Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Powieść autorki bestsellerowego
Rzeźbiarza łez
„Powiadają, że serce jest jak śnieg. Śmiałe, ale ciche. Wystarczy odrobina ciepła, żeby się roztopiło. Wystarczy odrobina mroku, by zmieniło się w lód”.
Ivy. Blada jak płatek śniegu, wychowana wśród dzikich zwierząt. Jej lodowatego serca nie sposób rozgrzać.
Mason. Pałający nienawiścią do Ivy, zarozumiały, arogancki i egocentryczny. Chłopak o gwałtownym sercu, gorącym jak sam ogień.
Ivy dorastała w śnieżnej krainie wśród zamarzniętych jezior. Po śmierci ojca siedemnastolatka, na której barkach spoczywa ciężar niebezpiecznej tajemnicy, musi opuścić ukochaną Kanadę, by zamieszkać z ojcem chrzestnym i jego synem Masonem. Miękki śnieg, w którym zawsze znajdowała ukojenie, zostaje zastąpiony chaosem i palącym słońcem plaż Santa Barbara.
Istnieje tylko jedna rzecz bardziej nieznośna niż kalifornijskie upały: Mason. Chłopak już w pierwszej chwili oznajmia, że nie jest tu mile widziana, i udowadnia jej to na każdym kroku. Mimo to Ivy próbuje utrzymać się na powierzchni rwących fal nowego życia nad oceanem. Jej serce, zimne jak śnieg, musi rozkwitnąć na nowo.
„Odnaleźć siebie wśród ludzi podobnych sobie to rzadkość. Ale odnaleźć siebie w człowieku, którego różni od nas cały świat, to rzecz niewytłumaczalna”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 565
Data ważności licencji: 8/25/2028
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, które okazują wsparcie. Zawsze.
Powiadają, że serce jest jak śnieg.
Śmiałe, ale ciche. Wystarczy odrobina ciepła, żeby się roztopiło.
Tam, skąd pochodzę, wszyscy w to wierzą. To porzekadło staruszków i najmłodszych dzieci, hasło tych, którzy wznoszą toast za szczęście.
Nasze serca są ze śniegu, nieskazitelne i jasne, czyste szlachetnością naszych uczuć.
Ja nigdy w to nie wierzyłam.
Choć tam dorastałam, choć nasze kości były inkrustowane lodem, podobne powiedzonka jakoś nigdy mnie nie przekonywały.
Śnieg jest plastyczny, miękki, dopasowuje się do wszelkich nierówności. Okrywa, ale nie deformuje. Serce przeciwnie, serce ma swoje wymagania, serce krzyczy, wierzga.
Ale pewnego dnia to do mnie dotarło.
Dotarło do mnie tak samo jak wiedza, że słońce jest gwiazdą, a diament zwykłym kawałkiem skały.
Nieważne, jak bardzo wydają się różne. Ważne, jak są do siebie podobne.
Nieważne, że jedno jest zimne, a drugie ciepłe.
Nieważne, że jedno zgrzyta, a drugie się dostosowuje.
Przestałam czuć różnicę.
Wolałabym tego nigdy nie zrozumieć. Wolałabym trwać w błędnym przekonaniu.
Ale czasu nie da się cofnąć.
Nic nie zwróci mi tego, co utraciłam.
Może więc to, co mówią, jest prawdą. Może mają rację.
Serce jest jak śnieg.
Wystarczy odrobina mroku, by zmieniło się w lód.
– Ivy?
Podniosłam wzrok znad białego stołu. Świat na powrót ukazał się moim oczom. Wróciły dźwięki, pobrzękiwanie sztućców o talerze.
Siedząca obok mnie kobieta przyglądała mi się z uprzejmym wyrazem twarzy. A jednak drobne zmarszczki sztucznego uśmiechu zdradzały wysiłek, z jakim skrywała niepokój.
– Wszystko w porządku?
Splotłam palce. Serwetka zmieniła się w moich bladych dłoniach w wymięty kawałek materiału. Odłożyłam ją z powrotem na stół i spróbowałam ją przygładzić, przesuwając po niej ręką.
– Lada chwila się zjawi. Nie martw się.
Nie martwiłam się. Prawdę mówiąc, niewiele czułam.
Opiekunka, którą mi przydzielili, zdawała sięwstrząśnięta moim brakiem uczuć. Nawet kiedy przyjechałyśmy na lotnisko i poczułam nieprzyjemny zapach kawy i folii pakowej, przyglądała mi się tak, jakby spodziewała się na taśmie bagażowej zobaczyć również moją sferę emocjonalną.
Odsunęłam krzesło i wstałam.
– Idziesz do toalety? Okej, jasne. No to… Będę czekała tutaj…
Chciałabym móc powiedzieć, że się cieszę, że tam jestem. Że świadomość, że już nie jestem sama, była warta długiej podróży. Że z szarości mojego życia wyłoniła się szansa na nowy początek. A jednak kiedy w łazience wpatrywałam się w swoje odbicie w lustrze, zaciskając palce na krawędzi umywalki, miałam wrażenie, że patrzę na jakąś kukłę zszytą z wielu kawałków, które ledwo trzymają się razem.
– Wytrzymaj,Ivy.Wytrzymaj.
Zamknęłam oczy, mój oddech zderzał się ze szkłem. Chciałam po prostu zapaść w sen. I może już się nie obudzić, bo we śnie odnajdowałam spokój, którego szukałam na jawie, a rzeczywistość stawała się odległym, obcym wszechświatem.
Uniosłam powieki, a moje źrenice przeszyły mgiełkę, którą mój oddech zostawił na lustrze. Puściłam wodę, umyłam dłonie i nadgarstki, w końcu wyszłam z łazienki.
Idąc między stolikami, nie zwracałam uwagi na głowy, które podnosiły się tu i ówdzie, by śledzić mnie wzrokiem.
Od zawsze miałam świadomość, że nie wyglądam jak wszyscy. Ale Bóg jeden wiedział, jak bardzo nienawidziłam, gdy ktoś się na mnie gapił.
Przyszłam na świat z zaskakująco bladą skórą. Miałam tak mało melaniny, że tylko albinoska mogłaby mieć jaśniejszą karnację niż ja.
Nie żeby to kiedykolwiek stanowiło dla mnie jakiś problem: dorastałam niedaleko Dawson City w Kanadzie. Przez trzy czwarte roku padał tam śnieg, a zimą temperatury sięgały trzydziestu stopni poniżej zera. Ludzie tacy jak ja, żyjący na pograniczu z Alaską, nie byli za pan brat z opalenizną.
A jednak kiedy byłam mała, inne dzieci się ze mnie nabijały. Mówiły, że wyglądam jak duch topielicy, bo miałam niezwykle jasne, delikatne jak pajęczyna włosy i oczy koloru zamarzniętego jeziora.
Może również dlatego zawsze spędzałam więcej czasu w lesie niż w miasteczku. Wśród mchów i muskających niebo jodeł nie było nikogo skorego do ocen.
Kiedy wróciłam do stolika, moja opiekunka już nie siedziała.
– Och, jesteś. – Uśmiechnęła się na mój widok. – Pan Crane właśnie przyszedł.
Odsunęła się na bok. I wtedy go zobaczyłam.
Wyglądał dokładnie tak samo, jak go zapamiętałam.
Prostokątna twarz, lekko szpakowate brązowe włosy, krótka, wypielęgnowana broda. I te budzące zaufanie żywe oczy, wokół których wciąż pojawiały się różne zmarszczki mimiczne.
– Ivy.
Jego głos sprawił, że nagle to wszystko zaczęło mi się wydawać koszmarnym błędem.
Nie zapomniałam go: był zawsze ciepły, niemal ojcowski. Ale ten zażyły ton wytrącił mnie z apatii, postawił twarzą w twarz z rzeczywistością.
Naprawdę tam byłam, to nie był tylko zły sen.
To była prawda.
– Ależ urosłaś, Ivy.
Minęły ponad dwa lata. Czasem, wyglądając przez zaparowaną szybę, zastanawiałam się, kiedy znów go zobaczę w głębi drogi. Wysokie buty zapadające się w śnieg, pomarszczona czapka z czerwonej wełny na głowie. Zawsze z przewiązaną szpagatem paczką w rękach.
– Cześć, John.
Jego wargi wygięły się w gorzkim uśmiechu. Zanim zdążyłam odwrócić wzrok, wziął mnie w ramiona. Jego zapach wypełnił mi nozdrza, rozpoznałam lekką nutę tytoniu, który nosił zawsze przy sobie.
– Wypiękniałaś – mruknął, a ja stałam bezwładnie jak kukła, nie odpowiadałam na jego objęcia, którymi zdawał się utrzymywać mnie w pionie. – Przesada. Prosiłem cię, żebyś nie dorastała.
Spuściłam głowę, a on zaryzykował uśmiech, którego nie zdołałam odwzajemnić.
Udawałam, że nie słyszę, jak pociąga nosem, kiedy się ode mnie odsunął i pogłaskał mnie po głowie.
Później wyprostował się, przybrał bardziej dorosłą minę i zwrócił się do mojej opiekunki z opieki społecznej.
– Przepraszam, wciąż się nie przedstawiłem – odezwał się, wyciągając do niej dłoń. – Nazywam się John Crane, jestem ojcem chrzestnym Ivy.
Zawsze byliśmy tylko my dwoje, tata i ja.
Krótko przed śmiercią mamy rzucił pracę i razem przeprowadzili się do Kanady, do miasteczka Dawson City. Mama odeszła wcześnie, nie zostało mi po niej żadne wspomnienie. Tata wychowywał mnie samotnie. Kupił chatkę na skraju lasu, po czym bez reszty skupił się na mnie i na okolicznej przyrodzie.
Pokazał mi splendor zaśnieżonych kniei, wysokie korony, ukryte ścieżki, konary oplecione girlandami sopli, które o zachodzie słońca połyskiwały niczym klejnoty. Nauczyłam się rozpoznawać tropy zwierzyny na śniegu, odczytywać wiek drzew ze świeżo ściętych pni. I polować. Przede wszystkim polować.
Tata zabierał mnie ze sobą codziennie, od samego początku, kiedy byłam jeszcze za mała, żeby utrzymać karabin. Z czasem nabrałam wprawy, jakiej żadne z nas, a już w szczególności tata, się po mnie nie spodziewało.
Pamiętałam, jak strzelaliśmy do gołębi na łąkach. Czekaliśmy w wysokiej trawie, a ja z biegiem lat nauczyłam się nigdy nie chybiać celu.
Kiedy myślałam o Kanadzie, przed oczy napływały mi obrazy krystalicznych jezior i lasów na szczytach klifów wokół spowitych mgłą fiordów.
Teraz, kiedy wyglądałam przez okno samochodu, widziałam jedynie liście palmowe i smugi zostawiane przez samoloty pasażerskie.
– Już niedaleko – zapewnił mnie John.
Leniwie spoglądałam na kolejne domki przypominające szereg białych uli. Za nimi skrzył się ocean kąsany rozpalonym słońcem. Patrzyłam na chłopaków na rolkach, na sklepy z deskami surfingowymi i zastanawiałam się, jak ja mam żyć w takim miejscu.
Kalifornia.
Tam nie wiedzieli nawet, co to w ogóle jest śnieg, i wątpiłam, czy potrafiliby odróżnić niedźwiedzia od rosomaka, gdyby kiedykolwiek któregoś spotkali.
Panował piekielny upał, asfalt straszliwie śmierdział.
Nigdy się tu nie odnajdę.
John musiał wyczuć moje myśli, bo kilka razy oderwał wzrok od drogi, żeby na mnie zerknąć.
– Wiem, że tutaj wszystko jest zupełnie inaczej – zagadał nieśmiało, wypowiadając na głos swoje obawy. – Ale jestem pewny, że jeśli wykażesz się odrobiną cierpliwości, zdołasz się przyzwyczaić. Bez pośpiechu, daj sobie czas.
Ścisnęłam naszyjnik palcami. Oparłam głowę na dłoni, a John lekko się uśmiechnął.
– Wreszcie zobaczysz na własne oczy wszystkie te rzeczy, o których ci opowiadałem – mruknął niemal słodkim głosem.
Pamiętałam, że za każdym razem, kiedy przylatywał do nas w odwiedziny, przywoził mi pocztówki z Santa Barbara.
– Tutaj mieszkam – opowiadał, popijając gorącą czekoladę, a ja oglądałam plaże, równe szpalery palm i tę ciemnoniebieską plamę, której kawałek wyłaniał się zza krawędzi pejzażu, a której ogromu nawet nie umiałam sobie wyobrazić.
– Dosiadamy fal, ślizgamy się na długich deskach. – A ja zastanawiałam się, czy oswojenie konia można by porównać z okiełznaniem fal, o którym opowiadał. Mówiłam, że jasne, ocean może i jest potężny, ale my też mamy jeziora tak głębokie, że nie widać dna, jeziora, na których latem można łowić ryby, a zimą jeździć na łyżwach.
Wtedy tata zaczynał się śmiać i wyciągał mapę świata. Prowadząc mój palec po papierowych krainach, uczył mnie, jacy jesteśmy malutcy.
Pamiętałam ciepło jego dłoni. Gdy zamykałam oczy, wciąż mogłam poczuć, jak zamykają się wokół moich z delikatnością, która zdawała się nie pasować do jego stwardniałych rąk.
– Ivy – powiedział John, kiedy opuściłam powieki, a jakieś przytłaczające uczucie ścisnęło mi gardło. – Ivy, wszystko będzie dobrze.
– Wszystko będzie dobrze. – Już to kiedyś słyszałam: światło było jasne i rozproszone, w powietrzu wisiały plastikowe rurki. I znów poczułam zapach środków odkażających, leków, znów zobaczyłam tamten kojący uśmiech, który w mojej obecności nigdy nie gasł.
– Wszystko będzie dobrze, Ivy. Obiecuję.
Zasnęłam, oparta o szybę, wśród wspomnień mgły i ramion, których nigdy nie chciałam opuszczać.
– Hej.
Ktoś dotknął mojego ramienia.
– Ivy, obudź się. Jesteśmy na miejscu.
Uniosłam głowę, zaspana. Łańcuszek naszyjnika odkleił mi się od policzka, zamrugałam gwałtownie.
John zdążył już wysiąść, majstrował coś przy bagażach. Rozpięłam pas, odgarnęłam włosy do tyłu, wsunęłam na głowę czapkę z daszkiem.
Kiedy wysiadłam z samochodu, opadła mi szczęka. To, co zobaczyłam, nie było bynajmniej kolejnym z domków spod jednej sztancy, które widziałam po drodze. Ujrzałam olbrzymi dom w stylu art nouveau, właściwie willę. Przestronny ogród – nawet nie zauważyłam, kiedy do niego weszłam – olśniewał bujną zielenią, a żwirowa alejka przypominała potok łączący bramkę z drzwiami wejściowymi. Ganek opierał się na białych kolumnach, po których wspinały się kwiatki jaśminu; fasadę wieńczył wielki marmurowy balkon, który nadawał całości elegancki, wyszukany charakter.
– Mieszkasz tutaj? – spytałam z nutą sceptycyzmu, który zaskoczył nawet mnie samą.
John odstawił walizki na ziemię i przetarł czoło nadgarstkiem.
– Nie tak źle, co? – rzucił, spoglądając na willę. – Jasne, nie jest zbudowana z bali, a kominek stoi nieużywany, ale na pewno będzie ci w niej wygodnie.
Uśmiechnął się i wsadził mi w ręce ogromną płócienną torbę.
Rzuciłam mu wstrząśnięte spojrzenie.
– Mówisz tak, jakbym się wychowała w jakimś igloo.
Wiedziałam, że mój dotychczasowy styl życia mógł się wydawać… dziwaczny. Pochodziłam z zakątka świata, gdzie najpierw uczono nas, jak przeżyć, a dopiero później, jak żyć. Ale dla mnie dziwaczne było to, co właśnie widziałam, a nie na odwrót.
John się roześmiał. Przez chwilę przyglądał mi się ciepłym wzrokiem, po czym uniósł dłoń i przekręcił mi czapkę daszkiem do tyłu.
– Cieszę się, że tu jesteś.
Chyba powinnam powiedzieć: „Ja też się cieszę”. Albo przynajmniej: „Dziękuję”, bo zrobił dla mnie więcej, niż mogłabym oczekiwać. Byłam mu to winna, bo nie zostawił mnie samej sobie.
Ale jedyne, na co się zdobyłam, to stłumienie westchnienia i uniesienie kącika ust w czymś, co miało być uśmiechem.
John odstawił bagaże na ganek i wyciągnął pęk kluczy, wreszcie otworzył drzwi.
– O, już wrócił – powiedział, wchodząc do środka. – Świetnie! Od razu się poznacie. Chodź, Ivy.
Kto już wrócił? – pomyślałam, podążając za Johnem. Poczułam przyjemny chłód na twarzy.
Rzuciłam plecak na podłogę i rozejrzałam się dokoła. Sufit był wysoki i ozdobny, na środku zwisał piękny żyrandol w kształcie kandelabru ze łzami z dmuchanego, wielofasetkowego szkła.
W przestronnym pomieszczeniu znajdowało się również atrium, do którego światło wpadało przez wielkie okna, odbijając się od jasnych perłowych żyłkowań marmurowej posadzki. Nieco dalej, po lewej, dwoje potężnych drzwi otwierało się na cudowny salon, natomiast po prawej eklektyczny kącik barowy z połyskliwymi, tapicerowanymi hokerami graniczył z krótszą ścianą kuchni, podkreślając jej wyszukany, nowoczesny styl.
W głębi, naprzeciwko mnie, wzrok cieszyły bogate schody z szeroką poręczą z kutego żelaza, która zwijała się w fantastyczne sploty.
Przeciwieństwo chaty, w której się wychowałam.
– John? Gdzie ty…?
– Mason! Jesteśmy w domu!
Mój mózg się zawiesił. Zamarłam na środku salonu jak wypchany szop pracz.
Nie.
To nie mógł być on.
Nie zapomniałam o synu Johna.
Uniosłam dłoń do czoła i ogarnęło mnie zażenowanie – jestem kompletną idiotką.
Nie, nie chciałam w to uwierzyć…
Jak mogłam o nim zapomnieć?
Przez całą drogę wciąż rozmyślałam tylko o tym, jak bardzo zmieniło się moje życie. Zabarykadowałam się w sobie samej, uchwyciłam się myśli, że oto ktoś zgodził się mnie przygarnąć.
Tym kimś był John, a mój mózg wyparł całą resztę.
Ale John miał przecież syna, a ja o tym wiedziałam, do cholery.
Od dzieciństwa z dumą pokazywał mi zdjęcie, które nosił w portfelu, i powtarzał, że jesteśmy w tym samym wieku.
– Mason to żywe srebro – opowiadał, a ja przyglądałam się chłopcu o bezzębnym uśmiechu, stojącemu obok roweru z oklejonymi taśmą rączkami kierownicy. Dumnie prezentował rękawice bokserskie, które zawiesił sobie na szyi. Kiedy szykowałam gorącą czekoladę, John opowiadał, że „jest już mojego wzrostu” albo że „nienawidzi matematyki”, „zapisał się do klubu na boks”, a potem rozwodził się nad wszystkimi walkami, w których był sekundantem syna, zadowolony, że chłopak znalazł wreszcie sport, który trzyma go w ryzach.
– Ivy.
Zza ściany wychyliła się głowa Johna, otrząsnęłam się z zamyślenia.
– Chodź. Zostaw bagaże.
Rozejrzałam się niepewnie, ale posłuchałam go i poszłam za nim.
Wtedy do mnie dotarło, że nawet tata nigdy nie poznał syna Johna osobiście. A teraz to ja miałam się z nim spotkać pierwszy raz. Bez taty…
– Mason! – zawołał John, otwierając okno. Zdawał się zaaferowany, jakby chciał się upewnić, że dom jest tak przyjazny, jak się tylko da, zapewne ze względu na mnie. – Zaczekaj tutaj – poprosił, po czym zniknął w korytarzu.
Otaczała mnie niezwykle sugestywna przestrzeń. Moje spojrzenie ślizgało się po współczesnych obrazach oraz licznych zdjęciach, które wisiały w ramkach rozsianych po całym salonie i przedstawiały scenki z codziennego życia domowników.
Przyglądałam się olbrzymiemu telewizorowi plazmowemu, kiedy panującą w domu ciszę przerwał czyjś głos.
– Hej!
Odwróciłam się w stronę schodów, które prowadziły na piętro.
Schodził po nich jakiś chłopak. Od razu rzuciła mi się w oczy jego ceglasta koszulka bez rękawów i włosy ścięte niemal na zero.
Był tak napakowany, że jego mięśnie ramion w każdej chwili groziły eksplozją. Miał szeroką, nieco nieokrzesaną twarz, w niczym nie przypominał Johna.
Obserwowałam go uważnie, szukałam w jego gestach jakiegokolwiek podobieństwa do człowieka, którego znałam od zawsze. Zeskoczył z ostatniego schodka, klasnął japonkami i dopiero wtedy zauważyłam pokaźny tatuaż na jego łydce.
– Cześć. – Uśmiechnął się i pomyślałam, że może przynajmniej charakter odziedziczył po moim ojcu chrzestnym.
– Cześć.
Poznawanie ludzi nigdy nie było moją mocną stroną, ale jak się żyje wśród niedźwiedzi i karibu, ciężko wypracować jakieś zdolności społeczne. Ale chłopak przyglądał mi się tak natarczywie, że dodałam:
– John wiele mi o tobie opowiadał.
W jego spojrzeniu zapaliło się wesołe światełko.
– Ach, tak? – zapytał, jakby z trudem powstrzymując śmiech. – Opowiadał ci o mnie?
– Tak – odpowiedziałam głucho. – Jesteś Mason.
Nie wytrzymał i wybuchł śmiechem. Patrzyłam na niego bez wyrazu, a jego rechot odbijał się echem po domu.
– O rany, przepraszam – wydusił między kolejnymi atakami. – Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
Zauważyłam, że jego skóra ma zupełnie nienaturalny kolor: spod koszulki wyłaniało się ciało w kolorze przypalanego brandy. Widywałam łosie mniej brązowe od niego.
Chwilę to zajęło, zanim zdołał sklecić zdanie, nie rżąc mi prosto w twarz. Kiedy się wyprostował, w jego oczach wciąż pełgał płomyk rozbawienia.
– Sądzę, że doszło do pomyłki – odezwał się. – Mam na imię Travis.
Spojrzałam na niego oniemiała, a on odchrząknął.
– Widzisz…
– Ja jestem Mason.
Znów odwróciłam się do schodów.
Zanim mój wzrok spoczął na prawdziwym synu Johna, nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Pewnie krępego gościa o byczym karku, kwadratowym czole i połamanym nosie. Tymczasem chłopak, który schodził po schodach, z pewnością nie wyglądał na boksera.
Zawsze sądziłam, że Kalifornijczycy są napakowanymi, ogorzałymi blondynami, ich mięśnie błyszczą od olejku do opalania, a skóra jest spalona od ciągłego surfowania.
Ale żadna z tych cech nie pasowała do Masona, który miał gęste kasztanowe włosy i równie przeciętne oczy w pospolicie orzechowym kolorze. Pod koszulką z krótkimi rękawami rysowała się silna, wytrenowana klatka piersiowa, ale skóra Masona w niczym nie przypominała tej Travisa, była po prostu… skórą. Żadnego nienaturalnego koloru, normalny odcień, jaki powinno mieć ciało człowieka żyjącego w słonecznym klimacie.
Zwykły chłopak. Z pewnością zwyklejszy niż ja, która zdawałam się żywcem wyciągnięta z Królowej śniegu Andersena. A jednak… kiedy przystanął na ostatnim schodku i spojrzał na mnie z góry, zrozumiałam, że „banalny” to ostatni przymiotnik, jakim mogłabym go opisać.
Nie wiedziałam dlaczego, ale na jego widok pomyślałam o Kanadzie.
Kanada to nie tylko las, to nie tylko śnieg, góry i niebo. Nie, Kanada ma w sobie to coś, co sprawia, że jest najbardziej urzekającym miejscem na świecie, ze swoimi niedostępnymi ścieżkami, ze swoimi niewiarygodnymi zorzami i słońcem świtającym między oblodzonymi szczytami.
Mason był właśnie taki. Brutalne piękno jego rysów, mięsiste wargi i wspaniale zarysowana szczęka sprawiały, że wszystko inne przestawało się liczyć. Miał prosty i ostry nos, aż trudno było sobie wyobrazić, że ustawicznie przyjmuje ciosy w twarz.
Ale najważniejsze – jego oczy. Głębokie i migdałowe, połyskiwały spod brwi, były skierowane wprost na mnie.
– O, jesteś wreszcie!
John dołączył do nas i posłał uśmiech synowi, po czym położył mi dłoń na ramieniu.
– Poznaj Ivy. – Odwrócił się i skinął głową w moją stronę. – Ivy, to Mason. Pamiętasz go?
Chciałam odpowiedzieć, że ociupinkę się różni od bezzębnego dzieciaka, którego widziałam na zdjęciu, i że tak naprawdę nie, jeszcze kilka minut wcześniej nie pamiętałam nawet, że w ogóle istnieje, ale przemilczałam to.
– Ivy? – dopytał Travis; widocznie zaciekawiło go tak niezwykłe imię. John chyba zauważył go dopiero w tej chwili. Zaczęli rozmawiać, ale ledwo ich słuchałam.
Spojrzenie Masona ześlizgnęło się na przynajmniej o kilka rozmiarów za dużą koszulę w kratę, którą miałam na sobie, po czym powoli wróciło do mojej twarzy. Zatrzymało się na moim policzku i domyśliłam się, że pewnie wciąż mam na nim odcisk łańcuszka. Wreszcie powędrowało ku mojej czapce z haftem głowy łosia, jednej z niewielu rzeczy, do których byłam przywiązana. Sądząc po jego wzroku, spotkanie nie przebiegało do końca po mojej myśli.
John przypomniał sobie o naszym istnieniu. Dopiero teraz Mason uniósł kąciki ust i uśmiechnął się do mnie.
– Cześć.
Ale… widziałam to, na pewno. Jego spojrzenie na moim ramieniu. Dokładnie tam, gdzie John położył dłoń.
Travis wyszedł, a ja wniosłam do domu pozostałe walizki.
– Sypialnie są na piętrze – sapnął John, odstawiając na podłogę kilka kartonowych pudeł. – Możesz już zacząć wnosić rzeczy, a ja zaraz dołączę.
Wyciągnął kluczki do samochodu, pewnie chciał go przeparkować z alejki, i kiwnął w kierunku schodów.
– Mason, pomożesz jej? Zaprowadź Ivy do jej sypialni, tej na końcu korytarza. – Lekko się do mnie uśmiechnął. – To był pokój gościnny, ale teraz należy do ciebie.
Zerknęłam ukradkiem na Masona i schyliłam się po dwie płócienne torby. Chłopak podniósł pudełko, którego ja nawet nie oderwałabym od ziemi. Przywiozłam w nim swoje przybory malarskie, same farby musiały ważyć z tonę.
W drodze na pierwsze piętro obserwowałam szerokie plecy Masona i jego pewne ruchy. Zatrzymał się przed jednym z pokoi i przepuścił mnie w drzwiach.
Sypialnia była jasna i przestronna, ściany pomalowane na delikatny błękitny kolor, a kremowa wykładzina, którą została wyłożona podłoga, sprawiała, że miałam wrażenie, jakbym chodziła po bawełnianej chmurce. W pokoju stała jeszcze szafa, a okno wychodziło na ogród, przez który akurat cofało się auto Johna.
Wystrój był prosty. Nic pretensjonalnego, żadnych luster w ramach z lampkami ani tym podobnych świecidełek. Mimo wszystko sypialnia nie mogła być bardziej różna od mojego starego pokoju.
Nagle coś huknęło, aż podskoczyłam. Odwróciłam się gwałtownie i wypuściłam walizkę, która spadła prosto na moje tenisówki.
Słoiczek z farbą toczył się leniwie po wykładzinie. Pędzle wysypały się z kartonowego pudła, które leżało na boku, przy samych stopach Masona.
Uniosłam na niego spojrzenie. Wciąż trzymał rozwarte dłonie, ale jego oczy wpatrywały się we mnie zupełnie bez wyrazu.
–Ups.
Słyszałam echo jego kroków, kiedy odchodził.
Jakiś czas później John wpadł sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Zapytał, czy podoba mi się pokój, czy chciałabym go przemeblować. Został chwilę, popatrzył, jak powoli opróżniam walizki, wreszcie wyszedł, dał mi czas, żebym wszystko sobie ogarnęła.
Kiedy układałam swoje rzeczy w szufladach, zdałam sobie sprawę, że moje najlżejsze ubrania to znoszone jeansy i stare koszulki taty.
Wyciągnęłam aparat, kilka książek, z którymi nie chciałam się rozstawać, i przytulankę w kształcie łosia.
Rozwinęłam trójkątny proporczyk z flagą Kanady i przez chwilę kusiło mnie, żeby powiesić go nad wezgłowiem łóżka, jak w domu. Ale uznałam, że wbijanie gwoździ ma w sobie coś przerażająco definitywnego, więc sobie odpuściłam.
Kiedy skończyłam, słońce już zachodziło. Marzyłam o prysznicu. Panował naprawdę koszmarny upał, a ja nie byłam przyzwyczajona do takich temperatur, więc wzięłam wszystko, czego potrzebowałam, i wyszłam na korytarz.
Trochę to trwało, zanim znalazłam łazienkę, ale wreszcie trafiłam na właściwe drzwi. Kiedy jednak weszłam do środka i chciałam się zamknąć na klucz, okazało się, że nie ma zamka. Postanowiłam zawiesić koszulkę na klamce od strony korytarza i odświeżyć się, zanim się zrobi późno.
Woda zmyła pot, znużenie, zapach samolotu i podróży. Zakręciłam kran, owinęłam się ręcznikiem frotte i wciągnęłam na siebie czyste ubrania.
Kiedy wyszłam z łazienki, poczułam, że w powietrzu unosi się kuszący zapach.
W kuchni zastałam Johna, który krzątał się wśród skwierczących patelni i aromatu pieczonej ryby.
– O, to ty! – zawołał, widząc mnie w progu. – Właśnie miałem cię wołać. Już prawie gotowe. Podrzucił warzywa na patelni i sięgnął po przyprawy. – Mam nadzieję, że jesteś głodna. Przyrządziłem twoje ulubione danie!
Zapach był mi tak doskonale znany, że wzbudzał sprzeczne uczucia. Przykleiłam się do ściany i spojrzałam na stół zastawiony dla trzech osób.
John podszedł do lodówki i wyciągnął wodę, ale kiedy zamknął drzwi, zamarł.
– Ej, dokąd się wybierasz?
Mason minął kuchnię, szedł w stronę wyjścia. Przerzucił przez ramię płócienną torbę. Miał na sobie sportową koszulkę i szare spodnie. Odwrócił się i rzucił ojcu enigmatyczne spojrzenie, ale się nie zatrzymał.
– Idę na trening.
– Nie zjesz kolacji? – zapytał John.
– Nie. Spieszę się.
– Chyba świat się nie zawali, jak raz się spóźnisz? – Ojciec próbował go przekonać, ale Mason potrząsnął głową i ściągnął ciaśniej pasek torby. – Nie możesz zostać chociaż na chwilę? – John się nie poddawał, podążając za nim wzrokiem. – To chociaż oprowadź Ivy po domu! To tylko kilka minut, pokaż jej, gdzie jest łazienka i w ogóle.
– Nie trzeba, John – wtrąciłam się. – Już sama sobie poradziłam.
Mężczyzna spojrzał na mnie, a Mason zamarł za jego plecami. Mimo panującego w salonie półmroku widziałam, jak odwraca się przez ramię. Jego wzrok był tak ostry, że niemal drgnęłam. Po chwili wyszedł bez słowa.
– Och, no cóż… – odezwał się John. – Będzie więcej dla nas.
Zaprosił mnie do stołu. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na drzwi i usiadłam.
Kolacja wyglądała bardzo zachęcająco. Nałożyłam sobie na talerz parujące dzwonko łososia. Zjedliśmy w milczeniu.
Jedzenie było smaczne. Naprawdę smaczne. A jednak, choć John specjalnie przyrządził danie tak, jak lubię, bez rześkiego powietrza kanadyjskiej nocy wszystko zdawało się smakować jakoś inaczej.
– Załatwiłem już sprawy ze szkołą.
Przeciągnęłam brokułem po talerzu, po czym wsadziłam go sobie do ust.
– Nie musisz się o nic martwić – ciągnął, odcinając kawałek łososia bokiem widelca. – Wszystkim się zająłem. Jutro pewnie będzie jeszcze za wcześnie, ale od środy mogłabyś już zacząć chodzić na lekcje.
Uniosłam głowę i napotkałam jego pełne otuchy spojrzenie.
– Jak myślisz?
Przytaknęłam bez większego przekonania. Tak naprawdę na myśl o nowej szkole ogarniało mnie przerażenie. Już czułam na sobie te spojrzenia, już słyszałam szepty podnoszące się za moimi plecami.
– Chyba powinniśmy też kupić ci trochę ubrań – kontynuował John. – Jakieś ciuchy, w których nie umrzesz z gorąca.
Z roztargnieniem skinęłam głową.
– Dorobię ci też komplet kluczy. – Słyszałam, że mówi, ale rzeczywistość coraz bardziej się rozmywała, znów pochłaniały mnie moje myśli. – Będziesz mogła sobie bez problemu wchodzić do domu i wychodzić z niego.
Powinnam mu podziękować, pomyślał o wszystkim. Choć wiele mnie to kosztowało, chciałam przynajmniej podarować mu uśmiech. Przecież tak bardzo starał się o mnie zadbać, załatwić wszystko tak, żebym nie musiała się niczym przejmować. Ale prawda była taka, że to wszystko w ogóle mnie nie obchodziło.
Ani szkoła, ani ubrania, ani własne klucze dla wygody.
I kiedy wraz z każdym kolejnym kęsem zalewały mnie wciąż zbyt bolesne wspomnienia, John spojrzał na mnie i posłał mi słodki uśmiech.
– Dobry łosoś?
– Bardzo.
Po kolacji wróciłam do pokoju i usiadłam na łóżku, obejmując kolana ramionami. Rozejrzałam się dokoła i poczułam się jeszcze bardziej nie ma miejscu niż w pierwszej chwili.
Przeszło mi przez myśl, żeby porysować, ale wizja kartkowania mojego zeszytu przywołała wspomnienia, których wolałam nie przeżywać ponownie.
Położyłam głowę na poduszce, która okazała się niewiarygodnie miękka, ścisnęłam w palcach wisiorek, prezent od taty, po czym zgasiłam światło.
Ale godziny mijały, a ja wciąż przewracałam się z boku na bok. Upał nie odpuszczał, nawet ciemność nie zdołała sprowadzić na mnie kojącego snu.
Usiadłam, skopałam z siebie kołdrę. Może szklanka wody pomoże…
Wstałam i wyszłam z pokoju.
Starając się zachowywać tak cicho, jak to tylko możliwe, ruszyłam ku schodom. W półmroku zeszłam piętro niżej, próbowałam sobie przypomnieć, gdzie jest kuchnia. Kiedy dotarłam do drzwi i zapaliłam światło, prawie dostałam zawału.
W kuchni stał Mason.
Opierał się o zlew, skrzyżował ramiona na piersi, w dłoni trzymał szklankę z wodą. Kasztanowe kosmyki opadały mu na oczy, przez co wyglądał niemal dziko. Głowę trzymał leniwie przechyloną na bok.
Przestraszył mnie. Co robił w ciemności, jak złodziej?
Kiedy zobaczyłam jego minę, wszystko zeszło na dalszy plan. Dostałam potwierdzenie czegoś, co wyczułam już wcześniej, czegoś, co uderzyło mnie już na samym początku, kiedy tylko przestąpiłam próg tego domu. Nieważne, jak bardzo bym się starała. To spojrzenie i tak by się nie zmieniło.
Mason opróżnił szklankę i odstawił ją obok siebie. Później niespiesznie odepchnął się od zlewu i ruszył w moją stronę. Podszedł i zatrzymał się o włos od moich ramion, tak blisko, że czułam jego przytłaczającą obecność.
– Powiem wprost. – Usłyszałam wyraźnie. – Nie chcę cię tutaj.
Wyminął mnie i zniknął w ciemności, zostałam sama w drzwiach do kuchni.
Ba. Domyśliłam się.
Tamtej nocy nie zmrużyłam oka.
Doskwierał mi brak mojego łóżka, pokoju, natury, która odpoczywa w swoim lodowatym spokoju za oknem.
Nie tylko ciałem czułam się nie na miejscu. To samo dotyczyło mojego umysłu, mojej duszy, wszystkiego: zupełnie wypadłam z osi, jak klocek wciśnięty na siłę w nie swoje miejsce.
Kiedy słońce przedarło się przez zasłony, poddałam się i wstałam. Chrupnęłam karkiem, na którym przez całą noc nie udało mi się poczuć chłodu poduszki, po czym przeczesałam palcami miękkie włosy. Poczułam, że są zmierzwione. Ubrałam się w jeansy i starą koszulkę taty, musiałam wcisnąć ją pod pasek i podwinąć rękawy. Na koniec wsunęłam buty i zeszłam na dół.
Na parterze panowała cisza.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Może Johna krzątającego się po kuchni, żeby przyszykować śniadanie. Może czytającego gazetę przy otwartym oknie, co zwykł robić, ilekroć nas odwiedzał.
Ale nie dało się słyszeć żadnego dźwięku. Wszystko zamarło w bezruchu, zamarzło, martwe i obce. Byłam sama.
Rzeczywistość się rozmyła, zalały ją wspomnienia, nie zdążyłam ich powstrzymać. Nagle pojawił się dębowy blat, pochylone nad kuchenką plecy. Przez otwarte okno napływał strumień powietrza, niósł ze sobą zapach ściętego drewna i mokrej ziemi.
I on tam był, pogwizdywał nikomu nieznane pioseneczki. Miał na sobie swój ulubiony niebieski sweter, a na ustach uśmiech, którym pragnął powitać mnie o poranku…
Cofnęłam się i z trudem przełknęłam ślinę. Wyrwałam się wspomnieniom i przeszłam przez salon z taką energią, że kiedy podniosłam klucze z miski, jedną nogą byłam już na zewnątrz.
Drzwi zamknęły się za moimi plecami jak wrota grobowca. Powietrze nagle się zmieniło, odetchnęłam swobodniej. Mrugnęłam kilka razy i spróbowałam się otrząsnąć.
– Wszystko w porządku – napomniałam się szeptem. – Wszystko jest ze mną w porządku.
Widziałam go wszędzie.
Na ulicy.
W domu.
W obcych ludziach na lotnisku.
W odbiciach, w witrynach, w sklepach, za rogiem budynku, na chodniku.
W każdym było coś z niego.
Każdy miał w sobie jakiś szczegół, który chwytał mnie za serce, zatrzymywał je i sprawiał, że się zapadało.
Nie mogłam tego wytrzymać.
Ścisnęłam nasadę nosa i opuściłam powieki. Spróbowałam wziąć się w garść, powstrzymać pulsowanie w skroniach, nie pozwolić, by gardło zamknęło się jak pułapka. Przełknęłam, zrobiłam głęboki wdech, uniosłam głowę, spojrzałam na ogród i ruszyłam do bramy.
Dom Johna był położony w spokojnej dzielnicy, na lekkim wzniesieniu; łagodnie opadającą alejkę okalały białe płoty zwieńczone skrzynkami na listy w kształcie małych domków.
Spojrzałam na ocean w oddali. Wstawał świt, dachy połyskiwały pod pierwszymi promieniami słońca niczym korale.
Ulice były niemal zupełnie puste. Spotkałam tylko listonosza i jakiegoś starannie uczesanego, uprawiającego jogging mężczyznę, który omiótł mnie wzrokiem.
W Kanadzie o szóstej sklepy miały już podniesione kraty i rozświetlone szyldy.
Świty były tam wspaniałe. Rzeka wyglądała jak połać stopionego ołowiu, a mgła w fiordzie była tak gęsta, jakby dolinę wypełniała wata. Było tak pięknie…
Ku swojemu zaskoczeniu w oddali dostrzegłam jakiś lokal z podniesioną kratą. A kiedy podeszłam bliżej, moje zdziwienie jeszcze wzrosło.
To był sklep plastyczny. Całą witrynę zajmowały przybory do rysowania i malowania: ołówki, gumki, fiszorki, zestaw wspaniałych pędzli z lśniącymi skuwkami. Przez chwilę oglądałam te cudowności, wreszcie zajrzałam głębiej, do środka, ciekawa, co jeszcze skrywa wnętrze. Sklepik był mały i ciasny, ale gdy tylko przestąpiłam próg, powitał mnie miły chłód.
Drobny staruszek posłał mi uśmiech spod okularów.
– Dzień dobry!
Był naprawdę malutki. Kiedy podszedł, to ja patrzyłam na niego z góry.
– W czym mogę pomóc? – zapytał łagodnie.
Sklepik wypełniało tyle farb, stalówek i węgielków, że ku mojemu zawstydzeniu aż pogubiłam się wśród tego oceanu możliwości.
U nas nie było takich sklepów. W Dawson mieliśmy tylko mały papiernik, więc część przyborów tata przywoził mi z większych miasteczek.
– Potrzebuję kredki – powiedziałam, kiedy odzyskałam mowę. – Sangwiny.
– Ach! – Staruszek się rozjaśnił, spoglądając na mnie z podziwem. – Czyli tradycjonalistka! – Pochylił się, otworzył szufladę, przez chwilę dobiegały mnie dźwięki gmerania w pudełkach. – Każda prawdziwa artystka powinna mieć sangwinę, wiesz?
Nie, nie wiedziałam, ale zawsze chciałam mieć swoją. Jakiś czas próbowałam rysować czerwoną kredką, ale to nie to samo. Sangwina jest wyjątkowo miękka, łatwo się rozmywa, daje cudowne efekty.
– Proszę bardzo – powiedział
Zapłaciłam, staruszek wydał mi resztę, a później zapakował sangwinę do papierowej torebki.
– Wypróbuj ją na gruboziarnistym papierze – doradził, kiedy byłam już w drzwiach. – Sangwina najlepiej się sprawdza na szorstkich kartkach.
Skinęłam głową z wdzięcznością i wyszłam.
Spojrzałam na zegarek. Nie chciałam, żeby John się obudził i nie zastał mnie w domu. Mógłby sobie pomyśleć, że stało się coś bardzo złego, a ja z pewnością nie chciałam przyprawić go o zawał z samego rana. Dlatego szybko ruszyłam w drogę powrotną.
Gdy przestąpiłam próg, w domu wciąż panowała cisza. Odłożyłam klucze do miski i skierowałam się do kuchni, bo trochę ssało mnie w żołądku. Kuchnia była wyszukana, utrzymana w nowoczesnym stylu, dominowały w niej ciemne barwy i proste formy. Lśniąca kuchenka i potężna, usiana magnesami lodówka mocno oddziaływały na estetykę, ale też budziły silne wrażenie gościnności. Podeszłam bliżej i otworzyłam chromowane drzwi. Na bocznej półce znalazłam trzy butelki mleka: jedno było truskawkowe, drugie waniliowe, kolejne, zamknięte brązową zakrętką, karmelowe. Złożyłam usta w dzióbek, wybór smaków był niecodzienny. Wybrałam najmniejsze zło, czyli waniliowe, później znalazłam szafkę, z której nie bez trudu wygrzebałam garnuszek. Kiedy przelewałam do niego mleko, coś przyszło mi do głowy.
Może powinnam powiedzieć Johnowi, że Mason mnie nie lubi.
Z biegiem lat nauczyłam się nie przejmować opiniami innych ludzi, ale tym razem chodziło o coś innego. Mason nie był kimś przypadkowym, był synem Johna. Poza tym był też chrześniakiem mojego ojca, choć nigdy się nie poznali.
No i musiałam z nimi mieszkać, czy mi się to podobało, czy nie. Na samą myśl o tym, że Mason mógłby mną gardzić, coś ukłuło mnie w tej części duszy, która czuła się z nimi najbardziej związana.
– Podarowałem Masonowi jeden z twoich rysunków – powiedział mi John dawno temu, kiedy wciąż jeszcze byłam taka malutka, że wspinałam mu się na kolana. – Bardzo lubi niedźwiedzie. Ucieszył się, wiesz?
Gdzie popełniłam błąd?
– O, dzień dobry!
Zza drzwi wychyliła się twarz mojego ojca chrzestnego. Wyczytałam z niej prawdziwą, rozpromienioną radość. Cieszył się, że zastał mnie w swojej kuchni, kiedy akurat sama podgrzewałam sobie mleko.
– Cześć – przywitałam się, gdy podszedł bliżej. Wciąż miał na sobie piżamę.
– Długo już nie śpisz?
– Trochę.
Nigdy nie byłam gadułą. Wyrażałam się raczej za pomocą spojrzeń niż słów. John znał mnie już od dawna i nauczył się mnie rozumieć. Wiedział, że lubię miód, więc postawił na blacie słoik, po czym sięgnął po kawiarkę.
– Rano wyszłam z domu.
Zamarł. Odwrócił twarz w moją stronę, w ręku ściskał puszkę z kawą.
– Przeszłam się po okolicy o wschodzie słońca.
– Sama?
Jakaś nuta w jego głosie sprawiła, że zmarszczyłam czoło. Spojrzałam mu prosto w oczy, a on chyba odgadł moje myśli, bo zwilżył wargi i odwrócił wzrok.
– Powiedziałeś, że dasz mi komplet kluczy – przypomniałam mu, nie bardzo wiedząc, czy to zagadnienie może stanowić jakiś problem. – Żebym mogła wychodzić i wchodzić, kiedy zechcę.
– Jasne – przytaknął z wahaniem, którego nigdy wcześniej nie zdradzał. Nie wiedziałam, co go wzięło. W przeszłości nie miałam okazji go odwiedzić, ale znałam go dość dobrze, by wiedzieć, że nie jest nadopiekuńczym i przytłaczającym ojcem. Dlaczego nagle chciał się wycofać z obietnicy?
Potrząsnął głową.
– No pewnie, w porządku. Dobrze zrobiłaś. – Posłał mi niepewny uśmiech. – Serio, Ivy… Po prostu… Przyleciałaś ledwie wczoraj, a ja… jeszcze się nie przyzwyczaiłem.
Przyjrzałam mu się uważnie. Gdy podchodził do lodówki, zadałam sobie pytanie, co go gryzie. John zawsze był wielkim dyplomatą. Zawsze brał moją stronę, kiedy tata tłumaczył mu, skąd nasze naburmuszone miny, a ja wtedy siadałam obok niego. Dlaczego teraz wydawał się zupełnie inny?
– Zaraz wracam – poinformował mnie. – Idę po gazetę.
Wyszedł z kuchni, a ja dokończyłam podgrzewanie mleka. Sięgnęłam po jeden z kubków, które postawił na stole, ten ceramiczny, z namalowaną płetwą rekina. Dodałam dwie łyżeczki miodu i podniosłam naczynie do ust, żeby podmuchać na gorące mleko.
Kiedy uniosłam wzrok, zamarłam. Moje spojrzenie napotkało oczy Masona.
Stał bez ruchu w progu, miał potargane włosy, które niemal ocierały się o górną część futryny. Jego imponująca sylwetka wywarła na mnie jeszcze większe wrażenie niż poprzedniego dnia. Jego rzęsy rzucały długie cienie na kości policzkowe. Z irytacją zmarszczył górną wargę.
Kiedy odkleił się od drzwi i zaczął powoli iść w moją stronę, poczułam, że się kurczę. Choć sama cieszyłam się dość pokaźnym wzrostem, sięgałam mu ledwo do szyi.
Szedł luźnym krokiem drapieżnika, zatrzymał się na tyle blisko, żebym poczuła się zagrożona. Po czym bez słowa zacisnął palce na kubku, z którego piłam. Nawet nie próbowałam go powstrzymać. Zabrał mi naczynie tak zdecydowanym ruchem, że musiałam je puścić.
Przekręcił rękę i wylał moje mleko do zlewu.
– Tomoje.
Słowomoje wycedził szczególnie dobitnie i odniosłam wrażenie, że chodziło mu nie tylko o kubek, lecz również o coś znacznie więcej.
Jaki miał ze mną problem, do cholery?
– Jak to możliwe, że kurier nie ma wydać reszty? – poskarżył się John, gdy Mason mnie wymijał. Zauważył go, dopiero gdy odłożył gazetę na stół.
– O, cześć! – zaczął, wyraźnie odzyskując wesołą iskrę. – Świetnie, czyli jesteśmy w komplecie.
Jeśli przez komplet rozumiał mnie, siebie i Masona, dla mnie to był raczej nadkomplet.
A sądząc po ukradkowym spojrzeniu, które Mason rzucił mi zza drzwiczek szafki tak, żeby jego ojciec nie zauważył, on musiał uważać podobnie.
Kiedy uznałam, że największym problemem będzie dla mnie przyzwyczajenie się do nowego stylu życia, nie wzięłam pod uwagę kilku rzeczy.
Po pierwsze, tego wrogo nastawionego przystojniaka, który właśnie spopielił mnie wzrokiem.
Po drugie, faktu, że każdy jego centymetr zdawał się krzyczeć: „To nie jest miejsce dla ciebie”.
Po śniadaniu Mason wyszedł do szkoły, a ja wróciłam na piętro, do swojego pokoju. Niechcący zostawiłam otwarte okno i po czasie zorientowałam się, że wpuściłam do środka okropny gorąc.
Leżałam na brzuchu na dywanie, moje włosy wciąż były mokre po prysznicu, miałam na sobie tylko koszulkę sięgającą do połowy uda. W takim stanie zastał mnie John.
– Co robisz? – zapytał.
Odchyliłam głowę i popatrzyłam na niego od dołu. Był elegancko ubrany.
– Umieram z gorąca.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Ivy, ale… przecież mamy klimatyzację. Nie znalazłaś pilota?
Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
Klimatyzację?
Już nieważne, że nawet nie wiedziałam, jak ta cała klimatyzacja wygląda, ale przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny spociłam się bardziej niż przez całe moje życie razem wzięte, a on mi o tym mówi dopiero teraz?
– Nie, John – odparłam, próbując się opanować. – Rzeczywiście go nie znalazłam.
– Tutaj leży, zobacz – powiedział spokojnie i wszedł do pokoju z walizką w ręku. – Pokażę ci.
Wziął z biurka białego pilota, pokazał mi, jak się ustawia temperaturę, po czym kazał mi spróbować. Skierowałam urządzenie w stronę czegoś kufrowatego wiszącego nad szafą, z czego wydobyło się piknięcie. Chwilę później rozległo się niemal niesłyszalne brzęczenie i machina zaczęła dmuchać chłodnym powietrzem.
– Lepiej?
Przytaknęłam cicho.
– Świetnie. A teraz uciekam, już jestem spóźniony. Mam dziś kilka spraw, nad którymi mogę popracować w domu, więc wrócę po południu, okej? Jeśli chcesz, zrób sobie jakieś jedzenie, lodówka jest pełna.
Zawahał się, a w jego oczach znów dostrzegłam troskę, bez której nie potrafił na mnie spojrzeć.
– Pamiętaj, żeby czasem coś zjeść. I w razie czego dzwoń.
Wyszedł, a ja resztę czasu spędziłam na rysowaniu.
Lubiłam zagubić się wśród kartek, powoływać do życia wyjątkowe scenariusze. Dla mnie to było coś więcej niż tylko rozrywka. To była potrzeba, mój prywatny, cichy sposób na odcięcie się od świata zewnętrznego, na zduszenie jego chaosu. Pozwalało miwsłuchaćsięw siebie. W Kanadzie, uzbrojona w szkicownik i ołówek, rysowałam wszystko, co zobaczyłam: liście, góry, szkarłatne lasy, burze. Kontur domu wśród śniegu i dwoje jasnych oczu, takich samych jak moje…
Ścisnęło mi się gardło. Zadrżały mi rzęsy, oddech stał się ciężki, wszystko było jakby za szkłem. Ścisnęłam sangwinę w palcach, przez jedną groźną chwilę czułam, jak ciemność drży we mnie. Obwąchała mnie, spróbowała objąć, ale zamarłam w bezruchu, jak trup, i nie pozwoliłam, żeby mnie zabrała. Po chwili, pchana jakąś niewidzialną siłą, przewróciłam kilka stron szkicownika.
Napotkałam jego spojrzenie odciśnięte na papierze. Wpatrywałam się w nie milcząco, niezdolna choćby je musnąć.
Czułam się tak non stop.
Niezdolna do uśmiechu, do zainteresowania się czymkolwiek, czasem nawet do zaczerpnięcia tchu. Jego nieobecność przesłaniała mi wszystko, dlatego wszędzie go szukałam, ale tak naprawdę spotykałam go tylko w snach.
Mówił: „Wytrzymaj, Ivy”, a ból, który czułam, był tak prawdziwy, że pragnęłam do niego dołączyć, żebyśmy znów mogli być razem.
I wtedy udawało mi się go dotknąć. Tylko na chwilę. Później pochłaniała go ciemność, a ja budziłam się z wezbranym paniką oddechem, wyciągałam rękę i czułam ciepło, którego już nigdy więcej nie zaznam.
John wrócił do domu wczesnym popołudniem.
Kiedy wpadł się ze mną przywitać, miał poluzowany krawat i rozpięty guzik koszuli.
– Ivy, wróci…MójBoże! – Wytrzeszczył oczy. – Przecież tu można zamarznąć!
Uniosłam wzrok znad szkicownika. Przyjrzałam mu się. W końcu idealny klimat.
– Cześć.
John wzdrygnął się i skonsternowany zerknął na klimatyzator, który z pełną mocą wypluwał powietrze.
– Tylko pingwinów brakuje! Ile stopni ustawiłaś?
– Dziesięć – odpowiedziałam niewzruszona.
Spojrzał na mnie oniemiały. Nie rozumiałam, w czym problem. Było tak dobrze, że aż musiałam wciągnąć koszulę z długim rękawem, bo zaczynałam dostawać gęsiej skórki na ramionach.
– I masz zamiar się nie przeziębić, tak?
– Mam zamiar się nie przegrzać.
– Wielkie nieba! Ale chyba nie chcesz się tak chłodzić całą noc?
Totalnie zamierzałam chłodzić się całą noc, ale uznałam, że lepiej go o tym nie informować. Dlatego nie odpowiedziałam i wróciłam do rysowania.
– Ale przynajmniej coś zjadłaś? – zapytał, niepocieszony, kiedy zrozumiał, że nie doczeka się odpowiedzi.
– Tak.
– Dobrze. – Wreszcie rzucił ostatnie zniechęcone spojrzenie na klimatyzator i poszedł się przebrać.
Mason nie pokazał się przez cały dzień. Zadzwonił do Johna, żeby mu powiedzieć, że zje kolację u znajomych, bo ciągle się uczą. Słyszałam, że ich rozmowa trwała długo, i pierwszy raz zastanowiło mnie coś, nad czym dotychczas nie rozmyślałam ani przez chwilę.
Gdzie jest matka Masona?
I dlaczego John nigdy o niej nie mówi?
Wiedziałam, że jest samotnym ojcem, ale w tym olbrzymim domu unosiła się aura nieobecności, której nie mogłam nie zauważyć. Jakby ktoś coś wymazał, jakiś ślad, który zdążył się już zniekształcić i zbladnąć.
– Dziś wieczorem znów zjemy we dwoje – powiadomił mnie John, stając w drzwiach. Spojrzałam czujnie na jego twarz, a on się uśmiechnął, ale w kącikach jego ust dostrzegłam ślad rozczarowania, którego nie zdołał zamaskować.
Zastanawiałam się, czy już się przyzwyczaił do tego, że Mason przynosi mu smutek.
Zastanawiałam się, czy często czeka na niego w domu, wieczorem, w nadziei, że spędzą razem choć trochę czasu.
Zastanawiałam się, czy już zawsze będzie sam.
Całym sercem pragnęłam, by odpowiedź brzmiała „nie”.
– To jak, masz wszystko? – zapytał John następnego ranka.
Skinęłam głową, nie patrząc na niego, bo właśnie przypinałam czapkę z daszkiem do ramiączka plecaka.
Gdybym w ogóle była w stanie wyrazić cokolwiek, na pewno spróbowałabym pokazać, że podzielam jego entuzjazm.
– Mason pokaże ci, gdzie odbywają się lekcje – kontynuował pełen wiary, ja zaś szczerze wątpiłam, że to się wydarzy. – Droga jest dość długa, ale nie przejmuj się, pojedziecie razem samochodem…
Szybko uniosłam głowę.
Razem?
– Dziękuję – odparłam – ale wolę pójść na piechotę.
Zmarszczył brwi.
– To za daleko, Ivy. Poza tym to żaden problem, Mason i tak codziennie jeździ do szkoły samochodem. Tak będzie lepiej, zaufaj mi. A poza tym… wolę, żebyś się go trzymała – dodał, bez słów prosząc o zrozumienie. – Nie chcę, żebyś chodziła sama.
Teraz z kolei ja ściągnęłam brwi.
– Dlaczego? Spokojnie, nie zgubię się – powiedziałam zdecydowanie, ale nie arogancko. Wiedział doskonale, że mam świetną orientację w przestrzeni, nawet w miejscach, które słabo znam, a jednak zdawał się mnie nie słyszeć.
– O, jest Mason – rzucił i wszystkie pytania zamarły mi na ustach. Dźwięk kroków za moimi plecami obwieścił nadejście jego syna. – Nie będzie aż tak okropnie, zobaczysz. Na pewno się zaprzyjaźnicie.
Wiedział, że to kłamstwo, a jednak gdy się ze mną żegnał, widziałam, że jest pełen nadziei. Zanim wyszłam, rzuciłam mu jeszcze jedno spojrzenie, po czym skierowałam się do auta, które czekało w alejce.
Wsiadłam do samochodu Masona ze spuszczoną głową, starałam się na niego nie patrzeć. Wcale nie cieszyła mnie perspektywa wspólnej podróży, ale zapięłam pasy i postawiłam sobie plecak w nogach. Zamierzałam ignorować chłopaka.
Żwir grzechotał pod kołami, kiedy jechaliśmy do bramy. Zanim włączyliśmy się do ruchu, zobaczyłam w lusterku Johna, który machał nam z werandy.
Wyjrzałam przez okno. Widziałam grupki chłopaków na rowerach i budkę z ciepłym jedzeniem, wokół której kłębili się ludzie, by zjeść śniadanie. Niektórzy szli z parasolem pod pachą, a czasem między budynkami dostrzegałam też ocean w oddali. W Santa Barbara wszyscy zdawali się wyluzowani. Może to ciepło i światło sprawiały, że ludzie stawali się uprzejmi i otwarci, co dla mnie było całkowicie obce.
Kiedy samochód stanął, miałam wrażenie, że ruszyliśmy ledwie przed chwilą. Później zobaczyłam sklepik z chemią po drugiej stronie ulicy i zrozumiałam, że to nie było tylko wrażenie.
Mynaprawdę ruszyliśmy ledwie przed chwilą.
– Wysiadaj.
Zamrugałam szybko i spojrzałam na Masona. Nie odrywał spojrzenia od ulicy.
– Że co? – spytałam, pewna, że musiałam go źle zrozumieć.
– Powiedziałem, że masz wysiąść – powtórzył zwięźle, wbijając we mnie wzrok.
Wpatrywałam się w niego, zagubiona, ale spojrzenie, którym mnie obrzucił, było tak piorunujące, że zrozumiałam, że jeśli sama nie wysiądę, on mnie wysadzi. Wolałam nawet sobie nie wyobrażać, w jaki sposób.
Rozpięłam pas i wysiadłam z samochodu. Ledwo zdążyłam zamknąć drzwi, kiedy Mason wrzucił bieg i auto ruszyło z miękkim pomrukiem.
Stałam tak na środku chodnika i patrzyłam, jak znika w słonecznym blasku.
Kiedy pół godziny później przekroczyłam próg szkoły, miałam na głowie założoną tył na przód czapkę, a wzdłuż kręgosłupa spływały mi strużki potu.
Sama nie wiem, jak dotarłam na miejsce. Co kilka kroków musiałam się zatrzymywać i pytać o drogę, aż wreszcie zobaczyłam z daleka dwie flagi i budynek, który stuprocentowo wyglądał na szkołę.
Jakiś chłopak potrącił mnie barkiem, zatrzymał się i spojrzał na mnie, ale nawet się nie odwróciłam: byłam już tak wkurzona, że nie zwróciłam na niego uwagi.
Maszerowałam szerokim korytarzem, wyobrażając sobie, że może chociaż jakaś mewa narobiła na karoserię samochodu Masona. Chwilę później z trudem przebijałam się przez tłum i powódź plecaków, wśród – delikatnie mówiąc – ogłuszającej wrzawy.
W Dawson nie mieliśmy żadnych klubów, zajęć sportowych ani drużyn. Co najwyżej byle jaką stołówkę, gdzie pracowała tak gburowata kucharka, że można się było zastanawiać, czy aby w jej żyłach nie płynie krew niedźwiedzia grizzly. Nigdy nie pojawiał się nikt nowy.
Natomiast tutaj panował chaos.
Jakim cudem do cholery ci wszyscy uczniowie mieścili się w salach?
Ktoś przystanął, żeby mi się przyjrzeć. Przyciągałam wiele spojrzeń, ludzie patrzyli na moje ubrania, na odwróconą czapkę, zupełnie jakby w tym, co lub jak nosiłam, było coś dziwacznego.
Unikałam ich wzroku. Skierowałam się do sekretariatu, gdzie otrzymałam numer szafki. Szafkę ledwo znalazłam w tym oceanie ludzi, a kiedy w końcu ją otworzyłam, schowałam twarz za drzwiczkami i kolejny raz zapłakałam z żalu za lasami.
Odetchnęłam i zdjęłam czapkę. W tej samej chwili padł na mnie cień, a delikatny ruch powietrza połaskotał mnie w plecy.
– Nie właź mi w drogę.
Odwróciłam się i zobaczyłam Masona, który mijał mnie z ostrzegawczym spojrzeniem.
Wrząca krew napłynęła mi aż do dłoni.
No jasne, bo po tym, jak mnie wyrzucił na środku drogi, bał się, że jeszcze będę za nim latała,prawda?
– A idź do diabła – syknęłam ostro. Trzasnęłam drzwiczkami szafki, a Mason się zatrzymał.
Nie zobaczyłam jego miny, bo poszłam już w przeciwną stronę.
Nigdy bym nie pomyślała, że w pierwszym zdaniu, jakie wypowiem do syna Johna, poślę go do piekła.
W klasie usiadłam na końcu, przy oknie.
Nauczycielka przedstawiła mnie reszcie uczniów. Poprosiła, żebym wstała, i odczytała notkę z dziennika.
– Dawson City to dość daleko, prawda? – zażartowała, wcześniej podkreśliwszy, że przyjechałam z Kanady. – A zatem witamy w naszej szkole, panno Nolton… – zawahała się, a ja poczułam mrowienie na potylicy. – Nolton I…
– Ivy – przerwałam jej zdecydowanym głosem. – Wystarczy Ivy.
Poprawiła okulary i się uśmiechnęła.
– W porządku, Ivy. – Złączyła ręce i pozwoliła mi usiąść. – Cieszymy się, że do nas dołączyłaś. Gdybyś potrzebowała więcej informacji o lekcjach, możesz mnie śmiało pytać. Z radością ci pomogę.
Lekcja się zaczęła i wszyscy po kolei stracili mną zainteresowanie. Jedynie chłopak, który siedział obok mnie, najwyraźniej nie potrafił oderwać wzroku od przypinki w kształcie niedźwiedziej łapy, którą nosiłam przy plecaku.
Przez resztę poranka nie spotkałam Masona.
Kiedy pod koniec dnia zobaczyłam go w głębi korytarza w otoczeniu wianuszka ludzi, wiedziałam już, że nie mam z nim żadnych wspólnych lekcji. Co mnie wyłącznie cieszyło.
– Hej – rozległ się czyjś głos. – Fajna przypinka!
Przymknęłam drzwi szafki i zobaczyłam znajomą twarz.
– Jesteś Ivy, prawda? – Chłopak uśmiechnął się do mnie. – Ja jestem Travis. Poznaliśmy się u Masona.
Jak mogłabym zapomnieć o tamtej wtopie…
Skinęłam głową i nie wiedząc, co innego miałabym zrobić, odwróciłam się. Chyba się zorientował, że nie jestem zbyt gadatliwa, więc podjął kolejną próbę.
– Trudno cię nie zauważyć – zażartował dla rozluźnienia atmosfery, nawiązując do mojego zupełnie niekalifornijskiego wyglądu. – Zobaczyłem cię od tyłu, ale i tak nie miałem żadnych wątpliwości, że ty to ty.
– No tak – powiedziałam. – Jestem tym słynnym wrzodem na dupie.
– Mason to straszny idiota – ciągnął Travis. W tej kwestii, ku mojemu zaskoczeniu, okazaliśmy się wyjątkowo zgodni. – Nic mi nie mówił, że z nimi zamieszkasz. Nawet nie wiedziałem, że w ogóle ma jakąś kuzynkę…
– Przepraszam bardzo – przerwałam mu. –Żeco?
– No wiem, co za absurd! A bardzo się przyjaźnimy, tak że sama się domyślasz. No ale dobra, nieważne, teraz możemy się poznać.
– Zaczekaj sekundkę – wysyczałam przez zaciśnięte zęby. – Że niby czyją jestem kuzynką?
Spojrzał na mnie zagubiony, po czym zerknął na stojącego w głębi korytarza Masona.
– No, kuzynką…och! – Wyglądał, jakby nagle połączył kropki. – W ogóle nie załapałem… Ale, słuchaj, nie masz się czego wstydzić… Mason jest dość popularny i…
Z całej siły zatrzasnęłam drzwiczki szafki.
Travis zamilkł, a ja nie traciłam czasu, żeby go przeprosić, bo maszerowałam już w stronę chłopaka, który z przenikliwą precyzją zaczął się wślizgiwać w najboleśniejsze zakamarki mojego istnienia.
– Wiesz, myślę, że bardzo byś polubiła Masona – powiedział mi kiedyś John.
Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, kiedy zobaczył moje brudne ręce i błoto na moich kolanach.
– On też uwielbia się tarzać po ziemi. To mała katastrofa, zupełnie jak ty. Na pewno byście się dogadali.
Jak diabeł ze święconą wodą, pomyślałam, zmierzając do Masona burzowym krokiem. Choć pikowałam na niego jak sokolica, aż do momentu, kiedy stanęłam tuż obok niego, nie zaszczycił mnie uwagą.
– Chciałabym się dowiedzieć – zgrzytnęłam zębami – dlaczego opowiadasz ludziom, że jestem twoją kuzynką.
Żądałam jego uwagi z całą mocą, na jaką było mnie stać, tymczasem on zamknął szafkę niezwykle spokojnym gestem.
Jego twarz pochyliła się nade mną, górna warga była wykrzywiona w bezczelnym grymasie.
– Nic takiego nie zrobiłem. – Jego głos był jak cios w brzuch, jak precyzyjny sztych. Miał wyjątkowy tembr, ciepły, miękki i głęboki, dorosły ton. Aż mnie przeszedł dreszcz, co z jakiegoś powodu śmiertelnie mnie irytowało.
Już miał ponownie otworzyć szafkę i wrócić do ignorowania mnie, ale wyciągnęłam rękę i przytrzymałam drzwiczki.
– A jednak – wycedziłam, wbijając mu wzrok prosto w oczy. Patrzyłam na niego od dołu z wyzywającą miną. Zacisnął szczęki.
– Myślisz, że chcę, żeby cię ze mną kojarzyli? – niemal wysyczał. Pochylił się, a jego twarde, pożyłkowane ostrzeżeniami oczy spiorunowały moje. W następnej chwili Mason mocno docisnął szafkę i zamknął ją na dobre.
Zostawił mnie na pustoszejącym korytarzu. Tego było za wiele, miałam dość, że to do niego należało ostatnie słowo.
Kiedy wróciłam do domu, jego samochód stał już zaparkowany w alejce.
Gdy tylko przekroczyłam próg, John odwrócił się do mnie, zaskoczony.
– Dlaczego nie wróciliście razem?
– Ivy się uparła – uprzedził mnie Mason zza jego pleców. Pierwszy raz wymówił moje imię. – Koniec końców sama przecież powiedziała, jak bardzo jej zależy, żeby wrócić na piechotę.
Spopieliłam go wzrokiem, chciałam mu zamknąć gębę. Miałam niewiarygodną ochotę go skopać, a jednak w tamtej chwili inna kwestia była dla mnie o wiele bardziej paląca.
Odwróciłam się do Johna i spojrzałam na niego z surową miną.
– Dlaczego opowiadasz ludziom, że jestem córką siostry twojej żony?
W salonie zapadła cisza.
John spojrzał na mnie, a w jego oczach malowało się zdumienie. Jednak pojednawcza mina, którą zrobił w następnej chwili, rozwiała wszelkie wątpliwości: to on powiedział to Travisowi, kiedy przyjechałam.
Ku mojemu zaskoczeniu Mason odwrócił się i wyszedł. Byłam pewna, że zostanie słuchać, ale się myliłam.
– Miałem ci o tym powiedzieć – przyznał się John.
Nie wątpiłam, ale wciąż umykał mi powód. Wiedział, jak ważna jest dla mnie moja tożsamość, że to, kim jestem i skąd jestem, napawa mnie dumą. A jednak skłamał.
– Wiem, że się z tym nie zgodzisz – zaczął ostrożnie. – Ba, najpewniej się z tym nie zgodzisz, ale pomyślałem, że tak będzie bezpieczniej.
– Bezpieczniej dla czego?
– Bezpieczniej dla ciebie.
Spojrzał mi w oczy, a na mnie spłynęło przeczucie czegoś, co już wiedziałam, a czego nie chciałam zrozumieć.
– Gdyby ludzie myśleli, że jesteś córką siostry mojej byłej żony, zadawaliby mniej pytań. Nikt by się nie dziwił, że tu jesteś, nikt by o nic nie pytał i uniknęlibyśmy plotek o tobie. – Pogłaskał się po potylicy. – Przepraszam, że tego z tobą nie omówiłem. Powinienem był zrobić to od razu, jak tylko przyjechałaś.
– Nie powinieneś był tego mówić i tyle – sprzeciwiłam się. – Dobrze wiesz, że nie obchodzi mnie, co sobie myślą ludzie.
– Ale mnie obchodzi, Ivy. To nie Kanada. – Jego głos się uspokoił, jakby w tym temacie John czuł się znacznie pewniej. – Nie mieszkasz już w domu z bali. Od najbliższych sąsiadów nie dzielą cię całe mile. Wieści o twoim ojcu zdążyły już obiec kontynent. I nagle przylatujesz tu z Kanady, akurat z okolic Dawson. Na dodatek, cóż za przypadek, twoje nazwisko brzmi Nolton.
– John.
– Twój ojciec chciał, żebym cię chronił – wzburzył się, nie zważając na moje zdecydowane napomnienie. – Był moim najlepszym przyjacielem i poprosił, żebym nigdy nie zostawił cię samej. Dałem mu słowo, Ivy. Więc jeśli to jest sposób, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, to…
– John – wycedziłam głośno, a moje palce zacisnęły się w pięść. –Niezgadzamsięnato.
Moje słowa wybrzmiały i zapadła cisza.
Nadgarstki drżały mi jak szalone. Tak bardzo chciałam lepiej zamaskować swoje reakcje, ale w tamtej chwili nie byłam w stanie. Momentalnie wróciło do mnie wspomnienie szpitalnych ścian, mężczyzn w marynarkach i krawatach, agentów, którym udzielałam w kółko tych samych odpowiedzi. Właśnie ucichło pikanie maszyny. Patrzyłam na nich, ale ich nie widziałam, wrzask mojego bólu oddzielał mnie od świata jak filtr.
– Przyszli do ciebie – zgadł John z nutą zdumienia i rozpaczy w głosie. Odwróciłam wzrok, a on się poprawił: – Przyszli po ciebie.
– To byli agenci rządowi. – Ze złością wyplułam z siebie gorzki szkwał, który wzdymał mi pierś. – Chcieli wiedzieć, gdzie to jest. „Nie kłam”, powtarzali. „Przecież się nie rozpłynęło w powietrzu”. Pewnie myśleli, że tata mi to zostawił. Ale tak nie jest. – Postawiłam sprawę jasno. Jedyne, co mi po nim zostało, to nazwisko. Myślałam, że to wiesz.
John spuścił wzrok. Jego rysy zmiękły i zrozumiałam, że myśli o moim tacie.
– Nigdy nie miałem serca, żeby spytać twojego tatę, gdzie to ukrył – wyznał cichuteńko. – Do samego końca czekałem, żeby mi powiedział. Żeby dał mi jakąś wskazówkę, jakąś podpowiedź. Ale tak się nigdy nie stało. Powiedział tylko: „Chroń Ivy”. – John przełknął ślinę. Musiałam odwrócić wzrok. – „Weź ją do siebie, zrób to, czego ja już nie będę mógł”. Ale nie tylko rząd interesuje się tym, co stworzył twój ojciec. Teraz, kiedy jesteś tutaj i wszyscy już wiedzą, gdzie się ukrywał, że żył z córką… Inni też mogą spróbować cię znaleźć.
Znów na niego spojrzałam, ale teraz wyraz jego twarzy się zmienił.
– Ludzie, którzy mogą sądzić, że twój tata zostawił to tobie.
– Nie rozumiem, co masz na myśli – stwierdziłam.
– Owszem, rozumiesz – zmroził mnie. Spoważniał. – Ivy, nie mieszkasz już wśród wrzosowisk i śnieżnych dolin. Świat to nie szklana kula, są ludzie, którzy nie cofnęliby się przed niczym, żeby cię dopaść, gdyby uznali, że znasz odpowiedzi na ich pytania.
– Przesadzasz – wtrąciłam, próbując utrzymać rozmowę w ryzach. – Tata wcale nie był taki sławny.
– Nie był sławny? – powtórzył John, wstrząśnięty.
– Jego nazwisko było wtedy ocenzurowane, nigdy nie przedostało się do sfery publicznej, przecież wiesz.
Próbowałam go uświadomić, że popada w absurd, ale John śmiertelnie poważnie pokręcił głową. Nie zamierzał ustąpić.
– Nie masz pojęcia… Nie masz pojęcia, ile to jest warte.
Staliśmy na dwóch różnych peronach. Dla mnie cała ta sprawa należała do zamierzchłej przeszłości, do której nie miałam dostępu, ponieważ dotyczyła czegoś, nad czym tata pracował, zanim przyszłam na świat. Nie mogłam zrozumieć, że John naprawdę obawia się, że ktoś mógłby mnie szukać.
– I uważasz, że rozgłaszanie wszem wobec, że jestem córką siostry twojej byłej żony, zmyli wszystkich, którzy ewentualnie mogliby mieć wobec mnie złe zamiary? – Na moment przyjęłam to absurdalne założenie. – Jeśli ktoś zechce mnie namierzyć, wystarczy, że zobaczy moje nazwisko, i już będzie wiedział, że ja to ja.
– W to nie wątpię. – John spojrzał na mnie z naciskiem. – Nie mogę cię trzymać pod kloszem, nie mogę ci odebrać twojej tożsamości. Nigdy bym się do tego nie posunął, bo wiem, że i tak byś się zbuntowała. – Podszedł, a ja nie uciekłam. Pozwoliłam mu się zbliżyć. – Znam cię, Ivy, i wiem, co jest dla ciebie naprawdę ważne. Ale jeśli dzięki temu mam zyskać choć odrobinę spokoju, nie widzę powodu, żeby tego nie zrobić. Teraz przynajmniej jak ktoś z sąsiedztwa cię zobaczy, kiedy będziesz wychodziła do szkoły, pomyśli: „To tylko córka siostry byłej żony Johna”. Nikt się nie będzie zastanawiał, czemu nagle zamieszkała u mnie jakaś obca dziewczyna. Zdziwiłabyś się, jak szybko plotka obiega tutaj całą okolicę. Choć to się może wydawać nieistotne, im mniej się o tobie mówi, tym będziesz bezpieczniejsza.
Oto skąd się wzięła jego mina, kiedy mu powiedziałam, że wyszłam sama.
Oto dlaczego chciał, żeby Mason podwoził mnie do szkoły.
John wierzył, że krótka notka w gazecie o śmierci mojego ojca może przyciągnąć uwagę ludzi, którzy znali jego prawdziwe nazwisko.
A jednak… Dorastałam z człowiekiem, który zabierał mnie na polowania, który rąbał drewno za domem, miał dłonie stwardniałe od mrozów. Informatyka, którym był wcześniej, znałam wyłącznie z opowiadań.
– To tylko małe zabezpieczenie – odezwał się John. – Drobiazg, zaraz przestaniesz zwracać na to uwagę. Obiecuję. Chyba nie proszę cię o aż tak wiele.
Popatrzyłam na niego z namysłem. Jego spojrzenie znów stało się jasne i znajome. Mimo wszystko uznałam, że nic mnie nie kosztuje powiedzieć mu „tak”. Wiele dla mnie zrobił. W zamian prosił tylko o to. Poza tym nie mogłabym uczciwie przyznać, że nie zgadzam się z jego wnioskiem, że lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Gdybym mogła się nie rzucać w oczy, tym lepiej dla mnie.
Dlatego spuściłam wzrok i skinęłam głową.
Uśmiechnął się, podbudowany. A ja zrozumiałam, że jednym przytaknięciem zyskałam wujka i bardzo, bardzo wkurzającego kuzyna.
Przez całe popołudnie John był w wyśmienitym humorze.
Zaproponował, że pójdzie ze mną kupić podręczniki, zrobił mi kanapkę z awokado na podwieczorek, zostawił mi na biurku płyn do kąpieli o sosnowym zapachu, z pięknym, uśmiechniętym bobrem na butelce. Kiedy dość sceptycznie mu go pokazałam, uniósł kciuk i mrugnął zadowolony.
Za to Mason przez cały ten czas ani razu się nie pokazał.
Aż do kolacji siedział zamknięty w swoim pokoju.
– Chcecie coś później porobić? – zapytał John przy stole, podnosząc szklankę do ust. – Moglibyśmy obejrzeć jakiś film i…och! – Odwrócił się w moją stronę. – Zamierzam przemalować jeden pokój w suterenie. Skoro już tu jesteś, to może pomożesz, co ty na to? – Uśmiechnął się do mnie. – Na pewno masz większe doświadczenie z pędzlem niż ja!
– Ja wychodzę.
Zdecydowany głos Masona starł cały entuzjazm z twarzy jego ojca.
– Ach, tak? – zapytał John głosem, w którym brzmiała wielka nadzieja nanie.
– Tak – odparł Mason, nie podnosząc wzroku znad talerza.
Upiłam łyk wody, a John spytał syna, z kim się umówił. Pomyślałam, że Masona zirytuje to wścibstwo, a jednak odpowiedział spokojnie, unosząc twarz do światła.
– Ze Spencerem i resztą chłopaków z jego roku – powiedział po prostu.
– O, stary Spencer! – John uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jak mu idzie w college’u? Przekaż, żeby pozdrowił ode mnie mamę. Chyba widziałem ją kilka tygodni temu na stacji benzynowej, ale nie jestem pewien, czy to była ona. Wciąż ma tak jasne włosy?
Przyglądałam się Masonowi spod oka. Zaskoczyło mnie to, że odpowiada, że jest taki komunikatywny. Kiedy spojrzał na ojca, jego oczy wyłoniły się spod ciemnych kosmyków i zalśniły jak dwie monety.
Dotarło do mnie, że to pierwszy raz, kiedy jedzą razem kolację.
– …ale chyba idzie mu bez problemów – mówił Mason. – Wieczorem go podpytam.
– Mógłbyś zabrać Ivy. Przejedziecie się i przedstawisz ją Spencerowi i reszcie znajomych.
– Nie.
John odwrócił się w moją stronę, a ja pospiesznie wyważyłam ton odpowiedzi.
– Dziękuję, ale… chciałabym dzisiaj wcześniej położyć się spać.
Było mi przykro, że tak obcesowo muszę odrzucić kolejną jego propozycję, ale dostawałam skurczu żołądka na samą myśl o wieczorze spędzonym w towarzystwie jego syna i innych nieznajomych jego pokroju.
Mason poinformował ojca, że pod koniec miesiąca ma zaplanowaną walkę, i rozmowa zeszła na ten temat. Kiedy kolacja dobiegła końca, wstałam i zaproponowałam, że wyrzucę śmieci. Niosąc plastikowy worek, pomyślałam o rozczarowanym wzroku Johna i westchnęłam.
Z pękniętym sercem uniosłam twarz ku niebu i zagubiłam się w jego delikatnym błękicie. I znów bezwiednie wróciłam myślami do domu.
Nocą las w Kanadzie stawał się labiryntem świateł i lodowych łez. Śnieg błyszczał jak diamentowa kołdra, a przed zapadnięciem zmroku był pewien moment, kiedy niebo nabierało niewiarygodnego niebieskiego odcienia. Odbijało się w jeziorach jak w idealnych lustrach, ziemia skrzyła się gwiazdami. Można się było poczuć jak na obcej planecie.
Podobnego widowiska nawet nie sposób sobie wyobrazić…
– …nie słyszysz?
Ktoś popchnął mnie w bok. Nie agresywnie, ale nie spodziewałam się tego, więc rozluźniłam chwyt, a worek wyślizgnął mi się i poleciał na ziemię.
Nie musiałam podnosić wzroku, żeby wiedzieć, czyja to sprawka. Nie musiałam nawet słyszeć jego słów. Już sama jego obecność była wystarczającą męką.
– Można wiedzieć, jaki masz problem? – warknęłam, gwałtownie podnosząc oczy ku bydlakowi, który nagle wyrósł tuż obok mnie. Miałam ochotę wysypać mu na głowę całą zawartość worka na śmieci.
Utkwił źrenice w mojej twarzy.
– Ty jesteś moim problemem.
Nie no, błagam, ale oryginalnie…
– Jeśli myślisz, że przyjechałam tu z własnej woli, to chyba masz przepalone styki – odpowiedziałam ze złością. – Gdybym mogła wrócić, zrobiłabym to, masz to jak w banku.
– Och, ależ wrócisz – odparł, nawet nie drgnąwszy. – Na twoim miejscu nawet bym się nie męczył z rozpakowywaniem walizek.
Jego bezczelność działała mi na nerwy, więc zacisnęłam pięści. Być może wydawało mu się, że jest w stanie mnie zastraszyć, ale przywykłam do radzenia sobie z bestiami o wiele niebezpieczniejszymi od niego.
– Myślisz, że chcę tu mieszkać?Z tobą? Cóż, mam dobre wieści: jeszcze kilka dni temu w ogóle nie pamiętałam o twoim istnieniu.
Moje słowa wywołały jeden efekt: lekko zacisnął wargi, rysy jego twarzy stwardniały niezauważalnie z szorstkim drżeniem. Coś jakby zgęstniało w jego tęczówkach, błysk potwierdzenia, które jego wzrok odcisnął na mnie jak stempel.
– Nie,oczywiście. Dlaczego miałabyś pamiętać? – wysyczał z nutą żalu, która wprawiła mnie w zdumienie.
Wpatrywałam się w niego spod ściągniętych brwi, nie mogłam go zrozumieć. W tej samej chwili przy chodniku zatrzymał się jakiś samochód.
Szyba zjechała w dół i wyłoniła się zza niej uśmiechnięta twarz dziewczyny.
– Cześć! – zawołała, patrząc na Masona. Miała na głowie pokaźną opaskę, a jej usta połyskiwały jak lizaki.
– Ej, Crane! – zawołał kierowca. – Może raz dla odmiany nie kazałbyś na siebie czekać?
Mason odwrócił się w ich stronę, spojrzenie jego wąskich oczu przeszyło powietrze. Widoczna na jego twarzy niechęć ustąpiła miejsca kpiarskiej minie: spoglądał na znajomych przez ramię, unosząc kącik swoich pełnych warg.
– Gotowy? No, wsiadaj! – popędził go chłopak, który niemal na pewno był Spencerem, a który dopiero w tej chwili mnie zauważył. Zawahał się, po czym skinął w moją stronę: – A ty to kto?
– Nikt – odpowiedział Mason. – Ona tu tylko sprząta. Jedziemy?
Wskoczył do samochodu i usiadł wśród śmiechów i poklepywania. Dziewczyna zasunęła okno, a zanim Spencer wrzucił bieg i samochód pomknął przed siebie, zobaczyłam jeszcze odbicie mojej oszołomionej miny.
Zostałam na chodniku, czarny worek owinął mi się wokół nogi.
Nie… Chwila, moment. Naprawdę przedstawił mnie jako pracownicę służby oczyszczania miasta.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginałuNel modo in cui cade la neve by Erin Doom
Copyright © 2022 Adriano Salani Editore s.u.r.l. Gruppo editoriale Mauri Spagnol
Dzieło przetłumaczone przy wsparciu Centrum Książki i Czytelnictwa (CEPELL) Ministerstwa Kultury Republiki Włoskiej.
Copyright © for the translation by Mateusz Kłodecki
Projekt okładki: © A C Graphics
Adaptacja okładki: Katarzyna Bućko @booka.kasia.bucko
Ilustracje: @byly.sobie.ksiazki
Redaktorka nabywająca: Aleksandra Ptasznik
Redaktorka prowadząca: Katarzyna Homoncik
Weryfikacja krindżu: Dominika Skoracka @projekcjauczuc
Opracowanie tekstu: d2d
Opieka promocyjna: Aleksandra Kosman
ISBN 978-83-240-9563-6
Znajdź nas na: TikToku @flow.books Instagramie @flow_books
Flow Books ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków e-mail: [email protected]
Książki z dobrej strony: www.znak.com.plDział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
