Tętniące życie - Ae-ran Kim - ebook + książka

Tętniące życie ebook

Ae-ran Kim

4,1

Opis

Para szesnastolatków, pierwsze miłosne uniesienia, ciąża. Z dnia na dzień Mira i Daesu muszą dorosnąć do roli rodziców, dojrzeć szybciej niż ich rówieśnicy. Czas w ich życiu przyspiesza. Maleńki Areum starzeje się jednak w jeszcze szybszym tempie. Choruje na bardzo rzadką chorobę, progerię, i kiedy sam ma szesnaście lat jego ciało ma już grubo ponad osiemdziesiąt.

Tętniące życie to książka podejmująca temat starości, tej fizycznej i tej psychicznej. Najczęściej obie idą ze sobą w parze. Czasem zdarza się jednak, że jedna z jej odsłon wychodzi na prowadzenie, zostawiając drugą daleko w tyle. Co wtedy?

Historia Areuma, opowiedziana jego własnymi słowami, przejmuje do głębi. Wrażliwość chłopca, spostrzegawczość, jego ciągła świadomość śmierci, której od siebie nie odrzuca, a przyjmuje jako nieodzowny fragment życia. Bo życie zawsze tętni pięknem. Nie dbając o choroby i wszelkie zło. Trzeba tylko dać mu szansę.

 

Anna Sawińska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (31 ocen)
10
15
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MisWeronis

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, ładnie napisana
00
Wolszczanka

Całkiem niezła

kawał dobrej, smutnej historii
00
AgataAMier

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna poruszająca z całego serca polecam
00
Henry_Rackham

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść. z kiepskim ostatnim rozdziałem. Mówiąc szczerze nie wiem po co on został napisany
00
EdytaLasota

Nie oderwiesz się od lektury

smutna, ale radosna. piękna.
00

Popularność




Kim Ae-ran

Tętniąceżycie

Z koreańskiego przełożył

Łukasz Janik

Prolog

Mama i tata mieli po szesnaście lat, kiedy się pojawiłem.

W tym roku to ja mam szesnaście lat.

Nie dowiem się, czy doczekam siedemnastych lub osiemnastych urodzin.

To nie ja o tym decyduję.

W życiu możemy być pewni tylko jednego: że nie dano nam wiele czasu.

Dzieci szybko rosną.

Ja z kolei szybko się starzeję.

Kiedy innym mija godzina, ja starzeję się o cały dzień.

Po miesiącu przybywa mi rok.

Jestem już starszy od taty.

Tata spogląda w moją twarz osiemdziesięciolatka.

Ja patrzę w trzydziestotrzyletnią twarz taty.

Naprzeciw siebie stają przyszłość, która nie nadchodzi, i przeszłość, której nie można udźwignąć.

Pytamy siebie nawzajem:

Czy szesnaście lat to odpowiedni wiek, żeby zostać rodzicem?

Czy trzydzieści trzy lata to odpowiedni wiek, żeby stracić dziecko?

Tata pyta, kim chciałbym być, jeśli urodzę się ponownie.

Odpowiadam głośno:

– Tato, chcę być tobą.

Tata pyta, dlaczego nim, skoro mam wolny wybór.

Odpowiadam nieco speszony:

– Żeby poczuć, co miałeś w sercu, kiedy się urodziłem.

Tata płacze.

Oto opowieść o najmłodszych rodzicach i najstarszym dziecku.

Część 1

Rozdział 1

Noszę w sobie karteczki ze słówkami. Zrywają się do cichego tańca, gdy tylko zawieje wiatr. To zupełnie jak z rybą suszoną na wietrze nad brzegiem morza – z zewnątrz wydaję się rosnąć, ale w środku jest mnie coraz mniej. Próbuję zapisywać słowa, których uczę się jako dziecko. To jest śnieg. To jest noc. Tam stoi drzewo. Pod nogami mam ziemię. Ja to ja. Ty to ty… To, co mnie otacza, poznałem najpierw jako dźwięk, a potem nauczyłem się zapisywać. Nawet dziś czasami dziwię się, że potrafię nazwać to wszystko.

Jako dziecko całymi dniami zbierałem porozrzucane wokół słowa. „Mamo, co to? A to?” Mamrotałem potem do siebie pod nosem i przewracałem świat do góry nogami. Każda nazwa była jasna i lekka, nie przylegała jednak mocno do rzeczy. Musiałem dzień po dniu pytać o to samo, jakbym zawsze uczył się po raz pierwszy. Gdy pytałem, pokazując palcem, z ust członków rodziny wyskakiwały czcionki z zupełnie nieznanymi słowami. Jak krajobraz poruszający się na wietrze, nazwy przedmiotów umykały ze swoich miejsc, gdy tylko o nie pytałem. Dlatego polubiłem słowa: „co to?”. Bardziej mi się spodobały niż to, co słyszałem w odpowiedzi.

Deszcz to deszcz. Dzień to dzień. Lato to lato… Z biegiem czasu nauczyłem się wielu słów. Tych używanych na co dzień i tych rzadszych. Tych, które zapuściły korzenie w ziemi, i tych, które leciały w świat, jak nasiona na wietrze. Gdy nazywałem lato „latem”, miałem wrażenie, jakbym mógł je mieć na własność. Z taką wiarą pytałem ciągle dalej. Ziemia, drzewo, potem jeszcze ty… To i tamto, nakładające się na siebie i poruszające się wraz z podmuchami wiatru w ustach. Rozchodzące się okręgi, od wąskiego „to” do szerokiego „tamto”… Czasem nawet tak wielkie jak cały mój świat.

Teraz znam już prawie wszystkie słowa, których potrzebuję w życiu. Ważne, że dzięki nim można mierzyć moje kurczące się ciało. Gdy mówimy o wietrze, wyobrażamy sobie, jak wyrywa się on czterem stronom świata i wolny wieje w tysiącu różnych kierunków. Gdy mówimy o zdradzie, wodzimy wzrokiem za cieniem krzyża, wydłużającym się wraz z zachodzącym słońcem. Kiedy cię wołam, to jakbym oceniał głębokość szczeliny lodowej przykrytej płaską warstwą śniegu. To jednak jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Bo wiatr ciągle wieje, a ja od chwili narodzin ani razu nie byłem młody. Zupełnie tak jak słowa.

Po raz pierwszy rozmawiałem ze światem w małej wiosce głęboko w górach, gdzie woda jest czysta. Tam gdzie strumień rozdziela się na wiele odnóg, krąży i łączy się z powrotem, tam właśnie nauczyłem się, jak mam na imię, i stawiałem pierwsze kroki. W trzy lata przeszedłem od gaworzenia do prostych zdań. Przez ten czas opiekowali się mną rodzice. Ludzie w wiosce sami uprawiali i wytwarzali to, co było im potrzebne. Otaczały mnie proste, pierwotne słowa odnoszące się do samego życia. Poznałem później kuzyna, który wychował się przed telewizorem. Mówili o nim, że jego pierwsze słowa brzmiały „eldżi” (LG)… Rodzice martwili się o mnie, bo nie mówiłem prawie nic. Mama zastanawiała się, czy coś ze mną nie tak, i pytała innych o zdanie. Tata wychodził cicho do pracy i tłumaczył, że dzieci są wtedy najsłodsze, kiedy jeszcze nie umieją mówić. Pracował niedaleko, na budowie, gdzie powstawał kompleks turystyczny Daeho. Mój zaradny dziadek postawił przed grządką z warzywami kwatery dla przybywających z różnych stron robotników. Betonowe ściany, dach z łupku i wieczne przeciągi. W tym małym podłużnym budynku mogły pomieścić się cztery rodziny. Jedną z nich była nasza trójka, praktycznie para nastolatków z noworodkiem. Śmiesznie małe mieszkanko z ciasną kuchnią, ale nie wymagało żadnych opłat, nikt więc nie narzekał.

Babcia miała wiele dzieci. Była ich szóstka, pięciu synów i córka. Zapytałam kiedyś mamę: „Skoro między babcią i dziadkiem nie układało się nigdy najlepiej, skąd mieli tyle dzieci?”. Mama odpowiedziała nieco zmieszana: „Ja też się zawsze zastanawiałam i kiedyś nawet ją zapytałam. Powiedziała mi wtedy, że do ich zbliżeń dochodziło naprawdę od wielkiego dzwonu, ale za każdym razem pojawiało się dziecko”. Mama była najmłodsza z szóstki rodzeństwa i przezywali ją „kurna-księżniczką”. To dlatego, że wychowana między wyszczekanymi chłopakami mówiła jak oni, co zupełnie nie pasowało do jej delikatnej buzi. Wyobrażałem ją sobie jako małą rezolutną dziewczynkę, biegającą po okolicy i rzucającą przekleństwami, i czułem do niej wielką sympatię. Choć pozostała w niej pewna zadziorność, to jednak złagodniała i wyciszyła się od chwili, kiedy przekonała się, że samymi przekleństwami świata nie zwojuje. Tego świata, w którym wyrzucają ją ze szkoły z powodu nastoletniej ciąży, pięciu moich wujków bije tatę prawie na śmierć, praca w restauracji oznacza tylko humory dziewczyn młodszych od niej. I w którym wpatrywanie się w rachunek ze szpitala, jakby chciało się go przewiercić wzrokiem na wylot, nie pomaga go zapłacić.

Dziadek od początku nie lubił swojego zięcia. Głównym powodem było to, że ten „szczeniak”, co „jeszcze ma mleko pod nosem”, zrobił prawdziwe dziecko. Kolejny powód – według dziadka tata nie miał zadatków na głowę rodziny. Było dla niego oczywiste, że szesnastolatek nie zarobi na utrzymanie żony i dziecka. Kiedy się pierwszy raz spotkali, dziadek zwrócił się nagle do taty bez specjalnych emocji:

– Co ty w ogóle potrafisz?

Było to już po tym, jak przez dom przetoczyła się nawałnica krzyków, płaczu, wyrzutów i kłótni spowodowanych ciążą mamy. Tata, będąc na kolanach i nie wiedząc, co właściwie dziadek chciałby usłyszeć, odpowiedział:

– Jestem dobry w taekwondo.

Dziadek nie uwierzył, jęknął tylko z dezaprobatą. Prawdą było, że tata dostał się do najlepszego liceum sportowego dzięki taekwondo. Ale jaki był z tego pożytek w prawdziwym życiu? Tego tata nie wiedział, jednak cisza, jaka zapadła między nim a dziadkiem, była nie do zniesienia. Dlatego zapytał:

– Pokazać?

Zacisnął pięści. Gdyby widział to ktoś postronny, mógłby pomyśleć, że szykował się z nimi na dziadka. Mimo zaskoczenia dziadek odpowiedział spokojnie:

– Wydaje ci się, że z tych pięści będzie na jedzenie?

– No, jak skończę szkołę, zdobędę stopień… – odparł tata, chociaż wiedział dobrze, że nie było już dla niego szansy na powrót do szkoły.

Takiej odpowiedzi dziadek się nie spodziewał, ale zadał kolejne pytanie.

– I co jeszcze umiesz?

Rozmaite pomysły przychodziły tacie do głowy. Chciał powiedzieć, że jest dobry w gry komputerowe, ale nie wiedział, czy za to nie dostanie w twarz. Przyszło mu do głowy, żeby pochwalić się tym, że potrafi sprzeczać się z nauczycielami, ale to też nie byłaby najlepsza odpowiedź w tej sytuacji. Pytał sam siebie: „W czym jestem dobry?”. Złapał się za głowę i próbował zebrać się w sobie pod świdrującym wzrokiem dziadka. W końcu odpowiedział:

– Sam już nie wiem.

Niemal natychmiast uświadomił też sobie, że bardzo dobrze mu idzie dawanie za wygraną.

Po wyjściu taty dziadek trochę ochłonął.

– Ale dziecko to umiał zrobić – rzucił z przekąsem.

– Zawsze to jakiś talent – powiedziała pod nosem babcia. Z wiekiem przestała się tak przejmować dziadkiem. Mama siedziała tylko z grzywką zaczesaną na czoło i nie odzywała się ani słowem. Dziadek patrzył surowo na góry w oddali, jakby to one sprawiły mu większy zawód niż zachowanie córki.

– Jeśli mężczyzna nie ma grosza przy duszy, to powinien chociaż umieć zrobić wrażenie – stwierdził. – A ten robi z siebie tylko głupka.

Dziadek jednak źle ocenił tatę. Był głupkiem, to prawda, ale do tego jeszcze był lekkomyślny i żądny przygód, co czyniło go, krótko mówiąc, najniebezpieczniejszym głupkiem świata. W dniu ślubu rodziców zaraz po uroczystości wdał się w bójkę, po czym zostawił mamę samą i poszedł napić się z kolegami. Wierzył tylko swoim znajomym, podejmował się różnych prac, ale nigdzie nie zagrzał miejsca. Pewnego razu wróciłem ze szkoły z pracą domową „motto mojej rodziny”. Tata spokojnie wytłumaczył mi, że powinno ono brzmieć „Przyjaciele muszą sobie ufać”1. W końcu znalazło się ono u nas na ścianie. Oprawione w ramkę przywiózł je tata ze sobą z wycieczki do świątyni Bulguksa2, gdzie wybrał się z kolegami. Znalazł je w sklepie z pamiątkami i kaligrafią, prowadzonym przez starszego pana. Mama czasem przedrzeźniała to motto, zupełnie otwarcie denerwując się na tatę za to, że swoich przyjaciół stawiał ponad wszystko, a zwłaszcza ponad rodzinę.

Dziadek kazał nawet tacie skończyć szkołę. Oczywiście nie miał on szans na powrót do szkoły sportowej, z której go wyrzucili. Ale musiał przecież gdzieś w okolicy być jakiś przeciętny ogólniak, w którym akurat mieli jeszcze wolne miejsca. Dziadek obiecał sam porozmawiać z dyrektorem, jednak plotki w małych miejscowościach rozchodzą się szybko i wkrótce nigdzie nie chcieli już taty przyjąć. Wszędzie mówili, że taki uczeń psułby obyczaje wśród rówieśników i szkodziły wizerunkowi placówki. Dziadek był zawsze bardzo dumny ze swojej pozycji w najbliższej okolicy, jednak ta jego duma w mgnieniu oka odeszła w zapomnienie. Nie mając innego wyjścia, wypchnął zięcia do pracy na budowie. Mówił, że mężczyzna musi mieć pracę. Miało to tacie pokazać, jakie obowiązki ciążą na głowie rodziny i jak wygląda prawdziwe życie. Nie było to w zamyśle dziadka rozwiązanie na stałe, bardziej chodziło mu o to, żeby na parę miesięcy uprzykrzyć życie smarkaczowi, który zabawiał się z jego córką. Cały czas przypominał tacie, żeby po dniu pracy siadał do nauki i przygotowywał się do zaocznego egzaminu kończącego szkołę. Nie było łatwo, rodzice nie mieli jak zamieszkać samodzielnie, dlatego tata pod dachem teściów robił to, co nakazał mu dziadek.

Lokalne władze starały się ożywić nasz region, dlatego też rozpoczęto budowę parku rozrywki pod hasłem „Daeho, miasto rozrywki”. Najważniejszym elementem nowo powstającego kompleksu miał być rozległy tor wodny, po którym goście mogliby pływać łódkami. Plany budowy zakładały, że w dłuższej perspektywie trzeba będzie zburzyć kilka okolicznych wiosek, między innymi tę, w której mieszkali rodzice. Tata pracował na budowie z chłopakami z sąsiednich pokoi. Niektórzy przezywali go „mężuś”, z mieszaniną drwiny i podziwu. Pozostali klepali go pocieszająco po ramionach, mówiąc: „Wszystko w porządku, tu, jak jesteś po ślubie, to jesteś dorosły”, a z drugiej strony żartowali sobie, że rodzina jego teściów dostała zięcia zupełnie za darmo. Tacie z początku podobała się praca. Nowością było dla niego towarzystwo, w jakim się znalazł. Mógł przywrócić dobrą opinię rodzinie i wyładować nastoletnią energię. Wcześniej, kiedy ćwiczył taekwondo, często obrywał od innych tak, że chciał wszystko rzucić, ale jednocześnie zależało mu też na tym, żeby się wykazać. Teraz pracował w prawdziwym świecie z prawdziwymi mężczyznami. Miał ochotę wspiąć się na wzgórze, rozerwać koszulę na piersi i wykrzyknąć: „To jest prawdziwe życie!”. Nie minęły jednak nawet trzy dni, kiedy zorientował się, jak trudno mu będzie wyżywić rodzinę z pracy własnych rąk.

Tata dowiedział się o mnie w często odwiedzanej przez uczniów kawiarni w pobliżu dworca autobusowego. Tam właśnie mama chadzała na grupowe randki. Raz nawet trafiła na randkę w ciemno z chłopakiem z gangu motocyklowego, który później podjechał pod szkołę i robiąc kółka na podwórzu, krzyczał: „Mira! Kocham cię!”, po czym odjechał szybko, wzniecając tylko tumany kurzu. Trzy dziewczyny, Kim Mira, Park Mira i mama, Choi Mira musiały się potem gęsto tłumaczyć.

Te grupowe randki najczęściej z kawiarni przenosiły się potem do klubu karaoke, gdzie chłopcy, którzy początkowo byli zbyt nieśmiali, żeby się odezwać, zamieniali się w duszę towarzystwa, kiedy tylko dostali mikrofon w ręce. Zsuwali wszystkie stoliki w jeden róg ciemnego pomieszczenia i tańczyli jak szaleni w rytm przebojów Seo Taiji albo Deux. Śpiewali: „Czas nie może się zatrzymać! Yo!” czy „Teraz muszę być dzielny, żebyś była moja”. Zawsze zaczynała dziewczyna, śpiewała pierwsze wersy piosenki, po czym delikatnie odkładała mikrofon, żeby mógł go chwycić chłopak, któremu się spodobała. Potem to on śpiewał do końca. Mama w pierwszej kolejności zwracała na siebie uwagę urodą, a potem głosem. Kiedy odkładała mikrofon, chłopcy walczyli o niego. W okolicy było kilka męskich szkół, ale mama była dość wybredna. Ci, którzy uczyli się praktycznych rzeczy, jak na przykład rolnictwa, byli bardziej towarzyscy i chętniej wydawali pieniądze. Ale mamie podobali się ci z kierunków humanistycznych, bo mieli więcej pewności siebie. Tata był pierwszym sportowcem, jakiego poznała, i to w dodatku nie na grupowej randce, tylko w zupełnie innych okolicznościach. W każdym razie mamie spodobało się, że tata łączył w sobie cechy chłopaków z różnych szkół. Miał w sobie pewność siebie, ale też i skromność, cechującą sportowców w społeczeństwie, które dużo bardziej ceni edukację i naukę.

Rodzice siedzieli w prawie pustej kawiarni. Tata nie lubił tam przebywać, nie rozumiał, dlaczego dziewczyny chcą siedzieć w takich miejscach przez dwie godziny przy jednym napoju. Patrzył na mamę i zachodził w głowę, dlaczego miała tak poważną minę. Martwił się, że chce z nim zerwać. Nie widzieli się przez jakiś czas, wydawała mu się nagle bardzo dojrzała. Mama piła lemoniadę. Za każdym razem, kiedy brała łyk napoju, tata oblizywał swoje suche wargi. W końcu mama najwyraźniej podjęła jakąś decyzję.

– Daesu – odezwała się do taty. – Przysuń się.

– Po co?

– Nie pytaj, po prostu się przysuń.

Tata pochylił się nad stolikiem. Mama jedną dłonią przysłoniła usta i szeptała mu do ucha. Jej delikatny oddech poruszał meszkiem na jego skórze. Uśmiechnął się, nie zwracając uwagi na to, co mówiła. Wkrótce jednak pobladł.

– Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? – zapytał głośno.

Ludzie spojrzeli w ich stronę.

– Nie krzycz! – odpowiedziała. – Nienawidzę, kiedy ludzie krzyczą. – Mama mówiła teraz jeszcze głośniej niż on przed chwilą.

Tata za jedną ze swoich najlepszych cech uważał dążenie do kompromisu, dlatego odezwał się szybko:

– Przepraszam…

Próbowali razem znaleźć jakieś rozwiązanie, ale mieli po szesnaście lat. Inne nastolatki siedzące w kawiarni nonszalancko popalały papierosy. Tata bezwiednie bawił się małą parasoleczką wetkniętą w jego deser.

– Mira, ja… – odezwał się w końcu. Zaczął tłumaczyć, jakim to jest nieudacznikiem, że nigdy nie będzie dobrym ojcem, że nie chciałby nikogo zawieść, że jak dobrze pomyśleć, w jego rodzinie były przypadki nowotworów. Paplał nieskładnie. Mama słuchała go aż do końca, po czym powiedziała łagodnie:

– Daesu.

– Tak?

– Są takie robaki, które obtaczają się w kale, żeby żaden ptak ich nie zjadł.

– No i? – zapytał tata.

– Jesteś takim robakiem.

W wyniku rządowej inwestycji gospodarka naszej okolicy dostała nagły zastrzyk, jak pacjent na silnych lekach. Pojawiły się koparki, betoniarki, ciężarówki. Wszystko pokryło się wkrótce pyłem. Firma budowlana rozdawała darmowe gadżety – długopisy, korektory, kolorowe karteczki, ołówki ze swoim logo. Dostarczali je do wszystkich szkół w rejonie budowy. Mieszkańcy wiosek otrzymywali środki czystości, garnki, przybory kuchenne. Żyjemy jednak w świecie, w którym nie ma nic za darmo, tak więc i ta transakcja miała swoją cenę – wioski miały docelowo zniknąć z powierzchni ziemi.

Pewnego dnia jedna z dziewczyn w szkole podeszła do mamy.

– Mira – odezwała się. –Co się dzieje?

To była Han Sumi, jej najlepsza przyjaciółka.

– Hę? – Mama była zaskoczona. – A co?

– Przysypiasz na lekcjach, zrobiłaś się jakaś taka cicha.

Sumi była przewodniczącą klasy, zapisywała zawsze nazwiska tych, którzy rozmawiali na lekcjach, i zdziwiło ją, że od jakiegoś czasu nie było na jej liście mamy.

– Nic się nie dzieje – odpowiedziała mama, unikając wzroku przyjaciółki.

Sumi zmrużyła oczy. Potrafiła rozpoznać, kiedy ktoś kłamie.

– No weź, mnie możesz powiedzieć.

Mama schowała ręce do kieszeni i odchyliła się w tył.

– O co ci chodzi? – zapytała przyjaciółkę.

– Jeśli chcesz coś ukryć, to bardziej się staraj.

– Nie wiem, o co ci chodzi – broniła się mama.

– Serio?! Ja ci zawsze wszystko mówię.

Mama parsknęła śmiechem.

– Mówisz poważnie? – zaczęła. – Och, chodzi ci o ten wielki sekret, jak to jesteś załamana, że nie jesteś już pierwsza w klasie, tylko trzecia? No dziękuje ci bardzo, że dzielisz się ze mną takimi niesamowicie ważnymi sprawami.

Sumi przygryzła wargę.

– Słuchaj – odezwała się. – Dla mnie to akurat jest ważne.

Mama zmieniła głos na miękki i delikatny, zawsze tak robiła, kiedy chciała być nieprzyjemna.

– Sumi…

– Co?

– Spadaj.

Mama tak naprawdę tego nie chciała. Ona i Sumi rzeczywiście kierowały się mottem, które tak lubił tata: że przyjaciele przede wszystkim. Były sobie bardzo bliskie, chodziły razem do szkoły, razem jadły obiad w stołówce, razem chodziły na grupowe randki. Mama bardzo chciała powiedzieć Sumi, że przespała się z tatą. Wydawało jej się to takie nierealne. Usiadła z tyłu klasy, założyła nogę na nogę i przyglądała się innym koleżankom zajętym lekcją. Zastanawiała się, czy zauważyły, że spała z chłopakiem? W jej sercu poczucie winy walczyło z uczuciem wyższości. Straciła coś bardzo istotnego, ale nie czuła się z tym źle, wręcz przeciwnie, czuła się lepsza. Nie pasowała już tutaj, żyła już w innym wymiarze. Kilka dni później poprosiła Sumi o spotkanie za szkołą przy śmietnikach. Czuła, że to jej obowiązek opowiedzieć przyjaciółce o wszystkim, ale kiedy już miała na ustach imię taty, Sumi zaczęła się skarżyć na swoje oceny.

– To mnie przytłacza – mówiła. – Nie chcę żyć z takimi kiepskimi ocenami.

Mama wiedziała wszystko o problemach Sumi. Wraz z napływem robotników na budowę w szkole pojawiła się fala nowych uczniów, często z dużych miast, którzy uczyli się pilnie już od dawna. Dotychczasowi prymusi wcale już nimi nie byli. Dyrekcja szkoły była zachwycona wyższym poziomem, ale jednocześnie najlepsza uczennica w wiosce spadła na trzecie miejsce, a ta z miejsca dziesiątego spadła na piętnaste. Ta najgorsza nadal była najgorsza, ale jej też było ciężko, bo co innego być najgorszą z czterdziestu pięciu, a co innego z pięćdziesięciu. Sumi, która zawsze była w czołówce, niemal fizycznie odczuwała ból porażki. Często słyszało się o dramacie najlepszych uczniów w rejonie, którzy okazywali się zupełnie przeciętni po przeprowadzce do dużego miasta, ale tutaj sytuacja była jeszcze bardziej niesprawiedliwa – najlepsi dotąd uczniowie byli detronizowani u siebie przez przyjezdnych. Sumi zaczęła uczyć się jeszcze pilniej, oceny jej się poprawiły, ale mimo to jej pozycja w rankingu się nie zmieniała. Ona i mama jako jedyne dziewczyny w okolicy poszły do liceum. Podczas uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego Sumi, wmieszana w tłum „zwykłych” uczniów, stała ze spuszczoną głową i butem pocierała powierzchnię boiska. Dorośli mówili potem, że po raz pierwszy od dziesięciu lat to uczniowie przyjezdni grali pierwsze skrzypce na rozpoczęciu roku.

– Mira?

– Co znowu? – zapytała mama zniecierpliwiona.

– Jeśli nie chcesz mi powiedzieć…

– To co?

– To nie musisz – odparła Sumi. – Ale powiem ci, co ja robię, kiedy nie wiem, co dalej.

– Walnę cię, jeśli mi jeszcze raz powiesz, że mam dawać z siebie wszystko – odezwała się ostro mama.

– Nie, posłuchaj. Dawanie z siebie wszystkiego jakoś mi nie pomogło, prawda?

Mama złagodniała.

– Ale i tak będziesz to robić – powiedziała już spokojniej.

– To jak z papierosami – wyjaśniła Sumi. – Nie pali się dla zdrowia, tylko dlatego, że to silniejsze od ciebie.

Mama zamrugała kilka razy, po czym przytaknęła.

– Kiedy mam jakiś problem, robię listę – tłumaczyła Sumi. –Za i przeciw. Czasem dzięki temu łatwiej mi zdecydować. Spróbuj.

Minęło południe, tata leżał na podłodze w swoim pokoju, na suficie nad nim przyczepiona była pożółkła mapa świata. Jego ojciec umieścił ją tam, kiedy tata poszedł do szkoły, mówiąc, że będzie go motywowała do nauki. Tata i mama poszli każde w swoją stronę po wyjściu z kawiarni, nic nie ustalili. Tata nie wiedział, co jej poradzić, nie wiedział, czy lepiej będzie powiedzieć mamie, żeby urodziła, czy żeby pozbyła się ciąży. Jakie życie go czekało? Jakie życie czekało dziecko w brzuchu mamy? Miał mętlik w głowie. Pojawiła mu się jedyna wyraźna myśl, że jego życie stanie się bardzo trudne. Wolał, żeby to mama sama podjęła decyzję, wtedy mógłby jej powiedzieć, że myśli dokładnie tak samo, przytulić ją i stać się jej oparciem na resztę życia. Najpilniejszym problemem w tej chwili były pieniądze. Niezależnie od tego, na co by się zdecydowali, zawsze będą potrzebne pieniądze. Zastanawiał się, czy powinien zacząć rozwozić poranne gazety, czy może pracować jako dostawca dla restauracji z makaronem. Problemem było też to, że potrzebował pieniędzy już teraz, nie mógł czekać, aż dostanie pensję po przepracowanym miesiącu. No i nie miał też prawa jazdy. Mógłby jeszcze pożyczyć skądś pieniądze, ale nie znał nikogo, kto miałby na tyle. Był w jego klasie jeden chłopak, który nosił majtki Calvina Kleina, ale wszyscy wiedzieli, że straszna z niego żyła. Nie miał się do kogo zwrócić. Wyrzucał sobie, że „się wtedy nie wstrzymał”. Martwiło go, że w okolicy ludzie zrobią z tego skandal. Spojrzał na sufit, na sfatygowaną mapę. Pięć oceanów, sześć kontynentów, sześć miliardów ludzi. Jak to się stało, że na świecie jest już tylu ludzi? Zaczął myśleć o sześciu miliardach ludzi, sześciu miliardach randek, o seksie jako takim. Spodnie stopniowo mu się wybrzuszyły, aż tkanina się napięła. Zachciało mu się płakać, jego pożądanie za nic miało jego problemy, rządziło się własnymi prawami. Być może będzie jego więźniem już do końca życia. Ale skoro on i mama byli już i tak w tym położeniu, to może nic się nie stanie, jeśli zrobią to jeszcze raz.

W tym samym czasie mama leżała na podłodze w swoim pokoju z otwartym zeszytem i przygryzała końcówkę długopisu. Przez środek kartki narysowała prostą linię. Po lewej miała zapisywać minusy urodzenia dziecka, po prawej plusy. W pierwszej kolejności wypisała minusy:

1. Mama i tata będą wściekli.

2. Wyrzucą mnie ze szkoły.

3. Będą o mnie gadać.

4. Brak pieniędzy.

5. Nie zarobię na siebie.

6. Przytyję i będę brzydka.

7. Mogę w ciąży zachorować i umrzeć.

8. Przez kilka lat będę uwiązana do dziecka.

9. Nie wiem, co zrobi Daesu.

10. Zawalę swoje życie i życie Daesu.

11. Będę nieszczęśliwa.

12. Będę gruba, a Daesu będzie mnie zdradzał.

Lista rozwijała się w bardzo złym kierunku. Mama wyobraziła sobie, jak płacze w starym, zaniedbanym domu, z mężem alkoholikiem i nieposłusznym dzieckiem. To było podsumowanie całej lewej kolumny. Dla porządku postanowiła jeszcze wypełnić prawą kolumnę, tę z plusami, żeby nie poddawać się tylko czarnym wizjom.

1. …

2. …

Ogarnął ją strach. W tej samej chwili ludzie na całym świecie prawdopodobnie ochoczo poddawali się „reprodukcji”, a ona nie widziała absolutnie żadnych pozytywnych stron swojego położenia. Słyszała oczywiście te wszystkie pogadanki o radościach macierzyństwa, widziała je w telewizji, mówili o tym w szkole, że każde życie jest cenne, że każdy powinien brać odpowiedzialność za to, co robi. Te hasła jednak nie przemawiały do niej, nie czuła ich w sobie. Chciała zapisać po stronie plusów coś, z czym mogła się utożsamiać, co mogła w sobie pielęgnować. Patrzyła przerażona na rozdźwięk pomiędzy dwoma stronami kartki, na punkt numer jeden, numer trzy, numer pięć i dwanaście. Jej lęk pochodził jednak z innego źródła, tyle że nie umiała go w tamtej chwili nazwać. Tak naprawdę strachem napełniało ją przeczucie, że bez pamięci zakocha się w nowej istocie, którą w sobie nosiła. Obawy towarzyszące takiej miłości czaiły się gdzieś w cieniu. Nie mogła się zdecydować, czy te odczucia były dobre, czy złe, i dlatego też nie wiedziała, po której stronie je zapisać.

Skoro już i tak robiła listę, pomyślała, że zrobi jedną dla Daesu. Było łatwiej, niż mogłaby przypuszczać.

Plusy: jest miły.

Minusy: jest zbyt miły.

Znowu nie wiedziała, czy to dobrze, czy nie. Wpatrywała się tylko przez jakiś czas w zapisaną kartkę.

Nie wiem, kto był bardziej za tym, żebym się urodził, mama czy tata. Wiem tylko, że tak naprawdę żadne z nich nie miało w tej kwestii nic do powiedzenia. Czasem bywa w życiu tak, że odpowiedź, której gorączkowo szukamy, objawia się zupełnie gdzie indziej, a nasze pytania rodzą się w zupełnie innych okolicznościach niż ich odpowiedzi.

Kilka dni po swojej pierwszej poważnej rozmowie wsiedli w autobus i pojechali daleko, do dużego miasta, w którym nigdy wcześniej nie byli. Nie chcieli, żeby ktokolwiek w wiosce się o nich dowiedział. Pojechali do małego gabinetu ginekologicznego.

– Ma pani białko w moczu – stwierdził lekarz.

– Co to znaczy?

– Czy ma pani wysokie ciśnienie? – ustalał lekarz.

– Ja chyba nie – odpowiedziała uprzejmiej, niż zazwyczaj to robiła. – Ale mój ojciec ma.

Lekarz tłumaczył, że w przypadku mamy może dojść do powikłań z powodu nadciśnienia i jeśli sytuacja by się pogorszyła, może dojść do nieodwracalnych uszkodzeń organów. W najgorszym przypadku może to zagrażać życiu jej i dziecka.

– Co mamy teraz zrobić? – pytała mama bliska łez.

Czekała nerwowo na odpowiedź. Lekarz patrzył spokojnie na roztrzęsioną parę nastolatków przed sobą.

– Poczekajmy jeszcze – zaproponował. – Jeśli będzie gorzej, jest jedna terapia…

– Jaka? – przerwała mu mama.

Lekarz się zawahał.

– Proszę nam powiedzieć – błagał go tata.

– Najlepszą terapią…

– Tak? – odezwali się mama i tata jednocześnie.

– Na tym etapie… – Lekarz spojrzał na swoje papiery. –Na tym etapie najlepiej będzie po prostu urodzić.

Mama nadal jednak nie była pewna, co zrobić. Ciągle się wahała, a dni mijały. Rosłem w jej ciemnym brzuchu otoczony odgłosem bijącego serca. Odbierałem go nie uszami, ale całym swoim ciałem. Intrygował mnie, przysłuchiwałem mu się niczym żołnierz próbujący złamać szyfr do podziemnego bunkra.

Bum-bum… Bum-bum… Bum-bum…

Przypominało to bębny grające gdzieś w oddali albo odgłos ciężkich kroków jakiegoś olbrzyma, którzy szedł w moją stronę. Z jednej strony chciałem się schować, ale z drugiej miałem ochotę tańczyć do rytmu serca mojej mamy nałożonego na rytm mojego serca. To była muzyka, którą tworzyliśmy razem.

Bum-pam-pam… Bum-pam-pam… Bum-bum-pam… Bum-pam…

„Bum” to mama, „pam” to ja. Serce mamy nadawało rytm, moje podążało za nim. Wsłuchiwałem się w tę grę uczepiony pępowiny. Serce mamy miałem nad głową, jak księżyc w pełni. Wypełniało ono całą moją przestrzeń miarowymi uderzeniami, przypominało to rosnące, zieleniące się drzewo. Uderzenia wtłaczały we mnie życie, przekazywały mojemu ciału polecenia, pobudzały do tego, żebym chciał się urzeczywistnić i działać. Moje organy rosły, począwszy od maleńkich zalążków, wątroba puchła, nerki dojrzewały, kości przyjmowały docelowy kształt. Rosłem szybko. W snach spotykałem sny mamy. Odbywaliśmy krótkie rozmowy.

– Mamo?

– Tak?

– Mamo?

– Słucham.

– Serce mi drży… czasem ściska mnie w piersi… brakuje mi tchu… jakbym miał umierać. Nie umiem tego zatrzymać.

– Moje dziecko.

– Tak?

– Ja też to czuję. Moje serce dudni mi w piersi i ja też nie umiem tego zatrzymać.

Wkrótce mama zaczęła zaciskać wokół siebie pasek. Nadal nie podjęła żadnej decyzji. Z każdym dniem pasek zaciskał się mocniej i coraz ciężej było jej oddychać. Czasem robiła to tak szybko i płytko, że nie mogłem jej dorównać. Nadal chodziła do szkoły jak gdyby nigdy nic. Pewnego ranka, kiedy nie mogła zapiąć guzików szkolnego mundurka, trzymając plecak, opadła na podłogę i zaczęła płakać.

Plotki rozeszły się po okolicy w mgnieniu oka. Tata przyznał się do wszystkiego swojemu ojcu, który wrócił do domu pijany w środku dnia i zaczął go policzkować. Choćby jednak nie wiadomo ile uderzeń wziął na siebie tata, ani razu nie przyznał, że postąpił źle. Podobne sceny działy się w domu mamy. Z twarzą wykrzywioną gniewem dziadek wyrzucał z siebie wszystkie znane mu przekleństwa. Nie było w domu nikogo, kto by się wstawił za mamą, wszyscy unikali jej spojrzenia, kiedy obrzucali ją obelgami za to, co zrobiła. W przypływie złości dziadek chwycił miotłę i już zamierzał uderzyć nią swoją córkę, kiedy nagle zatrzymał się, cały dygocząc, z miotłą uniesioną w ręku. Owładnęły nim wściekłość i smutek. Jego najmłodsze dziecko przykucnęło na podłodze, chroniąc sobą nie swoją głowę, ale brzuch.

Następnej wiosny rodzice zamieszkali razem. To, czy mam się urodzić, czy nie, było dla nich najtrudniejszą decyzją, cała reszta poszła już łatwo. Tata przyzwyczaił się do mieszkania u teściów, mimo to ciągle sprawiał wrażenie oszołomionego. Mama z kolei promieniała. Przeglądała zdjęcia celebrytów i tłumaczyła mi, kto jest kim. „Patrz, dziecko, to jest Jung Woo-sung. Prawda, że przystojny? A tutaj Kim Hee-sun. Zobaczmy, kto jeszcze tu jest”. W ten niebywały sposób mama stosowała się do porad, żeby pokazywać rosnącemu dziecku tylko piękne rzeczy. Bardzo poważnie podchodziła do ciąży, odżywiała się wyłącznie zdrowo, wybierała dla siebie tylko najładniejsze owoce i warzywa. Wpatrywała się wyłącznie w ładne krajobrazy i starała się myśleć tylko pozytywnie. Była dość wybredna, nawet jeśli chodziło o ubrania dla niej i zabawki dla mnie. Nie czuła żadnego wstydu z powodu tego, że była nastoletnią matką. Przyrzekała sobie, że będzie dzielna, i zyskała dużo pewności siebie. Mówiła mi potem, że ludzie patrzyliby na nią jeszcze bardziej pogardliwie, gdyby okazywała wstyd. Mówiła: „Zobaczymy, kto będzie szczęśliwszy za dziesięć lat”, zupełnie jakbym był niebiańskim posłańcem, który miał przynieść jej bezwarunkowe szczęście. Co do książek… miała szczery zamiar czytać więcej, jednak po krótkim czasie poddała się, wierząc, że nie powinna robić niczego, co mogłoby zestresować nienarodzone jeszcze dziecko.

Młodzi rodzice czasami prowadzili nocami ciche rozmowy, tak żeby nie było ich słychać w innych pokojach.

– Daesu, śpisz?

– Nie.

– Ciężko zarabiać na życie, prawda?

– Taa…

– Tęsknisz za rodzicami?

– Mieszkałem już w internatach daleko stąd.

– Będziemy oszczędzać i uzbieramy na własny dom.

– Tak.

– Wychowamy nasze małe, kiedy wszyscy inni będą się jeszcze uczyć. Jak pójdą do pracy, my będziemy już mieli duże dziecko i będziemy mogli sobie pożyć.

– Zgoda.

– Daesu, śpisz?

– Nie.

– Jakie byś chciał, żeby było nasze dziecko?

– Hmm… żeby to był chłopak?

– Chodzi mi o charakter. Albo o jego przyszłość, coś bardziej w tym stylu.

Tata nie wiedział, co odpowiedzieć. Jak mógł mieć jakiekolwiek oczekiwania wobec dziecka, jeśli on sam, jako ojciec, nie miał pojęcia, co zrobić ze swoim życiem? Odpowiedział więc tym, co sam miałby ochotę o sobie powiedzieć, że chciałby, żeby dziecko umiało marzyć.

– A ty? – zapytał mamę.

Łagodne oczy mamy były pełne nadziei.

– Ja? Hmm… chciałabym, żeby wszyscy je kochali.

– To nie takie proste – zachichotał tata.

– Dlaczego? Dla dziecka to jest najłatwiejsze na świecie. I my mu w tym pomożemy.

Tata odwrócił się twarzą do mamy. Ciągle jeszcze myślał o niej jak o swojej dziewczynie, a nie o żonie. Pogłaskał jej brzuch i zapytał poważnie:

– Myślisz, że dziecko nas polubi?

Mama położyła swoje dłonie na jego dłoniach.

– No właśnie… – odpowiedziała.

– Czy damy mu wszystko, czego będzie potrzebować?

– Nie wiem…

Wpatrywali się razem w ciemność. Na zewnątrz śpiące drzewa westchnęły głęboko, na wietrze zaszumiały zarośla, umoszczone pomiędzy snami, które śniły wzgórza. Słychać było ciche pochrapywanie z innego pokoju, odgrodzonego betonową ścianką, na którą położono tanią tapetę.

– Z drugiej strony… – odezwał się tata.

– Tak?

– Nieważne, czy dziecko będzie utalentowane.

– To znaczy?

– Dla mnie najważniejsze, żeby było zdrowe.

Mama zastanawiała się przez chwilę, po czym odezwała się cicho i niemal smutno:

– Tak, chyba masz rację.

W wiosce mówili, że będę silny i zdrowy, że młode matki mają mądre dzieci. Śmiali się często, że mama i tata powinni szybko postarać się o kolejne, kiedy to tylko będzie możliwe. Mówili też, że przecież dawniej wszystkie dziewczyny zachodziły w ciążę, kiedy były w wieku mamy. Nawet ci, który z początku byli wyjątkowo zbulwersowani, po jakimś czasie stali się dla niej mili i wspominali, że tak naprawdę w wiosce nie rodzi się już tyle dzieci co dawniej. Chcieli być jak najbliżej nowego życia, miękkiego i promieniejącego, jak najbliżej młodej matki, tryskającej energią i dumą.

Pewnego dnia odwiedziła nas grupa dziewczyn w szkolnych mundurkach. To były koleżanki mamy, a całą wizytę zorganizowała jej przyjaciółka Sumi. Złożyły się po kilka tysięcy wonów każda i kupiły parę ślicznych dziecięcych bucików. Przytulały mamę, piszczały, że „to niesamowite!”. Zebrały się w małym pokoiku moich rodziców, jadły ciastka i plotkowały o nauczycielach i celebrytach, ale to mama była tak naprawdę w centrum ich uwagi.

– To chłopak czy dziewczyna? – pytały.

– Nie wiem – odpowiadała mama. – Ale pielęgniarki mówiły, żebym kupowała wszystko niebieskie.

– O jeny! Chłopak! To będzie chłopak!

– Na pewno będzie wysoki jak Daesu – powiedziała jedna.

– Tak! – potwierdziła inna. – Z twarzy jest zwyczajny, ale ma świetne ciało.

– Nic dziwnego, że jest z nim w ciąży –