpieczniej.
Krzywiąc się na wspomnienie dawnych czasów, Emily upiła pierwszy łyk szampana i popatrzyła na puste miejsce obok siebie. Pokręciła ze śmiechem głową i ponownie zamknęła oczy. Pewnie przenieśli ją do pierwszej klasy, dlatego że była sama, bez dzieci. W wieku trzydziestu ośmiu lat jej zegar biologiczny tykał coraz wolniej.
Opróżniła drugi kieliszek i właśnie włożyła jeden kieliszek w drugi, kiedy nad ramieniem zamajaczył czyjś cień. Spojrzała w górę i stwierdziła, że trafił się jej wyjątkowo przyjemny dla oka sąsiad.
Kiedy jednak dokładniej by go zlustrowała, zwróciła uwagę przede wszystkim na to, że był zmęczony. Sama też się często tak czuła. Analizowała dalej, odhaczając w myślach kolejne punkty: przystojny, padnięty, dobrze zbudowany. Typ drania. Widać było, że sporo w życiu przeszedł, ale Emily to nie obchodziło. Chciała się tylko rozkoszować szampanem.
Ten facet wszystko zepsuł. Miała dla siebie cały rząd, dopóki nie przyszedł. W przypływie kompletnie irracjonalnej frustracji wyprostowała się w fotelu, celowo go ignorując. Mężczyzna nie odezwał się słowem; stanął nad nią i czekał, jakby licząc na to, że Emily domyśli się, o co mu chodzi.
Odchrząknął i stanął jeszcze bliżej.
Emily wciąż nie reagowała. Nie miała pojęcia, dlaczego zachowuje się tak niegrzecznie, poza tym że i ona była zmęczona. W poprzednim życiu przeprosiłaby tego faceta, zrobiłaby mu miejsce i wdała się w kulturalną pogawędkę. Ale to było przedtem. Teraz Emily była już tylko zgorzkniałą pozostałością dawnej siebie, a im bardziej to do niej docierało, tym mocniej wchodziła w tę rolę, otulając się nią, niczym wygodnym, starym swetrem.
– To chyba moje miejsce. – Głos mężczyzny był głęboki i chropowaty jak żwir trzeszczący pod kołami samochodu na pustynnej drodze.
– Och. – Emily nieznacznie cofnęła nogi. – Przejdzie pan?
Mężczyzna wrzucił niewielkich rozmiarów plecak do schowka nad siedzeniami i bezceremonialnie przecisnął się obok niej. Najwyraźniej oboje byli w kiepskim nastroju, ale Emily miała to gdzieś. Gdyby ten facet wiedział przynajmniej o połowie tego, przez co przeszła, poważnie by się zastanowił, czy warto z nią zadzierać.
Kiedy sadowił się w fotelu i zapinał pas, Emily zerknęła na niego ukradkiem. Nie miał żadnych „przedmiotów osobistych”, które mógłby umieścić pod fotelem przed sobą. Nigdy tego nie rozumiała. Co zamierzał robić przez cały lot? Wyglądać przez okno? Skubać paznokcie? Spać? Bo chyba nie zamierzał jej zadręczać rozmową?!
– Czy mogę panu zaproponować coś do picia? – Steward zjawił się ponownie, uprzejmie ignorując puste kieliszki Emily. – Mamy wodę, szampana, napoje gazowane, wódkę, wino…
Mężczyzna spojrzał na kieliszki Emily, później na jej dłonie zaciśnięte na podłokietnikach fotela i znowu na stewarda.
– Dla mnie whisky, a dla tej pani dwa kieliszki szampana.
Steward popatrzył na niego z niedowierzaniem. Widocznie nie uśmiechało mu się serwowanie Emily czterech kieliszków szampana jeszcze przed startem samolotu, ale mężczyzna sprawiał wrażenie tak pewnego siebie, że nierozsądnie byłoby z nim dyskutować.
– Oczywiście, proszę pana – odparł.
Im dłużej Emily przyglądała się swojemu sąsiadowi, tym bardziej sprawiał wrażenie intrygującego, chociaż niechętnie to przyznawała. Jej szampanowy wybawca przypominał kowboja w znoszonych dżinsach i prostym czarnym swetrze. Alkohol krążył już leniwie w mózgu Emily, więc pomyślała, jak by to było oprzeć policzek na ramieniu nieznajomego i zamknąć oczy. Pozwolić, żeby delikatnie gładził ją po skórze, kiedy będzie odpływała w sen.
Steward przyniósł drinki, a Emily z wdzięcznością sięgnęła po szampana i stuknęła się plastikowym kieliszkiem z nieznajomym.
– Zdrówko. Jak masz na imię?
– Henry. A ty?
– Emily.
– Emily bez nazwiska?
– Henry bez nazwiska?
Uniósł szklaneczkę whisky do ust i wychylił go jednym haustem.
Emily przyglądała mu się z zainteresowaniem.
– Mieszkasz w Chicago, Henry Anonimie?
Wyjrzał przez zalaną deszczem szybę, za którą personel ubrany w jaskrawopomarańczowe kamizelki przenosił bagaże i kierował ruchem pod zasnutym szarymi chmurami niebem nad lotniskiem Chicago O’Hare.
– Nie, byłem tu tylko przejazdem.
– Przeprowadziłam się do Chicago z Minnesoty kilka lat temu, po skończeniu studiów – odparła Emily. – Właśnie dlatego lecę do Kalifornii. Akurat nie mam nic lepszego do roboty, a moja dawna współlokatorka z czasów studenckich wychodzi za mąż. Nie cierpię ślubów.
Henry wciągnął powietrze przez zęby.
– I z tego powodu jesteś singielką?
Zauważyła, że Henry zerka na jej dłoń. Uniosła ją do góry i pomachała palcami, żeby ułatwić mu zadanie.
Uniósł brew i ponownie wyjrzał przez okno. Emily sprawdziła, czy Henry ma obrączkę, ale okazało się, że nie miał.
– Jeszcze jedno pytanie – powiedziała, sięgając do leżącej przed nią torby i wyjmując słuchawki, marker i niewielki album ze zdjęciami. – Co zamierzasz robić przez cały lot?
Henry zerknął na to, co przygotowała sobie Emily.
– Na pewno nic związanego ze sztuką.
– Nie rozumiem ludzi, którzy nie zabierają do samolotu książki ani tabletu. Nie będziesz się nudził, wyglądając tyle godzin przez okno?
– Zawsze sadzają mnie obok kobiet, które chcą rozmawiać przez cały lot.
– Gdybyś wziął ze sobą słuchawki, mógłbyś je założyć i udawać, że nie słyszysz – zauważyła Emily.
Uśmiechnął się półgębkiem, po raz pierwszy, odkąd się poznali. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej parę słuchawek. Bez słowa włożył je do uszu i oparł głowę o fotel, kierując wzrok za okno. Koniec kabla zwisał mu między kolanami.
– Brawo. – Pokręciła głową i odwróciła wzrok. – To było bardzo subtelne.
Henry roześmiał się krótko, a Emily poczuła, że dokonuje się w niej jakaś przemiana. Odgłos śmiechu zmiękczył jej zatwardziałe serce i złagodził gorzki posmak w ustach, niczym kropla miodu dodana do zbyt długo parzonej herbaty. Oto zdołała rozbawić tego posępnego przystojniaka. Kompletnie obcego faceta.
Pijąc szampana, przyglądała mu się z coraz większą uwagą; policzyła zmarszczki na jego twarzy, jakby to były blizny wojenne i zauważyła, że te powstałe od śmiechu spłyciły się przez lata. Widocznie od dłuższego czasu brakowało mu powodów do radości. Podobnie jak jej. A jeśli weekend okaże się tak okropny, jak podejrzewała, w najbliższym czasie nie będzie miała powodu do śmiechu.
W takim razie, dlaczego w ostatniej chwili potwierdziła Whitney swój przyjazd? Wciąż nie znała odpowiedzi na to pytanie. Po części kierowała nią ciekawość. Na studiach, jakieś piętnaście lat wcześniej, Emily, Whitney, Kate i Ginger były najlepszymi przyjaciółkami. A później Emily dokonała wyboru, przez który ich drogi całkowicie się rozeszły.
Na samą myśl o tym przeszył ją dreszcz. Miała nadzieję, że Henry nie zwrócił na to uwagi. Otworzyła album ze zdjęciami, koncentrując uwagę na wspomnieniach ze znacznie szczęśliwszych czasów. Próbowała wymyślić jakiś ciekawy podpis do każdej z fotografii, podczas gdy załoga pokładowa przygotowywała pasażerów do startu. Przede wszystkim jednak żuła końcówkę markera i śniła na jawie zamiast wypisywać urocze, płynące prosto z serca słowa. Ich czterogodzinna podróż rozpoczęła się na dobre.
Jakiś czas później Emily poczuła, że głowa jej leci. Dłoń ześlizgnęła się z albumu, więc go zamknęła, czując ciekawskie spojrzenie Henry’ego na swoich kolanach. Zdecydowanym ruchem odwróciła głowę w drugą stronę, pozwoliła powiekom opaść i zanim się zorientowała, przespała połowę lotu do Kalifornii.
Po przebudzeniu rozłożyła stolik i położyła na nim album, wciąż lekko zdezorientowana tą nieplanowaną drzemką. Przetarła oczy i zamrugała kilka razy, dopóki nie odzyskała pełnej świadomości, tylko lekko przytępionej wypitym wcześniej szampanem.
Pochyliła się nad sfatygowanym albumem i ponownie przyjrzała się zdjęciom. Były to niewielkie kwadratowe fotografie zrobione aparatami jednorazowymi, które poprzedziły komórki i cyfrówki ułatwiające robienie idealnych ujęć.
Szczególnie wzruszyło ją zdjęcie czterech dziewcząt obejmujących się pod maciupeńką choinką, którą obwiesiły tym, co nawinęło im się pod ręce.
Emily przypomniała sobie figlarny chichot Ginger, która wycięła śnieżynki ze starych egzaminów buchniętych pewnemu mściwemu profesorowi historii. Sączyły wtedy likier jajeczny z prądem i wyśpiewywały kolędy na całe gardło, dopóki do ich drzwi nie zapukał opiekun domu studenckiego z pisemnym upomnieniem za zakłócanie porządku. Ginger wycięła z niego jeszcze jedną śnieżynkę.
– Ile miałyście wtedy lat? – Głos Henry’ego wyrwał Emily z zamyślenia.
– Och, sama nie wiem – odparła po chwili zastanowienia. – Dwadzieścia? To chyba musiało być na trzecim roku studiów.
Wiedziała to na pewno, ponieważ rozpoznała leżący pod choinką prezent, który kupiła dla Ginger. To był drobiazg: piżama z motywem bożonarodzeniowym do podziału dla nich dwóch. Wszystko miały przecież wspólne: dach nad głową, życie… Do momentu aż Emily wzięła od Ginger o jedną rzecz za dużo i wszystko zepsuła.
– Utrzymujesz kontakty z nimi wszystkimi? – zainteresował się Henry. – To chyba wymaga sporego wysiłku.
– Właściwie to nie – przyznała. – Wysyłamy sobie co najwyżej kartki na Boże Narodzenie. Kate mieszka w Nowym Jorku, Whitney w Kalifornii, Ginger w Minnesocie, a ja w Chicago i jakoś nie mamy w zwyczaju się odwiedzać.
– W takim razie, po co w ogóle tam lecisz? Nie cierpisz ślubów, nie utrzymujesz z nimi kontaktu, spokojnie mogłabyś machnąć na to ręką.
– Może i tak – odparła Emily ze wzruszeniem ramion. – Ale został mi jeszcze tydzień urlopu, a ceremonia odbywa się w bardzo przyjemnym kompleksie hotelowym ze spa. Pewnie nie spędzimy ze sobą zbyt dużo czasu.
A jeśli było to kłamstwo i w Emily tkwiła żyłka podglądactwa? Być może skrycie marzyła o tym, żeby zajrzeć w życie niegdyś najlepszej przyjaciółki i podelektować się małżeńskim szczęściem Ginger? Popatrzeć, jak radośnie zajmuje się gromadką swoich doskonałych dzieci o twarzach cherubinków. Przekonać się na własne oczy, jak wiele Ginger otrzymała od życia i upewnić się – tak na sto procent – że jej dawna przyjaciółka to docenia. (Emily miała konto na Facebooku i chociaż nie były znajomymi, mogła zobaczyć zdjęcie profilowe Ginger przedstawiające roześmianą rodzinkę).
Bóg jeden wiedział, jak Emily to wszystko zniosła i jak bardzo podziwiała, zazdrościła i pragnęła tego, co miała Ginger. Gdyby nie ta jedna koszmarna decyzja podjęta przez nią na studiach, być może wszystko ułożyłoby się inaczej. Może to Emily siedziałaby teraz w klasie ekonomicznej z trójką dzieciaków gramolących się na jej kolana, zerkając porozumiewawczo na kochanego męża zamiast oglądać zdjęcia z dawnych lat i tęsknić za czasami, gdy wszystko wydawało się prostsze.
– Cóż, nie widzę w tym sensu, ale możliwe, że kobiety patrzą na to inaczej. – Henry rozparł się w fotelu i zamknął oczy. – Jesteś dorosła. Skoro już się nie lubicie, to po co się męczyć?
Emily zadrżały dłonie, więc szybko nałożyła skuwkę na marker, żeby nie zostawić przypadkiem śladów na drogocennych zdjęciach. Nie miała zapasowych odbitek.
– Dlaczego myślisz, że już ich nie lubię?
Otworzył oczy, żeby spojrzeć na zegarek.
– Masz problem z wymyśleniem podpisów do zdjęć. Gdybyście nadal były sobie bliskie, bez trudu wysmarowałabyś jakieś urocze komentarze.
– To ma być ślubny prezent – wyjaśniła Emily. – Chcę, żeby spodobał się pannie młodej.
Kiedy jednak ponownie spojrzała na album, ze zdumieniem odkryła, że Henry Anonim miał rację. W ciągu kilku godzin zdołała wymyślić zaledwie kilka podpisów do zdjęć zebranych w trzydziestostronicowym albumie.
– Dokończę w hotelu – stwierdziła. – Nie spieszy mi się.
Prawdę mówiąc, cały ten dzień skutecznie wytrącił Emily z równowagi, a dźwięk głosu Henry’ego dodatkowo ją rozpraszał. Rozmasowała czoło koniuszkami palców, czując nadciągający ból głowy po wypiciu zbyt dużej ilości szampana, zastanawiała się jednocześnie, jak skołować kolejny kieliszek, żeby za szybko nie wytrzeźwieć.
Wychyliła się przez oparcie fotela i spojrzała w kierunku przejścia, szukając stewarda. Kiedy zauważyła, że Henry jej się przygląda, posłała mu kpiący uśmiech.
– Z kim muszę się przespać, żeby dostać jeszcze kieliszek szampana?
– Steward już tu więcej nie podejdzie – stwierdził Henry, odwzajemniając uśmiech. – Mam wrażenie, że trochę się ciebie boi.
– Mówisz to z ironią. Przecież widzisz, że nie jestem taka straszna. Chcę tylko, żeby dolał mi szampana, bo inaczej jeszcze bardziej rozboli mnie głowa.
– Może postawię ci drinka, gdy już wylądujemy?
– Powinnam jechać prosto do hotelu.
– Nie wybierasz się przypadkiem do Serenity Spa & Resort?
Stłumiła okrzyk zdziwienia.
– Widziałeś rezerwację w moim telefonie?
– Napisałaś datę i miejsce ceremonii na okładce albumu. Nietrudno się było domyślić, że i ty dałaś się namówić na udział w ślubie państwa DeBleu-Banks. Również się tam wybieram, a w Kalifornii nie urządzają chyba zbyt wielu tygodniowych wesel w jednym czasie.
– W rzeczy samej – odparła z zaskoczeniem Emily. Nie bardzo wiedziała, co czuje na myśl o mieszkaniu w tym samym hotelu co jej tajemniczy nieznajomy. – Widziałeś zdjęcia, więc już wiesz, że przyjaźnię się z panną młodą. A ty?
– Jestem krewnym pana młodego – wyjaśnił Henry, lekko wzruszając ramionami. – Nie utrzymujemy bliskich kontaktów, ale to wciąż rodzina.
– W takim razie chyba mógłbyś mi postawić drinka w hotelu – bąknęła nieśmiało. – O ile to wciąż aktualne.
– Nie chciałbym, żeby przeszkadzali nam krewni, których nie widziałem od lat – powiedział z krzywym uśmiechem. – Z mojego pokoju roztacza się ponoć zachwycający widok i czeka w nim na mnie butelka szampana. Moglibyśmy ją wypić razem.
– Ach tak.
– Podobnie jak ty nie przepadam za towarzyskimi pogawędkami. Muszę przygotować pewien projekt na przyszły tydzień, tak więc weekend spędzę głównie w pokoju, walcząc ze zbliżającym się deadline’em. Nie żebym miał cokolwiek przeciwko temu.
– No cóż. – Emily przeszedł dreszcz podniecenia na myśl o tym, co właśnie zasugerował Henry. – Rozumiem. Czym się zajmujesz?
– Muszę załatwić pewną ważną sprawę – odparł wymijająco. – Ale jeśli będziesz miała ochotę wypić ze mną wieczorem drinka, chętnie się od niej oderwę.
– Zobaczymy – stwierdziła Emily, doskonale wiedząc, że o niczym innym nie marzy. – Najpierw powinnam się chyba spotkać z panną młodą. Sprawdzić, jakie ma plany.
– Czy to właśnie jest Whitney? Jeszcze nie miałem okazji jej poznać. – Henry nachylił się w stronę Emily.
Poczuła na szyi jego gorący oddech, kiedy wskazał palcem na jedno ze zdjęć w albumie. Przedstawiało szeroko uśmiechnięte Emily i Ginger. Siedziały na stercie koców na tyłach poobijanej furgonetki Franka, tego letniego wieczoru pojechały do kina samochodowego. Gdy tylko przymknęła powieki, poczuła powiew ciepłego środkowozachodniego wietrzyku, zapach popcornu z masłem i resztki tłuszczu na palcach.
A gdy ponownie je otworzyła, Henry przyglądał się jej z zaciekawieniem.
– Przepraszam – powiedziała szybko. – Nie, to nie Whitney, tylko inna przyjaciółka… Była przyjaciółka.
Henry podał jej szklaneczkę whisky. Nie pamiętała, żeby zamawiał kolejną, ale i tak chętnie się napiła.
– Dawno się nie widziałam z nimi wszystkimi – przyznała. – Trochę się denerwuję.
– Czy to pomoże? – Henry nachylił się i lekko uniósł jej podbródek. Nie wykonał więcej żadnego gestu, czekając na jej ruch.
Emily pochyliła się, jakby coś ją do niego przyciągało. Pragnęła znaleźć się w bezpiecznych męskich ramionach. Pociągał ją nieznajomy, który nic o niej nie wiedział, ale mógł pomóc zapomnieć o tym wszystkim chociaż na chwilę. Ich wargi złączyły się nieśmiało, jakby oboje testowali swoją silną wolę.
Odsunął się pierwszy i wyglądał na całkiem zadowolonego, a przynajmniej takie odniosła wrażenie. Patrzyła na Henry’ego bez skrępowania, zatrzymując wzrok na gęstych włosach. Jak to możliwe, żeby tak przystojny mężczyzna nie był żonaty? Ciekawe, czy miał dzieci. Gdyby go o to zapytała, czy powiedziałby prawdę? Ciemne włosy opadające na czoło dodawały mu tajemniczego, łobuzerskiego uroku. Emily korciło, żeby je odgarnąć, jakby dzięki temu miała odkryć jego sekrety.
Resztę pamiętała jak przez mgłę. Pewnie sprawił to krążący w jej żyłach alkohol i myśl, że zjawi się na ślubie Whitney sama – a do tego gruba, stara i brzydka – wyłącznie po to, żeby pokazać Ginger, jak kiepsko ułożyło się jej życie. Tak jakby poświęciła się dla niej wtedy na studiach.
Być może właśnie dlatego Emily wyciągnęła rękę i odgarnęła Henry’emu włosy z czoła. Spojrzeli na siebie, cementując łączącą ich więź. Zrobili to bez zastanowienia. Byli dwiema zranionymi duszami, które lgnęły do siebie wiedzione zdradzieckim pożądaniem.
Henry nachylił się i mocno chwycił Emily za brodę, przyciskając usta do jej warg. Przez chwilę całowali się namiętnie, a później Henry skinął głową w kierunku tylnej części samolotu. Poczuła, jak jej serce przyspiesza, a żołądek skręca się w supeł. Przytaknęła.
Pieprzyli się w toalecie samolotu. Emily opierała nogę o umywalkę, a Henry ją posuwał, nie odrywając od niej tych swoich zielonych jak dżungla, nakrapianych szarymi plamkami oczu. Wydyszała imię mężczyzny z twarzą wtuloną w jego szyję. Miał mocny uścisk i szybkie, zdecydowane ruchy. Bzykali się jak nastolatki. Smakowali whisky i szampanem. W powietrzu unosił się świeży, korzenny zapach jego wody kolońskiej zmieszany z tanim środkiem dezynfekującym. Gdy już skończyli, Emily zacisnęła palce na rozkosznie miękkim materiale jego swetra.
Do hotelu przyjechali jedną taksówką. Zameldowali się o tej samej porze, przy dwóch różnych stanowiskach recepcji.
Spotkali się w windzie.
– Mieszkam w pokoju pięćset dziewięć – powiedział Henry.
– A ja w czterysta jedenaście – odparła Emily.
– Idziemy do mnie czy do ciebie?
Detektyw Ramone: Proszę podać swoje imię i nazwisko, a także dzień i godzinę przyjazdu do Serenity Spa & Resort oraz powód, dla którego się tam pani znalazła.
Kate Cross: Kate Cross. W hotelu zjawiłam się szesnastego sierpnia około wpół do czwartej po południu. Zostałam zaproszona na ślub państwa DeBleu-Banks.
Detektyw Ramone: Dziękuję, panno Cross. A teraz proszę powiedzieć, czy rozpoznaje pani tego mężczyznę?
Kate Cross: Tak.
Detektyw Ramone: Proszę powiedzieć, co panią z nim łączy.
Kate Cross: Nic, zważywszy na to, że nie żyje.
Detektyw Ramone: W takim razie, co was łączyło przed jego śmiercią?
Kate Cross: Szkoda czasu. Chce pan wiedzieć, kto go zabił? Otóż ja.
Detektyw Ramone: Panno Cross, czy działała pani z kimś w zmowie?
Kate Cross: Nie. Byliśmy sami, kiedy to się stało. Koniec kropka.
Detektyw Ramone: Panno Cross…
Kate Cross: Jestem prawniczką, detektywie. Znam swoje prawa, wiem, że nagrywa pan moje zeznania i może je pan wykorzystać w sądzie. Wzięłam butelkę wina, uderzyłam tego mężczyznę w głowę i go zabiłam. Działałam w pojedynkę. Czy coś pominęłam?
* * *
– Gdzie jesteś? Przyniosłem lunch!
– Tutaj! – zawołała Kate. Wyjrzała przez okno swojego świeżo kupionego mieszkania. Co prawda, nie był to penthouse, ale prawie. W każdym razie był to Nowy Jork. Nieruchomości w tym mieście należały do drogich, a to, że było ją stać na lokum z dwiema sypialniami i łazienkami oraz widokiem na Central Park wiele mówiło o jej sytuacji materialnej.
W sypialni słychać było dźwięki krzątającego się po kuchni Maxa, jej długoletniego chłopaka (tak naprawdę była już za stara, żeby nazywać go swoim chłopakiem, ale jakoś nie kwapił się do małżeństwa). Max rozważał wprawdzie, czy nie powinien się tam wprowadzić – i tak większość nocy spędzał u niej – ale wciąż nie zrezygnował z własnego mieszkania.
Kate zdecydowała o kupnie tak astronomicznie drogiego apartamentu po części właśnie dlatego, żeby mogli w nim zamieszkać razem. Liczyła na to, że Max w końcu przestanie się bać małżeństwa. Miał czterdzieści pięć lat, na litość boską, a ona trzydzieści osiem. Żadne z nich nie stawało się coraz młodsze. Oboje byli zgodni, co do tego, że chcą mieć jedno dziecko. Czas płynął nieubłaganie.
– Zostaw jedzenie w kuchni! – zawołała Kate, obracając w palcach satynowy pasek szlafroka. – Mam dla ciebie niespodziankę.
Dobiegające z kuchni odgłosy przycichły, ale nie zamilkły. Nie była pewna, czy usłyszała westchnienie Maxa, czy tylko je sobie wyobraziła, w końcu jednak dźwięki rozpakowywania jedzenia na wynos ucichły i jej chłopak wszedł na górę.
Uśmiech na twarzy Kate zbladł, gdy zobaczyła grobową minę Maxa. Szybko się jednak otrząsnęła; była przecież specjalistką w trzymaniu emocji na wodzy. Rok temu została partnerem w kancelarii William & Brooks i nie udałoby się jej to, gdyby nie umiejętność zachowywania kamiennej twarzy.
– Nareszcie jesteś, skarbie – powiedziała, rozchylając poły gustownego szlafroczka, spod którego wyłonił się płaski brzuch. Szlafrok dostarczono jej dziś rano do pracy. Miała na sobie komplet eleganckiej bielizny firmy La Perla; kosztował ją więcej niż spora część Amerykanów wydaje co miesiąc na czynsz.
– Kate, jestem głodny. – Max omiótł jej ciało nieuważnym spojrzeniem. – Czy nie możemy zjeść lunchu jak normalna para?
Odebrała tę uwagę jak policzek, lecz nie dała nic po sobie poznać.
– Daj się namówić na szybki numerek.
– Kate…
– Nie podoba ci się mój strój? – Wyprężyła ciało pod kosztowną bielizną. Kusząco przeciągnęła dłonią po szyi, zatrzepotała rzęsami, a później zsunęła dłoń na piersi i ładnie zarysowane mięśnie brzucha (za sprawą Marvina, niesamowicie skutecznego trenera osobistego, który przychodził do niej pięć razy w tygodniu i liczył sobie za to jak za zboże) aż w końcu zatrzymała ją między nogami. – Czekałam na ciebie.
Max wywrócił oczami i odsunął się od drzwi.
– Zapomnij o lunchu. Wracam do pracy. Jedzenie leży na stole, gdybyś miała na nie ochotę. Straciłem apetyt.
– Max! – Kate stłumiła wzbierającą w jej głosie panikę. – Nie waż się stąd wychodzić!
Wsunęła stopy w piękne kremowe kapcie i przeszła do salonu na długich, ponętnych nogach, które najwyraźniej przestały już robić na Maxie wrażenie. Kiedyś sam przybiegłby do sypialni i się na nią rzucił. Podarliby pościel na strzępy podczas namiętnej randki w porze lunchu, a później wzięliby wspólny prysznic w kabinie z podwójną głowicą, którą Kate sprawiła sobie właśnie na takie okazje.
– Stój, do cholery! – warknęła zaborczym tonem, który był zupełnie nie w jej stylu. – Nie zostawiaj mnie w ten sposób, Maximillianie Banksie!
– Wcale cię nie zostawiam! Powiedziałem tylko, że mam ochotę zjeść normalny lunch. – Zatrzymał się w kuchni, odwrócił i posłał Kate spojrzenie pełne czegoś, co niebezpiecznie przypominało odrazę. – A skoro nie możesz mi tego dać, wychodzę.
– Mam owulację.
– Gratuluję. – Max pytająco zmrużył oczy. – Właściwie skąd o tym wiesz? Przecież mieliśmy sobie zrobić przerwę.
– Max, proszę. – Serce Kate wypełniło przeczucie nadciągającej katastrofy. – Nie możesz tracić nadziei.
– Nadziei? – Chciał przesunąć dłonią po swoich włosach, ale zatrzymał rękę w połowie gestu, żeby nie zniszczyć pieczołowicie ułożonej fryzury. Zamiast tego rozmasował czoło. – Po ostatnim nieudanym cyklu in vitro mieliśmy zrobić kilkumiesięczną przerwę. Żadnych tabelek z pomiarami temperatury. Żadnych leków i testów ciążowych. To po prostu za dużo nas kosztuje, Kate. W końcu oboje oszalejemy. Całe nasze życie podporządkowaliśmy staraniom o dziecko.
– Nie wypełniam żadnych tabelek! Od tygodni nie robiłam testu ciążowego ani nie mierzyłam temperatury. Próbowałam tylko być romantyczna. Umówiliśmy się, że przywrócimy nieco spontaniczności naszemu życiu łóżkowemu.
– I dlatego rozmawiamy o twoim cyklu menstruacyjnym? – Max omiótł ciało Kate z malującą się w oczach pogardą. – Przykro mi, ale oboje musimy się pogodzić z tym, że nie jest nam pisane dziecko. Nie będziemy go mieli i już.
– Nie możesz tego wiedzieć!
– Mamy za sobą pięć nieudanych prób in vitro – stwierdził. – Wiem o tym ja i moje konto w banku.
– Ale według statystyk wciąż mamy szansę na naturalne poczęcie…
– Nie obchodzą mnie statystyki – przerwał jej. – A jeśli nawet to prawda, pieprzyliśmy się wczoraj, więc powinnaś być zadowolona.
– Naprawdę myślisz o tym w ten sposób? – Kate podniosła głos, żeby nie dało się w nim usłyszeć, jak bardzo ją zranił. Była wściekła, że użył takich słów. Przecież się kochali! Tworzyli dojrzały i czuły związek. Poprzedniego wieczoru Kate również zadbała o romantyczną atmosferę: wino, świece, masaż. – Kto wie? Może właśnie dzisiaj się nam poszczęści. Proszę. Musimy przynajmniej spróbować.
– Nie rozumiesz, co znaczy pieprzona przerwa? Potrzebujemy czasu, żeby się odprężyć i zregenerować. Twoje zachowanie nie ma nic wspólnego z przerwą. Dlaczego tak trudno pogodzić ci się z faktem, że nie będziemy mieli dziecka?
– Z twoim podejściem na pewno nam się nie uda, a przynajmniej nie metodami naturalnymi! – krzyknęła Kate, niebezpiecznie bliska utraty kontroli nad sobą. Mogła albo wybuchnąć, albo się rozpłakać. Żadna z tych reakcji nie była do zaakceptowania. – Wydawało mi się, że tego chcesz.
– Bo chcę… Chciałem. Ale po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, zaczynam się czuć jak twój pies; jakbyś potrzebowała mnie wyłącznie do celów rozpłodowych.
– Chcę za ciebie wyjść! Przestań gadać bzdury.
– Nieważne. Wracam do biura. Sugeruję, żebyś się ubrała i zrobiła to samo. A później dobrze przemyśl, czy chcesz skupić uwagę na mnie czy na swojej macicy. Musisz wybrać, Kate.
– Stawiasz mi ultimatum?
Podszedł bliżej i chwycił ją za rękę.
– Jestem tu, przy tobie. Możesz mnie dotknąć. Twoja obsesja na punkcie dziecka… cóż, nie ma żadnego dziecka. I nigdy nie było. Czy naprawdę warto niszczyć nasz związek z powodu czegoś, co może nas nigdy nie spotkać?
– Max, to co mówisz, nie ma sensu. Czy możemy usiąść i spokojnie porozmawiać?
– Nie mam nic więcej do dodania. – Nachylił się i pocałował ją w czoło. – Do zobaczenia jutro.
– Dlaczego jutro?
– Zapomniałaś, że lecimy na ślub mojego kuzyna? Właśnie o tym mówię. Jesteś tak zaprzątnięta swoimi cyklami, jajnikami i jajeczkami, że nic innego się dla ciebie nie liczy.
– Pamiętam o ślubie, ale… – Kate była kompletnie wytrącona z równowagi. Nie znała tego uczucia. – Nie zostaniesz u mnie na noc?
– To chyba nie najlepszy pomysł. Spotkamy się na lotnisku.
– Max! – Głos Kate był szorstki. Serce waliło jej jak oszalałe. – Nie możemy chociaż porozmawiać?
– Nie sądzę – odparł cicho.
Odwrócił się i wyszedł z mieszkania, jak zawsze nienagannie ubrany. Nacisnął guzik wzywający windę, wszedł do środka i zniknął, nie spoglądając za siebie.
Kate zamknęła drzwi i oparła się o nie, z trudem łapiąc oddech. Po chwili ogarnął ją gniew i niewiele myśląc, po dziecięcemu skopała drzwi stopami w kremowych kapciach, starając się nie zwracać uwagi na piekące łzy, które napływały do oczu.
Drżała. Przeczesała palcami wartą trzysta dolarów fryzurę, którą zrobiła sobie poprzedniego dnia po pracy wyłącznie w jednym celu: żeby uwieść mężczyznę, z którym spotykała się od ponad dwóch lat. Bezceremonialnie odgarnęła z twarzy ciemne włosy, próbując opanować dreszcze, które wstrząsały ramionami, gdy osunęła się na podłogę. Odtworzyła w myślach rozmowę z Maxem, zastanawiając się, w którym momencie popełniła błąd.
Oczywiście wszystko to zwaliło się jej na głowę akurat dzień przed wyjazdem. Głupi ślub Whitney miał się odbyć w jakimś luksusowym kalifornijskim kurorcie, a Kate mgliście pamiętała, jak kilka miesięcy wcześniej kazała asystentce zabukować bilety lotnicze dla niej i Maxa. Studiowała razem z Whitney i dzieliła z nią pokój w akademiku na Uniwersytecie Minnesoty, gdzie obie robiły licencjat.
Apodyktyczna, świetnie zorganizowana Kate i potwornie nieśmiała, zagubiona Whitney wbrew pozorom idealnie się uzupełniały. Kate uwielbiała się sprzeczać, Whitney unikała konfrontacji za wszelką cenę i jakimś cudem zdołały się ze sobą zaprzyjaźnić podczas tygodni spędzonych na wkuwaniu i weekendów wypełnionych imprezami.
Zawsze podejrzewała, że ich przyjaźń sprawdziła się wyłącznie dlatego, że Whitney chciała być taka jak Kate, Kate zaś lubiła skupiać na sobie uwagę. Była jedyną córką pary zamożnych prawników i miała aż za dużo pieniędzy, podczas gdy Whitney – najmłodszej z czwórki rodzeństwa wychowywanego przez samotną matkę – zawsze ich brakowało. Whitney otaczała przyjaciółkę niemal nabożną czcią, a Kate umiała to docenić.
Jak na ironię, kiedy Kate otrzymała piękne, tłoczone zaproszenie na ślub, jej pierwszą myślą było to, że Whitney wreszcie osiągnęła swój cel: wychodziła bogato za mąż i mogła sobie pozwolić na ceremonię ślubną wyśnioną przez Kate. Było jasne, że Whitney chce się pochwalić świeżo zdobytym statusem społecznym.
Kate jednak zastanawiała się, co z wymarzonym ślubem Whitney? Wystawne przyjęcie niewątpliwie pasowałoby do Kate i Maxa. Tacy właśnie byli. Zawsze wyobrażała sobie, że Whitney wolałaby skromniejszą, rodzinną uroczystość w gronie najbliższych przyjaciół, z głośną muzyką i tańcami do białego rana.
O dziwo, to właśnie na jednej z zakrapianych alkoholem studenckich imprez, na którą wybrały się z Whitney, Kate poznała Maxa. Akurat odwiedzał w mieście kuzyna, Arthura Banksa – kolegę Whitney. I chociaż nie widzieli się z Maxem później przez wiele lat i spotkali dopiero w Nowym Jorku, to właśnie Whitney przypisywała sobie zasługi w tym, że ich zapoznała. Kate musiała pogodzić się z faktem, że podczas gdy związek Whitney i Arthura kwitł w najlepsze, ona i Max kłócili się nawet podczas przerwy na lunch.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki