Test tolerancji - Piotr Liana - ebook + książka

Test tolerancji ebook

Liana Piotr

4,0

Opis

Wyrafinowany plan mordercy ... "Dwudziestego drugiego grudnia zabiłem człowieka. To miało być wyrafinowane morderstwo. Morderstwo w białych rękawiczkach ..." W zimną, grudniową noc tarnowska policja odnajduje w lesie zwłoki pozbawione głowy. Kim był zamordowany mężczyzna? Kto przeprowadził egzekucję? I dlaczego komisarz Iwona Suda nie pamięta, co robiła tamtej nocy? Tymczasem w Tarnowie umierają bezdomni. Starszy aspirant Widełka próbuje rozwikłać zagadkę ich śmierci. Z pozoru wydaje się, że tych dwóch spraw nic nie łączy ...To drugi tom w serii o komisarza Iwony Suda. Pierwszy tom "Echo serca". Czyta: Jakub Kamieński. Polecamy również od autora "Persona non grata". 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
7
0
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weronikax22

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, ciekawa,bardzo wciągająca .
00
PATI12324

Całkiem niezła

nawet ciekawa
00
MaggiePieprz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria. Z niecierpliwością czekam na więcej.
00

Popularność




Śpij, nocą śnij Niech zły sen cię nigdy więcej nie obudzi Teraz śpij

Prolog

Obraz jest ostry jak maczeta.

Głowa osuwa się z pniaka. Nieruchome oczy utrwalają wizerunek kata. Grzebień opada na piasek, a na pomarańczowym dziobie zastyga jazgot. Kura zdycha. Ale nie do końca.

Bezgłowy korpus ucieka. Zatacza się, gubi kierunek i rytm. Strugi krwi rysują na spalonej słońcem ziemi czerwone zygzaki. Kura trzepocze skrzydłami, jakby chciała się unieść w powietrze i odlecieć tam, gdzie przewidziano raj dla ptaków. Wreszcie uderza o płachtę blachy. Przewraca się, wpada w przedśmiertną drżączkę. Impuls podrywa sterczące łapy. Z rozdartych tętnic wypływają krwawe skrzepy.

Serce przestaje się kurczyć. Ptak nieruchomieje.

***

On widzi tę scenę, jakby zdarzyła się wczoraj. Kiedy wszystko było beztroskie. Jak wyprawy na lesiste wzgórze. Jak zabawy w chowanego na bagnach. Kiedy nowy dzień nie smakował jak ostatni, a ludzie nie wiedzieli, czym są ukryte intencje.

Widzi tę scenę i wie, że tamten dzień się nie powtórzy. A ta noc będzie jego ostatnią.

Zdaje sobie z tego sprawę, gdy słyszy szelest rozgarnianych liści. Potem ciche kroki. I zwodniczy szept: „Wyłaź, nic ci nie zrobię”. To brzmi jak słodka obietnica. Lecz on wie, że nie może ufać bestii.

Przywiera do drzewa. Nieruchomieje. Wtapia się w ciemność. Jak antylopa. Zawsze czujna, zawsze gotowa do ucieczki.

Gałązki łamią się coraz dalej. Coraz dalej szeleszczą trawy. Bestia odeszła.

Wydaje się, że jest bezpieczny. Że po raz kolejny ocalił życie. Dotyka szyi, przesuwa palce w górę. Masywna szczęka, mięsisty nos, wypukłe czoło. Wszystko jest na swoim miejscu. Jeszcze.

Myśli, czy zakraść się na zachód, by zanurkować w głębokich wodach jeziora, czy na północ, gdzie łatwiej schować się w gąszczu traw. Nim jednak podejmie decyzję, decyzja podejmuje się sama. Zza chmur wyłania się księżyc i niczym olbrzymi reflektor rzuca na niego plamę światła.

Zewsząd podnoszą się groźby. Żądają, by się zatrzymał. Ale jego wewnętrzny głos wrzeszczy coś innego: „Uciekaj! Uciekaj na wschód! Tam gdzie są bagna!”.

***

Budzi się w nim spłoszona antylopa. Pijane ze strachu zwierzę. Przeskakuje konary. Taranuje gałęzie. Potyka się o kamienie. Traci władzę w nogach. Upada się i podnosi. Drapie palcami ziemię. Odbija się od drzew. Połyka gorzkie liście.

Biegnie w dół wzgórza, gdzie kończy się las, a bulgoczą brunatne bagna. Ohydna maź. Cuchnący opar. Matecznik komarów i węży. Kolebka jadów i toksyn. Tam wreszcie znajdzie schronienie.

Za plecami słychać głosy. Bestie są coraz bliżej. Próbuje przyśpieszyć, lecz nogi wszczynają bunt. Myśli wciąż biegną, ale ciało zwalnia.

Łypie przez ramię. Szacuje odległość. Z mroku wyławia trzy lśniące punkty. Dwa z nich to oczy, nerwowe i rozbiegane. A trzeci to ostrze maczety.

Bagna są coraz bliżej. Między drzewami widać blask wody. Wystarczy zmusić nogi do ostatniego wysiłku. Próbuje. Ale na próżno. Organizm wywiesza białą flagę. Stopa traci przyczepność, gałęzie wdzierają się między ramiona.

Upada na twarz. Uderza w coś czołem. Ogłuszony stacza się w dół wzgórza. Jest jeszcze nadzieja. Już czuć odór bajora. Już widać w tafli rozmyty sierp księżyca. Ale wtedy na drodze wyrasta karzeł. Połamane, zeschnięte drzewo.

***

Otwiera oczy. Widzi sierp księżyca. I myśli, że zdołał przetrwać. Dopiero po chwili dociera do niego, że to nie księżyc, a błyszczące ostrze.

Przekrwione oczy bestii patrzą na niego z pogardą. Wargi potwora syczą kolejne przekleństwa. Rozumie, że przegrał. Ale nie zamierza błagać o litość.

Pochyla głowę.

Słyszy świst maczety.

1

22 grudnia, środa

„Czy właśnie umarłam?”

Ostatnią rzeczą, którą zapamiętała, był ostry zapach eukaliptusa. Potem zapadła ciemność.

Błąkała się po zapuszczonych szlakach umysłu. Zbaczała na senne bezdroża i na zachwaszczone ścieżki nieświadomości. A kiedy w końcu poczuła bodziec, zrozumiała, że nadal żyje.

Ból wędrował horyzontalnie. Przez kość jarzmową i skroniową. Uciskał na nerw trójdzielny. Ocierał się o opony mózgowe.

Podążała za nim palcami, rysując na skórze linię bólu. Zatrzymała się, kiedy poczuła wilgoć. Ciepła maź spłynęła po opuszkach. Oderwała dłoń od czoła. Powąchała, a potem posmakowała. Wzdrygnęła się, jakby połknęła garść opiłków żelaza.

„Nadal umieram”, pomyślała, odpływając w nieznane meandry umysłu.

Mózg zakrzywił linie czasu. I wszystko jej się pomieszało. Była małą dziewczynką i siedziała na desce klozetowej. A kiedy próbowała z niej zeskoczyć, zobaczyła, że jest przytwierdzona do wózka. Jacyś starcy kołysali lalki, a w sąsiednim pomieszczeniu ktoś krzyczał. Kiedy pchnęła drzwi, ujrzała lekarzy odbierających poród. To ona parła na płód, wyjąc z bólu. Położnik powiedział, że pora przeciąć pępowinę. Poczuła, że ktoś wymierzył jej klapsa. Rozpłakała się. Pielęgniarka pochyliła się nad nią, mówiąc, że jest małą, słodką księżniczką. „Byłaś małą, słodką księżniczką, a teraz jesteś starą, obsraną jędzą”. Sanitariusz włożył jej do ręki garść tabletek. „Żebyś pamiętała, gdzie jest kibel”. I nagle siedziała na tym kiblu z testem ciążowym w dłoni. Dwie kreski oznaczały, że właśnie spieprzyła sobie życie. Ktoś zapukał od drugiej strony. „Mała księżniczko, jesteś tam?” Znowu była małą dziewczynką na muszli. „Zobacz, jak tatusiowi coś urosło w spodniach”. „Tatusiu, to boli!”

„To boli!”

Kłucie w skroni ocuciło ją.

***

Wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Zaczęła rozpoznawać elipsy, trapezy i romby. Kontury przedmiotów rysowały się w znajome kształty.

Miała przed sobą puchaty balon, na którym skrzyły się małe kropelki. Myślała, że ogląda pajęczy kokon. Obrzydliwą wylęgarnię małych stawonogów. Dopiero po chwili zrozumiała, że patrzy na poduszkę powietrzną. Lśniące krople zmieniły się w odłamki szkła. Pod palcami prawej dłoni poczuła gałkę skrzyni biegów.

„A więc utknęłam w samochodzie”, pomyślała. W rozwalonym samochodzie.

Nagle poczuła na sobie wzrok. Kątem oka wyłowiła męską twarz. Tuż obok siebie, po drugiej stronie ośnieżonej szyby. Twarz patrzyła na nią bez ruchu. A ona poczuła, że strach paraliżuje jej zmysły.

Rozpoznała te rysy.

***

Najwyraźniej znów straciła przytomność, bo kiedy otworzyła oczy, za szybą nie było już nikogo. Deska rozdzielcza tonęła w bieli, a w kroku zaczęła czuć wilgoć. Śnieg albo siuśki. Fifty-fifty.

Coraz bardziej się ochładzało. Czuła gęsią skórkę. Para z jej ust wędrowała przez ciemność jak ognie świętego Elma. Zrozumiała, do czego to wszystko zmierza. „We wraku odnaleziono zamarznięte zwłoki”, miała głosić poranna gazeta.

Spróbowała opuścić osłonę nad kierownicą. Plastikowy prostokąt został jej w dłoniach. Uchyliła klapkę i odsłoniła lusterko. W ciemności błysnęły białka jej oczu. A na tylnym siedzeniu ktoś siedział.

Nikogo tam nie ma, idiotko.

Dobrze o tym wiedziała. A jednak… Było zbyt ciemno, by dostrzec szczegóły. Była zbyt rozkojarzona, by powiedzieć, co się zdarzyło. Była zbyt zmarznięta, by wykazać wolę działania.

Chciała zamknąć oczy i zasnąć.

Aha, na pewno!

Zerknęła w bok. Fotel pasażera był zmiażdżony. Na dywaniku poniewierał się jakiś tobołek. Spróbowała sięgnąć po niego ramieniem. Rwanie w barku było jednak silniejsze. Wycofała się.

Chwyciła osłonę przeciwsłoneczną. Wyciągnęła rękę i zaczęła majstrować kawałkiem plastiku. Po kilku manewrach na jej kolanach leżał skrawek świńskiej skóry. Torebka, która dawno wyszła z mody.

Odwróciła ją do góry nogami. W środku coś zagrzechotało. Na dżinsy wysypały się różne rupiecie. Pomadka, tusz do rzęs, tusz do pieczątek, odświeżacz do ust, odświeżacz do ubikacji, podkład w kremie, krem z filtrem UV, balsam po opalaniu, okulary przeciwsłoneczne. Gotowa była uwierzyć, że tkwi we wraku od lata.

Dalej poleciały krakersy, jakiś stary cukierek o smaku wiśniowym, puste blistry po tabletkach, portfel, podpaski, kilka agrafek, dwa długopisy, paragon i legitymacja w skórzanym etui. Ta ostatnia otworzyła się na zdjęciu.

Jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a śnieg przydawał nieco blasku. Ujrzała zatem młodą blondynkę z wyrazem oczu mówiącym: „Panowie, tyłki w górę, trup stygnie!”.

To była ona. Komisarz Iwona Suda. Wydział Kryminalny. Komenda Miejska Policji w Tarnowie.

„No. Przynajmniej teraz było jasne, czyje zwłoki odnajdą we wraku”. To pomyślawszy, straciła przytomność.

***

– Tato, wychodzę.

Zaróżowiona morda odwraca się.

– Wychodzisz? Gdzie wychodzisz? Znowu gdzieś idziesz. Wszystkie łazicie. Z kim wychodzisz? Dokąd idziesz?

– Z koleżankami. Idę z koleżankami do kina.

– Do kina? A, do kina idziesz. – Rechocze. – Idź sobie, idź. Z koleżankami się dobrze idzie. Tak dobrze gdzieś pójść. Też tam byłem. W kinie byłem. A co ty myślisz, maleńka. Te kurwy mają ssanie jak łada na ruskim akumulatorze. Ciągną jak szambowozy, za garść zielonych.

– Tato!

Morda wydaje z siebie długie beknięcie.

– Pieprzone lachociągi. Prowincjonalne kurewki. Szmaty z zadupia. – Taboret odjeżdża z piskiem po linoleum. Cień rośnie. – Ty głupia pluskwo, ilu już przerobiłaś? Ile drutów ciągłaś?

– Tato, proszę!

Spocona łapa zaciska się na nadgarstku.

– Tato, to boli!

– Pokaż rękę. Otwórz rękę, mówię! Patrz. Patrz. Patrz! Podnieś oczy i patrz na mnie. Masz na mnie cały czas patrzeć.

Rozporek zjeżdża w dół.

– Tato, nie!

Plask!

***

Policzek zapiekł ją na dowód tego, że cios spadł przed momentem. Ale kiedy otworzyła oczy i dotknęła twarzy, opuchlizny tam nie było. „Zaczynam wariować”, pomyślała, co wcale nie było dalekie od prawdy.

Robiło się coraz zimniej. Rozejrzała się za okryciem. W zasięgu miała jedynie torebkę. I obicie sąsiedniego fotela. W świńską skórkę nie miała szans się wcisnąć. A jeśli chodzi o tapicerkę, cóż, chyba przeceniała możliwości swoich paznokci. „Zamarznę tu”, pomyślała i zobaczyła drugą linijkę chwytliwego nagłówka. „Zwłoki były w T-shircie”.

Zaczęła głośno kląć. Trochę się przy tym zgrzała, co na nowo otwarło ranę. Przez chwilę zrobiło się ciepło. Ale potem mogło być już tylko zimno.

Rozerwała zębami paczkę podpasek, a z włosów zdjęła gumkę. Stworzyła prowizoryczny kompres. Umocowała go na ranie. Przestała chlapać krwią na boki. Stwierdziła, że reklamy jednak nie kłamią. Zawsze czysto, zawsze sucho, zawsze pewnie.

Uspokoiła się i zaczęła trzeźwo myśleć. Tkwiła w pogniecionej puszce na zapuszczonej drodze. Nie znała daty ani godziny. Nie wiedziała, skąd przyjechała i dokąd zmierza. Nie rozumiała, jakim sposobem skończyła w rowie.

Otworzyła paczkę krakersów i zajęła zęby gryzieniem. Koncentrowała się na jedzeniu. Przestała myśleć o pustkowiu. Mrowienie w stopach ustępowało. Nieśmiało poruszyła paluchami. A potem odważyła się poruszyć stopą.

Coś zaszurało na wycieraczce. Pod podeszwą poczuła wypukłość. Zagarnęła przedmiot krawędzią buta. Spod pedałów wyjechała komórka.

Koszmar się skończył, pomyślała. Lecz kiedy podniosła urządzenie, sklęła własną naiwność. Nie było zasięgu.

2

Czuła się jak w trumnie, którą pogrzebano w zmrożonej ziemi.

Na czarnym tle nieba nadal wirowały płatki śniegu. Zlepiały się w większe skupiska i w formie grudek spadały na jej kolana. Dżinsy zniknęły pod grubą warstwą bieli. Poczuła łaskotanie w podbrzuszu, po którym nastąpiło niepokojące parcie na pęcherz. W tym momencie poznała największą z tajemnic wszechświata. Dobre odlanie się warte było ręki księżniczki i połowy królestwa.

Poruszyła się w prawo, potem w lewo. Kończyny stopniowo odzyskiwały ruchomość. Naparła na drzwi, ale coś je blokowało. Głaz, wgnieciona blacha lub sanie świętego Mikołaja. Spojrzała wobec tego przed siebie. I zrozumiała, że pozostała tylko jedna droga ucieczki.

Tam gdzie niedawno była szyba, pobłyskiwały szklane kliny o szorstkich krawędziach, pajęczynowatych naciekach i ostrych zakończeniach. Jak zęby krokodyla. Ostrożnie zaczęła odrywać resztki szkła. Następnie przejechała dłonią po ramie. A kiedy przekonała się, że jest bezpiecznie, wyrzuciła przez otwór telefon.

Przechyliła się i oparła ciało na kierownicy. Poszukała punktu zaczepu dla rąk. Usłyszała trzask. Kierownica opadła, a jeden z drążków wbił się między żebra. Ból odepchnął ją z powrotem na oparcie.

Zjadła ostatniego krakersa i podjęła kolejną próbę ucieczki. Zignorowała sygnały z wnętrza ciała. Ucho dzwoniło, skroń pulsowała, bark szczypał. Wysunęła głowę na zewnątrz. Przechyliła się ku masce. Ręce drżały jej z wysiłku, a podpaska na czole chyba zaczęła przeciekać, bo na śniegu dostrzegła pojedyncze ciapki krwi. Nie zamierzała spasować. Odszukała fotel pod stopami. Potraktowała go jak trampolinę.

Całym ciężarem ciała upadła na maskę. Śnieg nadał jej pędu. Zjechała jak po zjeżdżalni i zanurkowała twarzą w śniegu.

Była wolna.

***

Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to słupek. Biało-czerwony, z liczbą 964. To już coś. Nic nadzwyczajnego, ale pozwalało określić przybliżoną lokalizację. Była na drodze wojewódzkiej. Droga wojewódzka, po której nic nie jeździ? Była w Bieszczadach?

Odszukała w zaspie telefon i rozświetliła ekran. Podniosła się z kolan i przeszła kilka metrów wzdłuż jezdni. Po obu stronach ciągnęły się ściany drzew. Stała na długiej, prostej drodze, która z góry musiała przypominać wygolony pas na zalesionej ziemi. Jeśli droga była tak prosta, dlaczego wpadła w poślizg?

Ruszyła szukać śladów hamowania. Tam gdzie według jej wyliczeń mógł znajdować się newralgiczny punkt, rozgarnęła śnieg stopą. Odnalazła ślady bieżnika. Rozgarniała dalej. Czarne smugi wiodły w prawo pod łagodnym kątem. Wyglądało to tak, jakby z rozmysłem zjechała prosto w rów.

„Bez sensu”, pomyślała. „Zasnęłam za kierownicą?”

Usłyszała świst wiatru. Zimny podmuch uderzył ją w twarz i prześlizgnął się po ramionach. Przypomniała sobie, że chroni ją tylko T-shirt.

Dobiegła do samochodu, rozpięła guzik i spuściła spodnie. Kucnęła przy oponie. Śnieg zabarwił się na żółto.

Już miała wstać, gdy nagle między drzewami ujrzała światło. Światło zgasło. „Mam zwidy”, pomyślała. „Albo jest tam leśniczówka. Albo przez las biegnie równoległa droga”.

Do tej pory obawiała się, że umrze z wykrwawienia albo hipotermii. Teraz zrozumiała, że zagrożenia czyhają gdzieś indziej. Była bezbronną kobietą na pustkowiu. Policjantką, ale nadal kobietą.

„Pieprzenie. Kogo chcesz wziąć na litość?”

Nie odrywała wzroku od lasu. Wstrzymała oddech. Z ust przestała wydobywać się para. Miała wrażenie, że coś czai się w mroku i gotowa była przysiąc, że słyszy trzaskanie gałązek.

Czy na pewno była bezbronną kobietą? Ona? Policjantka z kilkunastoletnim stażem. Pomacała kieszenie spodni. Gdzie jest broń?

„Ty tępa dzido”, pomyślała. I wtedy w głębi lasu znów zapaliło się światło.

3

To był najdoskonalszy efekt Tyndalla, jaki kiedykolwiek w życiu zaobserwowała. Strumień światła rozpraszał się na drobinkach śniegu.

Usłyszała w głowie motyw dźwiękowy z „Archiwum X”, a wyobraźnia podsunęła jej Davida Duchovnego i Gillian Anderson biegnących w stronę światła.

– Mulder, zatrzymaj się!

– Oni porwali moją siostrę!

– Jacy oni?

Coś zapiszczało dwukrotnie. W tym momencie była w stanie uwierzyć w istnienie zielonych ludzików, dopóki nie ujrzała, że w telefonie wyczerpuje się bateria. „Świetnie, kochana, po prostu świetnie!” Zrobiła krótkie ćwiczenie wdechowo-wydechowe i stwierdziła, że jest gotowa do działania. „Albo ja, albo te pieprzone ufoludki. Ktoś dzisiaj pójdzie spać bez kolacji!”

Uruchomiła latarkę w telefonie. Telefon zawrzeszczał, że przecież pada mu bateria, ale postawiła na swoim. Przekroczyła jezdnię i weszła między drzewa.

Oświetlała teren, próbując rozeznać się w okolicy. Liście były już pieśnią przeszłości. Drzewa wyciągały gałęzie w różnych kierunkach. Były rachityczne, dzikie i nienaruszone. Upodobniły się do swoich przodków, którzy wgryzali się głęboko w ziemię, by przetrwać trzęsienia ziemi, powodzie, meteoryty i małego, słodkiego brontozaura wyżerającego ich aparaty do fotosyntezy.

Pod tenisówkami Sudy chrupał śnieg. Wilgoć błyskawicznie przedostała się do ich wnętrza. Poczuła, że skarpetki kleją się do podeszew.

Schylała się i odsuwała dłonią gałęzie. W tym czasie inne serwowały jej siarczyste policzki. Spod śniegu wystawały jakieś badyle. Rozgrzebana ściółka wykazywała oznaki życia. Poczuła zapach gnijących korzonków, mchu i pleśni. Do tego dołączył zapach benzyny.

„Benzyny?”

Światło w lesie znowu zgasło. Zatrzymała się. Teraz gdy straciła cel z oczu, poczuła, że ogarnia ją panika. Rzuciła okiem przez ramię. Jej biedny samochód wyglądał z tej odległości jak zabawka, która wpadła w ręce małego wandala. Obróciła się i dostrzegła coś między konarami. Śnieg znowu zaskrzypiał pod butami.

Szła prosto do celu. Szła z dziwnym przekonaniem, że nie jest sama. Może była to tylko nadwrażliwość gliniarza, odruch bezwarunkowy albo wyuczona zasada ograniczonego zaufania. Może. Ale nie mogła odgonić wrażenia, że skrzypienie śniegu ustaje milisekundę po tym, gdy ona się zatrzyma, i wpada w rezonans wtedy, gdy ona zaczyna iść.

Obracała telefonem na wszystkie strony. Blask padał na zmurszałe pniaki i na krzewy płożące się przy drzewach. Nie widziała żadnych pobłyskujących oczu zająca, wiewiórki czy kuny. Zdawało się, że sen zimowy uśpił wszystkie zwierzęta.

Nagle znieruchomiała. Padło na nią światło reflektorów.

Przesłoniła oczy dłonią. Stała przed maską samochodu. Zdawało jej się, że za kierownicą ktoś siedzi. Odruchowo sięgnęła dłonią po spluwę. Kieszeń była pusta. „Kurwa mać!”, zaklęła.

– Proszę wyjść z pojazdu! – próbowała brzmieć pewnie i profesjonalnie. Próba się nie powiodła. Głos był drżący. – Policja! – Znowu porażka.

Indywiduum wewnątrz auta nadal trwało bez ruchu. Jak manekin w sklepowej witrynie, który notorycznie ogląda się za przechodniem.

Coś było nie tak. Oceniła kolizję. Samochód utknął na brzozie. Drzewo wgniotło maskę pojazdu i pozrywało przewody. Świeża kraksa.

Suda zbliżyła się do drzwi pasażera. Coś plasnęło pod podeszwą. Zatrzymała się i skierowała strumień światła na nogi. Trampki zmieniły barwę na czerwoną. Stała dokładnie pośrodku kałuży krwi. Krzepnącej z wierzchu jak jajecznica, barwiącej śnieg jak barszcz. Odskoczyła w popłochu. Zaczęła szybko oddychać.

Oparła się o drzewo i poświeciła do wnętrza samochodu. W środku majaczył kontur postaci.

Kiedy po raz kolejny bezskutecznie poprosiła o opuszczenie pojazdu, postanowiła działać. Próbowała przypomnieć sobie wszystkie procedury na dane okoliczności, ale żaden ustęp nie przychodził jej do głowy. Czy to takie dziwne? Czy ktoś zdołał opisać, co robić w przypadku, gdy wpadniesz do rowu na zadupiu, w lesie znajdziesz inny rozwalony wóz, a telefon stracił zasięg? Jak w takiej sytuacji miała wezwać posiłki? Rozpalić ognisko i puszczać znaki dymne?

Rozejrzała się po otaczających ją drzewach. Namierzyła odpowiednią gałąź. Odłupała ją i wetknęła w szczelinę za klamką. Naparła na nią. Głośno chrupnęło, ale drzwi nie ustąpiły.

Wepchnęła gałąź głębiej, aż poczuła opór. Zacisnęła obydwie dłonie. Usłyszała zgrzyt. Drzwi gwałtownie odbiły, serwując jej błyskawiczny nokaut. Wylądowała w kałuży krwi. Na moment ją oszołomiło. Gdy odzyskała świadomość, poczuła coś dziwnego.

Z wnętrza pojazdu najpierw wydobył się zapach fortuny. Skórzana tapicerka, wełniany garnitur, jedwabna poszetka, złote spinki do mankietów. Potem wypłynął aromat perfum. Piżmo, ambra, wetiwer i paczula. Ostatnia nuta była najsilniejsza. Smród zakrwawionego mięsa przeniósł ją do rzeźni.

Namacała telefon i rzuciła krąg światła na scenę.

Już dziś, tylko na naszych deskach, najgorętsza premiera roku: „W głębi lasu. Trup w samochodzie”.

Natychmiast zrozumiała, skąd pochodzi odór posoki.

Trup nie miał głowy.

4

Dwudziestego drugiego grudnia zabiłem człowieka. Mężczyznę.

To nie była zbrodnia w afekcie. Nie zastanawiałem się, kim był ów człowiek i czy ktoś po nim zapłacze. Odebrałem mu plany, które snuł, nadzieje, którymi się karmił, i marzenia, które chciał spełnić.

To miało być wyrafinowane morderstwo. Tak zwane morderstwo w białych rękawiczkach. Nie brakowało po temu subtelnych środków. Polonu, dioksyn czy nowiczoka. Te narzędzia wielkiej polityki okazują się szczególnie skuteczne w tym wąskim przedziale czasowym, kiedy za późno już na dyplomację, a za wcześnie na miecz i ogień. Kiedy na scenę wychodzą zaufani przyboczni: Himmler, Beria i Chemiczny Ali. To dzięki nim prawdziwy sprawca pozostaje nieuchwytny. Bryluje na parkiecie pod żyrandolami wielkości mgławicy, a gdzieś w leśnej szopie, w wilgotnym podpiwniczeniu jego przeciwnik wykrwawia się na śmierć.

Tak właśnie miało się to skończyć. Wystawiłem na linię strzału mięso armatnie, a sam schowałem się w ostatnim szeregu. Tam gdzie chowają się łucznicy i kanonierzy, czyli ci, którzy są bezradni w bezpośrednim starciu, ale okazują się niezrównani w dalekosiężnym ostrzale. Na tym drugim planie miało być ciepło i przytulnie, jednak duszna atmosfera miejsca, gdzie koczowałem, i zapach ciał moich towarzyszy sprawiły, że sielanka okazała się potworną katorgą.

Moją ofiarą był jeden z tych nieudaczników, o jakich potykamy się tu i ówdzie. Twarz – nic nieznacząca, ciało – chuderlawe, sylwetka – szkoda gadać. Typ, który mógł osiągnąć wiele, a stracił wszystko wskutek niedojrzałości, braku woli działania i chęci życia. Wyglądało na to, że urodził się po to, żeby umrzeć, bo jego przedwczesny zgon na nikim nie zrobił specjalnego wrażenia. Po jego śmierci zapanowała jedynie chwilowa ekscytacja, bo rozczłonkowane ciało człowieka zawsze wzbudza niesmak połączony z zachwytem.

Głowa została oddzielona od ciała jak w makabrycznej grotesce. Tak więc rzeczywistość przerosła moje oczekiwania i to, co początkowo miało być wyrafinowanym morderstwem, okazało się krwawą egzekucją. Widocznie przeceniłem własne możliwości i w planowaniu cudzej śmierci nie byłem tak biegły jak w finansach. W każdym razie prasa błyskawicznie wyrobiła sobie opinię. Pisali, że o czymś tak potwornym Tarnów nie słyszał od roku trzydziestego dziewiątego, gdy na dworcu kolejowym zdetonował się zamachowiec i odesłał w zaświaty dwadzieścia niewinnych dusz.

Od dziecka żyłem w przekonaniu, że najwięcej krwi przelewa się w dużych miastach. Taki na przykład Nowy Jork albo Londyn czy Tokio to istne mateczniki zamachowców. Miasta-mrowiska, gdzie brakuje żywności, wody i powietrza. Spętane polityczną poprawnością trupy, których żywotność podtrzymuje spróchniała belka kapitalizmu. Tam komuś wreszcie musi odbić szajba. „Boję się umierać sam” – mówi jeden i detonuje się w galerii handlowej. „Niech żyje Bóg” – krzyczy inny i łapie za ster samolotu. „Prawda cię wyzwoli” – bredzi trzeci i rozpyla gaz w wagonie metra. Można odnieść wrażenie, że w kategoriach rzezi nikt im nie dorówna. Ale to nieprawda. Potrzebowałem czterdziestu lat życia, by pozyskać właściwą wiedzę. Bo prawda jest taka, że to właśnie w małych miastach cichutko bulgocze wywar katastrof.

Choć ta historia mogła wydarzyć się wszędzie, w Zielonej Górze, Koszalinie albo Włocławku, rozegrała się w Tarnowie. Dlaczego? Bo jest to miasto moich rodziców, rozpieszczanych przez partię.

I moje miasto – miasto mordercy.

5

Dwudziesty drugi grudnia. Nadal mam tamten dzień przed oczami. Tabuny pieszych na chodnikach, sznury aut na ulicach, piszczące klaksony, piaskarki rzygające błotem, minus dziesięć stopni Celsjusza na termometrach, minus osiemdziesiąt procent na szybach dyskontów. Rozmigotane sztuczne choinki, pedofile w strojach świętego Mikołaja, przypalone pierniki i George Michael jojczący, że jego lalunia odrzuciła zaloty. Ta feeria dźwięków i barw sprawiała mi dotkliwy ból, bo wiedziałem, że tych świąt nie spędzę jak dotychczas.

Nie będzie choinki, siana pod obrusem i karpia na trzy sposoby. Nikt nie zarzuci mi nietrafionych prezentów, dzieci nie trzasną drzwiami, a żona nie odmówi spółkowania pod świerkiem. Nie będę musiał oglądać „Kevina samego w domu” i odetchnąć z ulgą, gdy ten dzień wreszcie dobiegnie końca.

W każdym razie nie potrafiłbym znaleźć ukojenia, wiedząc, że w tym samym czasie w lesie wykrwawia się facet. W moim barszczu pływałyby najprawdziwsze uszka. Na ekranie telewizora widziałbym „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, a dźwięk odrzynanej głowy doprowadziłby mnie do obłędu.

Nie mogłem przestać myśleć o człowieku, którego wysłałem na tamten świat. Próbowałem usprawiedliwiać swój obmierzły czyn. Robiłem wszystko, by odsunąć od siebie brzemię odpowiedzialności. Ta śmierć była jakby obok mnie, a ja żyłem obok niej. Jak małżonkowie w separacji zajmujący jedno mieszkanie. Niby łączy ich wszystko – dzieci, dobytek, kredyty – ale mijają się bez słowa, udając, że wszystko ich dzieli.

Zostałem więc bez domu i bez rodziny, bez pracy i bez tożsamości. Błąkałem się po zaśnieżonym Tarnowie bez jasno określonego celu, aż wreszcie głód przypomniał mi, że nie liczy się z emocjami.

Wstąpiłem do małej cukierni przy Krakowskiej. Zamierzałem kupić bajgla z czekoladą i kawę w papierowym kubku, jak do tej pory zwykłem to robić. W pewnym momencie poczułem, że ktoś trąca mnie parasolką. Stała za mną brzuchata jejmość w futrze z flamingów i dorodnym męskim zarostem. Była również żywym dowodem na to, że łysienie androgenowe nie stoi na przeszkodzie trwałej ondulacji. Gdy popatrzyłem na nią z moich nizin, pociągnęła znacząco nosem. Zacząłem ją wyklinać, lecz wtedy, ku mojemu zdziwieniu, pozostali klienci stanęli za nią murem. Ekspedientki postanowiły w ochronie interesu zdusić konflikt w zarodku. „Won!” – pożegnały mnie czule.

Zanim zrozumiałem, co się właściwie wydarzyło, ujrzałem w szybie własne odbicie. Stałem w zdartych łachmanach, a to, co początkowo brałem za zapach studzienek kanalizacyjnych, okazało się moją osobistą wonią. Zagadka w końcu się rozwiązała.

Ktoś wbił mi łokieć w żebra. Zgiąłem się z bólu. Dwaj gówniarze w szalikach z godłem Polski grzecznym „wypierdalaj” poprosili, bym wyniósł się z ich miasta. „Z ich miasta?”, pomyślałem. Nieodrodni synowie ziemi, tej ziemi, żerowali na moich podatkach, zanim stałem się społecznym wyrzutkiem. Miałem ochotę pokazać im, co potrafią moje bicepsy. Byłem mocny nie tylko w gębie. Trenowałem crossfit, trochę boksowałem. A że praktyka czyni mistrza, swoje umiejętności często testowałem na wystawnych rautach, gdzie różnej maści księgowi i pracownicy działu IT pod wpływem alkoholu odkrywali w sobie olbrzyma.

Zdążyłem już zaciągnąć watowaną kurtkę i podwinąć rękawy flanelowej koszuli, gdy kątem oka wyłowiłem dwóch osobników w granatowych uniformach. W ostatniej chwili spuściłem głowę. Gdyby wtedy wylegitymowała mnie policja, byłbym skończony.

Zaszyłem się w boczną uliczkę. Błąkałem się do późnego wieczoru, zachodząc raz po raz do różnych przybytków, żeby trochę się ogrzać. Wszędzie zakosztowałem tej słynnej polskiej gościnności. „Jazda stąd!”, „Dzwonię na policję!”, „Proszę natychmiast opuścić lokal!”

Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, jak trudno jest być bezdomnym.

6

Tamtego dnia zmrok zapadł wyjątkowo szybko. Od chwili zachodu słońca przestałem odmierzać czas. Życie przestało biec wedle ustalonego rytmu, a dla mnie w równej mierze mogła być godzina siedemnasta co kwadrans po północy. Ulice przerzedziły się, a mróz z wolna jął mi dokuczać. Zwiewna mgła zmieniła się w mieszaninę wody, pyłu i wyziewu z rur wydechowych. Jeśli cokolwiek jeszcze mogło świadczyć o świątecznym klimacie, właśnie zniknęło pod woalem smogu.

Potrzebowałem miejsca, w którym mógłbym przemyśleć swoją strategię. Usłyszałem kościelne dzwony. To było jak sygnał z nieba. Cóż za ironia losu. Bóg wzywał wilka do stada owiec. Zapraszał Kaina, żeby zasiadł do stołu z Ablem.

Nie zamierzałem iść do katedry. Byłem przekonany, że w tych dniach będzie tam czarno od moherowych beretów i rozmodlonych wykidajłów zbijających żłobek dla Jezuska. Niczego nie pragnąłem bardziej niż uwolnienia się od ich towarzystwa. Dlatego zboczyłem z głównej drogi i znalazłem azyl na samym krańcu świata, w kościele na Terlikówce.

Drewniany budynek stał na wzniesieniu niedaleko Starego Cmentarza. Kiedyś było tu zupełne odludzie, lecz potem austriacki cesarz pociągnął tory. Mimo to świątyni nie zrównano z ziemią, wobec czego trwała w kleszczach torowiska niczym ciemny, strzelisty semafor.

Ławka była twarda i szybko pojąłem, że nie została wystrugana jako miejsce noclegowe. Do tej pory pławiłem się w luksusie. Jeździłem samochodami o wyprofilowanych fotelach, zabytkowe krzesła miały pluszowe obicia, a w sypialnianym łożu mogłem uprawiać pływanie na sucho. Dlatego już po paru sekundach zacząłem odczuwać bóle lędźwi.

Początkowo myślałem, że kościół jest pusty. Po chwili jednak spostrzegłem, że po drugiej stronie nawy modli się facet o wytrzeszczonych oczach. Po paru kolejnych minutach usłyszałem skrzypienie drewna. Gdy przeniosłem wzrok ku prezbiterium, ujrzałem zakonnicę na klęczniku.

Fakt, że na początku nie odnotowałem jej obecności, zrzuciłem na karb tego, że widziałem w niej nieodłączny element wyposażenia kościelnego. Podobnie jak nigdy nie zauważałem kelnerów, recepcjonistów, taksówkarzy i bezdomnych. Byli to ludzie drugiej kategorii, żyjący dla cudzych potrzeb, których straty społeczeństwo w żaden sposób by nie odczuło. Traktowałem ich jak roboty, nie jak żywe istoty.

Jednak do zakonnic i kleru par excellence żywię szczególne uprzedzenia. To właśnie ta kasta doprowadziła do śmierci mojego ojca. Matka znalazła go w wannie. Podciął sobie nadgarstki.

Pamiętam, że kilka tygodni wcześniej oglądał Dziennik Telewizyjny. Na ekranie brylował grubas w czerwonej czapce. Wtedy wziąłem go za Świętego Mikołaja, ale po czasie zrozumiałem, że był to przedstawiciel archidiecezji. Ojciec stukał grubym paluchem po poręczy fotela, a na grzbietach jego dłoni uwidoczniły się żyły. „Te klechy!” – syknął ojciec. Raz i krótko. „Te klechy” nie znaczyło dla mnie nic. Dopiero po latach, gdy przeniknąłem świat polityki, zobaczyłem brudy uprawiane na zapleczach kurii i sali sejmowej. Wtedy dotarło do mnie, co miał na myśli, mówiąc „te klechy”. Dlatego dziś, kiedy słyszę o Popiełuszce, kardynale tysiąclecia albo miłośniku kremówek, dostaję mdłości. Oni wszyscy, niezależnie od koloru sutanny, wpędzili mojego ojca do grobu. Zapuścili tym gnojkom z Solidarności myśl, że można nas ogołocić ze wszystkiego, bo to wszystko, co mamy, należało kiedyś do nich. Jak w czasach Republiki Weimarskiej, gdy w zgodzie z obowiązującym prawem konfiskowano żydowskie majątki. Rozgrabili nasze dobra! Zdemoralizowali naszą młodzież! Rozpanoszyli się po naszej narodowej ziemi!

Mój ojciec nie potrafił unieść ciężaru tych zniewag. Wybrał śmierć, by nie żyć jako opluwany aparatczyk i konfident.

To krótkie wspomnienie sprawiło, że nagle rozgorzałem niepohamowaną nienawiścią do zakonnicy. Klęczała osiem, może dziewięć metrów przede mną. Wystarczyło przeskoczyć ławkę, zerwać jej z głowy welon i zadzierzgnąć różaniec wokół szyi. Zadusiłbym ją przed jej Panem i Stwórcą. Stałaby się zadośćuczynieniem za tych, którzy zniszczyli mojego ojca.

Gniew nadal iskrzył się we mnie, gdy zakonnica wstała z klęczek i jęła poprawiać wiechcie pod wizerunkiem Chrystusa. To dało mi czas na ochłonięcie. Gdybym zabił ją spontanicznie, jak dyktowało serce, zrobiłbym to na oczach świadka. Postanowiłem wtedy poczekać na odpowiedni moment.

Nagle, bez ostrzeżenia, zakonnica stanęła na palcach i zerwała z tablicy wotywnej srebrny różaniec. Włożyła go w jeden z fałdów habitu. Oniemiały runąłem na ławkę. Gdy zakonnica szukała oczami świadków swojego haniebnego uczynku, grałem rolę jednego z tych bezdomnych, którzy nieświadomi są otaczających ich wydarzeń.

Usłyszałem ciche kroki.

– O, mon petit Innocent![1] – zaświergoliła, nie wiedzieć czemu obdarzając mnie imieniem zupełnie nieprzystającym do mojego obecnego położenia. Mały Niewinny? Niewinny morderca. Dobre sobie! – Nie możesz tu leżeć! Nie możesz, mon cœur![2] Ja ci pomogę, mam miejsce dla ciebie. Miejsce dla ludzi, co przegrali życie. Oui, mon Innocent[3], hotel dla ciała, schronisko dla duszy, pokarm dla umysłu.

Po czym zaczęła zawodzić o braciach mniejszych, cierpieniu, które uszlachetnia, i innych bzdurach wygłaszanych przez jej podobnych. Pojąłem, że ma mnie za bezdomnego, zatem mój plan nadal działał. Coraz głębiej wchodziłem w rolę przybłędy. Oswajałem tę nieznaną mi wcześniej stronę natury, okiełznywałem niechęć do samego siebie. Jak do tej pory wychodziło mi to wyśmienicie.

Pingwin wciąż coś bełkotał nieskładnie. O przytułku, o opatrywaniu ran, o wikcie i opierunku. Ta gołębica o pomarszczonej twarzy aż garnęła się do czynienia dobra, co na nowo wzbudziło we mnie pogardę.

Wyprowadziła mnie z kościoła, a ja niczym posłuszne cielę, postępowałem za nią krok w krok. Byłem jej cieniem, mrocznym alter ego. Nie przestawała opowiadać o niedostatecznym finansowaniu opieki społecznej, komercjalizacji służby zdrowia, beznadziejnej pogoni za innowacjami kosztem słabych i opuszczonych. Aż wreszcie zrozumiałem, że mam do czynienia z socjalistką pierwszej wody. Zabrać bogatym, oddać biednym. To była jej maksyma.

Szła przede mną nieświadoma swojego losu, który wkrótce miałem przypieczętować. Na złachany habit spadały płatki śniegu, rozklapane buty klaskały w błotnistej brei, a ona bez żadnego poszanowania dla odzienia dziarsko maszerowała przed siebie, niemal siłą zaciągając mnie w sobie wiadome miejsce.

Myślałem, że wlecze mnie do klasztoru albo jakiegoś ośrodka pomocy dla biednych. Szliśmy w kierunku centrum. Minęliśmy cmentarz, kościół na Burku i plac targowy. Kiedy sądziłem, że poprowadzi mnie w górę, ulicą Targową ku katedrze, nagle odbiła w prawo. Zobaczyłem iglicę męskiego klasztoru Bernardynów. Uznałem w związku z tym, że siostrzyczka chce czynić dobro cudzymi rękami i podrzuci mnie mnichom, niby jakąś znajdę.

Ona jednak zatrzymała się przy drzwiach po drugiej stronie ulicy. Pogmerała w kieszeni, a kiedy uznałem, że zaraz wyciągnie skradzione precjoza, w jej dłoni zabłyszczał klucz. Wsadziła go w zamek i przekręciła. Zanim wszedłem do środka, łypnąłem jeszcze na szyld nad drzwiami. Bona fide, przeczytałem. I pomyślałem wtedy, że napis powinien brzmieć zupełnie inaczej.

„Żegnajcie się z nadzieją, którzy tu wchodzicie”.

[1]O, mon petit Innocent! (fr.) – O, mój mały Innocenty!

[2]Mon cœur (fr.) – Moje serce.

[3]Oui, mon Innocent (fr.) – Tak, mój Innocenty.

7

Kałuża krwi zmieniała postać z półpłynnej w stałą.

Suda wstała, otrzepała śnieg z kolan i oświetliła telefonem wnętrze pojazdu. Zwłoki siedziały na fotelu z angielską galanterią. Dwurzędową marynarkę opinał pas bezpieczeństwa. Dalsze szczegóły obserwacji trąciły banałem. Jedwabny krawat, złote spinki, obrączka. W równej mierze mógł to być prezes zarządu konsorcjum farmaceutycznego co podmiejski komiwojażer handlujący pościelą i garnkami. I tylko jeden element nie pasował do wysublimowanego obrazka. Brak głowy.

Suda widywała zwłoki w różnych fazach rozkładu. Te utopione były ciężkie, sine i napuchnięte, te narażone na ekspozycję słońca – zasuszone, szare i zapadnięte. Widziała zwłoki wyciągnięte z trumny, przetoczone przez bakterie, pająki i mrówki. I te wydarte matce ziemi, w które dopiero zaczynała wgryzać się pleśń. Przyczyną śmierci jednych był rozległy udar, drugich – zadzierzgnięty na szyi sznur do suszenia bielizny. Czasami specjaliści mówili, że kogoś wykończył rak, lecz nieporównanie częściej słyszała, że nóż kuchenny przebił aortę. Żadna jednak opinia biegłego i żadne prywatne doświadczenie nie mogły równać się z wypadkami komunikacyjnymi.

Te były inne. I o nich mogła powiedzieć, że widziała już wszystko. Oderwane dłonie, przedramiona i barki. Zmiażdżone czaszki, żebra i miednice. Zwęglone serca, nerki i wątroby. Koktajle krwi i resztek obiadowych. Galaretki z mózgu i płynu owodniowego. I twarze, z których siła uderzenia zmyła unikalne rysy.

Lecz ten przypadek wyglądał na inny. Nie licząc głowy, pozostałe członki były nienaruszone. Kierownica nie wbiła się w mostek, pasy nie przecięły skóry, kolana nie zostały zmiażdżone. Zupełnie jakby denat wsiadł do środka po śmierci. Ale jak to zrobił bez głowy?

Suda nakierowała nań strumień światła. Na zwieńczeniu karku utworzył się szkarłatny czop. Spod niego, niczym przebiśniegi na wiosnę, wyzierały rury przełyku i tchawicy. Białoszare zgrubienia uświadomiły jej, że patrzy na przerwany rdzeń kręgowy.

Przesunęła snop światła na fotel pasażera. Potem na tylną kanapę. Leżał tam stos pudełek obwiązanych wstążkami. I torebki z brodaczem w czerwonej czapce. Ujrzała też logo znanych marek. Odzieżowych i drogeryjnych. A między nimi poniewierały się malutkie torebeczki, które mogły skrywać asortyment jubilerski.

„Biedne dzieciaki”, pomyślała.

„Albo żona”, dodała.

„Albo kochanka”, rozważyła.

***

Bmw stało na leśnym dukcie. Na drodze, która prowadziła donikąd. Na masywnych oponach Suda odnalazła zamarznięte błoto. Gdzieś tu musiały być koleiny, co znaczyło, że droga jest nadal używana. Nie tylko przez rowerzystów, ale również przez pojazdy ciężkie.

Samochód należał do kategorii współczesnych monstrów. Tych, które sieją popłoch swoją fascynującą masywnością. A mimo to taki krążownik szos przegrał spotkanie z lichą brzozą? Dziwne. Chociaż od kwietnia dwa tysiące dziesiątego roku nic już nie powinno jej dziwić.

Znowu poczuła chłód. Zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak. Miała wrażenie sztuczności otoczenia. Jakby wystarczyło wyciągnąć dłoń, żeby zedrzeć fototapetę, rozproszyć śnieg zrobiony z waty i skruszyć kamienie z papier mâché. Obawiała się kopnąć w nadproże, by nie okazało się, że usłyszy dźwięk pękającej tektury.

Gdzieś za drzewem mógł czaić się operator. Ogromna dmuchawa robiła sztuczny wiatr. Ludzie na drabinach wysypywali lód z wiader. Wszystko było możliwe i to ją przerażało.

Najbardziej zaś przerażało ją to, że nigdzie nie było głowy. Ani wewnątrz, ani na zewnątrz pojazdu. W każdym razie nie w jego najbliższym otoczeniu. Głowa rozpłynęła się w powietrzu, mimo że ciało było nienaruszone. To było absurdalne, ale kiedy wykluczyła to, co niemożliwe, zostało to, co wywołało w niej odrętwienie. Jeśli łba nie urwały demony lub dzikie zwierzęta, w lesie był jeszcze ktoś.

Przypomniała sobie skrzypienie śniegu za plecami. Lecz wtedy zrozumiała, że to nie jest wspomnienie. Śnieg skrzypiał gdzieś niedaleko. Poczuła napływającą falę lęku.

Usłyszała trzask gałązek i pośpieszne kroki. Podniosła rękę w kierunku, z którego dobiegały dźwięki. Oświetliła pniaki pokryte śnieżnymi czapami. I trawy kołyszące się na wietrze.

Telefon zapiszczał.

„Psiakrew! Teraz?”

Hałas ustąpił niespodziewanie. Zapadła błoga cisza. Mogła znów oddychać, ale zapomniała, jak to się robi. Próbowała mrugać, ale powieki przymarzły jej do spojówek. Wpatrywała się w przestrzenie między drzewami. Spodziewała się, że za chwilę coś na nią skoczy. Napięła mięśnie, szykując się do ucieczki. Gdyby tylko wiedziała, skąd nadejdzie atak.

Poczuła wibrowanie w dłoni. Pomyślała, że telefon wreszcie kona. A on właśnie odnalazł zasięg. Zaczęły spływać esemesy. I powiadomienia o połączeniach.

„Szczęśliwa godzino”, pomyślała. „Jestem ocalona”.

Chciałabyś! Chciała!

Znienacka reflektory samochodu dożyły ostatnich chwil. Zgasły z cichym pyknięciem.

8

Gazety, telewizje i media elektroniczne przez długi czas były niezwykle łaskawe dla Tarnowa. Przymykały oko na finansowe malwersacje w samorządzie. Wzruszeniem ramion kwitowały rzekome zaprószenia ognia. Nie obchodziły ich oskarżenia o niegospodarność w miejskim budżecie. I w nosie miały obyczajowe afery seminarium duchownego. Właściwie uznano, że w takiej dziurze nie może dziać się nic godnego uwagi.

Sytuacja zmieniła się, gdy na przedmieściach odnaleziono zwłoki powieszonej nastolatki. A właściwie kilka dni później, kiedy to sfrustrowany ojciec dziewczyny, kardiolog Krzysztof Rota, rozpoczął prywatne śledztwo, narażając się na otwarty konflikt z policją. Kiedy komisarz Suda wraz z zespołem zaczęła potykać się o kolejne trupy, medialny status miasta drastycznie się zmienił. Zaciszne zadupie ściągnęło oko kamery, łącza się przegrzewały, biura prasowe masowo zamawiały tonery do drukarek.

Suda została zmuszona do zmiany przyzwyczajeń. Skończył się czas rekreacyjnych awantur na blokowiskach. Zaczął się czas dramatycznego śledztwa na oczach całego świata. Kiedy ona goniła za sprawcą i próbowała powiązać nitki, prasa dokładała drew do ognia. Psuła dochodzenie, podrzucała fałszywe ślady, szantażowała świadków, którzy zeznawali wbrew oczekiwaniom wydziału kryminalnego. Sprawa zmieniła się w istną karuzelę. Już nie było wiadomo, kto ściga, a kto jest ściganym.

Ta historia otarła się również o osobiste życie pani komisarz. Gdy okazało się, że we wszystkim macza palce jej synalek, sytuacja nabrała pikanterii. W każdym razie Suda zakończyła dochodzenie wycieńczona, sterana, potłuczona, sfrustrowana i rozklejona. Gdyby nie wsparcie zespołu dochodzeniowego, to znaczy starszego aspiranta Widełki i czterech sierżantów, bez wątpienia zrobiłaby ten jeden krok, który dzielił ją od przepaści.

Przypomniała sobie to wszystko, co działo się przed rokiem, gdy stała z pikającym telefonem w garści. Znowu znalazła się na krawędzi. Ale tym razem obok nie było żadnego mundurowego, który by ją złapał.

Mijały sekundy i minuty, a ona trwała bez ruchu. Hałas między drzewami więcej się nie powtórzył. Oświetliła zmurszałe pnie i splątane gałęzie.

Może po śniegu przebiegł lis albo wilk. Czy one zapadały w sen zimowy? A może wypłoszyła je z nory? Może przypałętały się wiedzione ciekawością?

Przetarła wilgotny ekran o spodnie. Odnalazła numer Widełki. Pierwszy sygnał, drugi, trzeci. Wyrzuciła z siebie serię ordynarnych słów. Zdążyła mu nawymyślać od meneli i typów spod ciemnej gwiazdy. To okazało się skuteczne, bo odebrał.

– No? – usłyszała.

– Jakie, kurwa, „no”? – warknęła. – Rozwaliłam się. Trupa mam. Droga dziewięćset sześćdziesiąt cztery. Dziewięć. Sześć. Cztery – powtórzyła. – Las. Bateria. Mayday.

– Co? Halo? Kiedy wróciłaś? – W tle rozległo się dudnienie.

– Widełka, skup się. Pada mi bateria. Droga dziewięćset sześćdziesiąt cztery.

– Nie słyszę. Jesteś w Polsce?

– A gdzie niby?

– Halo? Już wylądowałaś?

Rozpoznała dźwięki elektronicznej muzyki. Męskie śmiechy, gwizdy i dźwięk tłuczonego szkła.

– Widełka, słyszysz mnie?

– O, psia jego mać. Łapy przy sobie, gnoju! Halo? Zadzwoń później.

Rozłączył się. „O, psia jego mać”, pomyślała. Kiedy ona tkwiła nad trupem, gnojek bawił się na dyskotece. Żałowała, że to do niego zadzwoniła. Choć dowiedział się przynajmniej, że wróciła zza granicy. Samolotem.

Wybrała numer wydziału kryminalnego. Tam zawsze ktoś dyżurował. Ktoś sensowny.

– Wygnaniec? – spytała, słysząc dyszenie.

– Pani komisarz? – odpowiedział jej.

– Jak dobrze cię słyszeć.

– I wzajemnie. Stęskniłem się za panią.

– Dobra, starczy tej wazeliny. Potrzebuję pomocy.

– Ale że co? Mam zorganizować misję?

– Jaką misję, do cholery?

– To nie jest już pani w Afryce?

– W Afryce? Na Boga!

– Czyli już pani wróciła. Jak urlop?

– Aha, urlop. To ciekawe. Ale skoro pytasz, to odpowiem. Minął mi wybornie, biorąc pod uwagę, że właśnie skasowałam wóz i mam przed sobą trupa.

– Jezus Maria, kogo pani przejechała?

– Nikogo. Wpadłam do rowu, a trupa znalazłam w lesie. To nie ma ze sobą nic wspólnego – powiedziała i wtedy przez głowę przebiegła jej złowieszcza myśl.

– Wezwać prokuratora? – spytał Wygnaniec.

– Zrób to. A potem zabierzcie mnie stąd w cholerę. Telefon ledwo zipie. Jestem wykończona.

– Gdzie wysłać radiowóz?

– Do lasu – odparła i podała numer drogi.

– Mam. Dziewięćset sześćdziesiąt cztery leci na północ od Niepołomic, równolegle do autostrady. Kończy się w… Zaraz, to przecież droga wojewódzka. Nic pani nie minęło?

– Nawet piaskarka.

– Hm, ruch przeniósł się na autostradę. Tam jeżdżą już pewnie tylko miejscowi.

– Wygnaniec, jadę na rezerwie. Rozłączam się. Wyjdę po was na drogę. Przywieźcie od razu coś ciepłego.

– Kawę?

– Myślałam o płaszczu, ale mała czarna też może być.

– Wzruszyłem się, pani komisarz.

– Czym?

– Nareszcie wraca pani do gry. Czekałem na to cały rok.

„Rok, którego nie było”, pomyślała, bowiem wszystko, co istotne, zlało się w jedno pasmo wydarzeń. A pozostałe, mało znaczące zdarzenia, zagłuszył ten rodzaj lęku, który dusił ją w środku nocy i przygważdżał do łóżka.

– Uspokój się, Wygnaniec. Nie czas na melodramat – powiedziała. – Popłaczesz sobie do poduszki. Zaczyna piździć jak na kole podbiegunowym.

Rozłączyła się. Wygnaniec przypomniał jej, co przeżyła przed rokiem i co zrobiły z nią media. Straciła wolę walki, determinację, chęć do życia. Myśl o powrocie do wydziału kryminalnego była paraliżująca. Ale deklaracja Wygnańca w pewien sposób oswoiła ją z nieuniknionym.

Poczuła się uspokojona.

Tak bardzo, że nie zauważyła, kiedy ktoś wyszedł z samochodu.

9

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84

Copyright © Oficynka & Piotr Liana, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2020

Redakcja: Justyna Mrowiec, Barbara Niżnik

Korekta: zespół

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: © Atomazul/ Adobe Stock

ISBN 978-83-66899-32-2

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek