The Fiancé Dilemma - Armas Elena - ebook + książka

The Fiancé Dilemma ebook

Armas Elena

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy bestsellerowy romans autorki The Spanish Love Deception

Do pięciu razy sztuka? Josie Moore zna to aż za dobrze. Cztery razy była o krok od „żyli długo i szczęśliwie”, ale za każdym razem zrywała zaręczyny. Teraz, kiedy jej ojciec postanowił ogłosić światu, jak idealną rodziną są Moore’owie, mieszkająca w Karolinie Północnej Josie poczuła się jak Kardashianka – z tą różnicą, że jej życie bardziej przypomina dramat niż reality show.

Matthew Flanagan uważa, że ciąży na nim klątwa. Został zwolniony z pracy, wpakował się w błoto (dosłownie) i czuje, że nie ma przyszłości. Wraca do rodzinnego miasta i wpada na Josie – siostrę swojej najlepszej przyjaciółki – która z zaskakującą pewnością siebie oznajmia, że… jest jego narzeczoną. To, co zaczęło się jako niewinne kłamstwo, szybko przeradza się w układ, w którym Matthew gra rolę kochającego narzeczonego numer pięć. Jednak im dłużej Matthew i Josie udają, tym silniej odczuwają, że to, co ich łączy, jest czymś więcej niż tylko grą.

Czy w całym tym szaleństwie jest miejsce na prawdziwą miłość?

Udawane zaręczyny, namiętne sceny miłosne i rodzinne skandale sprawią, że nie oderwiesz się od tej książki! Historia Josie i Matthew to mieszanka zabawnych scen i gwałtownych emocji, która rozgrzeje twoje serce. Jeśli kochasz romanse, ta powieść Eleny Armas jest absolutnym must-read!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 546

Data ważności licencji: 8/3/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Tytuł oryginału: The Fiancé Dilemma

The Fiancé Dilemma by Elena Armas. Copyright © 2024 by Elena Armas. By arrangement with the author. All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Marta Piotrowicz-Kendzia

Opieka wydawnicza: Alicja Konieczka

Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Natalia Karolak

Emoji w książce: Shutterstock

Adiustacja i korekta: Pracownia 12A

Promocja i marketing: Kinga Smerlińska-Pis

Projekt okładki: Pip Watkins / S&S Art Dept.

Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Monika Drobnik-Słocińska

ISBN 978-83-8135-551-3

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków. Wydanie I, 2025.

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

Dla moich czytelników i czytelniczek (tak, dla Was – cześć, Kochani),

Wasze oczekiwania nie są niemożliwie wysokie.

Nigdy nie pozwólcie nikomu wmówić Wam, że prosicie o zbyt wiele.

PROLOG

Nieco ponad rok wcześniej…

Josie

Kiedy odbierasz telefon i zupełnie obcy człowiek mówi: „Jestem twoim ojcem”, wiesz, że to dzień, w którym twoje życie zaraz się zmieni.

Spójrzcie na Luke’a Skywalkera. Jego życie wywróciło się do góry nogami po usłyszeniu tych trzech słów. I chociaż nie byłam jakąś strażniczką sprawiedliwości, która miała zostać zepchnięta na skraj zła, a mężczyzna dzwoniący do mnie nie był charczącym galaktycznym złoczyńcą w masce, mój świat nieco się zachwiał.

W trakcie jednej rozmowy przeszłam od posiadania rodzica, o którym nic nie wiedziałam (poza tym, że miał na imię Andy), do wejścia w życie mężczyzny, któremu dwadzieścia dziewięć lat temu zdarzyło się spędzić jedną noc z moją matką. I oczywiście mam przez to na myśli jednorazowy skok w bok, po którym nigdy nie oglądasz się za siebie. Co jest w porządku, naprawdę. Mama nigdy nie mówiła za wiele ani o tym, ani o mężczyźnie, z którym przeżyła tę przygodę, ale zawsze opowiadała mi wystarczająco dużo, żebym nie miała żalu ani do niego, ani o to, jak zostałam poczęta. Co nie znaczy, że jakaś część mnie nigdy się nad tym nie zastanawiała. Wprost przeciwnie. Ale w większości przypadków zawsze byłam zadowolona z tego, co wiedziałam. Co z tego, że byłyśmy tylko mama i ja? Co z tego, że nasza rodzina wyglądała inaczej niż rodziny innych dzieci? Co z tego, że musiałam wypełnić jedną stronę swojego drzewa genealogicznego kolekcją naklejek ze zwierzętami morskimi, przez co przez całą piątą klasę nazywano mnie meduzą? To niezwykłe stworzenia, kompletnie niedoceniane, i byłam z tego dumna. Bycie wychowywaną przez samodzielnego rodzica wcale nie było takie rzadkie ani dziwne. I jak zawsze mówiła mama: „Normalność to coś, co robisz z kartami, które wręcza ci los”.

Okazało się, że los miał w zanadrzu parę jokerów.

Ponieważ po blisko trzech dekadach milczenia mój ojciec do mnie zadzwonił. I miał imię (Andrew, nie Andy, jak sobie życzył), nazwisko (Underwood), kod pocztowy (Miami) i najwyraźniej misję, by wprowadzić mnie do nowej rodziny. Przedstawić nowemu światu. Rzeczywistości, do której nigdy nie spodziewałam się należeć.

Miałam też siostrę. Siostrę! A sam Andrew Underwood? Był ważną osobistością.

I nie mówimy tu o kimś, kto po prostu dobrze sobie radził. Mówimy o potentacie biznesowym, właścicielu multimilionowej korporacji, nazwisku w medialnych nagłówkach, o kimś, kto bez wątpienia miał szofera, prawdopodobnie też helikopter – coś w ten deseń. Był właścicielem klubu piłkarskiego MLS, na litość boską. Andrew Underwood radził sobie więcej niż dobrze. Wspaniale prosperował. I wiedziałam o tym nie dlatego, że właśnie tak mi się przedstawił, ale dlatego, że słyszałam o tym człowieku, jeszcze zanim do mnie zadzwonił. Tak jak wszyscy w Green Oak, w całym hrabstwie, a ostatnio nawet w większości kraju.

Dlatego się roześmiałam. Po niewiarygodnie długiej pauzie wypełnionej milczeniem roześmiałam się. W zasadzie miałam do wyboru albo to, albo odłożyć słuchawkę. Ponieważ ten mężczyzna mówił mi – Josie Moore, burmistrzyni mojego rodzinnego miasteczka, dumnej właścicielce kawiarni, kolekcjonerce wszystkiego, co błyszczące, i entuzjastycznej naprawiaczce potłuczonej ceramiki – że ojciec, którego miejsce w moim drzewie genealogicznym wypełniłam diabłem morskim, to Andrew Underwood. To jeszcze nie wszystko, ponieważ oznajmił, że ja też w jakiś sposób jestem częścią skomplikowanego, bogatego świata, wręcz żywcem wyjętego z dramatu HBO, którego osią fabuły jest podtrzymywanie rodowego dziedzictwa. Nie pasowałam do tego świata. Byłam dziewczyną z małego miasteczka. I czułam się z tego dumna. Jasne, byłam krótko zaręczona z politykiem i technicznie rzecz biorąc, prawie zostałam WAG, żoną sportowca, ale w ostatecznym rozrachunku były to bezowocne próby. Bliżej nie dotarłam. Nie mogłam być częścią czyjegoś dziedzictwa. Stąd ten śmiech.

„Nie żartuję, Josephine”, odpowiedział Andrew tym samym surowym tonem, którego użył, aby przekazać mi tę wiadomość. Ale ja, niezrażona, roześmiałam się jeszcze bardziej. Wtedy wspomniał o mamie. Nie pamiętam dokładnie, co powiedział, tylko słowa „Eloise” i „Przykro mi z powodu twojej straty” albo jakieś inne uprzejmości.

Później zdałam sobie sprawę, że dokładnie w tym momencie przestałam słuchać. Było coś o jakiejś asystentce, która umawiała połączenie telefoniczne. Coś o tym, że Andrew doceniłby, gdybym zachowała tę rozmowę w tajemnicy. I coś o prasie. Ale podczas reszty rozmowy wszystko zwolniło, a ja odpłynęłam myślami, od czasu do czasu kiwając głową i wydobywając z siebie jakieś monosylaby, gdy na linii zapadała cisza.

Tamtej nocy nie zmrużyłam oka. Ten fakt mnie zaniepokoił. Do tego stopnia, że – mimochodem – pozwoliłam jednemu z wazonów wyślizgnąć mi się z rąk, żebym mogła spędzić całe godziny na składaniu go z powrotem i… przestać myśleć. Albo mieć do tego wymówkę. Nie byłam pewna. Zawsze uważałam się za osobę, która lubi zmiany. W większości przypadków zmiany zostały mi narzucone, ale mogłam wskazać kilka, kiedy sama ich szukałam. Lubiłam wyzwania. A zmiana tak na mnie działała. Nie miałam innego wyjścia, musiałam przez nie przebrnąć i przez jakiś czas wszystko wokół mnie się zacierało, a cała moja energia skupiała się na jednym celu. Wznoszeniu się na szczyt. Przezwyciężaniu.

Moim zdaniem zmiana urozmaica życie. Trzyma cię w gotowości.

Ale po raz pierwszy, stając w obliczu tego nieoczekiwanego rozwoju sytuacji, tego nowego wyzwania, tego świeżego rozdania kart, które los dla mnie przygotował, nie czułam ekscytacji. I to mnie przerażało.

Ponieważ po stracie mamy porzuciłam wszelką nadzieję na odkrycie, kim był Andy. Na znalezienie tych brakujących elementów układanki, które uczyniły ze mnie kobietę, którą jestem dzisiaj. Albo po prostu na możliwość podjęcia decyzji, czy chcę kontynuować te poszukiwania.

Teraz nie miałam już zbyt wielkiego wyboru. Andrew właśnie wylądował w samym środku mojego prostego życia, otwierając przede mną drzwi.

Wrzało we mnie milion pytań, które dusiłam w sobie. Czułam się jak inna Josie.

„Normalność to coś, co robisz z kartami, które wręcza ci los”.

Chyba właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że zaczyna się zmiana.

ROZDZIAŁ 1

Obecnie

Włożyłam rękę do słoika z dżemem.

– No dalej, no dalej, no dalej – szeptałam, patrząc, jak część dżemu wylewa się na boki, gdy wpychałam dłoń coraz głębiej, a truskawkowoczerwona maź oblepia moją skórę aż po nadgarstek. – Nie rób mi tego. Proszę. Daj się zdjąć. Gładziutko.

– Moshie? – dobiegł do mnie z salonu głos dziadka Moe.

Zamarłam, a moje palce nagle przestały się ruszać. Do diabła. Jeśli dziadek zobaczy, co obecnie utknęło mi na palcu, uwagom nie będzie końca. Ponadto jeśli zobaczy, że zmarnowałam cały dżem po tym, jak obiecałam mu upiec sernik, to by…

– Moshie – usłyszałam ponownie.

– Tak?

– Na pochdfórku jest jahaś łaba.

Przewróciłam oczami.

– Co? – zapytałam, mimo że coś z tego zrozumiałam. Byłam biegła w dziadkowym seplenieniu.

– Na podwórku jest jakaś baba – powiedział wyraźniej dziadek Moe, co wskazywało na to, że włożył protezę.

Westchnęłam, zerkając na swoją desperacką próbę zdjęcia tej rzeczy z palca. Powinnam była użyć masła. Albo oleju. Musiałam zająć czymś dziadka i trzymać go z dala od kuchni.

– Skąd możesz mieć pewność, że ona po prostu nie przechodzi obok?

– Wchodzi po schodach na werandę. Nie podoba mi się.

No cóż, niech to szlag. Kto nas nawiedza?

– Co ci mówiłam o robieniu za monitoring osiedlowy, co? – powiedziałam, wyciągając rękę ze słoika i ciągnąc palec drugą ręką. – Widzą, że wszystkich obserwujesz jak jakiś – użyłam trochę więcej siły – dziwak w szelkach. – Rzecz nie drgnęła ani o milimetr. Spróbowałam jeszcze raz. – Wiem, że myślisz, że stoisz na straży sąsiedzkiej czy coś takiego, ale…

Moje palce omsknęły się, dłonie odsunęły się od siebie, a łokieć uderzył w słoik, który upadł na podłogę z głośnym truskawkowoczerwonym mlaśnięciem.

– Ale co? – zapytał dziadek Moe. – I co to było?

Przeklęłam w duchu kompletne pobojowisko, jakie zrobiłam na blacie, podłodze i, cóż, na samej sobie. Stałam otoczona odłamkami szkła, a ręce, szlafrok, stopy – wszystko miałam umazane dżemem.

– Po prostu coś upuściłam. Wszystko jest pod kontrolą.

Zadzwonił dzwonek u drzwi.

A może nie wszystko.

– Dziadku Moe?

Usłyszałam skrzypienie jego krzesła, gdy na nim siadał.

– Moe Poe? – zawołałam najsłodszym głosem, wycierając ręce o… Gdzie podziały się moje ręczniki kuchenne? Użyłam szlafroka. – Czy będziesz tak miły i otworzysz drzwi?

– Ona nie przyszła tu do mnie – oznajmił. – I nie lubię obcych. I nie podoba mi się, jak ona wygląda. Poza tym – dodał po chwili – jestem stary.

– Bycie starym nie jest wymówką na wszystko, wiesz? – Podniosłam z podłogi kilka kawałków szkła, po czym ostrożnie podeszłam do zlewu, do którego je wrzuciłam. – Nie możesz wykorzystywać tego argumentu, żeby wycyganić ostatnią czeko­ladową babeczkę i nie otworzyć drzwi.

Gdy zbierałam pozostałe odłamki szkła i czekałam na znak, że Moe się ruszył, z salonu dobiegła seria gniewnych mamrotów. Nie zareagował na moją prośbę, co jeszcze bardziej pchało mnie na skraj… załamania.

– Moe Poe, czy ty… – Dzwonek do drzwi zadzwonił ponownie, zaskakując mnie. Ostre ukłucie bólu na środku dłoni sprawiło, że się wzdrygnęłam. – Cholera – jęknęłam. – Głupie, durne szkło i głupie, durne…

Dźwięk dzwonka do drzwi rozległ się po raz trzeci. I czwarty. I piąty.

Zacisnęłam powieki i wypuściłam z siebie sfrustrowane westchnienie.

– Maurice Antonne Brown – warknęłam przez zęby. – ­Jeśli nie otworzysz tych drzwi, przysięgam, że skopię ci te twoje uparte śmierdzące cztery litery…

– Dobra, dobra – wychrypiał. Jego krzesło zaskrzypiało. Potem nastąpiły powolne i ciężkie kroki. Później dźwięk otwieranych drzwi wejściowych, a następnie: – F szym mohę pomós?

A to skurczybyk. Dziadek sprawiał, że czasami miałam ochotę krzyczeć.

Jakiś kobiecy głos odpowiedział:

– Słucham?

– F szym mohę pomós? – powtórzył dziadek Moe niczym absolutnie nieznośny mężczyzna, którym potrafił być. Jakaś część mnie nie mogła uwierzyć, że znowu wyjął te zęby, ale czemu się dziwić? Dziadek był certyfikowanym zrzędą, a odkąd przeszedł łagodny udar, po którym od razu spakowałam jego rzeczy i przeprowadziłam go do siebie, jego zrzędliwość osiągała maksymalny poziom, mimo że teraz niemal w stu procentach wyzdrowiał.

– Szukam… – zaczęła znowu kobieta. – Szukam Josephine Moore. Jestem pewna, że to właściwy adres. Potwierdzili to wszyscy w mieście, z którymi rozmawiałam.

– I? – miał czelność powiedzieć staruszek.

Nastała chwila ciszy, po czym kobieta powiedziała:

– I nigdy się nie mylę. I nie chciałabym marnować więcej czasu, więc jeśli mógłby pan poprosić panią Moore, byłabym wdzięczna. Stoję tu od dłuższego czasu i widzę, jak mnie pan obserwuje z okna. Nie wiem, czy to miało na celu zastraszenie mnie, ale nie zadziałało. – Kolejna pauza. – Miałam do czynienia z dużo straszniejszymi osobami niż bezzębny staruszek w szelkach.

Jęknęłam. Ostatnim razem, gdy ktoś nazwał go staruszkiem, dziadek Moe trafił ze mną na okładkę gazety hrabstwa. Było to czarno-białe zdjęcie, na którym walczy z Otto Higgingsem o parę ogromnych nożyc ogrodowych, a ja stoję między nimi z wyciągniętymi ramionami i paniką na twarzy. Do dziś nawiedza mnie to w snach. Zawsze chciałam trafić na pierwszą stronę gazety, ale życzyłabym sobie, aby to nie było pod nagłówkiem: „Wojna o przystrzyganie w Green Oak. Burmistrzyni walczy o utrzymanie pokoju”.

Jak na zawołanie z korytarza dobiegł chichot dziadka. Nie brzmiało to jak przyjemny dźwięk. To był chichot zapowiadający, że Moe coś knuje, więc pomimo całego dżemu, od którego się lepiłam, szlafroka i tak, maseczki z ekstraktu z alg na twarzy, ten jego chichot natychmiast zmusił mnie do działania. Wytarłam ręce, jak tylko się dało, o swój i tak już usmarowany szlafrok i pobiegłam do drzwi.

Na mój widok dwie pary oczu mrugnęły z niedowierzaniem. Usta dziadka zaczęły formułować pytanie, na które nie chciałam odpowiadać, więc uśmiechnęłam się i – delikatnie – odsunęłam staruszka na bok. Dopiero wtedy zauważyłam ciemniejszy odcień czerwieni na swojej ręce. Zdecydowanie była to krew, nie dżem.

Wsadziłam obie ręce do kieszeni szlafroka i obróciłam się, stając przodem do kobiety.

– Cześć – przywitałam się, szerzej się uśmiechając. – Jestem Josie. Josephine Moore. We własnej osobie. Chętnie bym uścisnęła pani rękę, ale… zarazki. Co powie pani na przywitanie z łokcia? – Wystawiłam łokieć. – Słyszałam, że to teraz bardzo modne. Wśród dzieciaków i… młodzieży. W internecie. Wszędzie.

Kobieta popatrzyła na mnie z zaskoczeniem, jej wzrok przesunął się kilka razy w górę i w dół po moim ciele, aż na jej twarzy pojawił się dziwny grymas.

– Absolutnie nie. Nie ma mowy. – Teraz na jej twarzy malowało się przerażenie. – Co… – Zdawała się szukać odpowiednich słów. – Dlaczego wygląda pani tak, jakby wyskoczyła z pop-tarta?

– Och. Właściwie to, hmmm, właśnie… coś piekłam – wyjaśniłam ze śmiechem. Nie miałam zamiaru się śmiać. Chciałam, żeby ten dzień się wreszcie skończył i żeby nadszedł nowy, w którym nie będę miała na palcu pierścionka. – Jestem bałaganiarą. To dość powszechne u osób, które zajmują się pieczeniem. Nie dosłyszałam jednak pani imienia. Ja jestem Josie, ale to już obie wiemy.

Grymas na twarzy kobiety nieco złagodniał.

– Jestem Bobbi – oznajmiła, kręcąc głową, lecz jej blond bob prawie nie drgnął. – Bobbi przez „i”. Bobbi Shark*.

Nastąpiła niezręczna chwila ciszy.

– Piękne nazwisko – odparłam. – Czy chciałaby pani wejść, Bobbi?

Uniosła brew.

– Zachowuje się pani tak, jakby nigdy wcześniej o mnie nie słyszała. Miała się pani mnie spodziewać.

Dobrze, że maseczka z alg ukrywała moje zmieszanie, ponieważ pamiętałabym, gdybym miała się spodziewać kogoś o nazwisku Shark. Ale jednocześnie to nie byłby pierwszy raz, kiedy ktoś pojawiał się w moich drzwiach o dziwnej porze, żądając czegoś.

– Tak jak mówię wszystkim – oznajmiłam, odsuwając się na bok i szerzej otwierając ramieniem drzwi. Nie byłam już w stanie bardziej się uśmiechać. – Proszę wejść, możemy rozmawiać tak długo, jak pani chce i o czym tylko pani chce. – Rzuciłam wymowne spojrzenie mężczyźnie stojącemu po mojej lewej stronie. – Dziadek Moe pójdzie do kuchni i zacznie ogarniać ten niewielki bałagan, który tam zostawiłam. A potem przygotuje dla nas herbatę. Prawda,dziadku?

Dziadek mruknął coś pod nosem, ale trzeba przyznać, że odwrócił się i skierował do kuchni.

Ponownie skupiłam uwagę na Bobbi, która nie wykazywała chęci przekroczenia progu.

– Albo – zaproponowałam, tłumiąc westchnienie – możemy pogawędzić tutaj, przy drzwiach. Ale w takim razie możemy zapomnieć o herbacie. Nie sądzę, żeby dziadek miał ochotę na robienie za kelnera.

Mój żart nie wypalił. I sądząc po tym, jak się skrzywiła, nie myślę, żeby w ogóle do niej dotarł.

– Nie wie pani, kim jestem – powiedziała Bobbi – i zaprasza mnie do środka?

Zastanowiłam się nad odpowiedzią.

– Cóż, nie sądzę, żeby była pani wampirzycą, więc…

– Nie, nie – przerwała. – Proszę przestać z tym słodzeniem.

Zacisnęłam usta.

– Okej, po pierwsze musi pani natychmiast, od tej sekundy, przestać zapraszać obcych ludzi do swojego domu – poinstruowała mnie zaskakująco poważnym głosem. – I po drugie – kontynuowała, machając ręką w kierunku mojej twarzy i klatki piersiowej – cokolwiek to jest, nie zadziała. Nie ma pani prawa otwierać drzwi, wyglądając w ten sposób. Nawet nie może pani spoglądać przez okno, wyglądając w ten sposób. – Wypuściła powietrze. – Przecież pracuje pani w polityce, prawda?

– Ja… – Byłam zdezorientowana. I nie miałam pojęcia, co się dzieje. – Nie lubię myśleć o sobie jako o polityczce. Owszem, jestem burmistrzynią, ale w tak niewielkiej miejscowości taką funkcję pełni się na ochotnika. Przez większość dni nie muszę robić nic. – W inne dni gaszenie metaforycznych pożarów skracało mi życie o kilka dobrych lat. Wtedy coś mi przyszło do głowy. – Proszę poczekać. Chodzi o Carmen?

Brwi Bobbi się uniosły.

– Przepraszam, o kogo?

Uważnie przyjrzałam się kobiecie stojącej przede mną – jej srebrzystoszaremu wełnianemu płaszczowi i wystającym spod niego skórzanym butom. Nienaganny makijaż, perfekcyjny bob i ledwo skrywane poczucie wyższości, z którym się wypowiadała.

Czy Clarksonowie posunęli się tak daleko w sprawie ogrodzenia, że zatrudnili jakąś ważną prawniczkę z miasta?

– Traci pani czas – powiedziałam jej. – To był tylko incydent. Clarksonowie bezsensownie trwonią pieniądze na coś, co można rozwiązać za pomocą cywilizowanej rozmowy. To, że Carmen uciekła, nie jest niczyją winą. Krowy nie są takie leniwe, za jakie się je powszechnie uważa. Potrafią być przebiegłe. A Robbie Vasquez nie miał pojęcia, co ona robi, dopóki nie zainstalował wokół stodoły kamer monitorujących. Nie spodziewał się, że Carmen będzie się wymykać. A co dopiero wkraczać na cudzy teren i wszczynać romanse z bydłem Clarksonów. To wezwanie matki natury, jeśli chce pani znać moje zdanie.

Bobbi przez „i” spojrzała na mnie z takim zdumieniem, jakby właśnie wyrosła mi druga głowa. Albo jakby zastanawiała się, jak ją odciąć i się jej pozbyć.

O Boże, czy właśnie miałam zostać pozwana? Czy Robbie miał zostać pozwany? Poczułam, jak ściska mnie w żołądku.

– Proszę nas nie pozywać. Przysięgam, że ogrodzenie zostanie naprawione.

Bobbi zamknęła oczy, po czym wymamrotała:

– To mój najgorszy koszmar.

– Więc tak czy nie? Bo obiecuję pani, pani Shark, że nie ma potrzeby…

– Pani… – przerwała mi. – To. Bydło. Krowy o imieniu Carmen. Ogrodzenia. Stodoły. Ta… pogoda. To świeże powietrze. Fakt, że od czasu opuszczenia lotniska nie widziałam żadnego Starbucksa. Wszystko to. – Otworzyłam usta, ale powstrzymała mnie ruchem palca. – Nie ma pani pojęcia, co się dzieje ani dlaczego tu jestem, a zapewniano mnie, że została pani poinformowana i że jest pani ze wszystkim na bieżąco. Mam na to pisemne potwierdzenie. Mogę pokazać pani maile, mogłabym przysiąc, że pani adres został dodany, by otrzymywała pani kopie wiadomości.

Maile?

Pod moimi powiekami pojawił się obraz. Błysk wspomnienia. A Bobbi kontynuowała:

– Myślałam, że to mój ostatni związek był toksyczny, ale klienci są gorsi niż egoistyczny partner, który myśli, że wyświadcza ci przysługę, robiąc z ciebie wariatkę. – Wyciągnęła telefon z kieszeni płaszcza i zaczęła stukać w ekran. – On się o tym dowie. To nas opóźni o cały dzień, jeśli nie dwa. Co za strata czasu.

On się o tym dowie.

On.

Przełknęłam gulę strachu. Moje słowa ledwo wydobywały się z gardła:

– Kim pani właściwie jest?

Stukanie jej paznokci ustało. Spojrzała na mnie z podziwem.

– Jestem specjalistką do spraw PR. I to drogą. Wiedziałaby pani o tym, gdyby przeczytała pani maile. – Zaczęła się nad czymś zastanawiać. – Macie tu internet, prawda? Wiem, że to odludzie i są tutaj – rozejrzała się – drzewa, góry, natura i wie pani, ten cały styl cabincore czy jak to się nazywa. Ale macie tu internet, prawda?

Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby go nie było.

Wtedy miałabym wymówkę, żeby nie zajmować się tą specjalistką do spraw PR, która mogła zostać wysłana tylko przez jednego człowieka. Przez niego.

Andrew Underwooda.

Mogłoby to usprawiedliwić moje jawne ignorowanie ostatnich prób komunikacji z jego strony. Coś innego niż to, że „miałam nadzieję zebrać się na odwagę, żeby w końcu je przeczytać”. Albo coś innego niż „przepraszam, ale nie mogę znieść kolejnej rozmowy na Zoomie, podczas której twój asystent udaje, że robi notatki, a my po prostu niezręcznie się na siebie gapimy”. Albo…

– … pani ojciec.

Słowa Bobbi skierowały moją uwagę z powrotem na rozmowę.

Ponieważ odleciałam gdzieś myślami. A ona gadała. Najprawdopodobniej o tym, dlaczego tu jest, kto ją przysłał i w jakim celu. Coś mi zaświtało.

– Proszę poczekać. Andrew jest tutaj?

Bobbi machnęła ręką.

– Nie. Jest zbyt zajęty, żeby zajmować się takimi sprawami.

Takimi sprawami.

Jakimi sprawami?

Kręciło mi się w głowie od wszystkich możliwych odpowiedzi na to pytanie i…

– Nie sądzę, żeby naprawdę mnie pani słuchała, Josephine – oświadczyła Bobbi.

Nie myliła się.

– Więc zgaduję, że muszę wprowadzić panią w temat – powiedziała z westchnieniem. – Jeszcze raz. – Na moment dotknęła skroni. – Jest problem. Cóż, tak naprawdę to pani jest problemem.

Wzdrygnęłam się.

– Ma pani barwną przeszłość – ciągnęła. – Nie zamierzam pani krytykować za te wszystkie zaręczyny, proszę mi wierzyć. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie była pani córką Andrew. Albo gdyby nie pojawiła się pani w najgorszym możliwym momencie.

– To on do mnie zadzwonił – wychrypiałam. – Nie „pojawiłam się”. Jeśli już…

– Adalyn nie dała mu wyboru – odparowała Bobbi.

Ścisnęło mnie w żołądku na wspomnienie ultimatum, jakie Adalyn postawiła Andrew, gdy dowiedziała się, że jesteśmy siostrami. Nikt nie wiedział, a tym bardziej nie spodziewał się, że kobieta, którą wysłał do Green Oak na misję charytatywną, okaże się moją siostrą. Ani Adalyn, ani z pewnością nie ja, chociaż gdy dotarła do mnie ta wiadomość, byłam szczęśliwa, że mogłam nazywać Adalyn przyjaciółką.

– Według mojej profesjonalnej opinii poradził sobie z tym nieszczególnie – mówiła dalej Bobbi. – A teraz, rok później, próbując odkupić winy czy może jeszcze coś innego, pogorszył sprawę, mówiąc o pani i o tym miejscu magazynowi „Time”.

Artykuł ukazał się w zeszłym tygodniu. Nie byłam pewna, jak cokolwiek mógł pogorszyć, ale wiedziałam, że moje nazwis­ko znalazło się w czterostronicowym tekście poświęconym życiu i osiągnięciom biznesowym Andrew Underwooda. Wiedziałam też, jak dziennikarka, która go napisała, odniosła się do mnie: „Pomyłka”.

Bobbi kontynuowała:

– I tak jak przypuszczałam, ktoś był na tyle ciekawy, żeby zgłębić pani sprawy i przerobić tę całą sytuację na operę mydlaną, która nikomu nie jest potrzebna. Źle się to odbija na Andrew. Stanowi zagrożenie dla jego wizerunku, jego biznesu i wszystkiego, co jest stawką w związku z jego zbliżającą się emeryturą. – Zamilkła na moment. – A tak w ogóle to pani stanowi to zagrożenie.

Jej słowa sprawiły, że zamarłam.

– Ja?

– Jest pani pomyłką Andrew – wyjaśniła Bobbi, powtarzając termin użyty przez dziennikarkę.

Słysząc te słowa wypowiedziane na głos, zbladłam pod maseczką z alg.

– Przez dziesięciolecia próbował ukryć pani istnienie, co nie jest niczym niezwykłym. Zdziwiłaby się pani, jak wiele dzieci wielkich osobistości pozostaje w ukryciu. Ale on…

– Jestem… – Pokręciłam głową. – Nie jestem czyimś kimś. Jestem po prostu… jego córką.

– A teraz wszyscy wiedzą, że panią porzucił, Josephine – odpowiedziała Bobbi z pewnością, która sprawiła, że cofnęłam się o krok. – Tę uroczą dziewczynę z małego miasteczka, która straciła matkę w wieku siedemnastu lat i musiała radzić sobie sama, podczas gdy jej tata zarabiał miliony w Miami. – Jej ręka znów uniosła się w górę i teraz rysowała falę przed moimi oczami. – Tę uroczą dziewczynę z małego miasteczka, którą nieobecność ojca tak bardzo zraniła, że nieustannie i bezowocnie szukała tej miłości gdzie indziej. Tę uroczą dziewczynę z małego miasteczka, która oczarowała nie jednego, nie dwóch, nie trzech, ale czterech bardzo różnych mężczyzn, po czym porzuciła ich jak zepsute, bezwartościowe zabawki. W dniu ślubu. – Jej ton stał się suchy. – To tak, jakby została pani specjalnie stworzona do tej roli, naprawdę. Jestem przerażona, że taki mądry człowiek nie był w stanie dostrzec, jak bardzo zaszkodzi to jego wizerunkowi i zagrozi jego dziedzictwu.

Zagrozi jego dziedzictwu.

Teraz policzki mi płonęły. Tak jak całe ciało, skóra pod szlafrokiem z każdą sekundą robiła się coraz bardziej gorąca.

– To nie mogłoby być dalsze od prawdy.

– Serio? – zapytała Bobbi, wzruszając ramionami. – Może powinna pani posłuchać Plotkastu. Sezon trzeci, odcinek dwunasty, osiemnasta minuta. Rozkładają to wszystko na czynniki pierwsze. Szokująco wnikliwie. To także powód, dla którego tu jestem.

Popatrzyłam na nią ze zdziwieniem.

– Jak… – Zatkało mnie tak, że urwałam. – Co za Plotkast?

– Taki, który ma dwa miliony słuchaczy tygodniowo – odparła. – Jeśli liczyć wszystkie platformy, w tym filmiki.

Opadła mi szczęka, a ona rzuciła mi spojrzenie, którego nie zrozumiałam.

– Czy przeprowadziłaby się pani do Miami?

Zaczęłam się chwiać na nogach, czując zawroty głowy.

– Patrząc na to, jak to wszystko dziś wygląda, naprawdę myślę, że powinna pani to zrobić. Potrzebuje mnie pani bardziej, niż myślałam. Nie pomogę pani w pakowaniu, chyba że dzięki temu zdążymy na pierwszy lepszy lot z tego miejsca. To byłoby tymczasowe, a staruszek mógłby też przyjechać, choć wolałabym, żeby tego nie robił. Umieścimy panią w ładnym apartamencie, a pani będzie brała udział w wydarzeniach i publicznych wyjściach z Andrew. Przetrwamy burzę. Pokażemy zjednoczony front.

Głos Bobbi zmienił się w piskliwy szum świdrujący w uszach. Przytknęłam ręce do głowy. Do skroni. Poklepałam się po policzkach, próbując sprawdzić, czy skóra mnie pali. Ale nic nie poczułam. Czy byłam rozpalona? Czy to jakiś koszmarny sen? Czułam się tak… przytłoczona. Tak… na granicy zrobienia czegoś wyjątkowo głupiego. Na przykład… ściągnę szlafrok z wrzaskiem i rzucę się w stronę lasu. Jak najdalej od tej rozmowy. Nawet jeśli oznaczałoby to bieganie nago w środku nocy. Ja…

– Co to jest? – jęknęła Bobbi, odskakując ode mnie i o mało co nie krzycząc. – Czemu nikt mi o tym nie powiedział?

Ponownie skupiłam się na specjalistce do spraw PR i podążyłam za jej spojrzeniem prosto na swoje dłonie. Chryste.

– To tylko dżem. Może trochę krwi z rany, ale…

– Nie – prychnęła Bobbi. – Nie to. – Wskazała na mój serdeczny palec. – To.

– Och – wyszeptałam. – To tylko mój pierścionek zaręczynowy. To nie jest…

– Czemu nikt mi nie powiedział, że znowu się pani zaręczyła?

Znowu?

– Bo…

– Proszę poczekać – przerwała mi. – Proszę zamilknąć. Chwilka. – Zacisnęła powieki, a potem zrobiła coś, na co nie byłam przygotowana. Zaczęła się chichotać. Roześmiała się. To nie był przyjemny dźwięk. Brzmiało to chropawo i nieco… złowieszczo. – To wszystko zmienia.

Byłam tak zmęczona. Tak wykończona. Tak…

– Co?

– To – powiedziała, unosząc moją rękę. – Nie wróży to dobrze przyszłemu żonkosiowi, ale to świetna wiadomość. Dla nas. Dla pani, dla mnie, dla Andrew, dla mojej pracy. Dla tego całego bałaganu.

Mój umysł szukał sposobu, żeby wytłumaczyć tej kobiecie, że to nic innego jak nieporozumienie. Że to jeden z moich starych pierścionków zaręczynowych, który utknął mi na palcu. A nie jakiś nowy. Że czasami robiłam durne rzeczy, jak ponowne przymierzanie ich z powodu… nostalgii? Samotności? Głupoty? I że kiedy byłam zestresowana, moje palce i kostki puchły i, cóż, pierścionki przypadkowo utykały. Ale byłam już tak przytłoczona, że wydawało się to ponad moje siły. Czułam się już tak, zanim ona tu przybyła, a dżem mógł być przykładem tego, jak źle radziłam sobie z rozwiązywaniem problemów, kiedy wpadałam w panikę.

A teraz ta kobieta myślała, że byłam zaręczona? Znowu. Po raz piąty. I że to w jakiś sposób zmieniało wszystko.

Ja… O Boże. Zaraz zwymiotuję. Potrzebowałam czasu, żeby pomyśleć. Żeby…

Mój wzrok przyciągnęło coś za jej plecami.

Nie coś. Ktoś. Mężczyzna. Stojący na końcu podjazdu.

Musiałyśmy też zwrócić jego uwagę, bo spojrzał w naszym kierunku.

Jego włosy były w nieładzie i miały odcień ciemnego blondu, dostrzegłam też okulary spoczywające na grzbiecie jego nosa. Zrobił krok do przodu, jego twarz znalazła się w świetle ulicznych latarń.

– Matthew? – usłyszałam swój głos.

Bobbi spojrzała w tamtą stronę.

– Kto to? Twój narzeczony? Świetnie. Powinien być obecny na tej rozmowie. Co myślisz o wielkim weselu? – ciągnęła, wyginając usta w szeroki uśmiech. – Zrobimy efektowną zapowiedź. Nie szczędząc pieniędzy. Na koszt Andrew. Tatuś przychodzi na ratunek. Nie ma nic, co ludzie kochaliby bardziej niż ślub. Zreformowany złoczyńca prowadzący pannę młodą do ołtarza prosto do jej szczęśliwego zakończenia. I bum, bomba ­PR-owa dezaktywowana. Wzmocniona więź ojciec-córka. Ocalona reputacja. Kryzys zażegnany. Irytujący podkasterzy uciszeni. Nikt nigdzie się nie przeprowadza. Bobbi wygrywa i wraca do cywilizacji niepokonana.

Zdawało się, że czas zatrzymał się na sekundę.

Bomba PR-owa dezaktywowana. Wzmocniona więź ojciec-córka. Ocalona reputacja. Kryzys zażegnany.

Wtedy coś we mnie zaskoczyło.

Moja ręka uniosła się w powietrze i ku zdumieniu wszystkich – mnie, Bobbi i zdecydowanie Matthew – krzyknęłam na całe gardło:

– Cześć, kochanie!

Matthew odchylił głowę i modliłam się, żeby po prostu w to wszedł. Znał mnie. Wiedział, kim jestem.

– Miłości mojego życia! – zawołałam jeszcze głośniej. – Wreszcie wróciłeś!

Jak już mówiłam, nie byłam zbyt dobra w rozwiązywaniu problemów pod wpływem stresu.

*Shark (ang.) – rekin (przypisy pochodzą od tłum.).

ROZDZIAŁ 2

Oczy Matthew zrobiły się okrągłe.

Niech to szlag.

Następnie zmarszczył brwi.

Szlag do kwadratu.

„Współpracuj ze mną”, powiedziałam bezgłośnie.

Matthew, który – sądząc po mokrych włosach – musiał zostać złapany przez burzę, która właśnie przeszła nad Green Oak, obejrzał się, po czym wskazał na siebie.

„Ja?”, przeczytałam z jego ust.

Okej, cholera.

To nie szło tak, jak sobie wyobrażałam. Ale czego się spodziewałam? Nie planowałam tego. Matthew był najlepszym przyjacielem mojej siostry i wiedziałam, że przyjedzie do Green Oak w ten weekend. Ale nawet nie wiedziałam, dlaczego stał tutaj, na moim podjeździe. Czy postanowił wpaść po drodze do Chaty pod Leniwym Łosiem? Czy Adalyn dała mu mój adres? Dlaczego miał przy sobie torbę podróżną? Gdzie był jego samochód? Chciałabym mieć wszystkie te informacje, ale on przecież był najlepszym przyjacielem Adalyn. Nie moim. Matthew i ja nie byliśmy dobrymi przyjaciółmi, byliśmy znajomymi. W pewnym sensie. Jeśli tak można nazwać dwoje ludzi, którzy pisali do siebie na grupowym czacie, ale nigdy się nie spotkali osobiście.

A ja właśnie nazwałam go miłością swojego życia. Na głos. Naprawdę głośno. Wytrzeszczyłam oczy.

Właśnie nazwałam go miłością swojego życia.

Przełknęłam ślinę, rzucając szybkie spojrzenie na Bobbi. Jej ciemne oczy spotkały się z moimi, były pełne oczekiwania. Oceniające. Nie. Nie mogłam się teraz wycofać. Absolutnie nie. Pomyślałaby, że miałam problemy. Prawdziwe problemy, a nie te, o które mnie oskarżała. Ponownie skupiłam uwagę na Matthew Flanaganie, najlepszym przyjacielu Adalyn i od kilku minut moim oddanym narzeczonym. Ta myśl znów sprawiła, że zakręciło mi się w głowie, ale mogłam sobie z tym poradzić. Wiedział, że to ja. Josie. Siostra jego najlepszej przyjaciółki. Na pewno zauważy, że coś jest nie tak.

Matthew się ruszył. W końcu. Uniósł stopę w powietrze i… zrobił krok do przodu. W stronę werandy.

Z ulgą wypuściłam całe wstrzymywane powietrze.

– O rety, jak ja za tobą tęskniłam – powiedziałam, wciąż głośno. – Ty też za mną tęskniłeś, mój… słodki… eklerku?

Jego brwi uniosły się wysoko, niczym dwie jasnobrązowe flagi niepewności.

– Och, nie ma potrzeby odpowiadać na to pytanie – wyrzuciłam z siebie. – Już znam odpowiedź, jakby była wytatuowana w moim sercu. Jestem pewna, że bardzo za mną tęskniłeś. Bo się kochamy, a zakochani nie mogą się doczekać, żeby, wiesz, się migdalić. Pieścić. Kochać się słodko.

Bobbi jęknęła za moimi plecami.

Matthew na chwilę zamarł.

Nie winiłam ich za to. Ja też byłam sobą przerażona. Pokręciłam głową i zeszłam o kilka stopni, skracając dystans, który mój narzeczony z przypadku pokonywał całe wieki, ignorując to, że moje serce biło szybciej z zupełnie niewłaściwych powodów.

Zatrzymał się u stóp werandy, następnie podniósł wzrok, przesuwając go w lewo i prawo. Jakby coś badał. Oceniał. Wtedy jego oczy spotkały się z moimi. Były brązowe, duże i zwężone za soczewkami okularów, z których wciąż kapała woda. Widziałam w nich coś jeszcze. Coś rozpraszającego, czego nie mogłam odczytać. Coś, co sprawiło, że pomyślałam, że wciąż zastanawiał się, co zrobić. Milcząco błagałam go w myślach. Wyraz jego spojrzenia uległ zmianie i znów wstrzymałam oddech.

– Jestem – oznajmił, stawiając but na ostatnim stopniu ganku z mokrym łupnięciem. – Skarbie. – Odchrząknął. – Moja słodka muffinko. O tym porozmawiamy później. Teraz po prostu cieszę się, że w końcu jestem… w domu. Gotowy na to całe migdalenie. – Zapadła chwila ciszy. A Matthew musiał pomylić moją obezwładniającą ulgę z dezorientacją, ponieważ rzucił mi szybkie spojrzenie i powiedział: – A teraz rusz tyłek i daj mi buziaka.

Bobbi głośno westchnęła, a potem wydała z siebie oburzony jęk.

Ale nie ja. Zgodnie z prośbą przeszłam do działania, zeskoczyłam z werandy i wylądowałam przy jego piersi, jakbym naprawdę wiedziała, jak dawać temu mężczyźnie buziaki. Nie wiedziałam, ale i tak go objęłam, a czubek mojej głowy znalazł się tuż pod jego brodą. A on… był całkiem przemoczony. Wszystkie jego ciuchy ociekały wodą, łącznie ze skórzaną kurtką, i czułam, jak mój szlafrok wchłania wilgoć, a skóra się chłodzi. Czułam też, jak ciało Matthew napina się i sztywnieje przy kontakcie z moim. Dlaczego?

Ktoś odchrząknął.

Bobbi. Racja.

Odkleiłam się od piersi Matthew, szepcząc: „Dziękuję”, co sprawiło, że zrobił się jeszcze bardziej sztywny, i zwróciłam się do kobiety stojącej na mojej werandzie.

– Przepraszam – powiedziałam z uśmiechem. – Na chwilę mnie poniosło. Nadal jesteśmy w fazie miesiąca miodowego. Prawda, misiu-pysiu?

Matthew milczał, znów wyglądając niepewnie. Na szczęście szybko się otrząsnął.

– Jasne. Absolutnie. – Jego wzrok przesunął się na Bobbi. – I biorę za to pełną odpowiedzialność. – Z jego ust wydobył się dziwny śmiech. – Jestem Matthew. Flanagan. A to jest mój dom. A to – objął mnie ramieniem – jest moja kobieta.

– Bobbi – odparła z grymasem. – Shark. Nie jestem niczyją własnością ani nie posiadam niczego, może poza zbyt dużą ilością kryptowalut dzięki wątpliwym radom finansowym.

– Hurra – zapiszczałam głośno. – Skoro już to mamy za sobą i wszyscy się poznali, co powiecie na…

– Jak długo jesteście zaręczeni? – zapytała Bobbi.

Matthew wydał z siebie zduszony dźwięk, który musiałam zagłuszyć irytującym śmiechem, zanim odpowiedziałam:

– Sześć rozkosznych dni.

Bobbi zmrużyła oczy.

– Nie było bardziej romantycznych oświadczyn – dodałam. – Moje ulubione ze wszystkich. – Poczułam, jak spojrzenie Matthew pada na mój profil, wypalając dwa idealnie okrąg­łe ­otwory przypominające oczy. – Dlaczego pani pyta?

– To ważna informacja – oznajmiła Bobbi z niby obojętnym wzruszeniem ramion. Ale nie dałam się nabrać. Podeszła do poręczy i oparła się tuż obok jednej z doniczek z kwiatami. – A jak się oświadczył, jeśli można zapytać?

– Romantyczny piknik – wypaliłam natychmiast, czując, jak obejmujące mnie ramię Matthew się napina.

Bobbi uniosła brwi.

– O zachodzie słońca – dodałam, a sposób, w jaki nadal na mnie patrzyła, sprawiał, że miałam wrażenie, że każde słowo zostaje wręcz wyrywane z moich ust. – Pojechaliśmy na pole słoneczników, godzinę drogi od Green Oak. Miałam na sobie letnią sukienkę, a on białą koszulę. Taką zwiewną, w której bez wysiłku wygląda się świetnie. Doskonale podkreśla jego rysy.

Bobbi zacisnęła usta.

– Znam ten typ.

– Popijaliśmy różowe wino – mówiłam bez przerwy. – I jedliśmy ser pokrojony na bardzo cienkie plasterki, dokładnie tak jak lubię, i zanim zorientowałam się, co się dzieje, klęknął przede mną, a z pola słoneczników wybiegła miniaturowa świnka, która dreptała maleńkimi nóżkami w naszym kierunku. Świnka zatrzymała się u stóp Matthew, a do kokardy na jej szyi był przyczepiony list. Rozwinęłam go, a moje serce biło szybciej, ponieważ wiedziałam, jakie zawiera pytanie. Wtedy Matthew powiedział: „Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?”.

Po tej bardzo szczegółowej historii oświadczyn zapadła cisza. Czułam, jak serce mocno łomocze mi w piersi.

– Jaki ze mnie szczęśliwy, kreatywny facet – usłyszałam bardzo cicho obok siebie.

Głowa Bobbi przechyliła się na bok.

– Zgadzam się – zażartowała, schodząc po schodach. – Wróćmy do tego jutro. Nie mogę uwierzyć, że to mówię, ale wygląda na to, że mogę też pełnić funkcję waszej konsultantki ślubnej.

– Słucham? Naszej kon… – zaczął Matthew, zdejmując ze mnie ramię.

Rzuciłam mu znaczące spojrzenie, które zakamuflowałam uśmiechem.

– Jesteś zmęczony. I potrzebujesz snu. I czeka nas to całe słodkie kochanie, pamiętasz? Więc co powiesz na to, żebyśmy pożegnali Bobbi, a sami weszli do środka, usiedli i pogadali? W cztery oczy.

– To świetny pomysł, Josephine – skomentowała Bobbi, stojąc teraz tuż obok nas. – Powinnaś wszystko wyjaśnić swojemu narzeczonemu. I pamiętaj, żeby nie zapomnieć powiedzieć mu o wielkim, wystawnym małomiasteczkowym weselu. Tatuś płaci, nie szczędząc kosztów.

Słowa cisnęły mi się na język, ale wyraz twarzy Matthew powstrzymał mnie przed ich wypowiedzeniem. Szybko ogarnął mnie spojrzeniem od góry do dołu. Najpierw zareagował szokiem, a potem zbladł.

Spojrzałam na siebie, rozumiejąc, co zobaczył.

– Ciągle o tym zapominam. To tylko dżem – wyjaśniłam.

Matthew, który teraz, gdy stał przede mną, wydawał się trochę wyższy i postawniejszy, zawahał się. I ku mojemu zaskoczeniu powiedział tylko:

– Josie?

Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, dlaczego wymówił moje imię w ten sposób.

Bobbi poklepała go po ramieniu.

– Gratulacje, mistrzu. Miejmy tylko nadzieję, że te zaręczyny przetrwają. Przynajmniej na tyle długo, abym mogła odprawić swoje czary i naprawić ten bałagan. A nad szczegółami i medialnym aspektem popracujemy. Jutro… Och, a może powinniśmy urządzić wesele w Miami? Hm, prześpijcie się z tym. Ja też to zrobię. Cóż, było mi miło, ale na razie, cześć.

Matthew spojrzał na mnie, jego usta były nadal blade, a wyraz twarzy pełen smutku. Nie był zszokowany ani zdezorientowany, ani nawet zły. Po prostu… przygnębiony.

Otworzyłam usta, ale zanim zdążyłam coś powiedzieć, sięgnął i chwycił mnie za nadgarstek. Delikatnie i powoli podniósł moją lewą rękę, a gdy obracał moją dłoń, jego skóra była zimna i wilgotna w dotyku.

– Matthew – zaczęłam.

Ale to było wszystko, co udało mi się z siebie wydusić, zanim przez drzwi wypadł dziadek Moe z dłońmi odzianymi w różowe rękawice do sprzątania i w kuchennym fartuchu ozdobionym malutkimi żółtymi gwiazdkami obwiązanym wokół pasa.

– Absolutnie nie! – wykrzyknął, unosząc ręce w górę i skutecznie przyciągając uwagę wszystkich ludzi i zwierząt znajdujących się w promieniu dziesięciu metrów od nas. – Moja Josie nie wyjedzie do Miami. I ja też nigdzie się nie wybieram. – Dziadek wbił wzrok w mężczyznę, który wciąż trzymał moją rękę. – Josie, dlaczego ten zmokły kogut trzyma cię za rękę? Tak, o tobie mówię. Co tak rozdziawiasz japę jak pstrąg płynący pod prąd? Nie zabierzesz nikogo do Miami!

– Jezu, dziadku – ostrzegłam, rozglądając się za Bobbi, ale ona… zniknęła. – Czy mógłbyś…

– Tylko mi tu nie jezuj – odparował, podchodząc do poręczy. – Czy ty… – Zamilkł, a jego spojrzenie przesunęło się za nasze plecy. – Otto Higgings! – wykrzyknął. – Wracaj do domu! To nie twoja sprawa, ty wścibska zwiędła suszona śliwko.

Wymsknęło mi się ciche przekleństwo. Nie musiałam się odwracać, żeby sprawdzić, czy mój sąsiad – i wróg dziadka – stał po drugiej stronie podwórka, wściubiając nos w nasze sprawy. Bo oczywiście, że stał. Oczywiście…

Coś pociągnęło mnie za rękę.

Skupiłam się na Matthew, który zerkał w dół, a resztki koloru odpłynęły mu z twarzy. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem. Moja dłoń wciąż była w jego dłoni, wnętrzem do góry, i widniało na niej rozcięcie. Ledwo krwawiło, ale część skóry miałam zabrudzoną ciemniejszym odcieniem czerwieni niż tym od dżemu truskawkowego.

– Josie – szepnął Matthew – krwawisz.

– Och – powiedziałam, zabierając rękę i wytarłam ranę rękawem szlafroka. – Nie martw się, to tylko… – Urwałam. – Matthew?

Miał półprzymknięte powieki i zanim mogłam cokolwiek zrobić, osunął się na ziemię.

ROZDZIAŁ 3

Kiedy Matthew się ocknął, wydał z siebie zdziwiony jęk.

Podałam mu kubek i zmusiłam się do najcieplejszego, najbardziej przyjaznego uśmiechu.

Popatrzył na mnie z zaskoczeniem.

Mój uśmiech zniknął.

– Proszę, wypij to. Zaraz wracam. Szybko się przebiorę, a dziadek Moe będzie miał na ciebie oko.

Nie mogłam winić Matthew za dezorientację czy niechęć do wzięcia kubka. Nie mogłam winić dziadka Moe za narzekanie. A jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, więc w momencie, gdy herbata znalazła się w rękach Matthew, odwróciłam się i pobiegłam na górę. I w chwili, gdy zamknęłam za sobą drzwi sypialni, osunęłam się na podłogę. Zacisnęłam powieki i oparłam ramiona o drewnianą powierzchnię. Całe powietrze uciekło z moich płuc syczącym:

– Co za gówno.

Nie, poprawiłam się. To nie była zwyczajna gówniana sytuacja zasługująca na takie określenie. To była sytuacja, w której ciężarówka krowiego łajna zatyka wszystkie pięć zmysłów. Ponieważ dzisiejszy wieczór… był intensywny. Skecze komediowe są mniej naciągane niż to, co się wydarzyło. Dziadek Moe krzyczący tak, jakby właśnie lis wkradł się do kurnika i wymordował połowę jego kurczaków, był tylko wisienką na torcie. Nadal zastanawiałam się, jak udało mi się zachować spokój, kiedy Matthew runął na ziemię. Jak to się stało, że my – tak, wliczam w to też dziadka – sprawiliśmy, że dorosły mężczyzna mierzący ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów zemdlał. Dokładnie tak, jak zdarza się z moją gliną, kiedy nie trzyma kształtu. W jednej chwili stał tutaj, silny, postawny i pozornie bezpieczny w moich rękach, a po kolejnym obrocie koła był rozmazany po całej podłodze.

Tylko że Matthew nie był gliną. Ani projektem, któremu mogłam nadać pożądany kształt. Był najlepszym przyjacielem mojej siostry. Osobą z własnym życiem, którą wciągnęłam w swoje kłopoty. To nie było coś, co mogłam naprawić, utwardzając suszarką, choć bardzo bym chciała. Właściwie zapom­nijmy o tym. Nie powinnam nawet myśleć o utwardzaniu czy suszeniu Matthew.

Otworzyłam oczy, wstałam, wyprostowałam plecy i ponownie skupiłam się na zadaniu. Przebrać się. Nie odpływać myślami. Poszłam więc do łazienki, aby zmyć z twarzy maseczkę z alg, i postanowiłam wyrzucić resztę opakowania. Zdecydowanie miało złą energię. Po zmyciu maseczki wyszorowałam ręce, nakleiłam plaster na rozcięcie na dłoni i włożyłam pierwsze lepsze ubrania, które nawinęły mi się pod rękę. Legginsy, top i kardigan. Przeczesałam włosy rękami dopiero, gdy zbiegłam na dół.

– Smakuje ci herbata? – zapytałam, nie przekraczając jeszcze progu kuchni.

Mężczyzna siedzący w moim różowym fotelu milczał, jego oczy spotkały się z moimi, gdy zatrzymałam się przed nim.

– To rumianek – dodałam, by wypełnić ciszę. – Moja mama przygotowywała mi go, kiedy czułam się chora albo miałam zły dzień. Przypuszczam, że mogłeś mieć taki właśnie dzień. Więc pomyślałam, że to pomoże. Pocieszy cię. Mnie zawsze poprawia samopoczucie.

Matthew wydawał się zastanawiać nad odpowiedzią, po czym rzucił krótko:

– Dzięki.

Nie było to zbyt pocieszające, ale przynajmniej jego twarz znów nabrała kolorów. I była to ładna twarz, wreszcie mogłam ją zobaczyć w odpowiednim oświetleniu. Kwadratowa szczęka, prosty nos, pełne usta i brązowe oczy ukryte za okularami. Wyczyściłam je podczas tych kilku minut, kiedy leżał nieprzytomny. Były trochę poplamione od deszczu i przynajmniej tyle mogłam zrobić, biorąc pod uwagę całą tę sytuację. Podobały mi się. Jego okulary. Nigdy wcześniej nie widziałam go w nich na zdjęciach. Ani wtedy, kiedy Adalyn rozmawiała z nim przez FaceTime’a, a ja byłam w pobliżu, żeby rzucić okiem lub się przywitać.

Sprawiały, że wyglądał… inaczej. Bardziej… Sama nie wiem. W każdym razie to i tak nie miało znaczenia.

– Czy z twoją ręką wszystko w porządku? – zapytał Matthew głębokim, chrapliwym głosem.

– Tak – przyznałam, czując ulgę, że w ogóle się odzywał. Wzięłam stołek i postawiłam go przed nim, a potem usiadłam. – To nic wielkiego. Tylko małe skaleczenie – skłamałam. Nie było aż takie małe.

– Leciała ci krew, Josie.

– Zgadza się. Ale nie mówmy o tym. Nic mi nie jest i nie chciałabym, żebyś… znowu zrobił się blady.

– Wszystko jest okej – skomentował, podnosząc kubek do ust. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio to się stało. Chyba chodzenie w deszczu nie pomogło i moje ciało po prostu na chwilę się poddało. – Oparł dłonie z kubkiem na kolanach. Brązowe oczy wędrowały po mojej twarzy, a potem w dół, przyglądając się mi powoli, leniwym, a może zmęczonym wzrokiem, zanim wróciły znów do moich oczu. – Naprawdę jesteś szybka w przebieraniu się.

– To jedna z moich supermocy – odparłam z chichotem. Ale mój śmiech nie trwał długo. Nie tylko ja potrzebowałam zmiany ubrania, musiałam mu o tym napomknąć i nie czułam się z tym komfortowo. Spojrzałam na jego mokre dżinsy i jeszcze bardziej mokry sweter. – Zdjęliśmy ci skórzaną kurtkę, kiedy cię wnosiliśmy do środka. Mruknąłeś coś pod nosem i przypuszczałam, że o to chodziło. – Nastała kolejna niezręczna chwila ciszy. – Będzie potrzebny jakiś cud, żeby ją odratować. Przepraszam. To samo chyba dotyczy twoich butów, jeśli mam być szczera. Nie zdjęłam ci ich, ale chciałam. Super byłoby zdjąć z ciebie wszystkie ubrania. Ale dziadek Moe mi na to nie pozwolił.

Brwi Matthew się uniosły.

– Oczywiście chodzi mi o praktyczne, medyczne podejście – wyjaśniłam. – Nie w sensie „rozbierzmy cię do rosołu”.

Kącik jego ust uniósł się w uśmiechu.

– Nie rozebrałabym nieprzytomnego mężczyzny – zapewniłam go. – Nie zrobiłabym tego, chyba że byłabym pewna, że jego życie zależy od tego, żeby był, wiesz, nago. A twoje życie od tego nie zależało. Mruczałeś coś pod nosem, więc generalnie wszystko było w porządku. A poza tym byłoby naprawdę niezręcznie przenosić cię do środka nago.

Mina Matthew zrzedła.

– Nie martw się. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Dziadek i ja regularnie nosimy ciężkie rzeczy. No cóż, głównie ja, bo jemu już na to nie pozwalam. Chociaż zaczynam wierzyć, że te zajęcia z pilatesu, na które chodzę, nie wzmacniają moich mięśni tak bardzo, jak mi obiecywano. Może powinnam była zaufać intuicji i spróbować krav magi. – Wzruszyłam ramionami. – Och. Chcesz usłyszeć coś zabawnego?

Jego jedyną odpowiedzią było dziwne spojrzenie.

– Adalyn też zemdlała w dniu, w którym przyjechała do miasta w zeszłym roku – powiedziałam mimo wszystko. – Oczywiście w innych okolicznościach. Chociaż jestem prawie pewna, że już o tym wiesz. Ale czy to nie zabawny zbieg okoliczności? Oboje tracicie przytomność, gdy tylko stawiacie stopę w Green Oak?

Sądząc po tym, jak Matthew nadal na mnie patrzył, nie wydawało się, żeby uznał to za szczególnie zabawne. Właściwie zauważyłam, że od dłuższego czasu nie powiedział ani słowa, a ja chyba nawijałam za dużo.

– Mam tendencję do paplania, kiedy jestem zdenerwowana – mruknęłam. – Więc byłoby miło, gdybyś coś powiedział. Po prostu cokolwiek.

– Nie jesteś osobą, jakiej się spodziewałem. – Parsknął krótkim, trochę zmęczonym śmiechem. A jednak był to śmiech, więc powitałam go z zadowoleniem. – A jednocześnie jesteś.

Mały uśmiech wygiął moje usta. Szczery, w odróżnieniu od wszystkich dziś wieczorem. Choć nie miałam pojęcia, co Matthew miał na myśli.

– On na to nie zasługuje – mruknął dziadek Moe, nagle pojawiając się obok nas. Postawił talerz na kolanach Matthew. – Nie zasłużył na uśmiech.

Przewróciłam oczami.

– Cóż, sądzę, że po dzisiejszym wieczorze zasłużył na coś więcej niż uśmiech. Poza tym mogę uśmiechać się, do kogokolwiek zechcę, Moe Poe.

Dziadek zignorował to, wskazując palcem Matthew.

– Tost z serem. Wcinaj. Kilka minut temu wyglądałeś jak jakiś zwiędły por. Coś mi mówi, że dzisiaj pominąłeś posiłek. Bierz się do jedzenia.

– Dziadek ma dobre intencje – powiedziałam blondynowi rozpartemu w moim ulubionym fotelu. Matthew skupił się na jedzeniu. – I obiecuję, że przestanie obrzucać cię durnymi przezwiskami. Nie wiem, co w niego dziś wstąpiło. Jest wyjątkowo zrzędliwy.

– Będę nazywać go tak, jak zechcę – odparł dziadek. – I nie mam dobrych intencji. Chcę, żeby był zdrowy i silny z egoistycznych powodów. Nadal nie wiem, czy będę musiał skopać mu tyłek.

Fuknęłam w reakcji na słowa staruszka i znowu zwróciłam się do Matthew:

– On nie mówi poważnie.

– Mówię – upierał się dziadek, zabierając talerz z rąk Matthew, gdy ten pochłonął ostatni kęs. – Szybko poszło. Nadal głodny?

– Nie, proszę pana – odpowiedział Matthew, przełykając tosta. – Ale dziękuję, proszę pana.

Prychnęłam, słysząc to dwukrotne „proszę pana”.

– Możesz go nazywać dziadkiem Moe, tak jak wszyscy inni w mieście. Albo przynajmniej Moe. Nie potrzeba tu żadnych formalności, możesz mi wierzyć.

– Mam na imię Maurice – wtrącił dziadek Moe. – A tak w ogóle niech mówi do mnie „proszę pana”, dopóki nie zdecyduję, co z nim zrobić. To mój dom, a on nie jest gościem.

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na swojego współlokatora w szelkach.

– Twój dom? Masz szczęście, że cię lubię, bo inaczej skopałabym ci tyłek i wysłała do domu opieki w Fairhill, panie „domy opieki sprawiają, że czuję się jak staruszek”.

Dziadek zafrasował się, chociaż wiedział, że nie mówię poważnie. Nie uwolni się ode mnie tak łatwo. Nie po udarze, nawet jeśli już po nim całkiem wyzdrowiał. Ponownie skupiłam się na Matthew:

– Przepraszam bardzo, ja…

– Twój dziadek ma rację – powiedział, a jasny brąz w jego oczach emanował spokojem, na jaki prawdopodobnie nie zasługiwałam. – Dopiero co mnie poznał i jest twoim dziadkiem. Dziś rzeczywiście nie zjadłem obiadu. I kolacji, biorąc pod uwagę godzinę. To nie było mądre i jestem pewien, że miało to coś wspólnego z tym, że poczułem się słabo. Więc dzięki za jedzenie, herbatę i zdjęcie ze mnie tej mokrej kurtki, i za przeniesienie mnie tutaj. Dziękuję też za to, że nie rozebrałaś mnie do rosołu. Choć czuję się komfortowo nago, masz rację, wszystko wyglądałoby podwójnie niezręcznie.

„Niezręcznie”. Sama użyłam takiego słowa, ale przeszkadzało mi, że on również zdecydował się w ten sposób to opisać.

Dziadek Moe mruknął coś niezrozumiałego, po czym się odwrócił i powlókł z powrotem do kuchni, bo zamierzał – o czym wiedziałam – przygotować więcej jedzenia dla Matthew. On naprawdę więcej szczeka, niż gryzie.

– Dziadek Moe nie jest tak naprawdę moim dziadkiem – poczułam potrzebę wytłumaczenia. – Ja… – Pomyślałam, że Adalyn mogła mu o tym już powiedzieć. – Nie sądzę, żeby zaszkodziło, jeśli to wyjaśnię. Dziadek mieszka, a właściwie kiedyś mieszkał, tuż obok. W sąsiedztwie Otto Higgingsa. Nie jestem pewna, czy go pamiętasz…

– Pamiętam – odparł Matthew. – Wścibska zwiędła suszona śliwka.

Kiwnęłam głową z lekkim śmiechem.

– Dziadek pomagał w domu, kiedy byłam mała. Podobno pewnego dnia postanowiłam, że jest moim dziadkiem Moe, a nie tylko Moe, i nie chciałam nazywać go inaczej. Przylgnęło to do niego i całe Green Oak też go tak nazywa. – Uśmiechnęłam się lekko. – Więc proszę, zwracaj się do niego tak samo. Daję słowo, że mu to nie przeszkadza.

Matthew przyglądał mi się uważnie przez kilka sekund. Jakby się nad czymś zastanawiał. Następnie lekko się nachylił, ściszając głos:

– Myślę, że wolę zachować ostrożność i tym samym zachować jaja w całości – powiedział, puszczając do mnie oko.

Puścił do mnie oko.

Mój uśmiech znów stał się szczery. A wręcz szczęśliwy. To znacznie bardziej przypominało Matthew, o którym słyszałam. Matthew, którego się spodziewałam. Z opowieści Adalyn o swoim najlepszym przyjacielu, ale także z interakcji, jakie mieliśmy. Jakiś czas temu Adalyn dodała nas oboje do grupowego czatu z nią i Cameronem, jej chłopakiem i moim przyjacielem, i trudno było nie wyrobić sobie zdania o Matthew na podstawie jego wiadomości. Zabawny, bystry, często figlarny, brutalnie szczery. Matthew pisał najbardziej szalone rzeczy i nieraz śmiałam się w głos, czytając jego wiadomości.

Co przypomniało mi ostatnią rozmowę, jaką tam odbyliśmy.

– Więc… – Urwałam, szarpiąc rękawy kardiganu. – Jak minęła podróż?

Westchnął.

– Długa. Uciążliwa. Konieczna.

– Cóż, Chicago nie znajduje się tuż za rogiem – skomentowałam. – Wiedziałam, że przyjeżdżasz, ale nie miałam pojęcia, że dotrzesz tu dziś wieczorem.

Zgarbił się i zapadł w fotelu.

– Moja umowa najmu kończyła się dopiero w poniedziałek, ale nie mogłem spędzić kolejnej nocy w otoczeniu kartonów.

– Zamieszkasz w chacie, prawda? – kontynuowałam. Odkąd Adalyn i Cameron znaleźli dom bliżej Charlotte i młodzieżowego klubu piłkarskiego, który założyli i któremu poświęcili cały swój czas, chata stała pusta. – Chata pod Leniwym Łosiem jest świetna. Na pewno ci się spodoba, obiecuję. Jest superprzytulna, stylowa i ma najlepsze widoki w mieście.

To sprawiało, że Adalyn i Cameronowi było dwa razy trudniej opuścić Green Oak. Może dlatego jeszcze nie wynajęli chaty. Może jakaś część ich nie chciała całkowicie tego odpuścić. Albo po prostu uznali, że dobrze byłoby trzymać ją wolną, na wypadek gdyby ktoś ich odwiedził. Albo szukał miejscówki, jak Matthew. Ani moja siostra, ani Cameron nie potrzebowali dodatkowego dochodu z potencjalnego najmu. Takie były przywileje zapracowanej szefowej i emerytowanego zawodowego piłkarza.

– Słyszałem o tym – powiedział Matthew. – Adalyn ostrzegała mnie, że zadziwiająco trudno znaleźć Chatę pod Leniwym Łosiem, ale nie spodziewałem się, że nawigacja będzie mnie przekierowywać przez całą godzinę. Nadal nie rozumiem, jakim cudem wylądowałem na jakiejś drodze gruntowej i wjechałem prosto w dziurę.

– A więc to ci się przydarzyło? – Zmarszczyłam z niepokojem brwi. Wiedziałam, że nie miałam prawa go pouczać, zwłaszcza dziś wieczorem, ale… – Powinieneś był zostać w samochodzie, Matthew. Nie powinieneś był ryzykować chodzenia podczas burzy. I proszę, nigdy nie zapuszczaj się do lasu. Następnym razem po prostu zadzwoń… – Przerwałam. Miałam zamiar powiedzieć: „do mnie”. – Po prostu zadzwoń do kogoś. Po pomoc. Po holowanie.

Jego oczy prześlizgnęły się po mojej twarzy, jakby był zaskoczony moją reakcją. Potem z jego ust wydobył się lekki śmiech.

– Po tym całym przekierowywaniu padła mi bateria. Wiem, jak banalnie to brzmi. Ale mój prius nie ma portu USB, a miałem znajdować się ze dwa kilometry od chaty. Nie sądziłem, że tak zmoknę w ciągu kilku minut i się zgubię. Kiedy zdałem sobie sprawę ze swojego błędu, miałem tylko nadzieję, że chata jest bliżej niż samochód.

Zmarszczyłam brwi. Nie chciałam tego mówić, jednak…

– Typowy z ciebie facet.

Parsknął.

– Sprawiedliwa ocena. Ale masz rację. To było głupie i… To był długi dzień, Josie. I długi, cholernie długi tydzień, jeśli mam być szczery.

Na te słowa ścisnęło mnie w żołądku. Pewnie miał inny powód, dla którego to powiedział, oprócz pechowego przyjazdu do miasta.

– Przykro mi – odparłam. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jak niesamowicie trudne to musiało być. Adalyn powiedziała mi, co się stało z twoją pracą. Przykro mi. To nie było fair, jestem tego pewna, i do dupy, że cię tak zwolnili. Po prostu… przykro mi.

Matthew sztywniał z każdym słowem, które wychodziło z moich ust.

– Nie ma powodu, żeby było ci przykro.

Ależ był. Ponieważ został zwolniony, musiał opuścić Chicago i przeprowadzał się – według Adalyn tymczasowo – do Chaty pod Leniwym Łosiem, i… wydarzył się dzisiejszy wieczór.

Trwaliśmy tak, patrząc na siebie w ciszy, która może nie była niezręczna, ale na pewno niełatwa. Usłyszałam brzęk talerza i zastanawiałam się, czy powinnam przeprosić i pójść pomóc dziadkowi, czy kontynuować rozmowę z Matthew, czy też poruszyć temat, którego unikałam.

Matthew musiał mieć podobne myśli, bo zobaczyłam, jak jego wzrok opada na moje złączone dłonie spoczywające na kolanach.

– Nie jestem naprawdę zaręczona – powiedziałam w końcu, pokazując mu grzbiet lewej dłoni. Miałam plaster na ranie, ale i tak starałam się, by wewnętrzna część dłoni była skierowana w moją stronę. Na wszelki wypadek. – Nie z tobą, oczywiście. Ani z nikim innym. Przynajmniej nie teraz.

– Więc nie wyobraziłem sobie tego wszystkiego, co? – Zamyślił się. – A miałem taką nadzieję.

To trochę zabolało.

Ale nie mogłam powiedzieć, że na to nie zasługiwałam. Zmusiłam się do uśmiechu.

– Nie, to wszystko się zdarzyło. Każde dziwne wydarzenie, które pamiętasz, było prawdziwe. – Spojrzałam w dół, kładąc ręce z powrotem na kolanach. – Pierścionek jest z poprzedniego związku i… utknął. Próbowałam nasmarować skórę dżemem, co nie było najmądrzejszym pomysłem. Ale mydło nic nie dało, a nie chciałam czekać, aż masło się rozpuści. – Pokręciłam głową. – Więc dżem truskawkowy wydawał się dobrą, rozsądną opcją.

Matthew znów zamilkł, na tyle długo, że na niego spojrzałam. Jego twarz stała się pozbawiona wyrazu. Jakby próbował ukryć swoje prawdziwe myśli na mój temat.

Mówiłam więc dalej:

– Obawiam się, że Bobbi Shark też była prawdziwa. Ona, ech. Cóż. To ona była powodem, dla którego wpadłam w panikę, jeśli tak to można nazwać. Ona… pracuje dla Andrew, mojego ojca. Jej pojawienie się mnie zaskoczyło. I zanim zdążyłam zrozumieć, co się dzieje, zaczęła wyliczać wszystkie rzeczy na mój temat, na temat PR-owego kryzysu, przeprowadzki do Miami i… nagle zaczęła mówić o pierścionku, i pojawiłeś się ty, i marzyłam, żeby sobie poszła, i naprawdę nie chciałam przeprowadzać się do Miami, więc… nie myślałam. Działałam.

Po moim bardzo kiepskim opisie faktów zapadła cisza.

Zrobiłam się jeszcze bardziej niespokojna.

– Wiem, jak trudno w to uwierzyć, ale…

– Nie – przerwał mi. – Z mojej perspektywy było jasne, że Bobbi stanowi zagrożenie.

Odetchnęłam z ulgą. Więc zrozumiał. W pewnym sensie.

– Nie nazwałabym jej zagrożeniem – odparłam z uśmiechem, który miał być uspokajający. I był naprawdę szczery. – Ale jest trochę przerażająca. Na tyle, że kiedy cię zobaczyłam, pomyślałam, a właściwie miałam nadzieję, że pomożesz. W końcu jestem siostrą twojej najlepszej przyjaciółki, więc nie prosiłam całkiem obcego człowieka…

– Nie wiedziałem.

Zmarszczyłam brwi.

– Nie wiedziałem – powtórzył. – Starałem się pomóc, masz rację. – Potarł bok szyi dłonią. Jego głos stał się cichszy. – Ale nie wiedziałem, że to ty, Josie.

Mój uśmiech zbladł.

„Nie wiedziałem, że to ty, Josie”.

– Nic się nie stało – wychrypiałam, machając ręką. Przecież to nie mogło mnie zranić. To byłoby absurdalne, a ściśnięty żołądek nic nie znaczył. – Potrzebowałam trzech sekund, żeby się zorientować, że to ty – kontynuowałam, obserwując, jak wyraz jego twarzy się zmienia. – Co jest okej. Serio. Po prostu jestem naprawdę dobra w rozpoznawaniu ludzi. A do tego dochodziła cała ta… – Wskazałam na siebie. – Wiesz. Cała ta sytuacja z maseczką z alg i dżemem. Więc nie spodziewałabym się, że dostrzeżesz mnie z daleka, przy zaledwie jednej latarni ulicznej, i pomyślisz: hej, to Josie Moore. Nawet dobrze się nie znamy. Chyba nikt by tak nie zrobił.

Oprócz mnie.

Ale to teraz nie miało znaczenia.

Matthew zawahał się, jakby nie wiedział, co powiedzieć, ale potem się odezwał:

– Przepraszam.

Prychnęłam.

– Za co? Nie ma za co przepraszać.

Patrzyłam na nowe emocje pojawiające się na jego twarzy i zdecydowałam, że nadszedł czas. Teraz. Czas przestać owijać w bawełnę. Wzięłam wdech. Wypuściłam powietrze. I oznajmiłam:

– Myślężepowinniśmytopoprostuzrobić.

Matthew zmarszczył brwi.

– Powinniśmy dokończyć to, co zaczęliśmy, i udawać, że to ty – wyjaśniłam, unosząc rękę. – Ten, który włożył mi to na palec.

Matthew na chwilę otworzył usta. Potem powiedział:

– Co?

– Udawajmy, że jesteśmy zaręczeni – oświadczyłam, czując, jak robi mi się gorąco pod kardiganem. – Dokładnie tak, jak robiliśmy to na werandzie. Bobbi w to uwierzyła. Myślała, że to prawdziwe. Na tyle prawdziwe, żeby sobie pójść. Taki był cel. Powiedziała, że to rozwiąże problem. Ten PR-owy kryzys, o którym ci mówiłam. Mogę wchodzić w szczegóły, ale masz naprawdę dziwną minę. – Jego twarz ani drgnęła. Tak jak żaden mięsień w jego ciele. – Masz zamiar znowu zemdleć?

– Nie.

– Dobrze. Wspaniale. – Uśmiechnęłam się lekko, z ulgą. – Więc…

– Nie – powtórzył. Jego jabłko Adama drgnęło. – Nie.

– Nie? – zapytałam. – To mnóstwo „nie”, a ja zadałam tylko jedno pytanie.

Z jego gardła wydobył się dziwny dźwięk.

– Nie będziemy nic robić. Nie będziemy… – Przerwał. – Nie będziemy udawać, że jesteśmy zaręczeni. Nie. – Wyprostował plecy, jego twarz stała się poważna. – Absolutnie nie, kochanie.

Zmarszczyłam brwi.

– Kochanie?

Rzucił mi spojrzenie.

– Ale…

– Nie – powiedział po raz czwarty. Jego głos złagodniał. – Nie mogę tego zrobić.

Ja również wyprostowałam ramiona.

– Możemy o tym porozmawiać. Przedyskutować. Zrobić listę za i przeciw. Czego tylko potrzebujesz…

– Nie mogę – wtrącił.

Opadły mi ręce.

– Nie możesz czy nie chcesz?

– Czy to ma znaczenie? Chodzi o to, że to, co sugerujesz, jest szalone. Dzisiejszy wieczór będziemy wspominać z humorem, jestem pewien, że Cam i Adalyn będą tarzać się ze śmiechu. Ale nie będziemy… – Przełknął ślinę. – Udawać zaręczonych. Dopiero co tu przyjechałem.

Powróciło to szybkie, choć ostre, ukłucie bólu.

– To tylko na chwilę, jestem tego pewna. Tylko na czas przetrwania burzy. Bobbi wspomniała jedynie o spektakularnym ogłoszeniu zaręczyn. Może jednak moglibyśmy jej wysłuchać, a potem przemyśleć sprawę.

Znów się zaśmiał, ale ponuro. Bez humoru. Gorzko.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 4

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 5

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 6

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 7

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 8

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 9

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 10

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 11

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 12

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 13

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 14

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 15

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 16

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 17

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 18

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 19

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 20

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 21

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 22

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 23

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 24

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 25

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 26

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 27

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 28

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji