54,99 zł
Narkotyk przenoszący w czasie w wizjonerskich opisach geniusza i mistyka powieści science fiction.
Wyprawiając się w podróż z kalifornijskim pisarzem, trzeba porzucić bezpieczne iluzje spójności, do których przyzwyczaiła nas fantomatyka innych światów wymyślonych. Naszym środkiem lokomocji nie będzie zaś żadna z maszyn znanych z imaginarium SF, tylko ten wadliwy i nieco zdezelowany wehikuł zwany człowiekiem. - z przedmowy Radka Raka
Doktor Eric Sweetscent ma mnóstwo problemów. Terra toczy niemożliwą do rozstrzygnięcia wojnę z owadopodobnymi rigami, a Kathy, żona Erica, jest uzależniona od zabójczego narkotyku, który przenosi ludzi w czasie, i szczerze pragnie, aby on także wpadł w ten nałóg. Jakby tego było mało, jego najnowszy pacjent jest nie tylko najważniejszym, ale i prawdopodobnie najbardziej chorym człowiekiem na świecie. Sekretarz generalny Gino Molinari uczynił ze swojej ciężkiej choroby ważny element taktyki politycznej – i Eric sam już nie wie, czy ma Mola wyleczyć, czy utrzymywać przy życiu w obecnym stanie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 335
Ubik
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Człowiek z Wysokiego Zamku
Valis
Boża inwazja
Transmigracja Timothy’ego Archera
Doktor Bluthgeld
Wyznania łgarza
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Czas poza czasem
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Świat Jonesa
Wbrew wskazówkom zegara
Marsjański poślizg w czasie
Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda
Deus Irae
Oko na niebie
Wariant drugi
Kopia ojca
Raport mniejszości
Elektryczna mrówka
Labirynt śmierci
Inwazja z Ganimedesa
Cudowna broń
Słoneczna loteria
Nasi przyjaciele z Frolixa 8
Możemy cię zbudować
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Klany księżyca Alfy
Prawda półostateczna
Teraz czekaj na zeszły rok
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Ubik
Człowiek z Wysokiego Zamku
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
„Na początku był koniec” — stwierdza Philip K. Dick w swoim wykładzie The Android and the Human, wygłoszonym w 1972 r. podczas konwentu VCON w Vancouver. Zaraz potem dodaje: „A może powinniśmy odwrócić kolejność? Na końcu był początek”.1 Początek jest zatem końcem, koniec jest początkiem, a wszystko razem ułudą. Ułudą jest dla Dicka i liniowy czas, i podatek dochodowy, i amerykański rząd, i amerykański sen, i zasadniczo wszystko inne, co go otacza, zwłaszcza jeśli czegoś od niego chce, wymaga i nadmiernie interesuje się tym, co Philip K. Dick robi we własnym domu. To nie jest prawdziwe życie człowieka. To upośledzenie ducha. To życie androida — manekina, można by powiedzieć, sięgając do imaginarium innego twórcy, nie tak chyba bardzo odmiennego, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Co zatem według Dicka czyni prawdziwym ludzkie życie — i co czyni człowieka prawdziwym?
Lata sześćdziesiąte to czas największej płodności twórczej Philipa. Po sukcesie Człowieka z Wysokiego Zamku kolejne powieści wychodzą spod jego ręki jedna za drugą, po kilka rocznie. Wiele z nich ujrzy światło dzienne dopiero kilka lat później. W tamtych latach powstały m.in. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, Doktor Bluthgeld, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha, nie wspominając już o Ubiku, a to tylko niektóre spośród napisanych wówczas przez Dicka powieści, nie wspominając już o opowiadaniach. Książka, którą trzymacie w rękach, pochodzi z tamtych właśnie lat. Teraz czekaj na zeszły rok powstała w 1963 r., a opublikowało ją Doubleday w 1966.
Wysokie tempo pracy twórczej sprzyja powtarzalności pewnych motywów, co samo w sobie nie musi być wadą czy prowadzić do jakichś defektów dzieła, o czym z pewnością zaświadczyć mogą miłośnicy prozy Harukiego Murakamiego. Stanisław Lem traktował pisarstwo Dicka jako „uchyby” strzałów oddanych w pobliżu środka tarczy: niekiedy strzelec trafia bliżej środka, innym razem nieco dalej, niewątpliwie jednak cel pozostaje ten sam i ta sama jest również tarcza. Idąc dalej tropem tej metafory, liczba przestrzelin (czyli liczba dzieł literackich) świadczyć może więc o wadze pewnych problemów dla autora, który raz po raz mierzy do tego samego celu.
Można wręcz zadać takie pytanie: w pewnej powieści Philipa K. Dicka bohater pracuje dla wielkiej korporacji, w której zupełnie się nie odnajduje, nawet jeżeli pozornie odnosi sukcesy, żyje w związku z toksyczną kobietą, nad wszystkim unosi się cień niemal wszechmocnego szefa, a w obieg zostają wprowadzone substancje psychoaktywne zdolne realnie zmieniać rzeczywistości; która to powieść Dicka?
No właśnie.
Czy więc Philip nieustannie ponosi klęskę za klęską, skoro niektóre wątki, motywy i ich rozwinięcia wydają się podobne? Niewykluczone. Jeśli uświadomić sobie, że wspomniane figury są jedynie symbolami, czyli odnoszą się do rzeczywistości większej niż tylko ta opisana w książce, ciężar staje się większy, a (cytując znów Lema) gra z pustej staje się grą znaczącą. Dick gra i przegrywa, ale nie przestaje grać. Dąży do pełniejszego wyrażenia i urzeczywistnienia tego, co jego symbole wyrażają. Niekiedy zbliża się do celu, niekiedy oddala. Po lekturze iluś tam powieści Dicka pewne konsekwentnie powtarzane wątki (i konfiguracje tych wątków) stają się bardziej zrozumiałe, inne nadal nie. Taki twórca nie może jednak odnieść zwycięstwa, bo próbuje wypowiedzieć rzeczy z natury niewypowiadalne.
Logiczną konsekwencją powyższych stwierdzeń musi być przyjęcie, że każda książka Philipa Dicka jest porażką. Ale za to bardzo piękną porażką.
Teraz czekaj na zeszły rok to powieść realizująca wspomniany schemat. Sto procent Philipa K. Dicka w Philipie K. Dicku. Gdyby ktoś chciał ustalić standard dla czegoś takiego jak „powieść Philipa K. Dicka”, to Teraz czekaj na zeszły rok mogłaby służyć za wzorzec. Oto mamy doktora Erica Sweetscenta, wybitnego chirurga sztucznych wszczepów, zatrudnionego w Tijuańskiej Korporacji Futer i Barwników, która zasadniczo jest prywatnym folwarkiem jej szefa, Virgila Ackermana. Wybitność doktora Sweetscenta zaczyna się na gruncie medycznym i tam też kończy, bo on sam jest klasycznym everymanem, przedstawicielem gatunku charakterystycznego dla dwudziestowiecznych tradycji literackich. Za takiego zresztą uważa go jego żona Kathy, której zawdzięcza on swą aktualną pracę i pozycję. Wiele jednak się zmienia, gdy doktor Sweetscent zostaje osobistym lekarzem sekretarza generalnego ONZ Gina Molinariego, który prawdopodobnie ma plan, jak wyplątać Ziemię z międzyplanetarnej wojny. W kosmosie bowiem trwają zmagania między dwoma cywilizacjami, z których jedna przypomina ludzi (a właściwie jest cywilizacją macierzystą ludzkości), a druga — owady. Że istoty na dwóch nogach z czasem okazują się paskudne, a stworzenia na odnóżach sześciu bardzo zyskują przy bliższym poznaniu, nie jest jakimś wielkim zaskoczeniem i wie o tym każdy, kto poświęcił trochę czasu na obserwację jednych i drugich.
Nie byłaby to w pełni Dickowska książka, gdyby nie dochodziło w niej do podróży w czasie — poruszamy się do przodu, do tyłu, a czasem w bok, do alternatywnej nitki czasowej, niekiedy zaś wydaje się, że podróżujemy ruchem szachowego konika w przyszłość lub przeszłość czasu zupełnie innego niż nasz. A wszystko to dzięki tajemniczemu narkotykowi, zwanemu frohedadryną lub JJ-180, który, choć pozwala robić przedziwne rzeczy z czasem, prowadzi do uzależnienia już po jednej dawce, nieuchronnie prowadząc do wyniszczenia organizmu i śmierci.
To nie kosmiczny konflikt leży jednak w centrum opowieści, choć tak może na pierwszy rzut oka wydawać się czytelnikom i chyba samemu Sweetscentowi też. Napędem działań Erica jest bowiem konflikt zupełnie inny, bo małżeński. I, co niekoniecznie dziwi, poczucie przywiązania do współmałżonka i wzajemna odpowiedzialność wzrasta proporcjonalnie do erozji związku i eskalacji krzywd. Teraz czekaj na zeszły rok to przede wszystkim powieść o rzeczach, które robią sobie nawzajem najbliżsi ludzie na świecie. Oraz o tym, ile są sobie dłużni i do jakiego stopnia mogą czuć się za siebie nawzajem odpowiedzialni, kiedy dawno już wyparowało to, co w nowoczesnej kulturze uchodzi za miłość. Międzyplanetarne potęgi i działające w czarodziejski sposób narkotyki stają się dekoracją, tłem dla sceny, na której rozgrywa się boleśnie zwyczajny małżeński dramat.
Samo słowo „odpowiedzialność” często pojawia się na kartach powieści i zawsze niesie ze sobą dużą moc znaczeniową. Eric czuje się odpowiedzialny za Kathy, Gino Molinari czuje się odpowiedzialny za losy Ziemi, jego nastoletnia kochanka czuje się odpowiedzialna za samego Molinariego, a współpracownik Erica, archetypiczny geek, czuje się odpowiedzialny za wykorzystywane w korporacji amebowate stworzenia z innej planety i aby wynagrodzić im wyzysk ze strony ludzi, usiłuje zapewnić im pewną formę życia (powiedzmy) pozagrobowego. Wydaje się, że to odpowiedzialność stanowi u Dicka najwyższą instancję moralną i tylko ona utrzymuje ludzi przy życiu, skłaniając do robienia tego, co robią.
Powieść zaludniają neurotycy i idealiści tęskniący za lepszym światem. Nawet po substancje psychoaktywne sięgają w poszukiwaniu sensu większego od tego, który mogliby w stanie sami nadać. Takiego sensu, który by przekroczył ich samych. „Chciałam znaleźć w życiu coś czystego i mistycznego” — powie Kathy. Wydaje się, że Dick pod koniec życia sam wiedział, że szukanie prawdziwej metafizycznej transgresji i przebóstwienia w narkotykach to karmienie się iluzją ducha. Ale Dick z lat sześćdziesiątych mógł to postrzegać zupełnie inaczej.
W tabletkach nie ma więc ducha, ale może tkwić w nich rozwiązanie wielu problemów gnębiących bohaterów, a może też i samego Dicka, który wierzy, że jest to rozwiązanie niepolegające jedynie na chwilowej ucieczce od świata, ale potencjalnie prowadzące do realnej zmiany. Na przykład zmiany w czasie. Eric Sweetscent przenosi się w czasie, zmienia przeszłość i przyszłość (co, w przeciwieństwie do wielu dzieł SF podejmujących ten temat, niekoniecznie musi prowadzić do katastrofy), aż w pewnym momencie czas zaczyna nam jawić się jako jeszcze jedna materia w ludzkich rękach. Nie jest to co prawda materia podatna jak, powiedzmy, glina czy masa solna, i bywa nieobliczalna jak znarowiony koń. Ale jednak dzięki frohedadrynie daje się formować i można usiłować nad nią zapanować.
To właśnie czas jest tym, co w Teraz czekaj na zeszły rok przykuwa największą uwagę. Wyczynia najbardziej nieprawdopodobne rzeczy nawet bez JJ-180, nie tyle powodowany wolą bohaterów (ani chyba nawet nie wolą autora), co jakby swoją własną. Bo oto doktor Sweetscent w ciągu kilku godzin wyprawy po różnych liniach czasowych, na przemian to uzależnia się, to z nałogu wychodzi, podróżuje po Stanach Zjednoczonych od Kalifornii po Wyoming, Arizonę i z powrotem; kogoś uratuje i zaraz doprowadzi do jego śmierci, wyzna tajemnice państwowe kobiecie, której nie zna i którą spotyka po raz pierwszy w życiu, za co nie poniesie żadnych konsekwencji, a w pokoju hotelowym dojdzie do makabrycznej zbrodni, i to takiej, która wymaga rozpryskania dużej ilości płynów ustrojowych, po której zaraz nie będzie śladu; w ciemnych zaułkach zmagać się będzie z depresją i myślami samobójczymi, by niespodziewanie odzyskać poczucie głębokiej sensowności życia. Wieczór zaiste pełen wrażeń.
Może nie doceniam sprawności służb sprzątających w meksykańskich hotelach, tym bardziej że rzecz dzieje się przecież w przyszłości. Wydaje się jednak, że nie tylko bohaterowie Teraz czekaj na zeszły rok są neurotyczni. Bywa taki również sam czas. Biegnie według własnego uznania, czasem zapominając o swoim istnieniu — i nie mam tu na myśli podróży wzdłuż czy w poprzek jego nurtu przy użyciu narkotyków.
Jeśli nie możemy zakotwiczyć się w czasie, jeśli jego biegowi w powieści nie możemy zaufać, to czego więc można się uchwycić, aby nie utonąć? W Fantastyce i futurologii Stanisław Lem, pisząc szeroko na temat Teraz czekaj na zeszły rok, wylicza przeróżne tej powieści niekonsekwencje, już to widoczne na pierwszy rzut oka, już to nie. O nadzwyczajnej pojemności czasu Lem nie wspomina. Poświęcając obszerny rozdział swej książki samemu tylko Dickowi, Lem pisze za to: „Dick idzie dalej; miażdży jawę rzeczywistości. Toteż utwory jego można uznać za zobiektywizowane projekcje wewnętrznych rozdarć, a dowód na to w fakcie, iż pośród postaci Dicka są narkomani, histerycy, manekiny powodowane zdalnie ludzkim umysłem, fanatycy, lecz nie ma wśród nich ani jednego szaleńca. To zrozumiałe, ponieważ on bazę gry odwrócił; jego ludzie pozostają normalni wewnętrznie wbrew światu, co ich osacza, ponieważ ten świat jest rażony obłędem: rozpada się, rozszczepia na kawały niespójne niczym mózg schizofrenika, lecz oni, jego mieszkańcy, lecąc w otchłań na ostatnim szczątku, zachowują przytomność. Dick unicestwia światy swych bohaterów, a oni wychodzą z tego cało”.2
Stałości zatem należy u Dicka poszukiwać w człowieku i człowieczeństwie. Reszta to dekoracje. Świat Dicka tworzony jest z dykty i styropianu, trzyma się na szarej taśmie i trytytkach, a tam, gdzie zanadto skrzypi, spryskany jest WD-40 (Ubik zostanie wynaleziony dopiero za kilka lat, a pewnie bardzo by się przydał). Pewne skojarzenia z zupełnie innymi manekinami niż te, o których mówi Lem, wydają się więc uprawnione. W języku polskim wystarczy bowiem tylko powiedzieć „manekiny”, by przywołać pewnego demona. Demonów zaś nie przywołuje się bezkarnie.
I tak w Traktacie o manekinach Bruno Schulz mówi ustami ojca: „Nie zależy nam (…) na tworach o długim oddechu, na istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w wielu tomach. (…). Przyznajemy otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałość ani solidność wykonania, twory nasze będą jakby prowizoryczne, na jeden raz robione”.3 Jeśli wejść głębiej w schulzowskie regiony wielkiej herezji, ujawnia się podobieństwo między jego manekinami a światem Philipa K. Dicka i wszystkim, co w tym świecie jest nieczłowiecze. Dick tworzy bowiem nieco manichejską z ducha antynomię, silnie rozdzielając prawdziwego człowieka od wszystkiego, co prawdziwym człowiekiem nie jest.
Określenie „prawdziwy” nie pada tu przypadkowo. Nierzadko bowiem u Dicka trafiamy na istoty, które, choć z zewnątrz podobne do człowieka, wcale prawdziwymi ludźmi nie są (zdarza się też na odwrót, ale nie w książce, którą trzymacie w rękach). We wspomnianym już obszernym i osobistym wykładzie The Android and the Human, Dick stwierdza: „Pragnę postawić pytanie: czy możemy w naszym zachowaniu wyróżnić coś, co czyni nas prawdziwie ludźmi? Coś, co jest dla naszego gatunku wyjątkowe? A czym jest to, co moglibyśmy, przynajmniej przy obecnym stanie wiedzy, nazwać zachowaniem mechanicznym, czy — rozszerzając tę myśl — owadzim, odruchowym? Osobiście włączyłbym do tej drugiej kategorii również niby-ludzkie zachowania istot będących kiedyś rzeczywiście ludźmi, istot, które w sposób, jaki zaraz przedstawię, zasadniczo stały się maszynami, i to maszynami w najgorszym znaczeniu tego słowa: bo choć ich biologiczna egzystencja trwa nadal, choć działa ich metabolizm, to dusza — niech mi będzie wolno z braku określenia użyć tego słowa — jest w nich już nieobecna lub w najlepszym przypadku nieaktywna. Tacy osobnicy istnieli w naszym świecie od zawsze, choć obecnie ich produkcją zajmuje się rząd i jemu podobne instytucje”.4 W świetle tych słów nie jest zatem człowieczeństwo rzeczą raz na zawsze daną i niezbywalną. Można ponieść jakąś szkodę na duszy — zawinioną lub nie — która z ludzkiej kondycji nas wypchnie. W Teraz czekaj na zeszły rok Dick jawnie jednak pokazuje, że nasze obowiązki wobec bliskich nam osób, które swe człowieczeństwo utraciły, przegrały, sprzedały lub im je odebrano, pozostają w mocy. Obowiązki te spoczywają, rzecz jasna, na tych, którzy od człowieczeństwa wciąż jeszcze nie odpadli.
To, co „ludzkie”, niekoniecznie musi wiązać się z człowiekiem rozumianym jako organizm biologiczny, ze ssakiem z rodziny naczelnych, rodzaj Homo, gatunek Homo sapiens sapiens. Niekiedy u Dicka maszyna okazuje się bardziej „ludzka” (w sensie swego wewnętrznego życia i refleksji egzystencjalnej) niż człowiek z ciała. To są wnioski, które pojawiają się w jego twórczości z czasem i dojrzewają wraz z kolejnymi książkami. We wczesnych latach sześćdziesiątych, na etapie pisania Teraz czekaj na zeszły rok, widać ich zaczątki (w postaci wózków, którym darowano coś w rodzaju życia pozagrobowego, a które nieoczekiwanie okażą się bardziej znaczące dla opowiadanej historii, niż mogłoby się wydawać), choć nie zostają jeszcze bardzo dobitnie wyartykułowane.
Odczłowieczenie to następstwo myślenia o świecie jako odpodmiotowionym, żyjącym życiem zupełnie odmiennym od ludzkiego.5 Dick na nowo chce tchnąć życie w to, co martwe — a tchnąć życie oznacza u niego to samo, co uczynić ludzkim. Ludzkość oznacza wolność, nawet jeśli będzie to wolność do błądzenia.
Prawdziwy człowiek w nieprawdziwym świecie. Taka myśl pojawia się, gdy twórczości Dicka przyjrzeć się głębiej, gdy zerknąć za zasłonę tekstu, za jej ciemne zwierciadło. Literackie światy, powołane do istnienia przez genialnego dziwaka z Kalifornii, są z zasady dziurawe, pretekstowe i niespójne — co wydaje się odzwierciedlać odczucia żywione przez Dicka wobec świata, w którym przyszło mu żyć. Dał temu wyraz podczas swej przemowy podczas konwentu SF w Metzu w 1977 r. Lem określa to mianem fantomatyki; dla nas dzisiaj pewnie bliższe i bardziej zrozumiałe byłoby określenie życia w symulacji. Czy na ścianach naszej jaskini możemy zobaczyć poruszające się cienie prawdziwej rzeczywistości, na to Dick udziela bardzo różnych odpowiedzi. Być może cienie te należy raczej przeczuć lub wyrozumować, niż faktycznie zobaczyć.
Co jednak w tym fantomatycznym świecie (fantomatycznych światach?) według Dicka czyni nas ludźmi, a nie androidami? Android — nie tyle maszyna, co po prostu nieczłowiek — jest od człowieka zasadniczo nieodróżnialny. Być może nawet sam o swym człowieczeństwie jest niezbicie przekonany. Skoro szkiełko i oko zawodzą, Dick sięga po inne narzędzia, nie tyle intelektualne, co egzystencjalne. Android ma zatem być pozbawiony (pozbawić się) tego, co czyni go indywidualną jednostką. Trybik w maszynie, owad w roju, ale przede wszystkim ten, co stoi na straży otaczającego nas opresyjnego systemu; polityk, urzędnik, policjant, żołnierz — oto android. Można by pewnie również wielkie ponadjednostkowe twory, a więc korporacje, państwa i wszystko, co stworzone na obraz i podobieństwo roju, uznać za metaandroidy. U Brunona Schulza ojciec — domowy demiurg — powie: „chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina”.6 Ludzkie zaś jest to, co przeciwne takiemu totalitarnemu porządkowi, co szuka sensu na własną rękę, często po omacku. Dick zdaje się przy tym szczególnie lubić młodych, kobiety, dziwaków, życiowych przegrywów, osoby skonfliktowane z prawem czy ogólnie przyjętą obyczajowością, i wszystkich tych, którzy w otaczającym ich świecie się nie odnajdują i zapewne chętnie widzieliby go inaczej urządzonym. W poszukiwaniu tego sensu Dick wyprawia się w przestrzenie niczym nieskrępowanej wyobraźni, w mistykę, w narkotyczne wizje. I może nawet niekiedy o ten sens się ociera, może czasem zderza się po drodze z jakimś absolutem, przede wszystkim jednak spotyka w tej wędrówce człowieka.
Lech Jęczmyk w przedmowie do Blade Runnera, pierwszej książki w tej imponującej, kompletnej już serii dzieł Philipa K. Dicka, pisze: „Jak złożymy wszystko, co wiemy, to widzimy tylko, że coś tu nie gra. Ale jak pięknie i ciekawie nie gra”.7 Wyprawiając się w podróż z kalifornijskim pisarzem, trzeba porzucić bezpieczne iluzje spójności, do których przyzwyczaiła nas fantomatyka innych światów wymyślonych. Naszym środkiem lokomocji nie będzie zaś żadna z maszyn znanych z imaginarium SF, tylko ten wadliwy i nieco zdezelowany wehikuł zwany człowiekiem.
Hej, wy, wrzuceni w ten świat, do którego nie pasujecie i nigdy nie będziecie pasować — to wy jesteście prawdziwymi ludźmi. Taka jest gnoza Philipa K. Dicka i jego dobra nowina.
Radek Rak
Bardzo dziękuję Mikołajowi Kołyszce za dobrą rozmowę i cenne sugestie.
Philip K. Dick, The Android and the Human, https://genius.com/Philip-k-dick-the-android-and-the-human-annotated, dostęp 17.07.2024, przekład własny. [wróć]
Stanisław Lem, Fantastyka i futurologia, t. 1, Agora, Warszawa 2009, s. 163–164. [wróć]
Bruno Schulz, Traktat o manekinach, [w:] Sklepy cynamonowe, Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2018, s. 57. [wróć]
Philip K. Dick, op.cit. [wróć]
Esej The Android and the Human zaczyna się przecież tak: „Tak zwanym umysłom prymitywnym przypisuje się tendencję do postrzegania otoczenia jako czegoś ożywionego. Współczesna psychologia głębi nakłania nas do porzucania tych antropomorficznych projekcji”. Człowiek musi więc uświadomić sobie, że całe życie psychiczne odbywa się wyłącznie w nim (i w innych ludziach, rzecz jasna), świat zaś jest go pozbawiony. Dick pisze dalej: „Dotarcie do tego punktu ma świadczyć o dojrzałości i racjonalności. (…). Można się jednak zastanowić: czy traktując wszystko wokół siebie jako rzeczy, nie czyni on rzeczami również innych ludzi? Kamienie, głazy i drzewa stają się w jego oczach nieożywione, co jednak z jego przyjaciółmi? Czy i oni przypadkiem również nie zostali przez niego zamienieni w kamienie?”. Philip K. Dick, op.cit. [wróć]
Bruno Schulz, op.cit., s. 58. [wróć]
Philip K. Dick, Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, Rebis, Poznań 2012, s. 16. [wróć]
Donowi Wollheimowi — który dla fantastyki naukowej uczynił więcej niż ktokolwiek inny. Dziękujemy, Don, za twoją niezmienną wiarę w nas. I niech cię Bóg błogosławi.
Budowla w kształcie nielota, tak dobrze mu znana, emanowała zwykłym przydymionym szarym światłem, gdy Eric Sweetscent obniżył koło i zaparkował je w wyznaczonym mu boksie. Ósma rano, pomyślał przygnębiony. A jego szef, pan Virgil L. Ackerman, już zdążył otworzyć biura Korporacji. Wyobraźcie sobie człowieka, którego umysł pracuje najsprawniej o godzinie ósmej rano. To jawne pogwałcenie wyraźnych boskich nakazów. Niezły świat raczyli nam dać; wojna usprawiedliwia każde ludzkie dziwactwo, nawet wybryki tego dziadygi.
Mimo wszystko ruszył w kierunku chodnika wejściowego — ale niemal natychmiast zatrzymał go krzyk:
— O, pan Sweetscent! Chwileczkę, proszę pana! — Brzęczący jak struna — i bardzo odpychający — głos robanta; Eric niechętnie przystanął, a maszyna podjechała do niego, energicznie wymachując wszystkimi rękami i nogami. — Pan Sweetscent z Tijuańskiej Korporacji Futer i Barwników?
Przytyk nie umknął jego uwagi.
— Doktor Sweetscent, jeśli łaska.
— Mam dla pana rachunek, doktorze. — Robant błyskawicznym ruchem wyciągnął z metalowej kieszonki biały złożony świstek. — Pańska żona, pani Katherine Sweetscent, obciążyła nim trzy miesiące temu swoje konto w Wyśnionych Szczęśliwych Chwilach Dla Wszystkich. Sześćdziesiąt pięć dolarów plus szesnaście procent prowizji. Poza tym jest jeszcze aspekt, rozumie pan, prawny. Przykro mi, że pana zatrzymuję, ale to wszystko było, hm, nielegalne.
Robant czujnie obserwował, jak Eric z wielkim ociąganiem wyjmuje książeczkę czekową.
— Co kupiła? — zapytał Eric ponuro, wypisując czek.
— Paczkę lucky strike’ów, doktorze. W oryginalnej, starożytnej zieleni. Z 1940 roku, przed drugą wojną światową, kiedy zmieniono opakowanie. Wie pan: „Zielone lucky strike’i poszły na wojnę”. — Robant zachichotał.
Eric nie mógł w to uwierzyć; coś tu było nie tak.
— Ale z całą pewnością miało to pójść na konto firmy — zaprotestował.
— Nie, panie doktorze — oznajmił robant. — Z ręką na sercu. Pani Sweetscent wyraźnie zaznaczyła, że kupuje paczkę do prywatnego użytku. — Po czym dorzucił wyjaśnienie, którego fałsz Eric od razu przejrzał, choć trudno byłoby mu powiedzieć, przynajmniej w tej chwili, czy pochodzi ono od maszyny czy od Kathy. — Pani Sweetscent — oznajmił z nabożną czcią robant — buduje Pitts-39.
— Akurat, cholera.
Cisnął w stronę robanta wypisany czek; automat popędził za furkoczącym papierkiem, a Eric ponownie ruszył w kierunku chodnika wejściowego.
Paczka lucky strike’ów. No tak, skonstatował ponuro, Kathy znowu szaleje. Ten jej twórczy popęd, który znajduje ujście tylko w wydawaniu pieniędzy. A wydatki zawsze przewyższają jej zarobki — które, co trzeba z bólem serca przyznać, są nieco większe od jego pensji. Ale tak czy owak, czemu nic mu nie powiedziała? Taki poważny zakup…
Odpowiedź była oczywista. Sam rachunek doskonale uświadamiał całą przygnębiającą powagę problemu. Eric pomyślał: Piętnaście lat temu powiedziałbym — zresztą naprawdę to powiedziałem — że nasze połączone dochody wystarczyłyby i powinny były wystarczyć do zapewnienia dostatniego poziomu życia każdej parze w miarę rozsądnych dorosłych ludzi. Nawet po uwzględnieniu typowej dla wojny inflacji.
Sprawy potoczyły się jednak nieco innym torem. I Eric miał głębokie, nieustające przeczucie, że już nigdy się nie zmienią na lepsze.
Wewnątrz siedziby Korporacji wybrał numer korytarza prowadzącego do jego biura, stłumiwszy odruch, żeby wpaść na górę do Kathy i natychmiast wszystko jej wygarnąć. Zrobię to później, postanowił. Po pracy, może przy kolacji. Boże drogi, ile czeka go dziś roboty; nie starczało mu energii — jak zawsze — na tę nieustanną harówkę.
— Dzień dobry, doktorze.
— Cześć — odparł Eric, kiwając głową swojej sekretarce, kudłatej pannie Perth; tym razem spryskała się lśniącym błękitem, inkrustowanym skrzącymi się okruchami, w których odbijały się światła biura. — Gdzie jest Himmel? — Ani śladu głównego kontrolera jakości, a Eric widział już, że na parkingu lądują pracownicy filii.
— Bruce Himmel zadzwonił z wieścią, że biblioteka publiczna w San Diego wytoczyła mu sprawę, w związku z czym będzie się musiał stawić w sądzie i najprawdopodobniej spóźni się do pracy. — Panna Perth uśmiechnęła się do Erica służalczo, ukazując nieskazitelne zęby z syntetycznego hebanu, deprymujący nabytek, który przywiozła rok temu z Amarillo w Teksasie. — Wczoraj gliniarze z biblioteki włamali się do jego mieszkadła i znaleźli dwadzieścia książek, które ukradł — zna pan Bruce’a, tę jego fobię, że musi sam wszystko sprawdzić… Jak to się nazywa po grecku?
Eric przeszedł do wewnętrznego biura, które należało tylko do niego; Virgil Ackerman nalegał na to jako na odpowiednią oznakę prestiżu — substytut podwyżki.
A w biurze, przy oknie, paląc meksykańskiego papierosa o słodkim aromacie i patrząc na surowe, płowe wzgórza Baja California na południe od miasta, stała jego żona Kathy. Ujrzał ją po raz pierwszy tego ranka; wstała godzinę przed nim, ubrała się, zjadła sama śniadanie i pojechała do pracy własnym kołem.
— Co jest? — rzucił sucho Eric.
— Wejdź do środka i zamknij drzwi.
Kathy odwróciła się, ale wciąż na niego nie patrzyła; jej cudownie wyrazista twarz była zadumana.
Zamknął drzwi.
— Dzięki za powitanie mnie w moim biurze.
— Wiedziałam, że ten cholerny poborca rachunków cię dzisiaj przydybie — powiedziała obojętnie Kathy.
— Prawie osiemdziesiąt zielonych. Razem z grzywną.
— Zapłaciłeś? — Po raz pierwszy spojrzała na niego; sztucznie zaciemnione rzęsy zatrzepotały, zdradzając jej niepokój.
— Nie — odpalił sardonicznie. — Dałem się zastrzelić robantowi na miejscu, tam na parkingu. — Powiesił płaszcz w szafie. — Oczywiście, że zapłaciłem. To obowiązkowe, odkąd Mol zlikwidował możliwość zakupów na kredyt. Wiem, że cię to nie obchodzi, ale gdy człowiek nie zapłaci w ciągu…
— Tylko bez wykładów, proszę. Co ci powiedział? Że buduję Pitts-39? Kłamał; kupiłam zielone lucky strike’i w prezencie. Bez porozumienia z tobą nie budowałabym żadnej krainy dzieciństwa; koniec końców należałaby przecież także do ciebie.
— Nie Pitts-39. Nie mieszkałem tam ani w trzydziestym dziewiątym, ani kiedy indziej. — Usiadł za biurkiem i wystukał numer na interkomie. — Już jestem, pani Sharp — powiadomił sekretarkę Virgila. — Jak pani się dziś miewa? Bez problemów wróciła pani wczoraj wieczorem z tego wiecu na rzecz obligacji wojennych? Żadne pikiety podżegaczy pani nie napadły? — Wyłączył interkom i zwrócił się do Kathy: — Lucile Sharp jest żarliwą zwolenniczką pokoju. Myślę, że to miłe ze strony Korporacji, że pozwala pracownikom na angażowanie się w agitację polityczną, prawda? Co więcej, to nie kosztuje ani centa; udział w mityngach politycznych jest darmowy.
— Ale trzeba się modlić i śpiewać — zauważyła Kathy. — I każą ci kupować te obligacje.
— Dla kogo była ta paczka papierosów?
— Oczywiście dla Virgila Ackermana. — Wypuściła dwie bliźniacze spirale dymu. — A co, myślisz, że chciałabym zmienić pracę?
— Jasne, gdybyś znalazła coś lepszego.
— Nie trzyma mnie tutaj wysoka pensja, Eric, wbrew temu, co o tym myślisz — powiedziała refleksyjnym tonem Kathy. — Wierzę, że pomagamy w działaniach wojennych.
— Tutaj? Jak?
Otworzyły się drzwi biura i pojawił się w nich zarys sylwetki panny Perth; jej świetliste, zamglone, sterczące piersi musnęły framugę, gdy obróciła się ku niemu i powiedziała:
— Przepraszam, panie doktorze, ale pan Jonas Ackerman chce się z panem zobaczyć — wnuk bratanka pana Virgila, z Kąpieli.
— Jak tam Kąpiele, Jonas? — odezwał się Eric, wyciągając rękę; wnuk bratanka właściciela firmy zbliżył się do niego i potrząsnął jego dłonią. — Wynurzyło się coś na nocnej zmianie?
— Nawet jeśli się wynurzyło — odparł Jonas — to przybrało postać robotnika i wyszło główną bramą. — W tym momencie zauważył Kathy. — Dzień dobry, pani Sweetscent. Widziałem ten nowy obiekt, który nabyła pani dla naszego Wasz-35, ten garbaty samochód. Co to takiego, volkswagen? Tak je nazywano?
— Aerodynamiczny chrysler — wyjaśniła Kathy. — Dobry wóz, ale za dużo metalu w nim grzechotało. Przez to techniczne przeoczenie przepadł na rynku.
— Boże — rzucił z przejęciem Jonas. — To musi być fantastyczne, tak gruntownie się na czymś znać. Do licha z powierzchowną wszechstronnością renesansu — lepiej wyspecjalizować się w jednej dziedzinie, aż… — Urwał, widząc ponurych, milczących jak posągi Sweetscentów. — Przeszkodziłem wam?
— Sprawy firmy mają pierwszeństwo przed zwierzęcymi przyjemnostkami — rzekł Eric. Cieszył się, że naszedł ich nawet ten tak niski rangą członek złożonej dynastii właścicieli firmy. — Zmykaj stąd, Kathy — zwrócił się do żony, nie siląc się nawet na jowialny ton. — Pogadamy przy kolacji. Mam za dużo roboty, żeby tracić czas na jałowe rozważania, czy robant poborca jest technicznie zdolny do kłamstwa, czy nie. — Odprowadził ją do drzwi; szła biernie, nie stawiając oporu. Eric dodał łagodnie: — Nabija się z ciebie, jak cała reszta świata, prawda? Wszyscy cię bez przerwy obgadują.
Zamknął za nią drzwi.
— Cóż, takie są obecnie małżeństwa. — Jonas Ackerman wzruszył ramionami. — Zalegalizowana nienawiść.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Och, ta wymiana zdań ujawniła zgrzyty; czuło się je w powietrzu jak chłód śmierci. Powinien wejść w życie jakiś dekret, który zakaże mężczyźnie pracować z żoną w tej samej firmie; cholera, nawet w tym samym mieście. — Uśmiechnął się, z jego pociągłej, młodzieńczej twarzy zniknęła od razu cała powaga. — Ale ona jest naprawdę dobra, wiesz; Virgil stopniowo zwolnił wszystkich pozostałych zbieraczy antyków po tym, jak Kathy podjęła tu pracę… ale z pewnością ci o tym wspominała.
— Wielokrotnie. — I codziennie, zauważył Eric z goryczą.
— Czemu się nie rozwiedziecie?
Eric wzruszył ramionami, co miało być oznaką głęboko filozoficznego podejścia do życia. Miał nadzieję, że mu to wyszło.
Chyba jednak nie bardzo, bo Jonas zapytał:
— To znaczy, że to małżeństwo ci się podoba?
— To znaczy — stwierdził z rezygnacją Eric — że byłem już kiedyś żonaty i wcale nie wiodło mi się lepiej, a jeżeli rozwiodę się z Kathy, na pewno znowu sobie kogoś znajdę — bo, jak ujmuje to mój mózgobij, nie potrafię odnaleźć swojej tożsamości poza rolą małżonka, tatusia i wielkiego żywiciela rodziny — i następna żona będzie taka sama, bo takie właśnie kobiety wybieram. Tego nie da się usunąć z mojego charakteru. — Uniósł głowę i popatrzył na Jonasa z całą masochistyczną zawziętością, na jaką było go stać. — Czego chciałeś, Jonas?
— Wycieczka — oznajmił radośnie Jonas Ackerman. — Na Marsa, dla nas wszystkich, włącznie z tobą. Konferencja! Ty i ja możemy zająć miejsca z dala od starego Virgila, żeby nie musieć rozmawiać o firmie, wojnie i Ginie Molinarim. A ponieważ lecimy wielkim statkiem, cała podróż potrwa sześć godzin w jedną stronę. I na litość boską, nie wolno dopuścić do tego, żebyśmy stali przez całą drogę na Marsa i z powrotem — zajmijmy zaraz miejsca.
— Jak długo tam będziemy? — Perspektywa podróży wcale się Ericowi nie uśmiechała; na zbyt długo oderwie go to od pracy.
— Bez wątpienia wrócimy jutro lub pojutrze. Posłuchaj tylko, dzięki temu zejdziesz z drogi żonie, bo Kathy zostaje na miejscu. To taki paradoks, ale zauważyłem, że kiedy stary jest już w Wasz-35, to woli, żeby nie plątali się przy nim żadni eksperci od antyków… lubi poddać się, hm, magii miejsca… szczególnie teraz, na starość. Kiedy człowiek ma sto trzydzieści lat, zaczyna to i owo rozumieć — tak też może i będzie ze mną. A tymczasem musimy znosić jego kaprysy. — Jonas dodał ponuro: — Zapewne to wiesz, Eric, skoro jesteś jego lekarzem. On nie będzie chciał nigdy umrzeć, nigdy nie podejmie tej trudnej decyzji — jak to się mówi — cokolwiek mu w organizmie wysiądzie i cokolwiek trzeba będzie w nim wymienić. Czasami zazdroszczę mu tego optymizmu. Tego, że tak szalenie lubi życie, że przykłada do niego taką wagę, a my, mali śmiertelnicy, w naszym wieku… — Przyjrzał się Ericowi. — Tych żałosnych trzydziestu czy trzydziestu trzech lat…
— Mam mnóstwo sił żywotnych — oznajmił Eric. — Jestem gotów na długie życie. Nie dam mu się pokonać. — Z kieszeni płaszcza wyjął rachunek, który przedstawił mu robant. — Skup się i spróbuj sobie przypomnieć: czy jakieś trzy miesiące temu w Wasz-35 nie pojawiła się paczka zielonych lucky strike’ów? Zdobytych przez Kathy?
Po długiej chwili ciszy Jonas Ackerman powiedział:
— Ty biedny, podejrzliwy, głupi dziadzie. Tylko o tym potrafisz myśleć. Posłuchaj, doktorze; jeżeli nie skoncentrujesz się na pracy, to już po tobie; w kadrach leży ze dwadzieścia podań chirurgów sztucznych wszczepów, którzy tylko czekają, żeby podjąć pracę u człowieka pokroju Virgila, wielkiej szychy w dziedzinie gospodarki i wojny. Naprawdę nie jesteś znowu aż tak dobry. — Twarz Jonasa wyrażała jednocześnie współczucie i dezaprobatę, i ta osobliwa mieszanka raptownie obudziła czujność Erica Sweetscenta. — Gdyby na przykład mnie samemu wysiadło serce — a na pewno niedługo się tak stanie — raczej nie kwapiłbym się do pójścia do ciebie. Jesteś zbyt zamotany w sprawy osobiste. Żyjesz dla siebie, a nie dla planety. Mój Boże, nie pamiętasz, że prowadzimy wojnę na śmierć i życie? I przegrywamy. Każdego cholernego dnia ścierają nas na proch!
Eric zdał sobie sprawę, że to prawda. I do tego mamy chorego, hipochondrycznego, przygnębionego przywódcę. Tijuańska Korporacja Futer i Barwników to jeden z ogromnych kompleksów przemysłowych, które służą mu wsparciem, które z trudem utrzymują Mola u władzy. Bez serdecznej przyjaźni tak wysoko postawionych osób jak Virgil Ackerman Gino Molinari już by zleciał z urzędu, nie żył albo gnił gdzieś w domu starców. Wiem o tym. A jednak życie osobiste musi trwać dalej. Przecież, pomyślał, nie z własnego wyboru wplątałem się w sprawy domowe, wszedłem w bokserski klincz z Kathy. A jeżeli sądzisz, że było lub jest inaczej, to wszystko przez to, że jesteś chorobliwie młody. Nie udało ci się przeprawić z krainy młodzieńczej swobody na ląd, który zamieszkuję: w związku małżeńskim z kobietą, która przewyższa mnie pod względem finansowym, intelektualnym, a nawet, tak, to też, nawet erotycznym.
Przed opuszczeniem budynku doktor Eric Sweetscent zajrzał do Kąpieli, zastanawiając się, czy Bruce Himmel zjawił się w pracy. Owszem; stał przy ogromnym koszu pełnym odrzuconych, niesprawnych Leniwych Brązowych Psów.
— Przerób je z powrotem na breję — powiedział Jonas do Himmela, który uśmiechnął się szeroko na swój pusty, niezborny sposób, gdy najmłodszy z Ackermanów rzucił mu jedną z wybrakowanych kul schodzących z linii montażowych Korporacji razem z innymi kulami przeznaczonymi do włączenia w układy sterowania statków międzyplanetarnych. — Wiesz co — zwrócił się do Erica — gdyby wziąć z tuzin tych systemów kontrolnych — i to nie zepsutych, ale tych, które są wysyłane w kartonach dla armii — okazałoby się, że ich czas reakcji w ciągu ostatniego roku albo nawet ostatnich sześciu miesięcy wydłużył się o kilka mikrosekund.
— Czy to oznacza, że nasze standardy jakości się obniżyły? — zapytał Eric.
Wydawało się to niemożliwe. Produkty Korporacji były zbyt ważne. Cała sieć działań wojennych była uzależniona od tych kul wielkości kociej głowy.
— Zgadza się. — Jonas nie wydawał się tym przejęty. — Ponieważ zbyt wiele odrzucaliśmy. Nie wykazywaliśmy zysku.
— Cz-czasami marzy mi się powrót do przeróbki guana marsjańskich nietoperzy — wyjąkał Himmel.
Niegdyś Korporacja zajmowała się przetwórstwem odchodów marsjańskich nietoperzy trzepotków, co przyniosło pierwsze zyski. Dzięki nim mogła zainwestować w przynoszące większe korzyści gospodarcze inne stworzenie spoza Ziemi, marsjańską amebę powielającą. Ten dostojny jednokomórkowiec przetrwał dzięki umiejętności naśladowania innych form życia — szczególnie istot o identycznych wymiarach — i chociaż ta zdolność rozbawiła ziemskich astronautów i przedstawicieli ONZ, nikomu nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać ją w celach przemysłowych, dopóki na scenie wydarzeń nie pojawił się Virgil Ackerman, sławny przetwórca guana nietoperzy. Pokazał amebie kosztowną etolę jednej ze swoich ówczesnych kochanek; ameba wiernie ją odtworzyła, toteż, niezależnie od intencji i celów, Virgil i dziewczyna znaleźli się w posiadaniu dwóch etol z norek. Jednak ameba znużyła się w końcu byciem futrem i powróciła do własnej postaci. Po tym finale pozostał pewien niedosyt.
Wiele miesięcy później wypracowano rozwiązanie: zabić amebę w fazie mimikry i zanurzyć trupa w kąpieli z utrwalaczy chemicznych, które utrzymywały ją w tej ostatniej postaci; ameba nie mogła ulec rozkładowi, więc później nie sposób jej było odróżnić od oryginału. Niedługo potem Virgil Ackerman założył w Tijuanie w Meksyku zakłady zbiorcze, do których spływały najróżniejsze odmiany pseudofuter wysyłanych z instalacji przemysłowych na Marsie. I niemal natychmiast podbił ziemski rynek futer naturalnych.
Jednak wojna wszystko to zmieniła.
Zresztą czy było coś, czego wojna nie zdołała zmienić? I kto, po podpisaniu Paktu Pokojowego z sojusznikiem, Lilistarem, przypuszczałby, że sprawy pójdą tak fatalnie? Bo Lilistar i jego premier Freneksy utrzymywali, że ten sojusz jest teraz dominującą potęgą wojskową w galaktyce; przeciwnicy, rigowie, ustępują mu pod każdym, nie tylko militarnym względem, zatem wojna bez wątpienia będzie krótka.
Starczyłyby już same okropności wojny, myślał Eric, ale dopiero najgorsza ewentualność, porażka, skłaniała do zastanowienia — daremnego — nad niektórymi dawnymi decyzjami. Na przykład co do Paktu Pokojowego, który to przykład mógł obecnie nasunąć się licznym Ziemianom, gdyby tylko o to ich zapytać. Ale w tych czasach z ich zdaniem nie liczył się ani Mol, ani tym bardziej rząd Lilistaru. W rzeczy samej powszechnie uważano — otwarcie głoszono to tak w barach, jak i w domowym zaciszu — że samego Mola także nikt nie pytał już o zdanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Now Wait for Last Year
Copyright © 1966, Philip K. Dick
Copyright renewed © 1994, Laura Coelho, Christopher Dick, Isolde Hackett
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Copyright © 2024 for the illustrations by Wojciech Siudmak
Grafiki: Wojciech Siudmak
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Teraz czekaj na zeszły rok, wyd. II poprawione, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-932-5
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer