Testament Judasza - Daniel Easterman - ebook

Testament Judasza ebook

Daniel Easterman

3,7

Opis

 

Czy Kościół może być zdolny do morderstwa, by zapobiec ujawnieniu antycznego manuskryptu, przewracającego do góry nogami historię świata? W Testamencie Judasza znaleźć można wszystko, czego może potrzebować miłośnik powieści sensacyjnej.
Skomplikowana fabuła, pełna napięcia i nieoczekiwanych zwrotów akcja obiecują pasjonującą lekturę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 529

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (23 oceny)
8
5
7
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OzD77

Nie polecam

słabe
00

Popularność




Daniel Easterman

Testament Judasza

Przekład: Dariusz Bakalarz

ESPADON PUBLISHING

W  A  R  S  Z  A  W  A  2 0 2 0

..

Tytuł orygnału: The Judas Testament

©Daniel Easterman

© 2020 Espadon Publishing Sp. z o.o.

Skład i łamanie: Espadon Publishing Sp. z o.o.

ISBN 978-83-60786-43-7

Wydawnictwo Espadon Publishing Sp. z o.o.

Warszawa

Książka powstała jako wspólne wydanie Wydawnictwa AiB

oraz Espadon Publishing Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone

Od autora

Z tym nigdy nie jest łatwo, lecz na szczęście trud przetworzenia pomysłu w skończoną książkę rozkłada się na wielu ludzi. Na pierwszym miejscu listy za nieustającą pomoc, wsparcie i porady jak zwykle znajduje się moja cudowna żona – Beth. Moi wydawcy, trzy kobiety – Patricia Parkin z Londynu oraz Katie Tso i Karen Solen z Nowego Jorku – za pomocą swego magicznego dotyku tchnęły – mam nadzieję – życie w pierwszy szkic powieści. Mary-Rose Doherty wygładziła wszelkie chropowatości. Mój agent, Jeffrey Simmons, zapewnił scenom należytą siłę oddziaływania (specjalne słowa podzięki kieruję do jego matki, Jane, za cenne uwagi poczynione w tekście).

Składam też serdeczne podziękowania Colleen Cairns za wkład w zdobywanie materiałów i za spełnianie szalonych czasem próśb; Roderickowi Richardsowi z Tracking Line za informacje na temat policji; Igorowi Kisenowi i Kati Wik z Moskwy za ogromną skrupulatność w ustalaniu szczegółów, a Barry’emu Martinowi z Russia House Ltd za to, że im to umożliwił; Alanowi Robinsonowi dziękuję za nieocenioną pomoc w ustalaniu spraw związanych z wywiadem; Clare Robertson-McIsaac – za ułożenie jakże zachwycających programów koncertów; Regowi Gillowi, naczelnikowi cmentarza Wembly’s, który zawsze, i na zawołanie służył mi pomocą; także mojej teściowej Nancy wspomagającej mnie w tym, żeby wszystko szło gładko.

Czuję się też zobowiązany wyrazić wdzięczność za dług zaciągnięty wobec różnych autorów, w których dziełach odkryłem opisy różnych interesujących mnie wydarzeń i znalazłem materiały do tej książki. W szczególności dotyczy to Marka Aaronsa i Johna Loftusa, których studium na temat udziału Watykanu w pomocy nazistowskim uchodźcom, noszącym tytuł „Ratlines”, odsłania jeden z najbardziej ponurych epizodów w najnowszej historii Europy. Mam nadzieję, że przeczytanie tej powieści pobudzi chociaż niektórych czytelników do zrewidowania swego zaufania do niektórych powojennych przywódców duchownych i politycznych, zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych. Mam wreszcie nadzieję, że dzięki wymienionym i nie wymienionym tu autorom prawda ujrzy nareszcie światło dzienne. To smutne stwierdzenie, lecz na kartach tej książki fikcja literacka znajduje uwiarygodnienie w faktach częściej, niżbyśmy sobie życzyli.

Prolog

Berlin, pod radziecką okupacją, czerwiec 1945

Światło nad głowami zamrugało i zgasło. Chwilę potem zaczął swą pracę stojący z tyłu sali projektor. Na pustym ekranie migały cyfry, a potem, wraz z wypełniającą salę muzyką, miejsce liczb zajął rysunek swastyki. Po swastyce przyszła kolej na sylwetkę niemieckiego orła oraz pojedyncze słowo WOCHENSCHAU.

Potem były sztandary z tym samym orłem ściskającym w szponach swastykę, a poniżej kwadratowa flaga z inną swastyką, pod którą widniały słowa DEUTSCHLAND ERWACHE. Odgłos marszowych kroków. Twarz Adolfa Hitlera, jego zaciśnięte usta bez uśmiechu, po czym ujęcie panoramiczne ukazujące wodza na wysokiej trybunie pod rozpostartymi skrzydłami gigantycznego orła. Odbywał się właśnie marsz paradny oddziałów szturmowych. Zmiana kąta widzenia kamery i na ekranie pojawiły się przemierzające niebo myśliwce – charakterystyczne sylwetki Messerschmittów ME 262, a po nich ME 163 z cofniętymi skrzydłami. Większość mężczyzn zgromadzonych na widowni nigdy nie widziała żadnego z tych samolotów w akcji, choć wielu z nich oglądało szkice prototypów.

Na ekranie znów pojawiła się twarz Führera. Spojrzenie zwycięzcy pełne było niewysłowionego zachwytu. Kamera cofa się powoli, powoli, widać rękę wyciągniętą w Hitlergrüss, kamera nadal się cofa, w kadrze pokazuje się trybuna i budynek, na którego tle została wzniesiona. Po widowni przeszedł szmer, a spokój przywrócił dopiero wykrzyknięty do widzów rozkaz. Co do budynku na ekranie nie sposób było się pomylić – Buckingham Palace. To z pewnością niemożliwe. Film jednak wyraźnie przedstawiał niemieckich żołnierzy, niemieckie czołgi i niemieckie transportowce opancerzone posuwające się w paradnym szyku po Mall i skręcające za trybuną ku Constitution Hill.

Po obu stronach Mall przygnębieni ludzie podnosili ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. Stali w milczeniu, ze spuszczonymi głowami, skuleni, a na ich twarzach malowało się poczucie klęski.

Nagle muzyka ucichła i odezwał się głos. Nie po niemiecku – jak spodziewali się obecni tu ludzie – lecz po angielsku. Usłyszeli napuszony głos spikera, którego znali i z którego śmiali się u siebie w domu – należał do Williama Joyce’a, zdrajcy, którego „Daily Express” przezwał kiedyś „Lordem Hau-Hau”.

– Wczoraj rano o godzinie dziewiątej brytyjski premier Winston Churchill podpisał oficjalny akt kapitulacji wobec zwycięskich sił Rzeszy Niemieckiej, i w ten sposób przedłużająca się w Europie wojna dobiegła końca. Pokonane na wszystkich frontach, zdziesiątkowane armie byłego Imperium Brytyjskiego złożyły wreszcie broń po długich i daremnych starciach z górującymi nad nią siłą i intelektem wojskami niemieckimi, starciach, w których za zacietrzewienie i megalomanię przywódców zapłaciły życiem miliony młodych ludzi. Wojsko, sprzęt oraz niskie morale nie było w stanie stawić czoła niemieckiej wytrwałości i wyszkoleniu. Brytyjscy cywile nie potrafili przetrzymać ataku nowych broni rozmieszczonych na francuskim wybrzeżu.

Po tych słowach na ekranie pojawił się obraz ukazujący siedzących przy długim stole pokrytym zielonym suknem mężczyzn w garniturach i wojskowych mundurach podpisujących dokumenty.

– Nasz ukochany Führer, Adolf Hitler, przybył do Londynu, aby odebrać akt kapitulacji z rąk premiera i jego ministrów. Widzimy oto naszego niepokonanego zdobywcę Europy, Führera Tysiącletniej Rzeszy w gmachu przy Downing Street.

Uśmiechnięta twarz Hitlera. Churchill z twarzą surową, bez uśmiechu. Przy podpisywaniu dokumentu lekko trzęsła mu się ręka. Hitler natomiast, gdy mu podsunięto dokument, złożył na nim lekki, zamaszysty podpis. Znów twarz Churchilla ze ściągniętymi brwiami.

Wygląda na strapionego. I tak być powinno. On wie, że gra jest skończona. Już niedługo generał Guderian, nowy dowódca wojsk brytyjskich, wyda rozkaz wszczęcia w Coventry pierwszego z długiej serii procesów o zbrodnie wojenne. Wszyscy oni wiedzą, że spotka ich zasłużona kara. Churchill, Harris, Montgomery, Portal – cała pożałowania godna banda. To ci ludzie przez sześć długich lat uprawiali terror i szerzyli propagandę, wskutek której doprowadzili wreszcie do upadku Anglii oraz przytłaczającej części Europy. Z pewnością trafią za to do więzienia.

Nie dojdzie jednak do linczów. Po raz pierwszy w swej historii Wielka Brytania pozna smak sprawiedliwości. Niemieckiej sprawiedliwości. Koniec z zadzieraniem nosa, koniec z koteriami, przywilejami, płaszczeniem się i nadskakiwaniem. Jak Europa długa i szeroka, wieje w niej nowy wiatr, a imię jego Sprawiedliwość Dla Wszystkich. O to właśnie toczyła się wojna. Niemiecki porządek i niemiecki system wymiaru sprawiedliwości, będący dumą Rzeszy, dociera obecnie do wybrzeży Anglii. Rzesza wyznaczy sędziów – ludzi prawych i uczciwych, ludzi nieustraszonych, którzy nie siedzą w kieszeni utytułowanych milordów ani Żydów z wypchanymi portfelami.

Na ekranie pojawiły się zdjęcia z niemieckich procesów, toczących się w przestronnych salach sądowych, gdzie nad głowami sędziów wisiały posępne orły i swastyki. Wstrząśnięta widownia trwała w milczeniu i bezruchu.

Gdy Führer wprowadził generała Guderiana na Downing Street, udał się do Pałacu Buckingham na audiencję do króla Edwarda i jego małżonki, królowej Wallis, którzy poprzedniego dnia powrócili z Wysp Bahama gotowi do podjęcia swoich nowych zajęć. Para królewska ma rozpromienione twarze i przyjmuje zdobywcę swego kraju z uśmiechem, jak starego przyjaciela i wyzwoliciela ich ludu.

Scenka przedstawiająca księcia i księżnę Windsoru stojących na balkonie i machających do poddanych. Potem obrót kamery w prawo i ujęcie, ukazujące Hitlera stojącego koło nich i nie machającego ręką, lecz obserwującego.

– Oczywiście, Żydom to się nie spodoba. Oni zrobią wszystko, żeby ocalić swoją nędzną skórę. To oni stali w 1936 roku za spiskiem Baldwina, który doprowadził do abdykacji króla. To oni są odpowiedzialni za popchnięcie Anglii do wojny, w której nigdy nie miała szans na zwycięstwo. Niemcy wyciągali rękę do zgody, ale syjoniści i Rothschildowie odtrącali ją. Zamiast łączyć swe siły w walce ze wspólnym wrogiem – zmasowanymi siłami stalinowskiej Rosji i komórkami czerwonych spiskowców w swych własnych miastach – Wielka Brytania oraz Niemcy złożyły w ofierze kwiat swojej młodzieży w bezsensownej wojnie. My, Niemcy, wiemy, jak obchodzić się z Żydami. Już niedługo i Wielka Brytania pozbędzie się tego wielowiekowego ciężaru. Lecz tym razem Żydzi już nie powrócą.

Końcowej części wypowiedzi towarzyszyły zdjęcia płonących synagog i Żydów gonionych po ulicach przez oddziały SS. W jednej ze scen bezceremonialnie zerwano brytyjską flagę znad wejścia do synagogi.

– Po lunchu w Pałacu nasz ukochany Führer pojechał do Shipton w Oksfordshire, gdzie serdecznie przyjęli go sir Oswald i lady Diana Mosley. Po zwolnieniu z internowania w 1940 roku sir Oswald znajdował się pod stałą obserwacją brytyjskich służb bezpieczeństwa. Führer poprosił go o objęcie stanowiska premiera do czasu, kiedy będzie możliwe przeprowadzenie wyborów, podczas których Führer spodziewa się, że partia sir Oswalda – Brytyjska Unia Faszystowska zwycięży przez aklamację.

Sekwencja przedstawiała Hitlera śmiejącego do kamery i ściskającego dłoń sir Oswaldowi.

Nagle na ekranie ukazał się waszyngtoński Kapitol w pochmurny dzień.

– Tymczasem w Waszyngtonie były niemiecki chargé d’affaires, Hans Thomsen, został wezwany na rozmowę przez sekretarza stanu, Edwarda Stettiniusa. Przypuszcza się, iż rano uda się on do Białego Domu na spotkanie z prezydentem Trumanem w sprawie rozpoczęcia negocjacji na temat oficjalnego pojednania Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Źródła dyplomatyczne wyrażają opinię, iż prezydent planuje na jesień oficjalną wizytę w Berlinie.

Na ekranie pojawiły się dwie flagi – niemiecka i amerykańska. Znów zmiana scenerii. Tym razem słoneczny dzień i ogromna kopuła kościoła. Po chwili w kadrze pojawił się wypełniony pielgrzymami plac Świętego Piotra.

– Rzym. Jego Świątobliwość papież Pius XII pogratulował Führerowi ostatecznego zwycięstwa.

Film przeniósł się do wnętrz Watykanu. Pius XII z uśmiechem potrząsa dłonią Hitlera.

– W minionym tygodniu na spotkaniu watykańskich dostojników z nowym panem Europy podpisano nowy konkordat, który zastąpi dokument z 1933 roku. Na spotkaniu tym papież zadeklarował gotowość uznania zaistniałych od początku wojny zmian na mapie politycznej Europy. W zamian za to ponownie powołany faszystowski rząd Pietro Badoglio zadeklarował gotowość uznania postanowień soboru laterańskiego oraz że będzie utrzymywał specjalne stosunki z Państwem Watykan.

Joyce przerwał na chwilę, a potem podsumował triumfalnym głosem:

– Ludu Wielkiej Brytanii! Po długiej nocy nadszedł brzask. Ramię w ramię z niemieckimi siostrami i braćmi stajecie u progu nowej, wspaniałej ery. Pokój, wolność, sprawiedliwość zajmą miejsce dotychczasowej tyranii. Pod znakiem swastyki zjednoczona Europa bezwzględnie stawi czoło hordom podludzi ruszających do boju ze stepów komunistycznej Rosji. Wspólnymi siłami przekujemy powszechnie doznawane cierpienia na promienną przyszłość należną rasie aryjskiej.

Znów zabrzmiała muzyka, towarzysząc tym razem scenom przedstawiającym maszerujących żołnierzy z połyskującymi w słońcu flagami i insygniami SS. Ostatnie zdjęcie przedstawiało widok na Parlament, gdzie majestatycznie powiewała na porywistym wietrze zatknięta na Wieży Wiktorii biało-czerwono-czarna flaga Trzeciej Rzeszy.

– Lichter!

Ekran wygasł. U góry znów zapłonęły światła. Nad salą zalegała cisza. Na poustawianych z wojskową precyzją dziewięciu rzędach metalowych krzeseł siedziało około stu mężczyzn. Żaden z nich nie poruszył się, żaden nie powiedział ani słowa. Jeden tłumił w gardle kaszel.

Wszyscy mieli wygolone głowy. Na ich wymizerowanych twarzach malowało się zmęczenie i ból. Pod luźnymi szarymi uniformami jeńców wojennych można było dostrzec chude, zmarniałe ciała.

Sala znajdowała się głęboko pod ziemią. Była niska, miała dwadzieścia metrów długości i osiem szerokości. Zza ściany słychać było warkot generatora. Oprócz tego rozlegał się jeszcze jeden monotonny dźwięk przemyślnie skonstruowanego systemu wentylacyjnego, uniemożliwiającego dostrzeżenie z powierzchni ziemi całego kompleksu, w którego skład wchodziła sala, oraz zapewniającego dopływ do wewnątrz wystarczającej ilości świeżego powietrza.

Wszystkie cztery ściany pokryte były czarnym materiałem, a pośrodku każdej z nich wisiał długi krwistoczerwony sztandar, sięgający od sufitu do podłogi. Na każdym sztandarze w białym kółku widniała swastyka. Na powierzchni, pięćdziesiąt metrów nad kompleksem, rosyjscy żołnierze takie same sztandary zrywali z drzewców i palili. Na dole Rosjan nie było. Na dole jedyni obecni żołnierze mieli na sobie czarne mundury Waffen-SS.

Wokół sali, plecami do ścian, stali strażnicy SS. Każdy trzymał przed sobą broń.

Przed mężczyznami o wygolonych głowach zajął miejsce niemiecki oficer. Srebrny pleciony naramiennik zdradzał Standartenführera SS. Na prawym przedramieniu naszyty był mały romb literkami SD – skrót od Sicherheitsdienst, Służby Bezpieczeństwa Rzeszy. Był człowiekiem młodym jak na taki stopień; ukończył Vogelsang Ordensburg i pod koniec wojny, po śmierci swego bezpośredniego zwierzchnika, został awansowany. Nie zdradzał najmniejszych oznak zdenerwowania. Wyczyszczone do połysku buty i błyszczący sztylet SS oraz czarna czapka z trupią czaszką pasowały do rozwieszonych na ścianach paradnych sztandarów.

Świeżo pokazany właśnie film odniósł spodziewany skutek – pracowało nad nim wiele osób. Ludzie siedzący przed oficerem nie tylko popadli w osłupienie – byli wręcz zdruzgotani. Wszystko w co wierzyli, wszystko, co ich trzymało przy życiu – niektórych już trzy lub cztery lata – w więzieniach gestapo i aresztach śledczych SD, wszystko, w czym pokładali nadzieje, w ciągu kilku minut legło w gruzach.

– Panowie – zaczął oficer angielszczyzną z lekkim cudzoziemskim akcentem. – Przypuszczam, że wiadomości z tego tygodnia okazały się bardziej interesujące niż zazwyczaj. Zaraz powrócicie do swoich cel. Każdy z was otrzyma egzemplarz dzisiejszego wydania londyńskiego „Timesa”. Przeczytacie artykuł omawiający warunki brytyjskiej kapitulacji oraz zapoznacie się z wydarzeniami bezpośrednio poprzedzającymi to wydarzenie. Bez pośpiechu będziecie mogli sobie wszystko przemyśleć.

– Przedtem jednak pozwólcie, że przedstawię się. Nazywam się Standartenführer SS Klietmann. Zostałem nowym komendantem tego więzienia i znajdujecie się teraz pod moją jurysdykcją. Zauważyłem, że mój poprzednik Obersturmbannführer Grossmann dopuścił do rozluźnienia dyscypliny. Sytuacja taka dalej trwać nie może. Obersturmbannführer Grossmanna został wydalony ze służby. Od dziś będziecie mieć do czynienia ze mną.

– Zamierzam przestrzegać regulaminu. Wszelkie odstępstwa od dyscypliny będą surowo karane. Każda próba ucieczki zostanie ukarana śmiercią niedoszłego uciekiniera oraz jeszcze jednego z was. Ucieczka jest bez szans. Powinniście wiedzieć, że w tym miejscu działa najszczelniejszy w całej Rzeszy system zabezpieczeń.

– Po przeczytaniu gazety radzę gruntownie zastanowić się nad swoją osobistą sytuacją. Nie liczcie, że Niemcy pozostawią jakąkolwiek zbrodnię bez kary. Powstające właśnie trybunały, które będą sądzić zbrodnie wojenne, nie oszczędzą tych, co doprowadzili do brytyjskiej agresji przeciwko Niemcom. Oczywiście, sprawiedliwość dotknie przede wszystkim Churchilla i jego stronników, ale nie spoczniemy, póki ostatni ze zbrodniarzy nie stanie przed obliczem prawa. Najpierw jednak trzeba będzie znaleźć odpowiedź na wiele pytań. Trzeba będzie wydobyć na światło dzienne wszelkie popełnione przez Brytyjczyków zbrodnie. Możecie jednak być spokojni – nie będziemy szczędzić wysiłków w celu ujawnienia przestępstw i ukarania winnych.

– Co do waszej winy nie może być żadnych wątpliwości. Wszyscy zostaliście aresztowani na niemieckiej ziemi lub na terenach administrowanych przez Niemiecką Rzeszę. Jeszcze dzisiaj oczekujcie wizyt adwokatów, których zadaniem będzie przygotować was do procesu. W stosownym czasie zostaną wam przydzieleni obrońcy. Za kilka dni otrzymacie pisemne instrukcje od władz brytyjskich z prośbą o wyświetlenie różnych spraw.

– Godna najwyższej pochwały jest wasza wytrwałość w odmawianiu podania szczegółów dotyczących pełnionych misji. Podziwiam waszą odwagę. W innych okolicznościach z pewnością zostalibyście odznaczeni orderami. Wojna jednak dobiegła końca, a wasz kraj poniósł klęskę w uczciwej, otwartej walce. Spoczywa teraz na was obowiązek współpracy z siłami porządku i prawa w celu odszukania winnych i uwolnienia od podejrzeń niewinnych.

Komendant przerwał.

– Przestaliście już podlegać rozkazom swoich dowódców. Mam nadzieję, iż wszyscy wykażecie wolę współpracy. Leży to w waszym najlepiej rozumianym interesie.

Otworzyły się drzwi prowadzące na korytarz. Na dany znak wstał pierwszy rząd. Wychodzący z sali starali się unikać spojrzeń swych towarzyszy-więźniów. Wielu otwarcie płakało.

– Boże dopomóż – odezwał się ktoś po cichu.

1

Paryż, czerwiec 1979

Letnia nawałnica turystów to dla Paryża najgorszy okres w roku. Kawiarnie przy bulwarze St. Germain pełne są nieokrzesanych młodych Amerykanów i obieżyświatów z Australii. Widać ich wszędzie, jak puszą się przed całym światem, starając się wywrzeć na przechodniach wrażenie, że są urodzonymi Paryżanami, którzy mają już dość „Ricarda” i „Amer Piconu”, i że co dzień, przez okrągły rok, siedzą zawsze na tych samych krzesłach i zawsze przy tych samych stolikach.

Wysiadują rozparci w „Ax Deux Magots” i „Café de Flore”, z gitanami przylepionymi do ust, demonstrując na obolałych od chodzenia nogach mięciutkie mokasyny od Gucciego. Silą się na obojętność, ale kiedy w duchu porównują Des Moines w Iowa, zadziwieni są marnością swego własnego dziedzictwa. Do nich Paryż należy tylko przez pewien krótki czas, więc dniami i nocami ganiają po mieście, aby zaznać wszystkich jego blasków i cieni oraz nacieszyć się długą, letnią samotnością.

Jack Gould w swojej naiwności nigdy by tego nie odgadł, chyba że podsłuchałby jakąś prowadzoną po angielsku rozmowę. Nigdy nie włóczył się po mieście. Nie przychodził do pobliskich kafejek, ażeby się pokazać lub żeby obserwować innych. Szczerze mówiąc, ledwie zauważał, co się dokoła niego dzieje. Pijąc drobnymi łyczkami małą kawę, oddawał się lekturze leżącej na kolanach książki – pierwszego tomu „Historii Żydów w Babilonii” Neusnera.

Mimo że miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, już wyrobił sobie swój „styl”. Nosił tweedową, całkowicie nie pasującą do ślicznej pogody marynarkę ze skórkowymi łatami na łokciach, rozpiętą pod szyją białą koszulę i ciemnozielone sztruksowe spodnie z wytartym siedzeniem. Kiedy miał na tytoń, palił krótką fajkę. Włosy zmierzwione, a na nosie okulary w drucianej, sklejanej taśmą oprawce. Łatwo było przeoczyć fakt, że pod tą powierzchownością krył się młodzieniec równie przystojny jak ci nudzący się na tarasach pozerzy w skórzanych kurtkach.

Skromna kafejka znajdowała się przy ulicy Chabanais, pół kwartału od Biblioteki Narodowej. Jack przychodził tutaj raz rano, a drugi raz po południu, żeby zrobić sobie krótką przerwę w bibliotecznych poszukiwaniach. Nie mógł sobie pozwolić na porządny lunch, dlatego też kupował zazwyczaj chleb oraz kozi ser i butelkę Badoit, zjadał to wszystko w pobliskim Jardin du Palais Royal. Poranna i popołudniowa kawa – bardzo czarna i mocno słodzona – podkręcała go do codziennej pracy nad starożytnymi tekstami. Doktorat, nad którym pracował pt. „Astrologiczne przepowiednie w Dokumencie Damasceńskim, zwojach z Qumran i Florilegia” – przywiódł go do Paryża wbrew jego woli. Drugi rok pisał go w Studium Hebrajskim przy Trinity College w Dublinie i doskonale mu się pracowało tam lub w bibliotece im. Chestera Beatty w Ballsbridge. Nie lubił Biblioteki Narodowej i panującej tu biurokracji, nie znosił mówić po francusku (słabo mu to szło) i, prawdę mówiąc, skręcało go z zazdrości na widok tłumu ludzi doskonale bawiących się w tym mieście. Jack Gould był uzdolnionym filologiem. Potrafił odszyfrować sens fragmentu hebrajskiego dokumentu czy też poskładać ze sobą w logiczną całość kawałki aramejskiego manuskryptu z pierwszego wieku z taką łatwością, z jaką innym ludziom przychodziło wyznaczenie na trawniku rogów boiska do piłki nożnej. Nauczyciele nie szczędzili mu pochwał. Nikt nie wątpił, że jego praca doktorska będzie najlepsza ze wszystkich, które pisane są aktualnie na ten temat. Jednak jako człowiek Jack był tym, co się określa jako jedno wielkie nieszczęście. W dodatku – choć się do tego nie przyznawał – był też dwudziestodwuletnim prawiczkiem.

Prawie nie zauważył, że ktoś przysiadł się do jego stolika. Kafejka była mała i stale było w niej pełno. Nie oderwał więc wzroku od czytanej książki.

– Jack Gould? Prawda?

Naprzeciwko niego siedziała młoda dziewczyna. Blondynka w jasnoniebieskim podkoszulku. Uśmiechnęła się jak stara znajoma, choć on jej nie poznawał. A zresztą, może...

– Je m’excuse mais...

– O, to wcale niepotrzebne. Możemy się obejść bez mówienia po francusku.

Jej irlandzki akcent nie był zbyt silny, ale wystarczało, aby zorientować się, skąd dziewczyna pochodzi. Przeczesując pamięć, Jack starał się odnaleźć jej twarz gdzieś w przeszłości.

– Bardzo mi przykro, panno...

– Ty mnie nie kojarzysz, ale ja ciebie znam z widzenia. Nazywam się Caitlin. Caitlin Nualan. Jestem na drugim roku Studium Języków Semickich w Trinity. W zeszłym roku miałeś u nas seminarium z Księgi Ezechiela. Siedziałam w tylnym rzędzie. Pewnie mnie nie pamiętasz.

– A, no jasne... – przerwał i pokręcił głową. – Przykro mi, ale nie pamiętałem.

– Byłeś wtedy bardzo zapracowany. – Zawahała się. – Nie wiedziałam, że jesteś w Paryżu.

W tym momencie nadszedł kelner. Caitlin odwróciła się i odezwała się, jak się Jackowi zdawało, doskonałą francuszczyzną.

– Un café créme, s’il vous plaît.

Spojrzała na pustą do połowy filiżankę Jacka.

– Wypijesz jeszcze jedną?

Pokręcił głową i spojrzał na zegarek.

– Przepraszam... – powiedział – Ja... ja już muszę iść. Zbieram materiały w bibliotece.

Wstając od stołu, rzucił na blat kilka drobnych monet.

– Miło było cię spotkać – powiedział. – Mam nadzieję, że Paryż ci się podoba.

.

Gdy następnego ranka, tuż po jedenastej, wchodził do kafejki, dziewczyna już na niego czekała. Siedziała przy tym samym stoliku, jakby wcale się od niego nie ruszała. Włosy miała upięte z tyłu, a na sobie jasną dżinsową kurtkę narzuconą na nowy podkoszulek. Tym razem różowy. Gdy Jack wszedł do środka, podniosła coś ze stołu i pomachała do niego.

– Wczoraj zostawiłeś – odezwała się.

Był to egzemplarz Neusnera, nad którym mijał mu zwykle czas przy kawie.

– Dziękuję – bąknął sięgając po książkę, ale dziewczyna mu jej nie podała.

– Przeglądałam ją wczoraj wieczorem – powiedziała. – Paryż, środek lata, a ty trawisz czas nad taką cegłą?

Nic nie odpowiedział.

– Napijesz się kawy? – zapytała.

Pokręcił głową. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek jakaś kobieta rozmawiała z nim w ten sposób. Mimo wszystko zauważył, że jest całkiem ładna. Piękno wprawiało go w zakłopotanie. Nie można było go rozłożyć tak jak hebrajskiej poezji, nie było tu koniugacji ani deklinacji, i nie można było wyznaczyć paradygmatu. Czuł się z tym niepewnie, jak ze wszystkim, nad czym nie dało się zapanować.

– Nie mów, że przed lunchem czytujesz taką książkę – powiedziała.

– Nie... To znaczy... – Widać było, że powoli godzi się z losem. – Chyba jednak napiję się kawy.

Przywołała gestem kelnera, który pojawił się nie wiadomo skąd. Jack zachwycił się jej obyciem, jej pewnością siebie. Zamówiła kawę, a potem odwróciła się do niego.

– Siadaj, na miłość boską. Siadaj i opowiedz o sobie.

Usiadł i tak się zaczęło.

.

Szło jej z nim ciężko. Przyznała się do tego po tym, jak pierwszy raz poszli do łóżka. Ale nawet wtedy wiedziała, że najgorsze jeszcze przed nią. Owszem, Paryż okazał się pomocny. Najbardziej odizolowany od świata naukowiec nie potrafiłby się oprzeć urokowi tego miasta. Zabierała Jacka wszędzie, do wszystkich miejsc wymienianych w przewodnikach turystycznych. Neusnera schowała przed nim u siebie w pokoju. Trzeciego dnia przestał prosić o zwrot książki. Pod koniec spędzonego razem tygodnia zupełnie o książce zapomniał. Dziewczyna zmieniła go całkowicie.

Powoli dochodziło do jego świadomości, że się zakochał. Nigdy dotąd nie znał takiego uczucia, nigdy nie odczuwał jego potrzeby. Tak jak nad pięknem, tak i nad tym uczuciem nie mógł zapanować. Był jak ktoś, kto po długotrwałym śnie budzi się stopniowo i słyszy, jakby z oddali kochającym głosem wypowiadane swoje imię. I kto po przebudzeniu dostrzega, że głos wcale nie dobiega z daleka, a ukochana osoba cały czas wpatruje się w niego z niepokojem.

Caitlin stała się jego oczami i uszami, aż do czasu, gdy ponownie nauczył się posługiwać swoimi. Ona należała do jego świata tylko częściowo i jakby dla rozrywki, a kiedy tylko chciał poruszyć temat dotyczący swej pracy, odmawiała. Po pierwszych próbach doszedł do wniosku, że jej uniki niecierpliwią go bardziej niż sam brak rozmów o interesujących go sprawach. I tak stopniowo to ona jego wciągnęła w swój świat.

W pierwszym tygodniu nakłoniła go do przeistoczenia się w turystę. Zaczął codziennie przychodzić do kawiarni o dziewiątej i zastawał tam Caitlin czekającą na niego z kawą oraz bułeczkami. Po śniadaniu szli podziwiać rozliczne widoki przez miasto – katedrę Notre-Dame, Łuk Triumfalny, wieżę Eiffla, Sainte-Chapelle, Luwr. Był jak dziecko odkrywające nagle, że świat to coś więcej niż tylko cztery ściany pokoiku. Potykał się często, ale ona zawsze podnosiła go, otrzepywała z kurzu i prowadziła w nowe miejsce. Szybko zrozumiała, że najważniejsze to trzymać go możliwie najdalej od biblioteki. Oderwany od swych indeksów i papirusów, był jak nie zapisana karta. W drugim tygodniu zaprzestali zwiedzania miasta. Zabierała go teraz do małych barów oraz kawiarni, gdzie nie przychodzą turyści, i całe godziny spędzali tam na rozmowach. Po raz pierwszy odczuł wtedy, że ktoś może nim być tak głęboko zainteresowany – nie z powodu tego, co wie i umie, ale tego kim jest. Spostrzegł, że opowiedział jej o Jacku Gouldzie rzeczy, których jego nauczyciele nigdy się nie dowiedzieli.

– Mój ojciec jest Żydem, a matka katoliczką – powiedział.

– A ty?

Wzruszył ramionami.

– Po prostu sobą. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

.

O nim chciała wiedzieć dużo, o sobie opowiadała niewiele. Powiedziała, że przed dziesięciu laty umarli jej rodzice, jedno w osiem miesięcy po drugim – ojciec na raka, a matka ze smutku. Leżą pochowani na londyńskim cmentarzu Paddington w pobliżu miejsca, gdzie dorastała. Na jego pytanie, czy żyją jacyś jej krewni, odparła, że nie ma nikogo bliskiego. Kilka cioć, wujków i koniec – niewiele miała z nimi wspólnego i nie widziała ich od lat. Uszanował jej powściągliwość i nie drążył dalej tematu.

Miała już mężczyzn w swoim życiu i nie robiła z tego tajemnicy. Caitlin i Jack nie byli jeszcze wtedy kochankami, ale mimo to ogarnęła go szaleńcza zazdrość, że byli przed nim, choćby na krótko, inni.

Pewnego wieczoru wybrali się do maleńkiego kina nieopodal bulwaru St Germain na film Louisa Malle’a pod tytułem „Lacombe Lucien”. Śledzenie dialogów sprawiało mu trudność, ale ona od czasu do czasu nachylała mu się do ucha i szeptała, co się dzieje. Historia dotyczyła młodego francuskiego robotnika, który podczas niemieckiej okupacji kolaborował z nazistami. Jack z trudem rozumiał, o co chodzi. Wystarczało mu, że Caitlin często nachylała się, szepcząc mu do ucha.

Po wyjściu z kina dziewczyna była bardzo poruszona. Nigdy nie widział jej w takim stanie i zastanawiał się, co ją tak wytrąciło z równowagi.

– Co się stało? – zapytał.

Nie odpowiedziała. Milczała przez długi czas. Mijali ich rozgadani, żywo gestykulujący ludzie, a ona nie zwracała na nic uwagi. Oparła się plecami o ścianę.

– O co chodzi? – zapytał.

– Podejdź bliżej – powiedziała.

Nie wiedział, co robić.

– Podejdź.

Stanął blisko niej, bardzo blisko, bliżej niż przy jakiejkolwiek innej kobiecie. Wyciągnęła ręce i przytuliła go do siebie. Pocałowała go. Jej twarz zalewały łzy, czuł na języku słony smak. Tej nocy zostali kochankami. Nigdy jednak nie powiedziała mu, z jakiego lub z czyjego powodu wtedy płakała. Nie pytał.

.

Po kilku dniach wiedzieli, że nie ma już odwrotu. Na początku września postanowili się pobrać. Po krótkiej ceremonii w konsulacie irlandzkim poszli na kolację do niewielkiej restauracji na Lewym Brzegu. Napisał o ślubie do swych rodziców. Matka odpisała, że czuje się zawiedziona, że nie zaprosił rodziców na ślub, na co on wysłał długi list wyjaśniający, co się stało, i dołączył do niego fotografię Caitlin. Matka nawet nie przypuszczała, że Jack może być taki szczęśliwy. W dodatku wysłał jeszcze drugą fotografię w jednym z ubrań, które kupował razem z Caitlin. Nie rozpoznałby go w nim nikt ze starych znajomych.

Każdego dnia pracował trochę w bibliotece, ale wyglądało na to, że zapał przeszedł mu na dobre. Nauczył się czekać na wczesne popołudnie, kiedy to przychodziła pora na zgarnięcie papierów i wyjście na światło dzienne. Caitlin czekała zawsze w kafejce na Chabanais przy tym samym stoliku co zwykle, z dwiema filiżankami kawy i dwoma talerzykami tartinek. Chwilę zwykle pili i rozmawiali, a potem jechali do swego mieszkania na Marais i się kochali. Przez całe lato ani na chwilę nie przechodziła im namiętność.

Wróciwszy do domu po ślubie, zastali mieszkanie przetrząśnięte przez złodziei. Włamywacze przeszukiwali głównie jego gabinet, przerzucając papiery z notatkami. Dość dziwne, że choć wszystko zostało ruszone, najwyraźniej nic nie zginęło, nawet biżuteria Caitlin z nie zamkniętej szkatułki w sypialni. Wiele jeszcze innych rzeczy dawało do myślenia, przy tym Jack odniósł wrażenie, że Caitlin kilkakrotnie zamierzała coś mu powiedzieć. Miał poczucie, że dziewczyna wie, kto stoi za tym włamaniem.

W nocy, w łóżku, powiedziała Jackowi, że chce wracać do Dublina.

– Jeszcze nie skończyłem tutaj pracy.

– Będzie trzeba ją wziąć ze sobą – odparła. – Muszę wracać do Dublina, żeby zdążyć na swoje zajęcia. Możesz poprosić o przesłanie mikrofilmów. Ja za to zapłacę. I... – przerwała biorąc go za rękę. – Jest jeszcze coś. Spodziewam się dziecka.