Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najbardziej ryzykowna gra to ta, w której stawką jest twoje serce.
Adalyn Reyes ma idealnie zaplanowany każdy dzień: wstaje o świcie, jedzie do siedziby drużyny piłkarskiej Płomienie Miami, ciężko pracuje, wraca do domu. Kiedy nagranie jej starcia z maskotką drużyny wycieka do internetu i staje się wiralem, ta rutyna się kończy. Właściciel klubu nie zwalnia Adalyn, tylko daje jej nowe zadanie – by odzyskać dobre imię, ma odbudować drużynę Zielonych Wojowniczek.
Sęk w tym, że klub jest w Karolinie Północnej, zawodniczki trenują w strojach baletowych, hodują kozy i… są dziewięciolatkami. Na szczęście w miasteczku przebywa Cameron Caldani, znany bramkarz, który mógłby pomóc Adalyn wprowadzić drużynę do wyższej ligi. Jednak po fatalnym pierwszym spotkaniu (słowa klucze: kogut, zderzak, noga Camerona) dziewczyna raczej nie ma co liczyć na współpracę. Ale jest zdeterminowana, by z niesfornych dzieciaków zrobić gwiazdy piłki nożnej – z pomocą Cama lub bez niej. Najbardziej ryzykowna gra to ta,
w której stawką jest twoje serce. Nawet na końcu świata gra toczy się dalej!
Jeśli małe kózki i przeuroczy Cameron nie przekonają was do sięgnięcia po „The Long Game”, może zrobią to „spicy” sceny, które gwarantują wypieki na twarzy! Przyciąganie między bohaterami w książkach Eleny jest nie do podrobienia! Nawet lepienie z gliny może być hot !
Oliwia Panek, @ksia_zkowe
Tylko Elena Armas potrafi stworzyć historię, która łamie serce i wyciska z oczu łzy, by po chwili otoczyć ciepłem i wywołać najczulsze uczucia. To się skończy książkowym kacem. I nie mówcie, że nie ostrzegałam!
Natalia Miśkowiec, @prostymislowami
Pokochałam tę książkę za humor i przewrotną fabułę, ale przede wszystkim za wywołanie ogromu emocji. Kilkukrotnie musiałam przerwać lekturę, aby powstrzymać napływające do oczu łzy. Nieraz do niej wrócę!
Karolina Łukawska, @ksiazkidobrejakczekolada
Zabawna relacja Adalyn i Camerona bardzo wciąga, sprawiając, że ciężko oderwać się od lektury. Ta historia was wzruszy i rozbawi. I sprawi, że uwierzycie w siebie.
Małgorzata Wojtasik, @goszaczyta
Czytając tę książkę, przekonacie się, jakie to uczucie mieć nieustannie szalejące motylki w brzuchu oraz uśmiech szczęścia na twarzy. Nigdy nie miałam dość Camerona i Adalyn oraz tego, jakim ciepłem otuliła mnie ich miłość. Elena Armas to królowa slow-burnów, które wywołują szybsze bicie serca!
Weronika Czuryszkiewicz, @swiatromansow
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 550
Data ważności licencji: 5/22/2028
Tytuł oryginału: The Long Game
The Long Game by Elena Armas. Copyright © 2023 by Elena Armas. By arrangement with the author. All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023
Copyright © for the translation by Marta Piotrowicz-Kendzia
Wydawca prowadzący: Alicja Gałandzij
Redaktor prowadzący: Anna Małocha
Przyjęcie tłumaczenia: Natalia Karolak
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Projekt okładki: Laywan Kwan
Ilustracje na okładce: Bee Johnson
Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Monika Drobnik-Słocińska
ISBN 978-83-8135-608-4
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków
Wydanie I, 2023
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
Dla wszystkich dziewcząt, które raz lub dwa razy poniosło. I co z tego? Dajcie im popalić.
Adalyn
Głowa stoczyła się z jego ramion i zatrzymała się z głuchym uderzeniem u moich stóp.
Dreszcze eksplodowały na moim karku i rozlały się po całym ciele.
Powinnam być zaznajomiona z tym fragmentem. Powinnam pamiętać coś, czego doświadczyłam i oglądałam na ekranie. Ale tak nie było. Kiedy więc zapadła cisza, pogrążając sportowe obiekty Płomieni Miami w nagłej afonii, żołądek podszedł mi do gardła. A kiedy głos jednego z operatorów kamery złapany przez mikrofon zapytał szeptem: „Stary, czy ty to nagrywasz?”, byłam niemal pewna, że przestałam oddychać.
O Boże. Co…
Z bezgłowego torsu Iskry – kostiumu maskotki drużyny – wysunął się czubek głowy Paula i ogarnęła mnie fala paniki. Paul zamrugał w zdumieniu, na jego twarzy pojawił się gniew i szok.
– Co ci, kurwa, odwaliło? – fuknął.
Rozchyliłam usta, jakby jakaś napędzana instynktem część mojego mózgu miała zamiar mu odpowiedzieć. Teraz. Nawet jeśli nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
– Ja…
Obraz na ekranie zamarł, zmuszając mnie do spojrzenia na twarz mężczyzny trzymającego iPada, który odtwarzał trzydzieści sekund filmiku wypełniającego lukę w mojej pamięci.
– Myślę, że widzieliśmy wystarczająco – stwierdził Andrew Underwood, prezes i dyrektor zarządzający klubu piłkarskiego Płomienie Miami i potentat biznesowy z Miami.
– Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie – powiedział mężczyzna u jego boku, tłumiąc śmiech. – To spotkanie kryzysowe i powinniśmy się upewnić, że znamy wszystkie szczegóły.
Spotkanie kryzysowe?
– Właściwie – ciągnął David – myślę, że powinniśmy puścić to jeszcze raz od początku. Nie jestem pewien, co tam Adalyn burczała, dekapitując naszą drogą Iskrę. Czy było to tylko wściekłe gderanie, czy faktyczne słowa, które…
– David – wtrącił się Andrew, odkładając urządzenie na absurdalnych rozmiarów biurko oddzielające ich ode mnie – to poważna sprawa.
– Zgadza się – potwierdził młodszy mężczyzna, a ja nawet nie musiałam na niego spoglądać, żeby wiedzieć, że uśmiecha się pod nosem.
Znałam ten uśmiech. Całowałam ten uśmiech. Przez cały rok chodziłam z nim na randki. A następnie pracowałam pod jego kierownictwem, kiedy otrzymał stanowisko, o którym marzyłam przez całe życie.
– Nie co dzień zdarza się, żeby szefowa działu komunikacji klubu MLS1 napadła na maskotkę drużyny w piętnastocentymetrowych szpilkach.
Wyczułam, usłyszałam, jak ten uśmiech się poszerza, i moja twarz zamieniła się w kamień.
– Bez wątpienia szokujący ruch. Ale również…
– Niedopuszczalny – dokończył za niego Andrew. – Wszyscy tu obecni są tego świadomi.
Wbił we mnie bladoniebieskie oczy, bystre i bezlitosne. Nie było to dla mnie zaskoczeniem. To gniewne spojrzenie znałam aż za dobrze. Przez większość życia znosiłam spojrzenie. A on ciągnął dalej:
– Wybuch Adalyn był niewybaczalny, ale nie powinieneś się zapominać. Mówisz o mojej córce.
Uniosłam brodę, jakby ta informacja nie była czymś, co próbowałam ignorować każdego dnia.
Adalyn Reyes, chorobliwie ambitna córka prezesa piłkarskiej franczyzy, na rzecz której pracowała przez całe życie.
– Przepraszam za swój ton, Andrew – odparł David i nawet jeśli się zmitygował, wciąż na niego nie spojrzałam. Nie byłam w stanie. Nie po tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie po tym, czego się dowiedziałam. – Ale jako wiceprezes Płomieni martwię się reperkusjami tego incydentu.
Incydentu.
Moje usta zacisnęły się w wąską linię.
Ojciec cmoknął z dezaprobatą, wrócił do urządzenia i ponownie je odblokował.
Przesuwał palcem w górę i w dół, w lewo i w prawo, aż pojawił się dokument. Nawet patrząc na ekran do góry nogami, od razu go rozpoznałam. To był szablon, który zaprojektowałam dla informacji prasowych i doniesień medialnych. Ten, którego wszyscy teraz używali. Stworzyłam oznaczony kolorami system priorytetowych spraw, który obecnie sprawiał, że ekran świecił jaskrawą czerwienią.
Czerwień jako najwyższy priorytet. Czerwień jako stan kryzysu.
Nie pojawiał się od miesięcy. Od lat.
– Nie zatwierdziłam tego – wymamrotałam, słysząc swój głos po raz pierwszy, odkąd mój ojciec nacisnął przycisk „start” na tym filmiku. Odchrząknęłam. – Każdy raport powinien przejść przeze mnie, zanim dotrze do kierownictwa.
Ale mój ojciec tylko odetchnął długo i głęboko, ignorując mnie i przeglądając – zapuściłam żurawia – piętnastostronicowy raport.
Zrobiłam wielkie oczy.
– Czy mogę…
– Wpływ incydentu na media – nie dał mi dojść do słowa. – Zacznijmy od tego.
Ponownie rozchyliłam usta, ale David przysunął się bliżej i grzywa jego ciemnoblond włosów rozproszyła moją uwagę. Spojrzałam na jego pełną samozadowolenia twarz i od razu domyśliłam się, że on coś wie. Coś, czego ja nie wiem.
– Wskaźnik rozprzestrzeniania się treści – kontynuował mój ojciec, stukając palcem wskazującym w ekran.
Ścisnęło mnie w żołądku. Rozprzestrzenianie się? Czego?
– Czym różni się liczba odsłon od wyświetleń? – Ojciec zmarszczył brwi.
– O jakiej platformie mówimy? – zapytałam pospiesznie, prostując ramiona. – Właśnie dlatego muszę to zatwierdzać. Zwykle dołączam dla ciebie notatki. Jeśli pozwolisz mi zerknąć, mogę…
David sarknął, a jego wzrok padł na iPada w rękach mojego ojca. Potem zażartował:
– Myślę, że to nie ma znaczenia, Andrew. – Spojrzał mi w oczy. – Filmik ma sześć milionów wyświetleń na wszystkich platformach. Myślę, że to zrozumiałe dla wszystkich.
Filmik.
Sześć milionów wyświetleń.
Na wszystkich platformach.
Ugięły się pode mną kolana. Zachwiałam się.Choć nigdy mi się to nie zdarzało.
Często mówiono mi, że jestem zbyt zdystansowana, moje poczucie humoru jest przesiąknięte ironią, a uśmiechy to rzadkość. Moja asystentka Kelly, jedyna osoba w biurach Płomieni, która podjęła wysiłek zaprzyjaźnienia się ze mną, otwarcie nazywa mnie niewzruszoną królową. Ale wiem, że większość ludzi stąd odnosi się do mnie jako do królowej lodu, albo królowej śniegu czy jakiejkolwiek odmiany tego terminu, która kojarzy się z byciem zimną i byciem kobietą. Nigdy nie pozwalałam sobie na to, by się tym przejmować.
Bo nigdy się nie zawahałam. Ani nie zachwiałam. Ani nie pozwoliłam, aby cokolwiek mnie dotknęło. Do wczoraj, kiedy…
David się zaśmiał.
– Stałaś się viralem, Ads.
„Kiedy napadłam na maskotkę drużyny w piętnastocentymetrowych szpilkach” – jak to ujął David.
Lunch podszedł mi do gardła, częściowo z powodu tego „Ads”, którego tak bardzo nienawidziłam, a częściowo dlatego, że… Boże. Nie mogłam w to uwierzyć. Stałam się viralem. Viralem.
– Sześć milionów wyświetleń – powiedział mój ojciec, kręcąc głową, kiedy nie byłam w stanie mówić. – Sześć milionów ludzi widziało, jak atakujesz maskotkę, drapiesz ją po twarzy i odrywasz jej cholerną głowę. Sześć milionów. Taka jest populacja obszaru metropolitalnego Miami. – Końcówki jego uszu zrobiły się czerwone. – Dorobiłaś się nawet własnego hasztagu: #iskrafera. A ludzie używają go obok nazwy klubu.
– Nie wiedziałam, że to wszystko było nagrywane – niemalże wymamrotałam, nienawidząc brzmienia swojego głosu. – Nie wiedziałam, że krąży filmik, ale…
– W tej sytuacji nie ma żadnych „ale”, Adalyn. Napadłaś na współpracownika. – Słowo „napaść” zawisło w powietrzu i zacisnęłam szczęki. – Paul jest pracownikiem, a Iskra nieodłączną częścią tej drużyny. Jest feniksem, który ucieleśnia ogień, nieśmiertelność i transformację Płomieni Miami. Twojej drużyny. A ty go zaatakowałaś, gdy z okazji rocznicy klubu gościła u nas prasa. Dziennikarze. Kamery. Członkowie drużyny i ich bliscy. Na litość boską, świadkami tego były dzieci…
Przełknęłam ślinę, starając się trzymać prosto. Mocno. W takich sytuacjach wizerunek jest wszystkim. Nie mogłam się złamać. Nie tutaj. Nie znowu.
– Rozumiem, naprawdę. Iskra jest ważnym symbolem i fani ją kochają. Ale słowo „napaść” wydaje się przesadą. Przecież Paulowi nic się nie stało, ja…
– Ty co? – naciskał ojciec.
Podobno pozbawiłam głowy prawie dwumetrowego ptaka zrobionego z pianki, poliestru i akrylowych piór, który ma na imię Iskra i reprezentuje nieśmiertelność. Według materiału wideo.
Ale wypowiedzenie tego na głos nie pomogłoby, więc otworzyłam usta na coś, co wydawało mi się najdłuższymi pięcioma sekundami w historii, i… milczałam.
Ojciec przechylił głowę na bok.
– Proszę, chciałbym, żebyś mi to wyjaśniła.
Serce łomotało mi w piersi. Ale nie było nic, co mogłabym powiedzieć bez wywołania rozmowy, na którą nie byłam gotowa ani do której nie byłam przygotowana. Ani teraz, ani prawdopodobnie nigdy.
– To było… – Zamilkłam, po raz kolejny nienawidząc brzmienia własnego głosu. – Mocna potyczka. Wypadek.
David, który przez ostatnie kilka minut był wyjątkowo cichy, prychnął, a moja twarz, tak często nazywana obojętną i chłodną, zapłonęła.
Ojciec z westchnieniem odłożył iPada na biurko.
– Mamy szczęście, że David przekonał Paula, by nie wniósł oskarżenia ani nas nie pozwał.
Oskarżenie. Pozew sądowy.
Zrobiło mi się niedobrze.
– Zaproponowałem mu podwyżkę, którą oczywiście zaakceptował – dodał David. – W końcu taki wybuch zupełnie nie pasuje do naszej bardzo… opanowanej Adalyn.
To, jak wypowiedział „opanowanej”, jakby to było coś złego, jakby to była jakaś ułomność, trafiło mnie prosto w pierś.
– Poprosiliśmy o nagranie z tego incydentu – kontynuował ojciec. – Po tym, jak wręcz… zbiegłaś z miejsca zdarzenia Ale ktoś musiał to nagrać telefonem. David podejrzewa, że był to jeden ze stażystów, który przyszedł wraz z ekipą telewizyjną.
David cmoknął z dezaprobatą.
– Nie można jednak wiedzieć na pewno.
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje. Boże, nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłam.
Obce i dziwne uczucie napierało na tył moich gałek ocznych. Było jak ukłucie ciepła, które sprawiło, że moje widzenie stało się… zamglone. Czy to… Nie. Czy to były… Nie. To niemożliwe. Nie mogłam się rozpłakać.
– To tylko filmik – powiedziałam, ale jedyne, o czym mogłam myśleć, to fakt, że nie byłam w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio płakałam. – To się rozejdzie po kościach. – Szczypanie w oczach się wzmogło. – O ile się znam na internecie, wszystko jest ulotne i krótkotrwałe. – Dlaczego nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio płakałam? – Jutro nikt nie będzie zawracał tym sobie głowy.
Telefon Davida zabrzęczał, więc wyjął go z kieszeni.
– Och – powiedział, patrząc na ekran. – Jakoś w to wątpię. Wygląda na to, że dostajemy sporo zapytań prasowych. O ciebie.
To było zdecydowanie niepokojące, ale tknęło mnie coś jeszcze.
– Dlaczego… – Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na swój telefon. Zero wiadomości. – Ten e-mail powinien przyjść do mnie. Dlaczego nie dostałam kopii?
David wzruszył ramionami, a mój ojciec z miejsca, w którym się znajdował, głośno wypuścił powietrze. Ponownie. Zerknęłam na niego, a wyraz jego twarzy sprawił, że coś we mnie ruszyło do działania.
– Możemy nadać temu inne znaczenie. – Mój głos brzmiał desperacko. – Mogę to obrócić na naszą korzyść. Przysięgam. Znajdę sposób, by skorzystać z fali dodatkowej uwagi. Nawet z hasztagu. Wszyscy wiemy, że drużyna nie trafia na pierwsze strony gazet, na tak długi czas utknęliśmy na samym dnie Konferencji Wschodniej2…
Twarz mojego ojca stężała, a jego oczy przybrały lodowaty odcień błękitu.
Cisza, ciężka i gęsta, wypełniła pokój.
I po sposobie, w jaki jego rzęsy poruszały się w górę i w dół, już wiedziałam, że jakąkolwiek bitwę toczyłam, dobiegła ona końca. Wypowiedziałam na głos jedyną rzecz, która zagrała na jego najczulszej strunie. Płomienie Miami tkwiły po uszy w bagnie. Od ponad dekady nie awansowaliśmy do play-offów. Daleko było nam do zapełnienia stadionów. To była jedyna inwestycja Andrew Underwooda, która nie przyniosła zysku. Taka, która kosztowała go więcej niż tylko pieniądze. Ceną była jego duma.
– Chciałam tylko powiedzieć, że… – zaczęłam.
Ale moja bitwa była teraz przegrana.
– Rzeź maskotki na stadionie Płomieni Miami – przeczytał z iPada. – Tak ma wyglądać fala dodatkowej uwagi?
Przełknęłam ślinę.
– Myślę, że użycie słowa „rzeź” to lekka przesada.
Skinął mi krótko głową, po czym kontynuował:
– Rocznica zawodowej ligi piłkarskiej Płomieni Miami kończy się masakrą.
– „Masakra” też wydaje się niewłaściwym słowem.
Palec wskazujący mojego ojca uniósł się w powietrzu.
– Ulubiony ptak Miami został oskubany i upieczony. Czyja głowa potoczy się jako następna? – Wrócił palcem do ekranu i zaczął przesuwać informacje. – Iskra zasługiwał na śmierć. – Kolejne przesunięcie. – List miłosny do Lady Ptakobójczyni.
Lady Ptakobójczyni. Jezu.
Prychnęłam, przyciągając spojrzenie drwiąco uśmiechniętego Davida.
– Te media po prostu zarabiają na łatwych kliknięciach. Nie dokonują żadnych poważnych ocen, które powinny dotyczyć nas lub franczyzy. Mój zespół opracuje strategię. Wyślemy komunikat prasowy. Zrobimy…
– Córka właściciela Płomieni Miami Andrew Underwooda i byłej modelki Mariceli Reyes na miejscu upiornego incydentu z maskotką drużyny.
Ta lepkość, która powlekła moją skórę, odkąd weszłam do tego biura, wspięła się w górę kręgosłupa. Rozlała się na ramionach. Na karku.
A on ciągnął:
– Szurnięta Adalyn Reyes. Kim jest dziedziczka imperium Underwoodów?
Zamknęłam oczy.
– Klub piłkarski Płomienie Miami pod lupą. Czy klub się rozpadnie?
Kropla zimnego potu spłynęła mi po plecach.
– Czy nudna jak flaki z olejem szefowa do spraw komunikacji w końcu znalazła w sobie trochę ognia? Powody kobiecej wściekłości.
„Nudna jak flaki z olejem”.
„W końcu znalazła w sobie trochę ognia”.
„Kobieca wściekłość”.
Nie miało znaczenia, jak prosto się trzymałam w tym momencie, ponieważ nie mogłam zignorować tego, jak podle się czułam. Jak bezwartościowa. A kiedy przestąpiłam z nogi na nogę, nawet mój szyty na miarę garnitur wydawał się źle leżeć. Był luźny i drażnił mi skórę. Jakbym do niego nie pasowała.
– Dobrze. – Głos ojca sprowadził mnie z powrotem na ziemię. Skupiłam się na nim ponownie. Na jego twarzy. Na niezłomności w jego oczach. – Będę szczery, są trochę rozwlekłe jak na nagłówki, ale myślę, że nie ma to znaczenia, ponieważ trafiają w sedno. – Zamilkł na moment. – Nadal uważasz, że to uwaga, z której moglibyśmy skorzystać, Adalyn?
Potrząsnęłam głową.
Człowiek, którego podziwiałam i któremu tak bardzo starałam się zaimponować przez te wszystkie lata, kiedy pracowałam dla klubu, westchnął.
– Czy mogłabyś przynajmniej wyjaśnić nam, co, u licha, cię do tego skłoniło? – zapytał, a to pytanie tak mnie zaskoczyło i byłam na nie tak nieprzygotowana, że mogłam tylko stać i gapić się na niego.
– Ja… – Nie mogłam. Nie potrafiłam.
Nie w obecności Davida. Może gdyby zapytał mnie wczoraj, złapał mnie i zażądał odpowiedzi w chwili, gdy „zbiegłam z miejsca zdarzenia” – jak to ujął. Może wtedy bym mu powiedziała. Najwyraźniej nie byłam sobą. Ale teraz nie mogłam.
Udowodniłabym tylko, że te oskarżenia były słuszne. Że zachowałam się nieprofesjonalnie. Że nie mam kwalifikacji do wykonywania swojej obecnej pracy i pracy, którą chciałam pewnego dnia wykonywać. Jak mogłam czymkolwiek kierować, skoro w taki sposób straciłam nad sobą kontrolę?
– Kochanie – powiedział David, zmuszając mnie do odwrócenia się w jego stronę.
Nie mogłam uwierzyć, że kiedykolwiek pozwoliłam zwracać się do siebie inaczej niż Adalyn. Ale przynajmniej teraz wiedziałam, dlaczego miał odwagę nadal to robić.
– Jesteś taka blada. Dobrze się czujesz?
– Tak – wychrypiałam, chociaż nie była to prawda. Wcale a wcale. – Tu jest po prostu gorąco. I… Prawie nie spałam ostatniej nocy. – Odchrząknęłam, napotkałam spojrzenie ojca i słowa zaczęły wypływać z moich ust: – Wiesz, jak ciężko pracowałam i jak bardzo jestem oddana klubowi. Nie mógłbyś po prostu… – Zapomnieć o tym? Stanąć po mojej stronie? Bez zadawania pytań. Być moim ojcem.
Andrew Underwood odchylił się na krześle, zaskrzypiało pod nim skórzane obicie.
– Prosisz mnie, żebym traktował cię inaczej tylko dlatego, że jesteś moją córką?
„Tak”, chciałam powiedzieć. Tylko ten jeden raz. Ale powrócił ucisk w tyle gałek ocznych, rozpraszając mnie.
– Nie. – Dłonią przeciął powietrze przed sobą. – Nigdy tego nie robiłem i teraz też nie będę. Nie zapominaj, że jesteś Underwoodem i stać cię na więcej niż proszenie o specjalne traktowanie po tym, jak przyniosłaś wstyd mnie i całemu klubowi.
Przyniosłam wstyd. Sobie, ojcu i klubowi.
Zawsze szczyciłam się tym, że nie pozwalałam, aby słowa lub działania ojca jako mojego szefa miały na mnie wpływ. Ale brzydka prawda była taka, że miały. Że relacja szef – pracownica była jedyną relacją, jaką mieliśmy.
To było wszystko, co miałam.
– Naruszyłaś kodeks etyki zawodowej – kontynuował. – To daje mi podstawy, by cię zwolnić. I biorąc to wszystko pod uwagę, być może wyświadczam ci przysługę.
Wzdrygnęłam się.
W odpowiedzi Andrew Underwood, patrząc na mnie, zmrużył oczy. I dopiero po chwili, która wydawała się wiecznością, opuścił obie ręce na biurko.
– Nie podobają mi się prośby, którymi media przez cały dzień bombardują Davida. – Przechylił głowę. – Odciągasz uwagę, więc chcę, żebyś opuściła Miami, kiedy będziemy to naprawiać.
David coś wymamrotał, ale nie byłam pewna co. Słowa ojca odbijały się echem w mojej głowie.
Naprawiać. W takim razie było jakieś rozwiązanie.
Ojciec wstał z krzesła.
– Twoja asystentka. Jak ma na imię?
– Kelly – odpowiedział za mnie David.
– Przejmie całą komunikację i kontakty z mediami – ciągnął ojciec, kiwając głową. – Adalyn przed wyjazdem wprowadzi ją w temat. – Zrobił krok w prawo, otworzył szufladę i spojrzał na mnie. – Weź się w garść, zrób ze sobą porządek i pozwól nam zająć się ograniczaniem szkód. – Włożył iPada do środka. – I wolałbym, żebyś nie wspominała o tym matce. Jeśli dowie się, że zesłałem na wygnanie do końca sezonu jej jedyną córkę, nie da mi spokoju.
Zesłana.
Koniec sezonu.
To było… całe tygodnie od teraz. Miesiące. Z dala od Płomieni i Miami.
Kiwnęłam głową.
– Wyjedziesz jutro. Będziesz miała do wykonania zadanie. Prowadzimy inicjatywę dobroczynną, która będzie wymagać twojej obecności i całego tego twojego nowo odkrytego… ognia – przerwał na chwilę. – To coś, o czym tak naprawdę od jakiegoś czasu myślałem. Więc sądzę, że teraz nadszedł moment równie dobry jak każdy inny. – Obszedł biurko. – I, Adalyn, oczekuję, że potraktujesz to tak poważnie jak swoją pracę tutaj. Nie rozczaruj mnie ponownie.
1 MLS, czyli Major League Soccer, zawodowa liga piłkarska znajdująca się na najwyższym szczeblu rozgrywek w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Obecnie gra w niej 28 klubów z obu wymienionych krajów (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Eastern Conference, Konferencja Wschodnia, jest jedną z dwóch konferencji (turniejów mistrzów w piłce nożnej) Major League Soccer, obok Konferencji Zachodniej. Konferencja to zbiór drużyn sportowych, rywalizujących ze sobą w lidze sportowej. W wielu przypadkach konferencje są podzielone na mniejsze dywizje, a najlepsze zespoły rywalizują na kolejnych poziomach.
Adalyn
– Zielone Wojowniczki?
Westchnęłam, zerkając na telefon na desce rozdzielczej wypożyczonego samochodu.
– Jesteś pewna, że tak brzmi nazwa drużyny? – Głos Matthew ponownie odezwał się w głośniku. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek o nich słyszał. – Zamilkł na moment. – Chwila, może chodzi o Wojowników Charlotty?
– Myślę, że wiedziałabym, gdybym została wysłana do Charlotty. – Z przygnębieniem trzymałam kierownicę, starając się, aby mój głos był jak najweselszy, ale w tym momencie nie miał szans z wyczerpaniem. – To ma być projekt filantropijny, więc myśl na mniejszą skalę.
– Mniejszą, okej – mruknął, a w tle było słychać, jak stuka w klawisze laptopa. – Czy to nie trochę dziwne, że już jesteś w drodze, a nawet nie wiesz po co? Czy nie powinnaś była zostać wprowadzona w szczegóły?
– Dziwne sytuacje wymagają dziwnych rozwiązań – odparłam. – I zostałam wprowadzona w szczegóły. Dostałam lokalizację, namiary i nazwę drużyny. Problem polega na tym, że nie miałam czasu na zgłębienie tematu. – Zostały mi zaledwie dwadzieścia cztery godziny na to, żebym podszkoliła Kelly, zanim miałam złapać samolot. Uderzyła mnie fala wyczerpania i zdławiłam ziewnięcie.
– Ledwo zdążyłam się spakować. – I wyspać. – Na szczęście znam kogoś, kto jest dobry w zbieraniu informacji i dobrze radzi sobie w sytuacjach kryzysowych, ponieważ dziennikarstwo to jego praca i pasja.
– Korzyści związane z zawodem – wymamrotał mój najlepszy przyjaciel, zniżając głos z jakiegoś powodu, którego nie rozumiałam.
Zmarszczyłam brwi, ale zanim zdążyłam zapytać, odezwał się:
– I pomogę ci, jeśli najpierw pozwolisz mi powiedzieć, co naprawdę myślę.
– Zapomniałam o tej korzyści związanej z zawodem – odparowałam ze śmiertelną powagą.
– Myślę – oznajmił, ignorując mój komentarz – że skazanie na banicję własnej córki z powodu tak idiotycznej sytuacji jest przesadą.
– Proszę – powiedziałam z westchnieniem. – Wal prosto z mostu.
– Już walę. Tak naprawdę myślę, że twój tata zachowuje się jak chujek.
Napięcie w moich ramionach się podwoiło.
Matthew nigdy nie lubił mojego ojca, tak jak mój ojciec nigdy nie lubił jego. Nie winiłam żadnego z nich. Byli tak różni jak… niebo i ziemia. Dzień i noc. Woda i ogień. Dokładnie tak jak ja i Matthew. Był szczery, niesforny i czarujący, podczas gdy ja – i mój ojciec, jeśli już o tym mowa – byliśmy wyważeni, krytyczni i zbyt pragmatyczni, by żartować ze wszystkiego tak, jak robił to Matthew. Śmiechy i chichoty nie przynosiły rezultatów. Przynajmniej nie w moim świecie.
Zawsze zadziwiał fakt, jakim cudem zostaliśmy przyjaciółmi. Przynajmniej mnie. Ale nie mojego najlepszego przyjaciela. Odkąd wiele lat temu nasze ścieżki skrzyżowały się w kolejce w sklepie z kanapkami Doñy Clarity, jego zamiary były bardzo jasne.
Próbował uderzać do mnie, a ja zmierzyłam go wzrokiem od stóp do głów, po czym szczerze zapytałam, czy jest naćpany. Jego reakcją był ochrypły śmiech, a potem: „Podobasz mi się. Będziesz mnie trzymać w pionie”.
Po tym dniu z jakiegoś powodu staliśmy się nierozłączni.
– Mój ojciec ma rację – powiedziałam mu. – Krąży upokarzający filmik, na którym stękam i burkam, odrywając głowę maskotce drużyny, dla której pracuję.
– To zabawne. A świat jest teraz okrutny. Ludzie widzą siebie w tobie. Utożsamiają się z tym pokazem kobiecej wściekłości. – Tylko nie znowu kobieca wściekłość. – Jeśli już, to inspiruje. Na pewno nie przynosi wstydu.
Wstyd.
„Stać cię na więcej niż proszenie o specjalne traktowanie po tym, jak przyniosłaś wstyd mnie i całemu klubowi”.
Przełknęłam ślinę, ignorując to, jak ścisnął mi się żołądek na wspomnienie słów ojca.
– Myślę, że wiesz, jak jest, nie musisz mi kadzić.
– Widziałem gorsze rzeczy w internecie, Addy. Więc wszczęliście awanturę…
– To nie była awantura – wtrąciłam się, spoglądając ze zmarszczonym czołem na aplikację z mapami w telefonie. – I nie nazywaj mnie Addy, Matty. Dobrze wiesz, że przezwiska sprawiają, że czuję się jak dziecko.
Nie miało znaczenia, czy słyszałam to od swojego byłego, czy najlepszego przyjaciela. Po prostu nienawidziłam być nazywana inaczej niż Adalyn.
– W porządku – ustąpił, ignorując mój ton. – Więc to nie była awantura. Pokłóciliście się…
– Co najwyżej posprzeczaliśmy.
– Więc co najwyżej posprzeczaliście się z Iskrą, a potem jakiś idiota umieścił nagranie w jakiejś aplikacji, a teraz trąbi o tym cała generacja Z. I co z tego? Każdy chce być lubiany przez zoomerów. To tam są pieniądze. Prawdopodobnie jesteś ich ulubionym milenialsem.
– Z technicznego punktu widzenia znajduję się pomiędzy. Więc jeśli już, to jestem zilenialsem1, a nie milenialsem. – Ponownie sprawdziłam telefon, zastanawiając się, dlaczego droga jest tak kręta, a po obu jej stronach gęstnieje zieleń. Nie spodziewałam się też, że będę piąć się tak wysoko. – Niezależnie od tego, nagranie miało dziś blisko osiem milionów wyświetleń. Kiedy skontaktowałam się z asystentką, powiedziała mi, że dzisiaj obiekty sportowe Płomieni oblegali paparazzi. Paparazzi. Jakbym była jakąś… No nie wiem, jakąś celebrytką, której sekstaśma wyciekła w pierwszej dekadzie tego wieku.
– I zobacz, co z tego wynikło dla Kim Kardashian. Teraz ma fortunę, własną markę, wątpliwą kolekcję byłych facetów, a wkrótce dyplom prawnika.
– Matthew – ostrzegłam, wypuszczając powietrze. – Nawet nie zamierzam wdać się w ponowną dyskusję, dlaczego uważasz, że Kardashianki to najlepsze, co mogło się przytrafić XXI wiekowi. Nie jestem zainteresowana staniem się jedną z nich, a ty masz obsesję na ich punkcie tylko dlatego, że mają… – urwałam. – No wiesz, wielkie zadki.
– Cenię też ich zdolności przedsiębiorcze – odparł z teatralnym westchnieniem. – A bycie wielbicielem tyłków nie jest przestępstwem. W każdym razie słuchaj. Paparazzi pewnie próbowali złapać Williamsa lub Pereza na treningu. Jestem prawie pewien, że asystentka rozdmuchała całą sprawę, bo David jej kazał. Jest sługusem twojego ojca, odkąd został przyjęty do pracy, w której byłabyś milion razy lepsza. Ale taki jest dla ciebie Andrew, zachowuje się jak chu…
– Za długo byłeś w Chicago – wtrąciłam. I jak na ironię, okazało się, że David nigdy nie był sługusem mojego ojca. Ale ugryzłam się w język. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zawodnik Płomieni zwrócił na siebie taką uwagę. – Usłyszałam skrzypnięcie skóry i spuściłam wzrok. Moje palce zbielały, gdy ściskałam kurczowo kierownicę. Wypuściłam powietrze. – Ojciec wyświadcza mi przysługę, dając mi szansę, abym mogła to naprawić. Daje mi możliwość zrehabilitowania się.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, a kiedy Matthew się odezwał, jego głos był poważny. Ostrożny. Nie podobało mi się to.
– Wiem, że potrafisz obstawać przy swoim, ale… ta cała sprawa z Iskrą nie jest w twoim stylu.
Zrobiłam się niespokojna.
– Czy coś się stało? Coś, co cię pchnęło do… tego?
To. To wszechogarniające napięcie, które pojawiało się i znikało w tych okropnych chwilach, zanim rzuciłam się na Iskrę, ponownie przygniotło moją klatkę piersiową. Ale po raz kolejny nie czułam się gotowa do rozmowy o tym, co poprzedziło mój wybuch. Ogrom emocji nie pozwolił mi wydusić z siebie słowa.
Sekundy mijały powoli, aż odchrząknęłam.
– Gdybym wiedziała, że zaczniesz wgłębiać się w moje uczucia, poświęciłabym ten czas czemuś innemu. Na przykład posłuchałabym podkastu. Wiesz przecież, jak bardzo lubię prowadzić w towarzystwie głębokiego głosu opowiadającego o skomplikowanym i makabrycznym morderstwie.
– Mówię poważnie – powiedział cicho. Zbyt miękko. Tak miękko, że zelżał ciężar w mojej klatce piersiowej.
– Szczerze, Matthew – zabrzmiałam trochę surowo, ale po prostu starałam się nie rozkleić. – Spodziewałam się, że do tej pory będziesz miał gotowe koszulki z nadrukami #iskrafera lub #LadyPtakobójczyni, które w tym momencie już są rozsyłane pocztą. Ta twoja demonstracja ckliwości jest rozczarowująca.
Nie była to prawda, ale nie potrafiłam przesiać przez siebie ogromu tego wszystkiego, co we mnie buzowało.
Z głośnika dobiegł dźwięk jego długiego i głębokiego wydechu.
– Kurwa, Addy. – Roześmiał się i tym razem odpuściłam mu to „Addy”. – Zepsułaś moją niespodziankę.
Poczułam, że się odprężam. Odrobinkę.
Ponieważ w samą porę zauważyłam, że droga przede mną zaczyna się skręcać, pnąc się i wijąc w górę zagajnika. Gdzie ja, do cholery, byłam?
– Czy możemy wrócić do powodu, dla którego do ciebie zadzwoniłam? – zapytałam. – Powinnam być teraz dostatecznie blisko celu i chciałabym wiedzieć, co mnie czeka, kiedy tam dotrę.
– W porządku – zgodził się, z głośnika ponownie dobiegł dźwięk klawiszy jego laptopa. – Więc szukamy Zielonych Wojowniczek.
– Zgadza się. W Karolinie Północnej.
Minęło kilka sekund, po czym odezwał się:
– Nic. Ani jednego wyniku. Jesteś pewna, że to właściwa nazwa?
Dawna Adalyn powiedziałaby, że jest pewna. Ale ja nie byłam. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny były dowodem na to, jak bardzo nie jestem już tą dawną Adalyn.
– Spróbuj Green Oak. Spróbuj… – To miało być przedsięwzięcie dobroczynne, więc może nie powinnam oczekiwać, że drużyna trafi na pierwsze strony gazet. – Spróbuj „rekreacyjne”.
Wydawało się, że moje ostatnie słowo zawisło w małej przestrzeni wewnątrz samochodu, zapadła cisza, jeśli nie liczyć dźwięku opon uderzających o nierówną nawierzchnię.
Kiedy wjechałam na polną drogę? I dlaczego Matthew się nie odzywa? Czy byłam poza zasięgiem?
Spojrzałam na ekran telefonu. Były na nim kreseczki zasięgu.
– Matthew?
Rozległ się jęk.
O nie.
– Co znalazłeś?
– Nie będziesz z tego zadowolona.
– Czy mógłbyś to sprecyzować?
– Spakowałaś jakieś wygodne obuwie?
– Wygodne? Masz na myśli kapcie? – Zmarszczyłam brwi. – Będę tu przez kilka tygodni, więc tak.
– Nie kapcie. Bardziej jak trapery.
– Trapery? – Powtórzyłam.
– Buty trekkingowe. Wiesz, wygodne i solidne, i nieprzymocowane do trzynastocentymetrowego obcasa.
– Wiem, co to są trapery. – Przewróciłam oczami, chociaż miałam na myśli zupełnie inne obuwie. – Ale przyjeżdżam tu do pracy. Nie wybieram się na jednodniową wycieczkę w okolice… – Ponownie zerknęłam na aplikację z mapami. – Rozległych górskich pasm.
Gdzie, u licha, leżało to miasto Green Oak? Boże. Powinnam była zebrać trochę informacji, zanim wskoczyłam do samolotu.
– Planuję poświęcić tyle samo czasu Zielonym Wojowniczkom, ile poświęciłam swojej pracy dla Płomieni. Poza tym, jeśli okaże się, że będę miała trochę wolnego czasu, w co wątpię, dobrze wiesz, że nie angażuję się w aktywności, które wymagają używania goreteksu i stanowią ryzyko spadnięcia z urwiska.
– Jesteś w błędzie.
Zmarszczyłam brwi i skręciłam w prawo w kolejną polną drogę.
– Co to znaczy?
Klik klawiszy. Kolejny jęk.
Zatkało mi uszy. Boże, na jaką wysokość wjechałam?
– Matthew, za trzy sekundy się rozłączę.
– W porządku. Co chcesz najpierw? Złą wiadomość? A może najgorszą wiadomość?
– Nie ma dobrej? – zapytałam, mrużąc oczy i dostrzegając skrzyżowanie, do którego zmierzałam.
Skręciłam, droga zmieniła się w coś w rodzaju górskiego szlaku. Kamyczki zaczęły wskakiwać pod opony, uderzając w podwozie. Trzymałam się kierownicy. Mocno. Coś się nie zgadzało. Byłam prawie pewna, że nie powinnam jechać taką drogą jak ta. Cały samochód trząsł się – wibrował – od wybojów na drodze, która tak naprawdę nie była drogą.
– Myślę, że popełniłam błąd.
– To właśnie próbuję ci powiedzieć – oznajmił Matthew.
I gdybym naprawdę zwracała uwagę na to, co mówi, usłyszałabym ponaglenie w jego głosie. Ale byłam zbyt zajęta zastanawianiem się, gdzie jest miasto. Wjeżdżałam na posiadłość schowaną w gęstym lesie. Lesie.
Matthew nawijał dalej, a jego słowa gubiły się w mojej głowie, gdy okrążałam chatę. Chatę. Jak Boga kocham, prawdziwą chatę z drewnianych bali, z oknami wychodzącymi na ścianę drzew, które zostawiłam za sobą.
To nie mogła być prawda.
Z jakiegoś niezrozumiałego powodu w drodze tutaj zrodził się w mojej głowie pewien pomysł. W samolocie przekonałam sama siebie, że jadę do miasta w Karolinie Północnej – może na jego przedmieścia, co wyjaśniałoby, dlaczego o nim wcześniej nie słyszałam. W końcu powierzono mi zadanie. Przedsięwzięcie dobroczynne prowadzone przez zespół MLS. To był poważny projekt w prawdziwym mieście. Ale teraz trudno mi było w to uwierzyć.
Bez względu na miejsce, do którego przylegała ta posiadłość, nie mogło to być miasto. Ani przedmieście. Wyglądało na to, że nigdzie w pobliżu nie było żadnego dużego miasta.
Znalazłam się w samym środku… natury… Lasu. Wśród zboczy pokrytych szmaragdowymi zieleniami i miedzianymi brązami. Polna droga doprowadziła mnie do nieruchomości, którą z powodzeniem można było reklamować jako wiejskie alpejskie schronienie. Słychać było śpiew ptaków. Szelest liści. Podmuchy wiatru. Ciszę.
Nie mogłam tego znieść.
Byłam zbyt nieostrożna. Działałam zbyt pochopnie. Powinnam była sprawdzić lokalizację, którą wysłała mi Kelly, zanim wbiłam ją w aplikację z mapami. Powinnam była wyszukać więcej informacji. Powinnam była…
– Dotarłaś do celu – oświadczył kobiecy głos nawigacji.
Zignorowałam gulę zatykającą mi gardło i objechałam chatę, szukając miejsca do zaparkowania. Musiało być na to jakieś wyjaśnienie. Jakiś powód. Pewnie przegapiłam duże miasto, jadąc skrótem przez góry. Ale przynajmniej chata wyglądała na… gustowną. Większość ludzi byłaby zadowolona z możliwości odpoczynku w takim spokojnym miejscu. Górskie świeże powietrze. Kameralne zachody słońca pod kocem. Weranda wychodząca na ścianę zieleni.
Ale ja nie należałam do większości ludzi.
Nienawidziłam zimna. I nie miałam tej dziwnej potrzeby podróżowania po kraju w poszukiwaniu świeżego powietrza. Lubiłam powietrze Miami. Miasto. Wybrzeże. Nawet obezwładniający upał. Swoją pracę z Płomieniami. Swoje życie.
Skręciło mnie w żołądku i mdłości podeszły mi do gardła.
Obrazy głowy Iskry spadającej na trawę mignęły mi przed oczami.
„Naruszenie umowy”.
„Kobieca wściekłość”.
„Wstyd”.
„Odciągasz uwagę, więc chcę, żebyś opuściła Miami”.
Moje dłonie znów zrobiły się wilgotne, kierownica wyślizgiwała mi się z rąk. Czy jeszcze jechałam, czy już zaparkowałam?
– Adalyn? – zapytał Matthew, przypominając mi, że wciąż jest na linii. Czy coś do mnie mówił? – Powiedz coś.
Ale byłam zbyt zaabsorbowana próbą skupienia się na tym, co się działo w moim ciele. Czy to było zmęczenie? Odwodnienie? Kiedy ostatni raz piłam wodę? Czy miałam PMS? Potrząsnęłam głową. O Boże, czyżbym znowu traciła kontrolę?
Coś z hukiem uderzyło w zderzak.
Wcisnęłam hamulec, wszystko to wydarzyło się tak nagle, tak gwałtownie, że całe moje ciało wystrzeliło do przodu.
Odbiłam się czołem od kierownicy.
– Auć – usłyszałam własny jęk przebijający się przez dzwonienie w uszach.
– ADALYN? – skądś z mojej prawej strony dochodził głos Matthew. Był teraz przytłumiony. – Jezu Chryste, co się stało?
– Walnęłam w coś – oznajmiłam, czując pieczenie po prawej stronie czoła.
Nierówno oddychając, dałam sobie trzy sekundy, oparłam głowę o skórzaną powierzchnię kierownicy, po czym wyprostowałam się i odwróciłam głowę, szukając telefonu, który spadł z deski rozdzielczej.
Głos Matthew powrócił.
– Potwierdź mi, że wszystko w porządku, albo przysięgam, że zaraz, kurwa, zadzwonię do twojej matki…
– Nie – wychrypiałam. – Proszę, nie rób tego. Tylko nie do Mariceli. Ona nie może nic wiedzieć. – Zamrugałam, próbując odgonić małe plamki pojawiające się na krawędziach pola widzenia. – Nic mi nie jest – mruknęłam, zauważając jakiś ruch na zewnątrz samochodu. Coś… biegało. I… gdakało? – Myślę, że walnęłam w kurczaka.
Kiedy odpinałam pas bezpieczeństwa i podnosiłam telefon z podłogi, z głośnika dobiegał stek niezrozumiałych przekleństw. Wróciłam do pozycji pionowej i… Zakręciło mi się w głowie.
– To był błąd – wymamrotałam.
– Właśnie to próbuję ci powiedzieć, Adalyn. Zielone Wojowniczki…
– Chyba będę wymiotować.
– Wysiadaj z tego samochodu – nakazał. – Teraz.
Ze skinieniem głowy, którego Matthew nie mógł widzieć, wrzuciłam wsteczny bieg.
– Samochód stoi na środku podjazdu, więc zaparkuję go z boku, a potem…
– Nie.
– Nie mogę tak po prostu zostawić tutaj auta. – Gdy ruszyłam, kamyki wyskoczyły spod opon. – Może powinnam sprawdzić, co z kurczakiem. – Taka myśl powstała w moim zamglonym umyśle. – O Boże. A jeśli go zabiłam? – Mój wzrok powędrował w kierunku, w którym uciekł kurczak. Nie mogłam w to uwierzyć. – Kolejny głupi ptak.
Zamknęłam oczy. Tylko na moment. To nie mogło trwać dłużej niż nanosekunda, krótkotrwałe wytchnienie, ale…
Wstrząsnęło mną uderzenie.
Trzaśnięcie. Walnęłam w coś. Ponownie. Coś większego niż kurczak. Coś jak… Boże, niech to nie będzie niedźwiedź.
Otworzyłam oczy w narastającej panice.
Jednocześnie z tyłu samochodu dobiegł pomruk, który ku mojemu całkowitemu przerażeniu przypominał ryk niedźwiedzia. Gwałtownie nacisnęłam hamulec. Ale w głowie miałam mętlik i najwyraźniej byłam pozbawiona automatycznych odruchów, bo zamiast hamować, musiałam wcisnąć pedał gazu.
I walnęłam w drzewo.
1 Mikropokolenie osób urodzonych na granicy kohort demograficznych milenialsów i pokolenia Z. Czyli okres od początku do połowy lat dziewięćdziesiątych jako początkowe lata urodzenia, a od późnych lat dziewięćdziesiątych do początku XXI wieku jako końcowe lata urodzenia tej mikrogeneracji.
Cameron
Kobieta w samochodzie była nieprzytomna.
– Halo? – zawołałem, mrużąc oczy.
Próbowałem przyjrzeć się jej twarzy, ale głowę miała opartą o okno i jedyne, co mogłem zobaczyć, to plątanina… brązowych włosów. Zapukałem w okno i powtórzyłem nieco głośniej:
– Halo?
Zero reakcji.
Chryste. To nie wróżyło dobrze.
Odpychając od siebie przypływ ogarniającej mnie irytacji i złości, poruszyłem klamką, mając nadzieję, że drzwi były odblokowane, i poczułem natychmiastową ulgę, gdy otworzyły się z szybkim kliknięciem.
Ulgę, która zniknęła w chwili, gdy kobieta przewróciła się na bok jak worek kartofli.
– Kurwa – mruknąłem pod nosem, łapiąc ją w powietrzu.
W tej chwili sytuacja eskalowała z niedogodnej do niepokojącej. Nie tracąc więcej czasu, przycisnąłem ją do piersi i wyciągnąłem z pojazdu, aby móc położyć ją na ziemi.
Uklękłem obok niej, burza włosów wciąż zasłaniała jej twarz, więc odgarnąłem je dłonią. Moim oczom ukazały się rozchylone usta, nos jak guziczek i blade policzki. Zbyt blade. Przyjrzałem się, czy kobieta nie ma widocznych obrażeń. Mój wzrok zatrzymał się na guzie na czole. Miał paskudny odcień czerwieni, co tylko wzmogło mój niepokój.
– Halo? – Zawołałem po raz trzeci, ale z jej strony nie było żadnej reakcji. Poklepałem delikatnie jej policzek. Wciąż nic. – Chryste.
Na sekundę odchyliłem głowę i przeciągnąłem dłonią po twarzy, obawiając się tego, co nieuniknione. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że niemal mnie przejechała. Nie miałem nic przeciwko walnięciu w tego pieprzonego ptaka, który od tygodni włóczył się po terenie, ale ja? Stałem tuż za samochodem. I nie jestem kurduplem. W biały dzień nie zauważyła faceta metr dziewięćdziesiąt, a potem trzasnęła przeklętym samochodem w drzewo.
– A teraz zmusisz mnie do wezwania cholernej karetki, prawda? – wyszeptałem, kręcąc głową i wyciągając telefon z kieszeni. – Oczywiście, że tak.
Kiedy go odblokowywałem, w końcu się poruszyła, ponownie przykuwając moją uwagę.
Wydała z siebie jęk.
– No, dalej – mruknąłem, niecierpliwie czekając, aż w pełni odzyska przytomność.
Jej głowa przesunęła się na bok, a pod miękką skórą powiek zadrgały gałki oczne.
Wypuściłem powietrze, mój niepokój wzrastał. Po raz kolejny wyciągnąłem rękę. Chciałem, żeby się obudziła i żeby nic jej nie było. Martwiłem się, że może mieć wstrząs mózgu, jasne, ale martwiłem się też o siebie. A ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było zgłaszanie tego zdarzenia i wzywanie pogotowia lub, nie daj Boże, policji. Ja…
Otworzyła gwałtownie powieki, a ja zamarłem. Brązowe oczy wpatrywały się we mnie.
– Kim pan jest? – zapytała zduszonym głosem. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku mojej dłoni, którą właśnie kładłem na jej ramieniu. – Proszę mnie nie dotykać. – Ponownie podniosła wzrok. – Znam się na samoobronie.
Zmarszczyłem brwi.
– Mogłabym rozłożyć pana na łopatki. – Jej głos zmienił się w szept. – Tak mi się wydaje.
– Wydaje się pani? Nie jest to zbyt przekonujące – wymamrotałem.
Przez chwilę patrzyła na mnie gniewnie, a potem zmieniła pozycję, krzywiąc się pod wpływem ruchu.
– Coś panią boli? – zapytałem, a kiedy się nie poruszyła ani nie odezwała, ponownie wyciągnąłem rękę w jej kierunku.
Gdybym musiał, sam oceniłbym jej obrażenia, upewniłbym się, że wszystko w porządku, a potem podrzuciłbym ją do najbliższego szpitala na badania kontrolne. Nie była moim problemem, ale ja…
Pacnęła mnie.
Moją rękę. Jednym ostrym i szybkim uderzeniem.
Zamrugałem z niedowierzaniem.
– Mówiłam, żeby pan mnie nie dotykał – wysyczała. Oburzenie wykrzywiło jej twarz. A może to był strach. Szczerze mówiąc, nie byłem w stanie powiedzieć. Byłem też zbyt skonsternowany, żeby się tym przejmować. – Więc? – napierała. – Kim pan jest i dlaczego leżę na ziemi?
Nadal wpatrywałem się w nią bez słowa. Zdumienie odebrało mi mowę, ale w końcu udało mi się wykrztusić kilka słów:
– Uderzyła pani we mnie swoim samochodem.
Zmarszczyła brwi.
– Nie uderzyłam… – Zamilkła, a jej szczęka powoli opadła. – Och. – Uświadomiła sobie, co zrobiła. – Och.
– Tak. Och – powiedziałem ze śmiertelną powagą.
– Ten pomruk – bąknęła. – To był pan.
– Oczywiście, że to byłem ja, a co pani myślała, że w kogo wjechała?
– Nie wiem. W… niedźwiedzia?
Moje brwi wygięły się w łuk.
– I mimo to pani nie hamowała?
– Próbowałam hamować.
– Próbowała pani hamować – powtórzyłem, a mój wzrok przeskoczył na ekskluzywny i zdecydowanie nienadający się do jazdy w terenie wóz oparty o pień dębu. Miała szczęście, że poruszała się stosunkowo wolno i zaledwie zarysowała zderzak. Mnie też się poszczęściło.
Kobieta milczała, najwyraźniej pogrążona w myślach, nie pozostawiając mi innego wyboru, niż patrzeć na nią, jak pewnie wszystko sobie – w ślimaczym tempie – przypomina. Mój wzrok powędrował w dół, rejestrując jej koszulę, ołówkową spódnicę i szpilki. Wszystko w tej kobiecie, od jej ubrań – bez wątpienia designerskich – po bardzo niepraktyczny samochód, cuchnęło życiem w wielkim mieście i drogą kawą, której robiła zdjęcia w drodze do biura. Wszystkie te rzeczy celowo zostawiłem za sobą.
Ponownie spojrzałem na jej twarz. Na siniak na głowie, który wyglądał tak samo paskudnie jak kilka minut wcześniej.
– Powinna pani zbadać głowę. Zawiozę panią do najbliższego szpi…
Szarpnęła się w górę, przerywając mi w pół zdania, i ponownie osunęła się na ziemię.
– Absolutnie nie. – Położyłem dłoń na jej klatce piersiowej, aby powstrzymać ją przed kolejną lekkomyślną próbą. Naparła na moją rękę, ale nie wymagało żadnego wysiłku z mojej strony, aby ją utrzymać w miejscu. Rozłożyć mnie na łopatki, wolne żarty. – Nie wpakuje się pani w kolejny głupi wypadek.
Opuściła głowę i jej wzrok spoczął na mojej dłoni tuż nad jej piersiami. Skrzywiła się.
– Mówiłam panu, żeby pan mnie nie…
– Zgubiła się pani? – Przerwałem jej, niezrażony groźnym spojrzeniem. Mój dotyk był czysto bezosobowy. Praktyczny. – Dlatego tu pani się znalazła?
Zmrużyła oczy.
– Dlaczego miałabym się zgubić? Parkowałam samochód, kiedy stanął mi pan na drodze…
– Albo się pani zgubiła – wtrąciłem ponownie – albo wtargnęła na prywatny teren. Proszę się zdecydować.
Wydawało się, że to ją zaskoczyło, ponieważ kilka razy zamrugała. Niemal widziałem trybiki obracające się za jej oczami.
– O Boże. Czy jest pan jakimś szalonym lokalsem mieszkającym w dziczy, który żyje z oszukiwania przejezdnych, pakując się pod ich samochody?
Zmarszczyłem brwi, a ona potrząsnęła głową:
– Założę się, że ta broda i akcent są fałszywe.
Przechyliłem głowę. Dobra – albo była wariatką, albo miała największy wstrząs mózgu, jaki kiedykolwiek widziałem.
– Mogę panu zapłacić – zaproponowała z poważną miną. – Zrobię to, jeśli odczepi się pan ode mnie. Nie mogę sobie teraz pozwolić na rozpraszanie uwagi przez naciągacza.
Wziąłem uspokajający wdech.
– Widzi pani tamtą chatę? – Wskazałem głową za siebie, słysząc, jak twardnieje mój głos. – Mieszkam tam. Nie jestem lokalsem, wydaję małą fortunę na wynajem tego miejsca. Łącznie z podjazdem, na którym zostałem przez panią nieomal przejechany, i dębem, w który pani walnęła. Kogut niestety trafił mi się wraz dobrodziejstwem inwentarza.
– Co? – wymamrotała, marszcząc brwi, i znów się skrzywiła.
Moje oczy powędrowały w górę. Do miejsca na jej czole, które teraz pięknie puchło.
– Do tego potrzebny jest lód – oświadczyłem, powstrzymując irytację. Puściłem jej klatkę piersiową i podałem rękę. – Potrzebuje pani opieki lekarza. Podwiozę panią. Myśli pani, że da pani radę wstać bez…
– Ale to ja wynajmuję tę chatę, tę o tam. I wcale nie przejechałam pana samochodem.
Przyglądałem się jej badawczo przez dłuższą chwilę, chcąc się rozeznać, na jak wielkie cierpi urojenia lub jak poważne ma wstrząśnienie mózgu. A potem bez żadnego ostrzeżenia ruszyłem się.
– W porządku, nie mam zamiaru marnować czasu – powiedziałem, biorąc ją pod plecy i nogi. – Zawiozę panią na pogotowie, do szpitala lub gdziekolwiek indziej.
Wydała z siebie przenikliwy dźwięk, który wwiercił mi się w uszy.
– Jezu Chryste… – poskarżyłem się, a ona kręciła się i wierciła w moich ramionach. – Czy… – Podniosłem ją, a jej łokieć uderzył mnie prosto w klatkę piersiową. – Ej… – Zacząłem iść w kierunku jej samochodu. Coś spiczastego przywaliło mi w szczękę. – Czy to było pani kolano? – Znowu przywaliło. Tak, to było jej kolano. – Och, na litość boską – wymamrotałem, poddając się i stawiając plątaninę rąk i nóg na ziemi.
– Mówiłam panu, że znam się na samoobronie – zjeżyła się, przesuwając dłońmi po materiale spódnicy. Pomimo szpilek ledwo sięgała mi do podbródka. – I proszę nie myśleć, że gdziekolwiek pan mnie zabierze. Czuję się dobrze, nie potrzebuję lekarza i nie zgubiłam się. – Jej ramiona były wyprostowane i mogłoby to być ucieleśnienie czystego opanowania, gdyby nie emocje błyszczące w brązowych oczach. – Wynajęłam to miejsce i chciałabym się rozpakować. Mam wiele spraw do załatwienia, więc pan, pańska sztuczna broda i głupi akcent możecie ruszać w drogę.
Zacisnąłem szczęki. Wziąłem głęboki i długi wdech przez nos. Odliczyłem od dziesięciu. Bardzo powoli. Dziesięć, dziewięć, osiem…
– I jak będzie? – ponaglała, doprowadzając mnie do wściekłości.
Pięć, cztery, trzy…
– Bycie sponiewieraną, a następnie oszukaną, to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej dziś potrzebowałam.
Zamknąłem oczy i wydałem z siebie coś pomiędzy sapnięciem a chichotem.
Kompletny dom wariatów.
– Co się pan tak szczerzy jak głupi do sera?
Ponownie skoncentrowałem się na niej.
– Najbliższy szpital znajduje się niecałe pięćdziesiąt kilometrów na wschód – powiedziałem, nie dając jej szansy na przerwanie mi. – A teraz proszę wsiąść do tego tatuśkowego samochodu i opuścić mój teren, nie zabijając niczego ani nikogo po drodze, dobrze?
Usta kobiety otworzyły się w czymś, co z pewnością było oburzeniem. Odwróciłem się.
– I przyłożyć do tego siniaka cholerny lód, zanim zrobi się niebieski i wyda pani fortunę na makijaż, żeby go zakryć – dodałem, odchodząc.
Zachowywałem się jak patentowana pizda, ale urażona duma jakiejś kobiety nie mogła obchodzić mnie bardziej niż zeszłoroczny śnieg. Starałem się jej pomóc. Odmówiła.
Więc nie miałem tu nic do roboty. I miejmy nadzieję, że ona też.
Adalyn
Nie do wiary.
Nie mogłam uwierzyć, że tak po prostu to powiedział, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Prosto do mojej chaty.
Głośno sapiąc, podeszłam ciężkim krokiem z powrotem do samochodu i wzięłam telefon.
Na ekranie pojawiły się dziesiątki wiadomości i nieodebranych połączeń. Wszystkie od Matthew. Ja…
Kurde. Zupełnie o nim zapomniałam.
Przejrzałam wiadomości, było tam wszystko: od bardzo zaniepokojonych po groźby wezwania straży pożarnej lub, co gorsza, mojej mamy, jeśli nie dam żadnego znaku życia. Puściłam mu szybką wiadomość.
ADALYN: Nic mi nie jest. Połączenie zostało przerwane i byłam poza zasięgiem.
Jedyna prawda w tym oświadczeniu dotyczyła zerwania połączenia. A Matthew musiał być naprawdę zaniepokojony, ponieważ w ciągu kilku sekund dostałam od niego odpowiedź.
MATTHEW: KURWA, ADALYN. MASZ W OGÓLE POJĘCIE, JAK SIĘ MARTWIŁEM?
Westchnęłam. Miał prawo być trochę zdenerwowany, ale…
ADALYN: Przestań się o mnie martwić, jakbym była jakimś bezradnym dzieckiem, i zaufaj mi. Nic mi nie jest.
Gapiłam się w ekran, czując się jak idiotka, która naskoczyła na swojego najlepszego przyjaciela, ale wciąż byłam wstrząśnięta spotkaniem z tym… mężczyzną. Pojawiły się trzy skaczące kropki, ale nie czekałam, żeby zobaczyć, co pisze.
ADALYN: Skontaktuję się z tobą później – i proszę, nie dzwoń do Mariceli.
Zablokowałam ekran i odetchnęłam głęboko, dając sobie pełną minutę na zebranie myśli. Bolała mnie głowa, ale nie było to coś, czego nie dałoby się naprawić kilkoma tabletkami przeciwbólowymi. Nie potrzebowałam szpitala. Ani lodu. A już z całą pewnością nie potrzebowałam, żeby kompletnie obca osoba mówiła mi, czego potrzebuję, a czego nie.
Czując nowy przypływ energii, otrząsnęłam się i ruszyłam do chaty – mojej chaty, którą ten facet obecnie (i zapewne nielegalnie) zajmował – przeglądając e-maile w poszukiwaniu potwierdzenia rezerwacji. Po kilkukrotnym przewinięciu w dół znalazłam wiadomość. Kliknęłam w nią i przejrzałam zawartość.
No proszę. Wszystko tam było. Numer potwierdzenia rezerwacji. Adalyn Elisa Reyes. Adres. Chata pod Leniwym Łosiem, Green Oak, Karolina Północna. Chata pod Leniwym Łosiem. Boże, ta nazwa mówiła sama za siebie – to znaczy jeśli ktoś faktycznie sprawdzał takie rzeczy przed przyjazdem.
Wspięłam się po stopniach werandy i starałam się odsunąć od siebie tę myśl. Obwinianie się z tego powodu niczego by teraz nie naprawiło. Wędrowałam dookoła wzrokiem i teraz, kiedy naprawdę przyjrzałam się temu miejscu, zrozumiałam, dlaczego ktoś mógłby chcieć tu przyjechać. Chata była piękna – jeśli ktoś lubi tego typu rzeczy. Wysoka na tyle, aby pomieścić parter i piętro oraz sięgające od podłogi do sufitu okna po obu stronach drzwi wejściowych, zapewniające elegancki, ale rustykalny wygląd, który doskonale wpisywał się w krajobraz.
Dotarłam do frontowych drzwi, pozwalając sobie na jeden wdech, zanim podniosłam rękę, żeby zapukać.
Drzwi się otworzyły, jakby facet czekał na mnie po ich drugiej stronie.
Pod krótką, ale zaniedbaną brodą ukazała się twarz, surowa i kanciasta. Zielone oczy, których intensywności koloru wcześniej nie zauważyłam, wpatrywały się we mnie. Wciąż były rozgniewane.
Otworzyłam usta, ale teraz, kiedy mogłam mu się dobrze przyjrzeć z pozycji pionowej, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Było w tym mężczyźnie, w jego twarzy, a może w tej głowie z burzą ciemnych włosów, albo nawet w szerokości jego ramion coś… znajomego? Ale jakim cudem? Moje oczy błądziły jeszcze trochę, zatrzymując się na jego ustach, zaciśniętych w surowym grymasie, który naprawdę kogoś mi przypominał. Może gdyby nie były zasłonięte przez ten cały zarost…
– To był błąd.
Raczej zobaczyłam, niż usłyszałam, jak z jego ust wypływają te słowa.
Spojrzałam mu w oczy.
– Co ma pan na myśli?
Ale zamiast odpowiedzieć, zaczął zamykać drzwi.
Zablokowałam je, wsuwając w nie stopę i rękę.
– Proszę poczekać.
I trzeba przyznać, że poczekał. Mógł z łatwością mnie odsunąć i zamknąć mi drzwi przed nosem. Nie byłam kimś, kogo można by uznać za drobną kobietę, poza tym miałam na nogach szpilki, ale on i tak górował nade mną. Wyglądał też na szczupłego. Mocnego. Moje oczy powędrowały do ramienia i ręki, które były widoczne przez szczelinę w drzwiach. Przyszło mi do głowy jedno słowo: zawodnik. Wyczynowego sportowca rozpoznam na pierwszy rzut oka. To nie był właściwy moment, ale kontynuowałam inspekcję, wracając do jego twarzy. Mój zamglony mózg zaczął kojarzyć fakty. Dotarło do mnie.
Tak. Kiedyś już widziałam te oczy. Te uparte ciemne brwi, które teraz opadły nisko. Ten długi i prosty nos też.
Wymamrotał coś, a ja poczułam, jak zmienia się jego chwyt na drzwiach. Wtedy opuściłam wzrok prosto na jego palce. Mocne i długie. Środkowy był nieco krzywy. A na małym nosił sygnet z literą C.
C. Ale to niemożliwe. To…
Odchrząknął, sprawiając, że oderwałam się od swoich myśli. Uniosłam telefon.
– Oto moja rezerwacja. Proszę spojrzeć i samemu się przekonać. Wynajęłam to miejsce. – Wcisnęłam komórkę w jego twarz. – Chata pod Leniwym Łosiem.
Mruknął coś niezrozumiale i w końcu szeroko otworzył drzwi.
– Proszę posłuchać – powiedziałam tonem, jakim zawsze posługiwałam się na konferencjach prasowych. Uprzejmym, ale stanowczym. Przechodzącym od razu do rzeczy. – W najgorszym razie jest to niefortunny zbieg okoliczności, podwójna rezerwacja, co nie byłoby naszą winą. I jeśli rzeczywiście tak się stało, musimy to wyjaśnić. – Sprawdziłam, jaką ma minę, gdy niechętnie wpatrywał się w ekran mojego telefonu. – A być może pan po prostu się pomylił. W takim razie zostawię pana na kilka godzin, by opuścił pan to miejsce, i wrócę później. Mam w mieście sprawy do załatwienia. Nic się nie stało.
Parsknięcie wydobyło się z jego ust.
– To wyjątkowo kiepskie przeprosiny.
– To nie są przeprosiny, staram się być uprzejma.
– Nie jest też pani najemczynią Chaty pod Leniwym Łosiem – odparował, wywołując we mnie złość. – Tam jest napisane, że zarezerwowała pani Rajski Domek w Chacie pod Leniwym Łosiem. – Uniósł gniewnie brwi, ośmielając się wyglądać na znudzonego. – Gdziekolwiek to jest. A teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko, mam coś do zrobienia w swojej chacie.
Cofnęłam telefon, powiększając szczegóły wiadomości.
– To nie może być prawda. – Przewinęłam w dół. W moim polu widzenia pojawiły się dwa duże palce, które zwróciły moją uwagę na wers: Rajski Domek, ulica Leniwego Łosia 423, Chata pod Leniwym Łosiem. – Ale to nie może być prawda – powtórzyłam. – Kiedy tu przyjechałam, objechałam teren i nic tam nie było. – Na tym etapie desperacko przeczesywałam wzrokiem każdy metr nieruchomości. – Nie ma ulicy. I nie ma innej chaty.
I nie było. Choć nie do końca. Bo zauważyłam jeszcze coś. Na prawo od werandy, na której staliśmy, znajdowała się szopa.
Nie chata. Na pewno nie domek, w którym miałam się zatrzymać, prawda? Tyle że im bardziej się przyglądałam, tym bardziej niemożliwe było przegapienie tabliczki przyczepionej do… wygiętego drewnianego słupa, który lśnił we wrześniowym słońcu.
Napis na tabliczce brzmiał: ulica Leniwego Łosia 423.
Ze zgrozy i… jeszcze czegoś ścisnęło mnie w żołądku.
Nie widziałam wnętrza, ale nie było mi to potrzebne. Nie byłam gotowa tam zostać. To dziwne uczucie nasiliło się i po raz pierwszy w życiu chciałam rzucić ręcznik i uciec do domu z podkulonym ogonem. Przyniosłabym jeszcze większe rozczarowanie i hańbę, ale to? Szopa w jakiejś dziczy, na którą najwyraźniej nie byłam przygotowana? To było zbyt wiele. Ja…
Zza moich pleców dobiegł cichy śmiech, niski, głęboki i nasycony taką protekcjonalnością, że od razu wyrwał mnie znad krawędzi dziury, do której byłam gotowa wskoczyć.
To nie byłam ja. Obiecałam sobie dziś rano, że nie będę już dłużej tą chwiejną Adalyn.
– To miejsce jest idealne – oznajmiłam, odwracając się i napotykając jego spojrzenie.
Jego zielone oczy wytrzeszczyły się lekko, ale nie dał się zbić z pantałyku. Dokładnie wtedy w końcu mnie olśniło. Bez cienia wątpliwości wiedziałam, kim jest ten człowiek. Poznałam go po tym, jaki był… zarozumiały. Jaki pewny siebie. To był człowiek przyzwyczajony do wygrywania. I właśnie wygrał. A ja byłam w błędzie. Wyprostowałam ramiona ostatnim gramem godności, jaki mi został.
– I bądź spokojny, sąsiedzie, teraz, kiedy znalazłam swoją miejscówkę, zejdę ci z oczu i pozwolę ci zająć się bardzo ważnymi sprawami, na których musisz się skupić.
– Nie jestem pani sąsiadem.
– Wygląda na to, że jednak dzielimy tę posiadłość. – Rozłożyłam ramiona. – Piękną i przytulną Chatę pod Leniwym Łosiem w uroczym Green Oak.
– Nie ma mowy, żeby pani tu została – powiedział dziwnym tonem. – Nie może pani mieszkać – skinął głową w kierunku szopy – tam.
Na dźwięk jego rozkazującego, a nie proszącego, tonu uniosłam kąciki ust.
– Oczywiście, że mogę. Zarezerwowałam to miejsce i mam bardzo ważną sprawę do załatwienia w mieście.
Wydał z siebie gorzki, ponury chichot.
– Skarbie…
– Proszę. – Moja twarz zmieniła się w kamień. – Niech pan mnie tak nie nazywa.
Zmarszczył brwi, prawdopodobnie dlatego, że przypadkowo powiedziałam „proszę”.
– Adalyn – powiedział z tym angielskim akcentem, który błędnie uznałam za fałszywy, sprawiając, że moje imię brzmiało w sposób, do którego nie byłam przyzwyczajona. – Adalyn Eliso Reyes.
Nie rozumiałam, dlaczego to zrobił – wypowiedział moje pełne imię. Zmrużyłam oczy.
– Więc umie pan czytać, gratulacje.
Zamiast się zirytować, wydawał się rozbawiony moją uszczypliwością.
– To nie jest chata – kontynuował. – To nawet nie jest domek. To cholerna szopa.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Nie może się pani łudzić, że tam wytrzyma. W grę nie wchodzi ani krótki, ani na pewno nie dłuższy pobyt. – Przechylił głowę. – Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby dała pani radę przetrwać tam choćby jedną noc.
Nie mylił się, pewnie nie dałabym rady. Ale pół życia spędziłam w otoczeniu mężczyzn takich jak on. Lubiących współzawodnictwo, krytycznie nastawionych. Nie lubiłam być niedoceniana. I tak już przegrałam z nim jedną potyczkę.
– Chyba będziemy musieli się o tym przekonać. – Odwróciłam się i zeszłam po schodach. Kiedy byłam na dole, spojrzałam na niego przez ramię i dodałam: – Sąsiedzie.
*
– Co masz na myśli, mówiąc, że wszystko jest zarezerwowane?
– W Green Oak nie ma wolnych hoteli, moteli ani lokali prywatnych. Brak też innych nieruchomości do wynajęcia na krótki lub długi termin. Tylko Chata pod Leniwym Łosiem. Mogłabym poszukać w pobliskich miastach, ale to oznacza, że będziesz musiała jeździć tam i z powrotem. To także koniec sezonu. A tam jest mnóstwo szlaków trekkingowych, wodospadów, jezior, pięknych…
– Kelly – powiedziałam, nieświadomie używając swojego głosu szefowej. – Nie jestem zainteresowana tym, co oferuje okolica. Jestem zainteresowana znalezieniem innego zakwaterowania. Jakiegokolwiek. Nie mogę tu zostać.
Zawahała się, po czym powiedziała:
– Wyjaśnij, co rozumiesz przez „nie mogę”.
Doceniałam Kelly, naprawdę. Zawsze ciężko pracowała, przejawiała inicjatywę i nigdy nie pozwalała nikomu wchodzić sobie na głowę, dlatego zabrałam ją z działu sprzedaży biletów, gdzie jej potencjał zostałby zmarnowany. Ale czasami wystawiała na próbę moją cierpliwość.
– Wyobraź sobie myśliwską budę – ustąpiłam jej, starając się przedstawić wystarczająco wyraźny obraz tego, gdzie jestem. – Spróchniałe i skrzypiące drewno, które ugina się pod twoim ciężarem, jedno okno, a na ścianie największe poroże, jakie kiedykolwiek widziałaś. – Zmierzyłam wzrokiem to coś i dreszcz przebiegł mi po plecach. – I zanim zapytasz… Nie, to nie jakiś fajny rodzaj poroża. Jest z rodzaju tych, które sprawiają, że myślisz o śmierci, ciele i kościach.
Mlasnęła językiem.
– Ale na zdjęciach wyglądała tak przytulnie. Nie ma tam małego kominka?
Mój wzrok padł na tak zwany kominek. Był to jakiś żelazny piec, który wydawał dziwne pobrzękujące dźwięki.
– Teoretycznie tak. W rzeczywistości jest to czarna dziura, w której prawdopodobnie mieszka coś, czego nie chcę budzić.
– Masz na myśli ducha? Lub…
– Kelly – powiedziałam, kręcąc głową. – Coś żywego, co ma zęby i pazury.
Zamruczała pod nosem.
– A co z łóżkiem?
Zerknęłam na okropny mebel.
A ona ciągnęła:
– Jest… rustykalne i subtelnie seksowne? Jak łóżko, na którym drwal robiłby niegrzeczne…
– To bardzo staroświeckie łóżko z narożnymi słupkami – powiedziałam, szybko zamykając powieki, by oszczędzić sobie widoku tego potwora. – A ja jestem… byłam… twoją szefową. Nie chcę słyszeć o twoich fantazjach seksualnych. Zwłaszcza jeśli dotyczą drwali, a w szczególności jeśli dotyczą wielkiego łóżka, na którym będę musiała dziś spać.
– Myślę, że jesteś raczej dziewczyną, która lubi romansidła, szefowo. I nie winię cię. Ja preferuję ostrzejsze igraszki.
Byłam tak zaskoczona, że nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Może nie jest tak źle? – zapytała z nadzieją. – Może wszystko, co musisz zrobić, to odpicować to miejsce. Udomowić.
Rozejrzałam się dookoła, zastanawiając się, czy mogłabym przyjąć rady tej kobiety, która przy każdej najmniejszej niedogodności twierdziła, że ma migrenę, i kiedyś podpisała e-mail: „przepraszam za to, że istnieję:)”.
Nie. Nie byłam Kelly. Nie różniłyśmy się zbytnio wiekiem, ale dzieliły nas całe wszechświaty, a w moim wszechświecie „odpicowywanie” nie było czymś, co mogłam – lub wiedziałam jak – zrobić.
– Szefowo? – Jej głos sprowadził mnie z powrotem na ziemię. Zawahała się, po czym powiedziała: – Muszę kończyć.
Wydawało mi się, że w tle słyszę znajomy głos.
– Czy jest tam David? – zapytałam pośpiesznie. – Z tobą?
– Eee…
Nie mogłam uwierzyć w to, co zamierzałam powiedzieć, ale musiałam się upewnić. I niestety oznaczało to rozmowę z moim byłym.
– Przekaż mu telefon. Chcę z nim porozmawiać.
Usłyszałam jakiś szelest. Następnie Kelly powiedziała:
– Przepraszamy, ale już mamy dostawcę papieru biurowego. – Co proszę? – Jesteśmy również przeciwko wylesianiu. Właściwie powinien się pan wstydzić. Biura bez papieru to przyszłość, proszę pana.
– Wiem, że jest tam David.
– Za moment do ciebie dołączę, Davidzie, tak! – wykrzyknęła, a jej głos przeszył mi głowę. Potem dodała szeptem: – Muszę lecieć, szefowo. Pamiętaj, bądź silna.
Bądź silna?
– Co ty…
– Do widzenia!
I rozmowa się skończyła.
„Bądź silna”. Co to w ogóle znaczyło? I dlaczego Kelly udawała, że rozmawia z kimś innym? Coś było nie tak. I zwykle to mnie mobilizowało do działania.
Ze świeżym przypływem poczucia celu odblokowałam telefon i zaczęłam obfotografowywać tę okropną maleńką makabryczną udającą domek szopę, której wystrój był zrobiony przez psychopatę. Potrzebowałam dowodu, że to miejsce nie nadawało się do… zamieszkania.
Kiedy już się z tym uporałam, przetoczyłam walizkę do wąskiego i lekko przekrzywionego stolika kawowego umieszczonego między domniemanym kominkiem a jednoosobową sofą, której nie miałam zamiaru nigdy zaszczycić jakąkolwiek częścią swojego ciała.
Zaczęłam rozpinać zamek błyskawiczny, pogardliwie spoglądając kątem oka na sofę, łóżko ze słupkami i… całą resztę, kiedy przypomniały mi się jego słowa.
„Nie sądzę, żeby dała pani radę przetrwać tam choćby jedną noc”.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
