Teraz czekaj na zeszły rok - Philip K. Dick - ebook + książka

Teraz czekaj na zeszły rok ebook

Philip K. Dick

0,0
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Narkotyk przenoszący w czasie w wizjonerskich opisach geniusza i mistyka powieści science fiction.

Wyprawiając się w podróż z kalifornijskim pisarzem, trzeba porzucić bezpieczne iluzje spójności, do których przyzwyczaiła nas fantomatyka innych światów wymyślonych. Naszym środkiem lokomocji nie będzie zaś żadna z maszyn znanych z imaginarium SF, tylko ten wadliwy i nieco zdezelowany wehikuł zwany człowiekiem. - z przedmowy Radka Raka

Doktor Eric Sweetscent ma mnóstwo problemów. Terra toczy niemożliwą do rozstrzygnięcia wojnę z owadopodobnymi rigami, a Kathy, żona Erica, jest uzależniona od zabójczego narkotyku, który przenosi ludzi w czasie, i szczerze pragnie, aby on także wpadł w ten nałóg. Jakby tego było mało, jego najnowszy pacjent jest nie tylko najważniejszym, ale i prawdopodobnie najbardziej chorym człowiekiem na świecie. Sekretarz generalny Gino Molinari uczynił ze swojej ciężkiej choroby ważny element taktyki politycznej – i Eric sam już nie wie, czy ma Mola wyleczyć, czy utrzymywać przy życiu w obecnym stanie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 335

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Traktat o manekinach Philipa K. Dicka

„Na początku był koniec” — stwier­dza Phi­lip K. Dick w swoim wykła­dzie The Android and the Human, wygło­szo­nym w 1972 r. pod­czas kon­wentu VCON w Van­co­uver. Zaraz potem dodaje: „A może powin­ni­śmy odwró­cić kolej­ność? Na końcu był począ­tek”.1 Począ­tek jest zatem koń­cem, koniec jest począt­kiem, a wszystko razem ułudą. Ułudą jest dla Dicka i liniowy czas, i poda­tek docho­dowy, i ame­ry­kań­ski rząd, i ame­ry­kań­ski sen, i zasad­ni­czo wszystko inne, co go ota­cza, zwłasz­cza jeśli cze­goś od niego chce, wymaga i nad­mier­nie inte­re­suje się tym, co Phi­lip K. Dick robi we wła­snym domu. To nie jest praw­dziwe życie czło­wieka. To upo­śle­dze­nie ducha. To życie andro­ida — mane­kina, można by powie­dzieć, się­ga­jąc do ima­gi­na­rium innego twórcy, nie tak chyba bar­dzo odmien­nego, jak mogłoby się na pierw­szy rzut oka wyda­wać.

Co zatem według Dicka czyni praw­dzi­wym ludz­kie życie — i co czyni czło­wieka praw­dzi­wym?

Lata sześć­dzie­siąte to czas naj­więk­szej płod­no­ści twór­czej Phi­lipa. Po suk­ce­sie Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku kolejne powie­ści wycho­dzą spod jego ręki jedna za drugą, po kilka rocz­nie. Wiele z nich ujrzy świa­tło dzienne dopiero kilka lat póź­niej. W tam­tych latach powstały m.in. Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?, Dok­tor Blu­th­geld, Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha, nie wspo­mi­na­jąc już o Ubiku, a to tylko nie­które spo­śród napi­sa­nych wów­czas przez Dicka powie­ści, nie wspo­mi­na­jąc już o opo­wia­da­niach. Książka, którą trzy­ma­cie w rękach, pocho­dzi z tam­tych wła­śnie lat. Teraz cze­kaj na zeszły rok powstała w 1963 r., a opu­bli­ko­wało ją Double­day w 1966.

Wyso­kie tempo pracy twór­czej sprzyja powta­rzal­no­ści pew­nych moty­wów, co samo w sobie nie musi być wadą czy pro­wa­dzić do jakichś defek­tów dzieła, o czym z pew­no­ścią zaświad­czyć mogą miło­śnicy prozy Haru­kiego Mura­ka­miego. Sta­ni­sław Lem trak­to­wał pisar­stwo Dicka jako „uchyby” strza­łów odda­nych w pobliżu środka tar­czy: nie­kiedy strze­lec tra­fia bli­żej środka, innym razem nieco dalej, nie­wąt­pli­wie jed­nak cel pozo­staje ten sam i ta sama jest rów­nież tar­cza. Idąc dalej tro­pem tej meta­fory, liczba prze­strze­lin (czyli liczba dzieł lite­rac­kich) świad­czyć może więc o wadze pew­nych pro­ble­mów dla autora, który raz po raz mie­rzy do tego samego celu.

Można wręcz zadać takie pyta­nie: w pew­nej powie­ści Phi­lipa K. Dicka boha­ter pra­cuje dla wiel­kiej kor­po­ra­cji, w któ­rej zupeł­nie się nie odnaj­duje, nawet jeżeli pozor­nie odnosi suk­cesy, żyje w związku z tok­syczną kobietą, nad wszyst­kim unosi się cień nie­mal wszech­moc­nego szefa, a w obieg zostają wpro­wa­dzone sub­stan­cje psy­cho­ak­tywne zdolne real­nie zmie­niać rze­czy­wi­sto­ści; która to powieść Dicka?

No wła­śnie.

Czy więc Phi­lip nie­ustan­nie ponosi klę­skę za klę­ską, skoro nie­które wątki, motywy i ich roz­wi­nię­cia wydają się podobne? Nie­wy­klu­czone. Jeśli uświa­do­mić sobie, że wspo­mniane figury są jedy­nie sym­bo­lami, czyli odno­szą się do rze­czy­wi­sto­ści więk­szej niż tylko ta opi­sana w książce, cię­żar staje się więk­szy, a (cytu­jąc znów Lema) gra z pustej staje się grą zna­czącą. Dick gra i prze­grywa, ale nie prze­staje grać. Dąży do peł­niej­szego wyra­że­nia i urze­czy­wist­nie­nia tego, co jego sym­bole wyra­żają. Nie­kiedy zbliża się do celu, nie­kiedy oddala. Po lek­tu­rze iluś tam powie­ści Dicka pewne kon­se­kwent­nie powta­rzane wątki (i kon­fi­gu­ra­cje tych wąt­ków) stają się bar­dziej zro­zu­miałe, inne na­dal nie. Taki twórca nie może jed­nak odnieść zwy­cię­stwa, bo pró­buje wypo­wie­dzieć rze­czy z natury nie­wy­po­wia­dalne.

Logiczną kon­se­kwen­cją powyż­szych stwier­dzeń musi być przy­ję­cie, że każda książka Phi­lipa Dicka jest porażką. Ale za to bar­dzo piękną porażką.

Teraz cze­kaj na zeszły rok to powieść reali­zu­jąca wspo­mniany sche­mat. Sto pro­cent Phi­lipa K. Dicka w Phi­li­pie K. Dicku. Gdyby ktoś chciał usta­lić stan­dard dla cze­goś takiego jak „powieść Phi­lipa K. Dicka”, to Teraz cze­kaj na zeszły rok mogłaby słu­żyć za wzo­rzec. Oto mamy dok­tora Erica Swe­et­scenta, wybit­nego chi­rurga sztucz­nych wsz­cze­pów, zatrud­nio­nego w Tiju­ań­skiej Kor­po­ra­cji Futer i Barw­ni­ków, która zasad­ni­czo jest pry­wat­nym fol­war­kiem jej szefa, Vir­gila Acker­mana. Wybit­ność dok­tora Swe­et­scenta zaczyna się na grun­cie medycz­nym i tam też koń­czy, bo on sam jest kla­sycz­nym eve­ry­ma­nem, przed­sta­wi­cie­lem gatunku cha­rak­te­ry­stycz­nego dla dwu­dzie­sto­wiecz­nych tra­dy­cji lite­rac­kich. Za takiego zresztą uważa go jego żona Kathy, któ­rej zawdzię­cza on swą aktu­alną pracę i pozy­cję. Wiele jed­nak się zmie­nia, gdy dok­tor Swe­et­scent zostaje oso­bi­stym leka­rzem sekre­ta­rza gene­ral­nego ONZ Gina Moli­na­riego, który praw­do­po­dob­nie ma plan, jak wyplą­tać Zie­mię z mię­dzy­pla­ne­tar­nej wojny. W kosmo­sie bowiem trwają zma­ga­nia mię­dzy dwoma cywi­li­za­cjami, z któ­rych jedna przy­po­mina ludzi (a wła­ści­wie jest cywi­li­za­cją macie­rzy­stą ludz­ko­ści), a druga — owady. Że istoty na dwóch nogach z cza­sem oka­zują się paskudne, a stwo­rze­nia na odnó­żach sze­ściu bar­dzo zyskują przy bliż­szym pozna­niu, nie jest jakimś wiel­kim zasko­cze­niem i wie o tym każdy, kto poświę­cił tro­chę czasu na obser­wa­cję jed­nych i dru­gich.

Nie byłaby to w pełni Dic­kow­ska książka, gdyby nie docho­dziło w niej do podróży w cza­sie — poru­szamy się do przodu, do tyłu, a cza­sem w bok, do alter­na­tyw­nej nitki cza­so­wej, nie­kiedy zaś wydaje się, że podró­żu­jemy ruchem sza­cho­wego konika w przy­szłość lub prze­szłość czasu zupeł­nie innego niż nasz. A wszystko to dzięki tajem­ni­czemu nar­ko­ty­kowi, zwa­nemu fro­he­da­dryną lub JJ-180, który, choć pozwala robić prze­dziwne rze­czy z cza­sem, pro­wa­dzi do uza­leż­nie­nia już po jed­nej dawce, nie­uchron­nie pro­wa­dząc do wynisz­cze­nia orga­ni­zmu i śmierci.

To nie kosmiczny kon­flikt leży jed­nak w cen­trum opo­wie­ści, choć tak może na pierw­szy rzut oka wyda­wać się czy­tel­ni­kom i chyba samemu Swe­et­scen­towi też. Napę­dem dzia­łań Erica jest bowiem kon­flikt zupeł­nie inny, bo mał­żeń­ski. I, co nie­ko­niecz­nie dziwi, poczu­cie przy­wią­za­nia do współ­mał­żonka i wza­jemna odpo­wie­dzial­ność wzra­sta pro­por­cjo­nal­nie do ero­zji związku i eska­la­cji krzywd. Teraz cze­kaj na zeszły rok to przede wszyst­kim powieść o rze­czach, które robią sobie nawza­jem naj­bliżsi ludzie na świe­cie. Oraz o tym, ile są sobie dłużni i do jakiego stop­nia mogą czuć się za sie­bie nawza­jem odpo­wie­dzialni, kiedy dawno już wypa­ro­wało to, co w nowo­cze­snej kul­tu­rze ucho­dzi za miłość. Mię­dzy­pla­ne­tarne potęgi i dzia­ła­jące w cza­ro­dziej­ski spo­sób nar­ko­tyki stają się deko­ra­cją, tłem dla sceny, na któ­rej roz­grywa się bole­śnie zwy­czajny mał­żeń­ski dra­mat.

Samo słowo „odpo­wie­dzial­ność” czę­sto poja­wia się na kar­tach powie­ści i zawsze nie­sie ze sobą dużą moc zna­cze­niową. Eric czuje się odpo­wie­dzialny za Kathy, Gino Moli­nari czuje się odpo­wie­dzialny za losy Ziemi, jego nasto­let­nia kochanka czuje się odpo­wie­dzialna za samego Moli­nariego, a współ­pra­cow­nik Erica, arche­ty­piczny geek, czuje się odpo­wie­dzialny za wyko­rzy­sty­wane w kor­po­ra­cji ame­bo­wate stwo­rze­nia z innej pla­nety i aby wyna­gro­dzić im wyzysk ze strony ludzi, usi­łuje zapew­nić im pewną formę życia (powiedzmy) poza­gro­bo­wego. Wydaje się, że to odpo­wie­dzial­ność sta­nowi u Dicka naj­wyż­szą instan­cję moralną i tylko ona utrzy­muje ludzi przy życiu, skła­nia­jąc do robie­nia tego, co robią.

Powieść zalud­niają neu­ro­tycy i ide­ali­ści tęsk­niący za lep­szym świa­tem. Nawet po sub­stan­cje psy­cho­ak­tywne się­gają w poszu­ki­wa­niu sensu więk­szego od tego, który mogliby w sta­nie sami nadać. Takiego sensu, który by prze­kro­czył ich samych. „Chcia­łam zna­leźć w życiu coś czy­stego i mistycz­nego” — powie Kathy. Wydaje się, że Dick pod koniec życia sam wie­dział, że szu­ka­nie praw­dzi­wej meta­fi­zycz­nej trans­gre­sji i prze­bó­stwie­nia w nar­ko­ty­kach to kar­mie­nie się ilu­zją ducha. Ale Dick z lat sześć­dzie­sią­tych mógł to postrze­gać zupeł­nie ina­czej.

W tablet­kach nie ma więc ducha, ale może tkwić w nich roz­wią­za­nie wielu pro­ble­mów gnę­bią­cych boha­te­rów, a może też i samego Dicka, który wie­rzy, że jest to roz­wią­za­nie nie­po­le­ga­jące jedy­nie na chwi­lo­wej ucieczce od świata, ale poten­cjal­nie pro­wa­dzące do real­nej zmiany. Na przy­kład zmiany w cza­sie. Eric Swe­et­scent prze­nosi się w cza­sie, zmie­nia prze­szłość i przy­szłość (co, w prze­ci­wień­stwie do wielu dzieł SF podej­mu­ją­cych ten temat, nie­ko­niecz­nie musi pro­wa­dzić do kata­strofy), aż w pew­nym momen­cie czas zaczyna nam jawić się jako jesz­cze jedna mate­ria w ludz­kich rękach. Nie jest to co prawda mate­ria podatna jak, powiedzmy, glina czy masa solna, i bywa nie­obli­czalna jak zna­ro­wiony koń. Ale jed­nak dzięki fro­he­da­dry­nie daje się for­mo­wać i można usi­ło­wać nad nią zapa­no­wać.

To wła­śnie czas jest tym, co w Teraz cze­kaj na zeszły rok przy­kuwa naj­więk­szą uwagę. Wyczy­nia naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne rze­czy nawet bez JJ-180, nie tyle powo­do­wany wolą boha­te­rów (ani chyba nawet nie wolą autora), co jakby swoją wła­sną. Bo oto dok­tor Swe­et­scent w ciągu kilku godzin wyprawy po róż­nych liniach cza­so­wych, na prze­mian to uza­leż­nia się, to z nałogu wycho­dzi, podró­żuje po Sta­nach Zjed­no­czo­nych od Kali­for­nii po Wyoming, Ari­zonę i z powro­tem; kogoś ura­tuje i zaraz dopro­wa­dzi do jego śmierci, wyzna tajem­nice pań­stwowe kobie­cie, któ­rej nie zna i którą spo­tyka po raz pierw­szy w życiu, za co nie ponie­sie żad­nych kon­se­kwen­cji, a w pokoju hote­lo­wym doj­dzie do maka­brycz­nej zbrodni, i to takiej, która wymaga roz­pry­ska­nia dużej ilo­ści pły­nów ustro­jo­wych, po któ­rej zaraz nie będzie śladu; w ciem­nych zauł­kach zma­gać się będzie z depre­sją i myślami samo­bój­czymi, by nie­spo­dzie­wa­nie odzy­skać poczu­cie głę­bo­kiej sen­sow­no­ści życia. Wie­czór zaiste pełen wra­żeń.

Może nie doce­niam spraw­no­ści służb sprzą­ta­ją­cych w mek­sy­kań­skich hote­lach, tym bar­dziej że rzecz dzieje się prze­cież w przy­szło­ści. Wydaje się jed­nak, że nie tylko boha­te­ro­wie Teraz cze­kaj na zeszły rok są neu­ro­tyczni. Bywa taki rów­nież sam czas. Bie­gnie według wła­snego uzna­nia, cza­sem zapo­mi­na­jąc o swoim ist­nie­niu — i nie mam tu na myśli podróży wzdłuż czy w poprzek jego nurtu przy uży­ciu nar­ko­ty­ków.

Jeśli nie możemy zako­twi­czyć się w cza­sie, jeśli jego bie­gowi w powie­ści nie możemy zaufać, to czego więc można się uchwy­cić, aby nie uto­nąć? W Fan­ta­styce i futu­ro­lo­gii Sta­ni­sław Lem, pisząc sze­roko na temat Teraz cze­kaj na zeszły rok, wyli­cza prze­różne tej powie­ści nie­kon­se­kwen­cje, już to widoczne na pierw­szy rzut oka, już to nie. O nad­zwy­czaj­nej pojem­no­ści czasu Lem nie wspo­mina. Poświę­ca­jąc obszerny roz­dział swej książki samemu tylko Dic­kowi, Lem pisze za to: „Dick idzie dalej; miaż­dży jawę rze­czy­wi­sto­ści. Toteż utwory jego można uznać za zobiek­ty­wi­zo­wane pro­jek­cje wewnętrz­nych roz­darć, a dowód na to w fak­cie, iż pośród postaci Dicka są nar­ko­mani, histe­rycy, mane­kiny powo­do­wane zdal­nie ludz­kim umy­słem, fana­tycy, lecz nie ma wśród nich ani jed­nego sza­leńca. To zro­zu­miałe, ponie­waż on bazę gry odwró­cił; jego ludzie pozo­stają nor­malni wewnętrz­nie wbrew światu, co ich osa­cza, ponie­waż ten świat jest rażony obłę­dem: roz­pada się, roz­sz­cze­pia na kawały nie­spójne niczym mózg schi­zo­fre­nika, lecz oni, jego miesz­kańcy, lecąc w otchłań na ostat­nim szczątku, zacho­wują przy­tom­ność. Dick uni­ce­stwia światy swych boha­te­rów, a oni wycho­dzą z tego cało”.2

Sta­ło­ści zatem należy u Dicka poszu­ki­wać w czło­wieku i czło­wie­czeń­stwie. Reszta to deko­ra­cje. Świat Dicka two­rzony jest z dykty i sty­ro­pianu, trzyma się na sza­rej taśmie i try­tyt­kach, a tam, gdzie zanadto skrzypi, spry­skany jest WD-40 (Ubik zosta­nie wyna­le­ziony dopiero za kilka lat, a pew­nie bar­dzo by się przy­dał). Pewne sko­ja­rze­nia z zupeł­nie innymi mane­ki­nami niż te, o któ­rych mówi Lem, wydają się więc upraw­nione. W języku pol­skim wystar­czy bowiem tylko powie­dzieć „mane­kiny”, by przy­wo­łać pew­nego demona. Demo­nów zaś nie przy­wo­łuje się bez­kar­nie.

I tak w Trak­ta­cie o mane­ki­nach Bruno Schulz mówi ustami ojca: „Nie zależy nam (…) na two­rach o dłu­gim odde­chu, na isto­tach na daleką metę. Nasze kre­atury nie będą boha­te­rami roman­sów w wielu tomach. (…). Przy­zna­jemy otwar­cie: nie będziemy kła­dli naci­sku na trwa­łość ani solid­ność wyko­na­nia, twory nasze będą jakby pro­wi­zo­ryczne, na jeden raz robione”.3 Jeśli wejść głę­biej w schul­zow­skie regiony wiel­kiej here­zji, ujaw­nia się podo­bień­stwo mię­dzy jego mane­ki­nami a świa­tem Phi­lipa K. Dicka i wszyst­kim, co w tym świe­cie jest nie­czło­wie­cze. Dick two­rzy bowiem nieco mani­chej­ską z ducha anty­no­mię, sil­nie roz­dzie­la­jąc praw­dzi­wego czło­wieka od wszyst­kiego, co praw­dzi­wym czło­wie­kiem nie jest.

Okre­śle­nie „praw­dziwy” nie pada tu przy­pad­kowo. Nie­rzadko bowiem u Dicka tra­fiamy na istoty, które, choć z zewnątrz podobne do czło­wieka, wcale praw­dziwymi ludźmi nie są (zda­rza się też na odwrót, ale nie w książce, którą trzy­ma­cie w rękach). We wspo­mnia­nym już obszer­nym i oso­bi­stym wykła­dzie The Android and the Human, Dick stwier­dza: „Pra­gnę posta­wić pyta­nie: czy możemy w naszym zacho­wa­niu wyróż­nić coś, co czyni nas praw­dzi­wie ludźmi? Coś, co jest dla naszego gatunku wyjąt­kowe? A czym jest to, co mogli­by­śmy, przy­naj­mniej przy obec­nym sta­nie wie­dzy, nazwać zacho­wa­niem mecha­nicz­nym, czy — roz­sze­rza­jąc tę myśl — owa­dzim, odru­cho­wym? Oso­bi­ście włą­czył­bym do tej dru­giej kate­go­rii rów­nież niby-ludz­kie zacho­wa­nia istot będą­cych kie­dyś rze­czy­wi­ście ludźmi, istot, które w spo­sób, jaki zaraz przed­sta­wię, zasad­ni­czo stały się maszy­nami, i to maszy­nami w naj­gor­szym zna­cze­niu tego słowa: bo choć ich bio­lo­giczna egzy­sten­cja trwa na­dal, choć działa ich meta­bo­lizm, to dusza — niech mi będzie wolno z braku okre­śle­nia użyć tego słowa — jest w nich już nie­obecna lub w naj­lep­szym przy­padku nie­ak­tywna. Tacy osob­nicy ist­nieli w naszym świe­cie od zawsze, choć obec­nie ich pro­duk­cją zaj­muje się rząd i jemu podobne insty­tu­cje”.4 W świe­tle tych słów nie jest zatem czło­wie­czeń­stwo rze­czą raz na zawsze daną i nie­zby­walną. Można ponieść jakąś szkodę na duszy — zawi­nioną lub nie — która z ludz­kiej kon­dy­cji nas wypchnie. W Teraz cze­kaj na zeszły rok Dick jaw­nie jed­nak poka­zuje, że nasze obo­wiązki wobec bli­skich nam osób, które swe czło­wie­czeń­stwo utra­ciły, prze­grały, sprze­dały lub im je ode­brano, pozo­stają w mocy. Obo­wiązki te spo­czy­wają, rzecz jasna, na tych, któ­rzy od czło­wie­czeń­stwa wciąż jesz­cze nie odpa­dli.

To, co „ludz­kie”, nie­ko­niecz­nie musi wią­zać się z czło­wie­kiem rozu­mia­nym jako orga­nizm bio­lo­giczny, ze ssa­kiem z rodziny naczel­nych, rodzaj Homo, gatu­nek Homo sapiens sapiens. Nie­kiedy u Dicka maszyna oka­zuje się bar­dziej „ludzka” (w sen­sie swego wewnętrz­nego życia i reflek­sji egzy­sten­cjal­nej) niż czło­wiek z ciała. To są wnio­ski, które poja­wiają się w jego twór­czo­ści z cza­sem i doj­rze­wają wraz z kolej­nymi książ­kami. We wcze­snych latach sześć­dzie­sią­tych, na eta­pie pisa­nia Teraz cze­kaj na zeszły rok, widać ich zaczątki (w postaci wóz­ków, któ­rym daro­wano coś w rodzaju życia poza­gro­bo­wego, a które nie­ocze­ki­wa­nie okażą się bar­dziej zna­czące dla opo­wia­da­nej histo­rii, niż mogłoby się wyda­wać), choć nie zostają jesz­cze bar­dzo dobit­nie wyar­ty­ku­ło­wane.

Odczło­wie­cze­nie to następ­stwo myśle­nia o świe­cie jako odpod­mio­to­wio­nym, żyją­cym życiem zupeł­nie odmien­nym od ludz­kiego.5 Dick na nowo chce tchnąć życie w to, co mar­twe — a tchnąć życie ozna­cza u niego to samo, co uczy­nić ludz­kim. Ludz­kość ozna­cza wol­ność, nawet jeśli będzie to wol­ność do błą­dze­nia.

Praw­dziwy czło­wiek w nie­praw­dzi­wym świe­cie. Taka myśl poja­wia się, gdy twór­czo­ści Dicka przyj­rzeć się głę­biej, gdy zer­k­nąć za zasłonę tek­stu, za jej ciemne zwier­cia­dło. Lite­rac­kie światy, powo­łane do ist­nie­nia przez genial­nego dzi­waka z Kali­for­nii, są z zasady dziu­rawe, pre­tek­stowe i nie­spójne — co wydaje się odzwier­cie­dlać odczu­cia żywione przez Dicka wobec świata, w któ­rym przy­szło mu żyć. Dał temu wyraz pod­czas swej prze­mowy pod­czas kon­wentu SF w Metzu w 1977 r. Lem okre­śla to mia­nem fan­to­ma­tyki; dla nas dzi­siaj pew­nie bliż­sze i bar­dziej zro­zu­miałe byłoby okre­śle­nie życia w symu­la­cji. Czy na ścia­nach naszej jaskini możemy zoba­czyć poru­sza­jące się cie­nie praw­dzi­wej rze­czy­wi­sto­ści, na to Dick udziela bar­dzo róż­nych odpo­wie­dzi. Być może cie­nie te należy raczej prze­czuć lub wyro­zu­mo­wać, niż fak­tycz­nie zoba­czyć.

Co jed­nak w tym fan­to­ma­tycz­nym świe­cie (fan­to­ma­tycz­nych świa­tach?) według Dicka czyni nas ludźmi, a nie andro­idami? Android — nie tyle maszyna, co po pro­stu nie­czło­wiek — jest od czło­wieka zasad­ni­czo nie­odróż­nialny. Być może nawet sam o swym czło­wie­czeń­stwie jest nie­zbi­cie prze­ko­nany. Skoro szkiełko i oko zawo­dzą, Dick sięga po inne narzę­dzia, nie tyle inte­lek­tu­alne, co egzy­sten­cjalne. Android ma zatem być pozba­wiony (pozba­wić się) tego, co czyni go indy­wi­du­alną jed­nostką. Try­bik w maszy­nie, owad w roju, ale przede wszyst­kim ten, co stoi na straży ota­cza­ją­cego nas opre­syj­nego sys­temu; poli­tyk, urzęd­nik, poli­cjant, żoł­nierz — oto android. Można by pew­nie rów­nież wiel­kie ponad­jed­nost­kowe twory, a więc kor­po­ra­cje, pań­stwa i wszystko, co stwo­rzone na obraz i podo­bień­stwo roju, uznać za meta­an­dro­idy. U Bru­nona Schulza ojciec — domowy demiurg — powie: „chcemy stwo­rzyć po raz wtóry czło­wieka, na obraz i podo­bień­stwo mane­kina”.6 Ludz­kie zaś jest to, co prze­ciwne takiemu tota­li­tar­nemu porząd­kowi, co szuka sensu na wła­sną rękę, czę­sto po omacku. Dick zdaje się przy tym szcze­gól­nie lubić mło­dych, kobiety, dzi­wa­ków, życio­wych prze­gry­wów, osoby skon­flik­to­wane z pra­wem czy ogól­nie przy­jętą oby­cza­jo­wo­ścią, i wszyst­kich tych, któ­rzy w ota­cza­ją­cym ich świe­cie się nie odnaj­dują i zapewne chęt­nie widzie­liby go ina­czej urzą­dzo­nym. W poszu­ki­wa­niu tego sensu Dick wypra­wia się w prze­strze­nie niczym nie­skrę­po­wa­nej wyobraźni, w mistykę, w nar­ko­tyczne wizje. I może nawet nie­kiedy o ten sens się ociera, może cza­sem zde­rza się po dro­dze z jakimś abso­lu­tem, przede wszyst­kim jed­nak spo­tyka w tej wędrówce czło­wieka.

Lech Jęcz­myk w przed­mo­wie do Blade Run­nera, pierw­szej książki w tej impo­nu­ją­cej, kom­plet­nej już serii dzieł Phi­lipa K. Dicka, pisze: „Jak zło­żymy wszystko, co wiemy, to widzimy tylko, że coś tu nie gra. Ale jak pięk­nie i cie­ka­wie nie gra”.7 Wypra­wia­jąc się w podróż z kali­for­nij­skim pisa­rzem, trzeba porzu­cić bez­pieczne ilu­zje spój­no­ści, do któ­rych przy­zwy­cza­iła nas fan­to­ma­tyka innych świa­tów wymy­ślo­nych. Naszym środ­kiem loko­mo­cji nie będzie zaś żadna z maszyn zna­nych z ima­gi­na­rium SF, tylko ten wadliwy i nieco zde­ze­lo­wany wehi­kuł zwany czło­wie­kiem.

Hej, wy, wrzu­ceni w ten świat, do któ­rego nie pasu­je­cie i ni­gdy nie będzie­cie paso­wać — to wy jeste­ście praw­dzi­wymi ludźmi. Taka jest gnoza Phi­lipa K. Dicka i jego dobra nowina.

Radek Rak

Bar­dzo dzię­kuję Miko­ła­jowi Kołyszce za dobrą roz­mowę i cenne suge­stie.

Phi­lip K. Dick, The Android and the Human, https://genius.com/Phi­lip-k-dick-the-android-and-the-human-anno­ta­ted, dostęp 17.07.2024, prze­kład wła­sny. [wróć]

Sta­ni­sław Lem, Fan­ta­styka i futu­ro­lo­gia, t. 1, Agora, War­szawa 2009, s. 163–164. [wróć]

Bruno Schulz, Trak­tat o mane­ki­nach, [w:] Sklepy cyna­mo­nowe, Słowo/Obraz Tery­to­ria, Gdańsk 2018, s. 57. [wróć]

Phi­lip K. Dick, op.cit. [wróć]

Esej The Android and the Human zaczyna się prze­cież tak: „Tak zwa­nym umy­słom pry­mi­tyw­nym przy­pi­suje się ten­den­cję do postrze­ga­nia oto­cze­nia jako cze­goś oży­wio­nego. Współ­cze­sna psy­cho­lo­gia głębi nakła­nia nas do porzu­ca­nia tych antro­po­mor­ficz­nych pro­jek­cji”. Czło­wiek musi więc uświa­do­mić sobie, że całe życie psy­chiczne odbywa się wyłącz­nie w nim (i w innych ludziach, rzecz jasna), świat zaś jest go pozba­wiony. Dick pisze dalej: „Dotar­cie do tego punktu ma świad­czyć o doj­rza­ło­ści i racjo­nal­no­ści. (…). Można się jed­nak zasta­no­wić: czy trak­tu­jąc wszystko wokół sie­bie jako rze­czy, nie czyni on rze­czami rów­nież innych ludzi? Kamie­nie, głazy i drzewa stają się w jego oczach nie­oży­wione, co jed­nak z jego przy­ja­ciółmi? Czy i oni przy­pad­kiem rów­nież nie zostali przez niego zamie­nieni w kamie­nie?”. Phi­lip K. Dick, op.cit. [wróć]

Bruno Schulz, op.cit., s. 58. [wróć]

Phi­lip K. Dick, Blade Run­ner. Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?, Rebis, Poznań 2012, s. 16. [wróć]

Donowi Wol­l­he­imowi — który dla fan­ta­styki nauko­wej uczy­nił wię­cej niż kto­kol­wiek inny. Dzię­ku­jemy, Don, za twoją nie­zmienną wiarę w nas. I niech cię Bóg bło­go­sławi.

1

Budowla w kształ­cie nie­lota, tak dobrze mu znana, ema­no­wała zwy­kłym przy­dy­mio­nym sza­rym świa­tłem, gdy Eric Swe­et­scent obni­żył koło i zapar­ko­wał je w wyzna­czo­nym mu bok­sie. Ósma rano, pomy­ślał przy­gnę­biony. A jego szef, pan Vir­gil L. Acker­man, już zdą­żył otwo­rzyć biura Kor­po­ra­cji. Wyobraź­cie sobie czło­wieka, któ­rego umysł pra­cuje naj­spraw­niej o godzi­nie ósmej rano. To jawne pogwał­ce­nie wyraź­nych boskich naka­zów. Nie­zły świat raczyli nam dać; wojna uspra­wie­dli­wia każde ludz­kie dzi­wac­two, nawet wybryki tego dzia­dygi.

Mimo wszystko ruszył w kie­runku chod­nika wej­ścio­wego — ale nie­mal natych­miast zatrzy­mał go krzyk:

— O, pan Swe­et­scent! Chwi­leczkę, pro­szę pana! — Brzę­czący jak struna — i bar­dzo odpy­cha­jący — głos robanta; Eric nie­chęt­nie przy­sta­nął, a maszyna pod­je­chała do niego, ener­gicz­nie wyma­chu­jąc wszyst­kimi rękami i nogami. — Pan Swe­et­scent z Tiju­ań­skiej Kor­po­ra­cji Futer i Barw­ni­ków?

Przy­tyk nie umknął jego uwagi.

— Dok­tor Swe­et­scent, jeśli łaska.

— Mam dla pana rachu­nek, dok­to­rze. — Robant bły­ska­wicz­nym ruchem wycią­gnął z meta­lo­wej kie­szonki biały zło­żony świ­stek. — Pań­ska żona, pani Kathe­rine Swe­et­scent, obcią­żyła nim trzy mie­siące temu swoje konto w Wyśnio­nych Szczę­śli­wych Chwi­lach Dla Wszyst­kich. Sześć­dzie­siąt pięć dola­rów plus szes­na­ście pro­cent pro­wi­zji. Poza tym jest jesz­cze aspekt, rozu­mie pan, prawny. Przy­kro mi, że pana zatrzy­muję, ale to wszystko było, hm, nie­le­galne.

Robant czuj­nie obser­wo­wał, jak Eric z wiel­kim ocią­ga­niem wyj­muje ksią­żeczkę cze­kową.

— Co kupiła? — zapy­tał Eric ponuro, wypi­su­jąc czek.

— Paczkę lucky strike’ów, dok­to­rze. W ory­gi­nal­nej, sta­ro­żyt­nej zie­leni. Z 1940 roku, przed drugą wojną świa­tową, kiedy zmie­niono opa­ko­wa­nie. Wie pan: „Zie­lone lucky strike’i poszły na wojnę”. — Robant zachi­cho­tał.

Eric nie mógł w to uwie­rzyć; coś tu było nie tak.

— Ale z całą pew­no­ścią miało to pójść na konto firmy — zapro­te­sto­wał.

— Nie, panie dok­to­rze — oznaj­mił robant. — Z ręką na sercu. Pani Swe­et­scent wyraź­nie zazna­czyła, że kupuje paczkę do pry­wat­nego użytku. — Po czym dorzu­cił wyja­śnie­nie, któ­rego fałsz Eric od razu przej­rzał, choć trudno byłoby mu powie­dzieć, przy­naj­mniej w tej chwili, czy pocho­dzi ono od maszyny czy od Kathy. — Pani Swe­et­scent — oznaj­mił z nabożną czcią robant — buduje Pitts-39.

— Aku­rat, cho­lera.

Cisnął w stronę robanta wypi­sany czek; auto­mat popę­dził za fur­ko­czą­cym papier­kiem, a Eric ponow­nie ruszył w kie­runku chod­nika wej­ścio­wego.

Paczka lucky strike’ów. No tak, skon­sta­to­wał ponuro, Kathy znowu sza­leje. Ten jej twór­czy popęd, który znaj­duje ujście tylko w wyda­wa­niu pie­nię­dzy. A wydatki zawsze prze­wyż­szają jej zarobki — które, co trzeba z bólem serca przy­znać, są nieco więk­sze od jego pen­sji. Ale tak czy owak, czemu nic mu nie powie­działa? Taki poważny zakup…

Odpo­wiedź była oczy­wi­sta. Sam rachu­nek dosko­nale uświa­da­miał całą przy­gnę­bia­jącą powagę pro­blemu. Eric pomy­ślał: Pięt­na­ście lat temu powie­dział­bym — zresztą naprawdę to powie­dzia­łem — że nasze połą­czone dochody wystar­czy­łyby i powinny były wystar­czyć do zapew­nie­nia dostat­niego poziomu życia każ­dej parze w miarę roz­sąd­nych doro­słych ludzi. Nawet po uwzględ­nie­niu typo­wej dla wojny infla­cji.

Sprawy poto­czyły się jed­nak nieco innym torem. I Eric miał głę­bo­kie, nie­usta­jące prze­czu­cie, że już ni­gdy się nie zmie­nią na lep­sze.

Wewnątrz sie­dziby Kor­po­ra­cji wybrał numer kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do jego biura, stłu­miw­szy odruch, żeby wpaść na górę do Kathy i natych­miast wszystko jej wygar­nąć. Zro­bię to póź­niej, posta­no­wił. Po pracy, może przy kola­cji. Boże drogi, ile czeka go dziś roboty; nie star­czało mu ener­gii — jak zawsze — na tę nie­ustanną harówkę.

— Dzień dobry, dok­to­rze.

— Cześć — odparł Eric, kiwa­jąc głową swo­jej sekre­tarce, kudła­tej pan­nie Perth; tym razem spry­skała się lśnią­cym błę­ki­tem, inkru­sto­wa­nym skrzą­cymi się okru­chami, w któ­rych odbi­jały się świa­tła biura. — Gdzie jest Him­mel? — Ani śladu głów­nego kon­tro­lera jako­ści, a Eric widział już, że na par­kingu lądują pra­cow­nicy filii.

— Bruce Him­mel zadzwo­nił z wie­ścią, że biblio­teka publiczna w San Diego wyto­czyła mu sprawę, w związku z czym będzie się musiał sta­wić w sądzie i naj­praw­do­po­dob­niej spóźni się do pracy. — Panna Perth uśmiech­nęła się do Erica słu­żal­czo, uka­zu­jąc nie­ska­zi­telne zęby z syn­te­tycz­nego hebanu, depry­mu­jący naby­tek, który przy­wio­zła rok temu z Ama­rillo w Tek­sa­sie. — Wczo­raj gli­nia­rze z biblio­teki wła­mali się do jego miesz­ka­dła i zna­leźli dwa­dzie­ścia ksią­żek, które ukradł — zna pan Bruce’a, tę jego fobię, że musi sam wszystko spraw­dzić… Jak to się nazywa po grecku?

Eric prze­szedł do wewnętrz­nego biura, które nale­żało tylko do niego; Vir­gil Acker­man nale­gał na to jako na odpo­wied­nią oznakę pre­stiżu — sub­sty­tut pod­wyżki.

A w biu­rze, przy oknie, paląc mek­sy­kań­skiego papie­rosa o słod­kim aro­ma­cie i patrząc na surowe, płowe wzgó­rza Baja Cali­for­nia na połu­dnie od mia­sta, stała jego żona Kathy. Ujrzał ją po raz pierw­szy tego ranka; wstała godzinę przed nim, ubrała się, zja­dła sama śnia­da­nie i poje­chała do pracy wła­snym kołem.

— Co jest? — rzu­cił sucho Eric.

— Wejdź do środka i zamknij drzwi.

Kathy odwró­ciła się, ale wciąż na niego nie patrzyła; jej cudow­nie wyra­zi­sta twarz była zadu­mana.

Zamknął drzwi.

— Dzięki za powi­ta­nie mnie w moim biu­rze.

— Wie­dzia­łam, że ten cho­lerny poborca rachun­ków cię dzi­siaj przy­dy­bie — powie­działa obo­jęt­nie Kathy.

— Pra­wie osiem­dzie­siąt zie­lo­nych. Razem z grzywną.

— Zapła­ci­łeś? — Po raz pierw­szy spoj­rzała na niego; sztucz­nie zaciem­nione rzęsy zatrze­po­tały, zdra­dza­jąc jej nie­po­kój.

— Nie — odpa­lił sar­do­nicz­nie. — Dałem się zastrze­lić roban­towi na miej­scu, tam na par­kingu. — Powie­sił płaszcz w sza­fie. — Oczy­wi­ście, że zapła­ci­łem. To obo­wiąz­kowe, odkąd Mol zli­kwi­do­wał moż­li­wość zaku­pów na kre­dyt. Wiem, że cię to nie obcho­dzi, ale gdy czło­wiek nie zapłaci w ciągu…

— Tylko bez wykła­dów, pro­szę. Co ci powie­dział? Że buduję Pitts-39? Kła­mał; kupi­łam zie­lone lucky strike’i w pre­zen­cie. Bez poro­zu­mie­nia z tobą nie budo­wa­ła­bym żad­nej kra­iny dzie­ciń­stwa; koniec koń­ców nale­ża­łaby prze­cież także do cie­bie.

— Nie Pitts-39. Nie miesz­ka­łem tam ani w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, ani kiedy indziej. — Usiadł za biur­kiem i wystu­kał numer na inter­ko­mie. — Już jestem, pani Sharp — powia­do­mił sekre­tarkę Vir­gila. — Jak pani się dziś miewa? Bez pro­ble­mów wró­ciła pani wczo­raj wie­czo­rem z tego wiecu na rzecz obli­ga­cji wojen­nych? Żadne pikiety pod­że­ga­czy pani nie napa­dły? — Wyłą­czył inter­kom i zwró­cił się do Kathy: — Lucile Sharp jest żar­liwą zwo­len­niczką pokoju. Myślę, że to miłe ze strony Kor­po­ra­cji, że pozwala pra­cow­ni­kom na anga­żo­wa­nie się w agi­ta­cję poli­tyczną, prawda? Co wię­cej, to nie kosz­tuje ani centa; udział w mityn­gach poli­tycz­nych jest dar­mowy.

— Ale trzeba się modlić i śpie­wać — zauwa­żyła Kathy. — I każą ci kupo­wać te obli­ga­cje.

— Dla kogo była ta paczka papie­ro­sów?

— Oczy­wi­ście dla Vir­gila Acker­mana. — Wypu­ściła dwie bliź­nia­cze spi­rale dymu. — A co, myślisz, że chcia­ła­bym zmie­nić pracę?

— Jasne, gdy­byś zna­la­zła coś lep­szego.

— Nie trzyma mnie tutaj wysoka pen­sja, Eric, wbrew temu, co o tym myślisz — powie­działa reflek­syj­nym tonem Kathy. — Wie­rzę, że poma­gamy w dzia­ła­niach wojen­nych.

— Tutaj? Jak?

Otwo­rzyły się drzwi biura i poja­wił się w nich zarys syl­wetki panny Perth; jej świe­tli­ste, zamglone, ster­czące piersi musnęły fra­mugę, gdy obró­ciła się ku niemu i powie­działa:

— Prze­pra­szam, panie dok­to­rze, ale pan Jonas Acker­man chce się z panem zoba­czyć — wnuk bra­tanka pana Vir­gila, z Kąpieli.

— Jak tam Kąpiele, Jonas? — ode­zwał się Eric, wycią­ga­jąc rękę; wnuk bra­tanka wła­ści­ciela firmy zbli­żył się do niego i potrzą­snął jego dło­nią. — Wynu­rzyło się coś na noc­nej zmia­nie?

— Nawet jeśli się wynu­rzyło — odparł Jonas — to przy­brało postać robot­nika i wyszło główną bramą. — W tym momen­cie zauwa­żył Kathy. — Dzień dobry, pani Swe­et­scent. Widzia­łem ten nowy obiekt, który nabyła pani dla naszego Wasz-35, ten gar­baty samo­chód. Co to takiego, volks­wa­gen? Tak je nazy­wano?

— Aero­dy­na­miczny chry­sler — wyja­śniła Kathy. — Dobry wóz, ale za dużo metalu w nim grze­cho­tało. Przez to tech­niczne prze­ocze­nie prze­padł na rynku.

— Boże — rzu­cił z prze­ję­ciem Jonas. — To musi być fan­ta­styczne, tak grun­tow­nie się na czymś znać. Do licha z powierz­chowną wszech­stron­no­ścią rene­sansu — lepiej wyspe­cja­li­zo­wać się w jed­nej dzie­dzi­nie, aż… — Urwał, widząc ponu­rych, mil­czą­cych jak posągi Swe­et­scen­tów. — Prze­szko­dzi­łem wam?

— Sprawy firmy mają pierw­szeń­stwo przed zwie­rzę­cymi przy­jem­nost­kami — rzekł Eric. Cie­szył się, że naszedł ich nawet ten tak niski rangą czło­nek zło­żo­nej dyna­stii wła­ści­cieli firmy. — Zmy­kaj stąd, Kathy — zwró­cił się do żony, nie siląc się nawet na jowialny ton. — Poga­damy przy kola­cji. Mam za dużo roboty, żeby tra­cić czas na jałowe roz­wa­ża­nia, czy robant poborca jest tech­nicz­nie zdolny do kłam­stwa, czy nie. — Odpro­wa­dził ją do drzwi; szła bier­nie, nie sta­wia­jąc oporu. Eric dodał łagod­nie: — Nabija się z cie­bie, jak cała reszta świata, prawda? Wszy­scy cię bez prze­rwy obga­dują.

Zamknął za nią drzwi.

— Cóż, takie są obec­nie mał­żeń­stwa. — Jonas Acker­man wzru­szył ramio­nami. — Zale­ga­li­zo­wana nie­na­wiść.

— Dla­czego tak sądzisz?

— Och, ta wymiana zdań ujaw­niła zgrzyty; czuło się je w powie­trzu jak chłód śmierci. Powi­nien wejść w życie jakiś dekret, który zakaże męż­czyź­nie pra­co­wać z żoną w tej samej fir­mie; cho­lera, nawet w tym samym mie­ście. — Uśmiech­nął się, z jego pocią­głej, mło­dzień­czej twa­rzy znik­nęła od razu cała powaga. — Ale ona jest naprawdę dobra, wiesz; Vir­gil stop­niowo zwol­nił wszyst­kich pozo­sta­łych zbie­ra­czy anty­ków po tym, jak Kathy pod­jęła tu pracę… ale z pew­no­ścią ci o tym wspo­mi­nała.

— Wie­lo­krot­nie. — I codzien­nie, zauwa­żył Eric z gory­czą.

— Czemu się nie roz­wie­dzie­cie?

Eric wzru­szył ramio­nami, co miało być oznaką głę­boko filo­zo­ficz­nego podej­ścia do życia. Miał nadzieję, że mu to wyszło.

Chyba jed­nak nie bar­dzo, bo Jonas zapy­tał:

— To zna­czy, że to mał­żeń­stwo ci się podoba?

— To zna­czy — stwier­dził z rezy­gna­cją Eric — że byłem już kie­dyś żonaty i wcale nie wio­dło mi się lepiej, a jeżeli roz­wiodę się z Kathy, na pewno znowu sobie kogoś znajdę — bo, jak ujmuje to mój mózgo­bij, nie potra­fię odna­leźć swo­jej toż­sa­mo­ści poza rolą mał­żonka, tatu­sia i wiel­kiego żywi­ciela rodziny — i następna żona będzie taka sama, bo takie wła­śnie kobiety wybie­ram. Tego nie da się usu­nąć z mojego cha­rak­teru. — Uniósł głowę i popa­trzył na Jonasa z całą maso­chi­styczną zawzię­to­ścią, na jaką było go stać. — Czego chcia­łeś, Jonas?

— Wycieczka — oznaj­mił rado­śnie Jonas Acker­man. — Na Marsa, dla nas wszyst­kich, włącz­nie z tobą. Kon­fe­ren­cja! Ty i ja możemy zająć miej­sca z dala od sta­rego Vir­gila, żeby nie musieć roz­ma­wiać o fir­mie, woj­nie i Ginie Moli­na­rim. A ponie­waż lecimy wiel­kim stat­kiem, cała podróż potrwa sześć godzin w jedną stronę. I na litość boską, nie wolno dopu­ścić do tego, żeby­śmy stali przez całą drogę na Marsa i z powro­tem — zaj­mijmy zaraz miej­sca.

— Jak długo tam będziemy? — Per­spek­tywa podróży wcale się Eri­cowi nie uśmie­chała; na zbyt długo ode­rwie go to od pracy.

— Bez wąt­pie­nia wró­cimy jutro lub poju­trze. Posłu­chaj tylko, dzięki temu zej­dziesz z drogi żonie, bo Kathy zostaje na miej­scu. To taki para­doks, ale zauwa­ży­łem, że kiedy stary jest już w Wasz-35, to woli, żeby nie plą­tali się przy nim żadni eks­perci od anty­ków… lubi pod­dać się, hm, magii miej­sca… szcze­gól­nie teraz, na sta­rość. Kiedy czło­wiek ma sto trzy­dzie­ści lat, zaczyna to i owo rozu­mieć — tak też może i będzie ze mną. A tym­cza­sem musimy zno­sić jego kaprysy. — Jonas dodał ponuro: — Zapewne to wiesz, Eric, skoro jesteś jego leka­rzem. On nie będzie chciał ni­gdy umrzeć, ni­gdy nie podej­mie tej trud­nej decy­zji — jak to się mówi — cokol­wiek mu w orga­ni­zmie wysią­dzie i cokol­wiek trzeba będzie w nim wymie­nić. Cza­sami zazdrosz­czę mu tego opty­mi­zmu. Tego, że tak sza­le­nie lubi życie, że przy­kłada do niego taką wagę, a my, mali śmier­tel­nicy, w naszym wieku… — Przyj­rzał się Eri­cowi. — Tych żało­snych trzy­dzie­stu czy trzy­dzie­stu trzech lat…

— Mam mnó­stwo sił żywot­nych — oznaj­mił Eric. — Jestem gotów na dłu­gie życie. Nie dam mu się poko­nać. — Z kie­szeni płasz­cza wyjął rachu­nek, który przed­sta­wił mu robant. — Skup się i spró­buj sobie przy­po­mnieć: czy jakieś trzy mie­siące temu w Wasz-35 nie poja­wiła się paczka zie­lo­nych lucky strike’ów? Zdo­by­tych przez Kathy?

Po dłu­giej chwili ciszy Jonas Acker­man powie­dział:

— Ty biedny, podejrz­liwy, głupi dzia­dzie. Tylko o tym potra­fisz myśleć. Posłu­chaj, dok­to­rze; jeżeli nie skon­cen­tru­jesz się na pracy, to już po tobie; w kadrach leży ze dwa­dzie­ścia podań chi­rur­gów sztucz­nych wsz­cze­pów, któ­rzy tylko cze­kają, żeby pod­jąć pracę u czło­wieka pokroju Vir­gila, wiel­kiej szy­chy w dzie­dzi­nie gospo­darki i wojny. Naprawdę nie jesteś znowu aż tak dobry. — Twarz Jonasa wyra­żała jed­no­cze­śnie współ­czu­cie i dez­apro­batę, i ta oso­bliwa mie­szanka rap­tow­nie obu­dziła czuj­ność Erica Swe­et­scenta. — Gdyby na przy­kład mnie samemu wysia­dło serce — a na pewno nie­długo się tak sta­nie — raczej nie kwa­pił­bym się do pój­ścia do cie­bie. Jesteś zbyt zamo­tany w sprawy oso­bi­ste. Żyjesz dla sie­bie, a nie dla pla­nety. Mój Boże, nie pamię­tasz, że pro­wa­dzimy wojnę na śmierć i życie? I prze­gry­wamy. Każ­dego cho­ler­nego dnia ście­rają nas na proch!

Eric zdał sobie sprawę, że to prawda. I do tego mamy cho­rego, hipo­chon­drycz­nego, przy­gnę­bio­nego przy­wódcę. Tiju­ań­ska Kor­po­ra­cja Futer i Barw­ni­ków to jeden z ogrom­nych kom­plek­sów prze­my­sło­wych, które służą mu wspar­ciem, które z tru­dem utrzy­mują Mola u wła­dzy. Bez ser­decz­nej przy­jaźni tak wysoko posta­wio­nych osób jak Vir­gil Acker­man Gino Moli­nari już by zle­ciał z urzędu, nie żył albo gnił gdzieś w domu star­ców. Wiem o tym. A jed­nak życie oso­bi­ste musi trwać dalej. Prze­cież, pomy­ślał, nie z wła­snego wyboru wplą­ta­łem się w sprawy domowe, wsze­dłem w bok­ser­ski klincz z Kathy. A jeżeli sądzisz, że było lub jest ina­czej, to wszystko przez to, że jesteś cho­ro­bli­wie młody. Nie udało ci się prze­pra­wić z kra­iny mło­dzień­czej swo­body na ląd, który zamiesz­kuję: w związku mał­żeń­skim z kobietą, która prze­wyż­sza mnie pod wzglę­dem finan­so­wym, inte­lek­tu­al­nym, a nawet, tak, to też, nawet ero­tycz­nym.

Przed opusz­cze­niem budynku dok­tor Eric Swe­et­scent zaj­rzał do Kąpieli, zasta­na­wia­jąc się, czy Bruce Him­mel zja­wił się w pracy. Ow­szem; stał przy ogrom­nym koszu peł­nym odrzu­co­nych, nie­spraw­nych Leni­wych Brą­zo­wych Psów.

— Prze­rób je z powro­tem na breję — powie­dział Jonas do Him­mela, który uśmiech­nął się sze­roko na swój pusty, nie­zborny spo­sób, gdy naj­młod­szy z Acker­ma­nów rzu­cił mu jedną z wybra­ko­wa­nych kul scho­dzą­cych z linii mon­ta­żo­wych Kor­po­ra­cji razem z innymi kulami prze­zna­czo­nymi do włą­cze­nia w układy ste­ro­wa­nia stat­ków mię­dzy­pla­ne­tar­nych. — Wiesz co — zwró­cił się do Erica — gdyby wziąć z tuzin tych sys­te­mów kon­tro­l­nych — i to nie zepsu­tych, ale tych, które są wysy­łane w kar­to­nach dla armii — oka­za­łoby się, że ich czas reak­cji w ciągu ostat­niego roku albo nawet ostat­nich sze­ściu mie­sięcy wydłu­żył się o kilka mikro­se­kund.

— Czy to ozna­cza, że nasze stan­dardy jako­ści się obni­żyły? — zapy­tał Eric.

Wyda­wało się to nie­moż­liwe. Pro­dukty Kor­po­ra­cji były zbyt ważne. Cała sieć dzia­łań wojen­nych była uza­leż­niona od tych kul wiel­ko­ści kociej głowy.

— Zga­dza się. — Jonas nie wyda­wał się tym prze­jęty. — Ponie­waż zbyt wiele odrzu­ca­li­śmy. Nie wyka­zy­wa­li­śmy zysku.

— Cz-cza­sami marzy mi się powrót do prze­róbki guana mar­sjań­skich nie­to­pe­rzy — wyją­kał Him­mel.

Nie­gdyś Kor­po­ra­cja zaj­mo­wała się prze­twór­stwem odcho­dów mar­sjań­skich nie­to­pe­rzy trze­pot­ków, co przy­nio­sło pierw­sze zyski. Dzięki nim mogła zain­we­sto­wać w przy­no­szące więk­sze korzy­ści gospo­dar­cze inne stwo­rze­nie spoza Ziemi, mar­sjań­ską amebę powie­la­jącą. Ten dostojny jed­no­ko­mór­ko­wiec prze­trwał dzięki umie­jęt­no­ści naśla­do­wa­nia innych form życia — szcze­gól­nie istot o iden­tycz­nych wymia­rach — i cho­ciaż ta zdol­ność roz­ba­wiła ziem­skich astro­nau­tów i przed­sta­wi­cieli ONZ, nikomu nie przy­szło do głowy, żeby wyko­rzy­stać ją w celach prze­my­sło­wych, dopóki na sce­nie wyda­rzeń nie poja­wił się Vir­gil Acker­man, sławny prze­twórca guana nie­to­pe­rzy. Poka­zał ame­bie kosz­towną etolę jed­nej ze swo­ich ówcze­snych kocha­nek; ameba wier­nie ją odtwo­rzyła, toteż, nie­za­leż­nie od inten­cji i celów, Vir­gil i dziew­czyna zna­leźli się w posia­da­niu dwóch etol z norek. Jed­nak ameba znu­żyła się w końcu byciem futrem i powró­ciła do wła­snej postaci. Po tym finale pozo­stał pewien nie­do­syt.

Wiele mie­sięcy póź­niej wypra­co­wano roz­wią­za­nie: zabić amebę w fazie mimi­kry i zanu­rzyć trupa w kąpieli z utrwa­la­czy che­micz­nych, które utrzy­my­wały ją w tej ostat­niej postaci; ameba nie mogła ulec roz­kła­dowi, więc póź­niej nie spo­sób jej było odróż­nić od ory­gi­nału. Nie­długo potem Vir­gil Acker­man zało­żył w Tiju­anie w Mek­syku zakłady zbior­cze, do któ­rych spły­wały naj­róż­niej­sze odmiany pseu­do­fu­ter wysy­ła­nych z insta­la­cji prze­my­sło­wych na Mar­sie. I nie­mal natych­miast pod­bił ziem­ski rynek futer natu­ral­nych.

Jed­nak wojna wszystko to zmie­niła.

Zresztą czy było coś, czego wojna nie zdo­łała zmie­nić? I kto, po pod­pi­sa­niu Paktu Poko­jo­wego z sojusz­ni­kiem, Lili­sta­rem, przy­pusz­czałby, że sprawy pójdą tak fatal­nie? Bo Lili­star i jego pre­mier Fre­neksy utrzy­my­wali, że ten sojusz jest teraz domi­nu­jącą potęgą woj­skową w galak­tyce; prze­ciw­nicy, rigo­wie, ustę­pują mu pod każ­dym, nie tylko mili­tar­nym wzglę­dem, zatem wojna bez wąt­pie­nia będzie krótka.

Star­czy­łyby już same okrop­no­ści wojny, myślał Eric, ale dopiero naj­gor­sza ewen­tu­al­ność, porażka, skła­niała do zasta­no­wie­nia — darem­nego — nad nie­któ­rymi daw­nymi decy­zjami. Na przy­kład co do Paktu Poko­jo­wego, który to przy­kład mógł obec­nie nasu­nąć się licz­nym Zie­mia­nom, gdyby tylko o to ich zapy­tać. Ale w tych cza­sach z ich zda­niem nie liczył się ani Mol, ani tym bar­dziej rząd Lili­staru. W rze­czy samej powszech­nie uwa­żano — otwar­cie gło­szono to tak w barach, jak i w domo­wym zaci­szu — że samego Mola także nikt nie pytał już o zda­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Now Wait for Last Year

Copy­ri­ght © 1966, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1994, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick, Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Copy­ri­ght © 2024 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Teraz cze­kaj na zeszły rok, wyd. II popra­wione, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-932-5

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer