Tajemnica willi Sielanka - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook

Tajemnica willi Sielanka ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

NIESTRUDZONYM BOHATEROM WYDAWAŁO SIĘ, ŻE WYPLĄTALI SIĘ Z MAFIJNYCH ROZGRYWEK, A TYMCZASEM WPADLI Z DESZCZU POD RYNNĘ. DOSIĘGA ICH ZEMSTA NIESŁUSZNIE ROZŻALONEGO NA NICH MĘŻA PACJENTKI.
A I MAFIA CHYBA OSTATECZNIE NIE ODPUŚCIŁA...

Olka i Joszka na pewien czas muszą zniknąć, a skalpele zamienić na… noże kuchenne. Mają nadzieję, że wszystkie nieporozumienia szybko się wyjaśnią, a oni będą mogli powrócić do swojego życia. Jednak czas płynie, a tak się nie dzieje. Para kardiologów przystosowuje się więc do nowego zawodu: otwierają bistro, które przebojem wdziera się na bydgoski rynek gastronomiczny.

Mimo sukcesów odnoszonych w nowym zawodzie Aleksandra i Joachim tęsknią do Starego Morsa, swojego ordynatora oraz do zabiegów i operacji kardiochirurgicznych. Ordynator obiecał im, że niedługo do niego wrócą i ze wszystkich sił stara się ten powrót przyspieszyć.
A Olka i Joszka mają jeszcze jeden atut – najpotężniejszą broń. Jest nią przyjaciel ze studiów, pewien tajemniczy policjant, członek tajnej jednostki specjalnej, specjalizującej się w walkach z mafią.

WSZYSCY RAZEM STARAJĄ SIĘ URWAĆ DIABŁU ŁEB. CZY IM SIĘ UDA?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 25 min

Lektor: Maria Ulatowska, Jacek Skowronski

Oceny
4,6 (41 ocen)
26
12
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MAndzia6

Dobrze spędzony czas

Choć pierwszym tomem nie byłam zachwycona ,to z chęcią sięgałam po kontynuację historii dwóch lekarzy .Po krótkim urlopie i przeżyciach z nim.związanych para musiała zmienić swój styl i miejsce do życia .Warto przeczytać co się u nich zmieniło i kto maczał palce w ich kłopotach .Z wielką przyjemnością czekam na kontynuację ,co działo się w willi Sielanka w latach wojny ,jaką tajemnice skrywa ,bo w tej części to był tylko początek .
10
Joannapedzich28

Nie oderwiesz się od lektury

super czekam na ciąg dalszy
00
Czytelnik1950

Nie oderwiesz się od lektury

super powiść czekam na cd.
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

"Tajemnica willi Sielanka" to kontynuacja książki "Taki krótki urlop", więc proponuję Wam sięgnąć najpierw po nią, bo wtedy lepiej odnajdziecie się w najnowszej części tego cyklu🙂 Ola i Joszko, których poznaliśmy w poprzedniej części, zostają zmuszeni do porzucenia swojej ukochanej pracy i wyprowadzają się do Bydgoszczy. Niestety problemy nawet tam ich dosięgną, a ludzie, którym „stanęli na drodze”, mają ogromne wpływy i możliwości, których nie zawahają się użyć. Jak sobie poradzą w nowym życiu? Może znajdą nowych przyjaciół? A może uda im się szybko wrócić do Warszawy? Po raz kolejny dałam się wciągnąć w historię opowiedzianą przez Maria Ulatowska oraz Jacek Skowroński i po raz kolejny nie żałuję. Książkę czyta się w tempie ekspresowym, chociaż sporo się dzieje i momentami wydarzenia mogą wydać się nierealne, ale jest to w końcu fikcja literacka i dlaczego by nie😉 Nowi bohaterowie, nowe wątki, które mam nadzieję zostaną rozwinięte w kolejnej, części sprawiły, że czytałam i słucha...
00
Martamanka

Nie oderwiesz się od lektury

Super 👍🌻🌺🥀
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Życie jest tym, co się wydarza,

kiedy Ty jesteś zajęty

robieniem innych planów.

 

John Lennon

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla wszystkich naszych przyjaciół,

czyli ludzi, którzy – podobnie

jak my – nie wyobrażają sobie

życia bez książek

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

 

 

Olka stała przed stanowiskiem odprawy bezpieczeństwa, przekładając doplastikowego koszyka kolejno swój laptop, telefon komórkowy, pasek odspodni z metalową sprzączką (pocojago brałam?), klucze i monety wydobyte z kieszeni kurtki. Raptem uświadomiła sobie, żemusi też zdjąć samą kurtkę. A w ogóle dlaczego przed odprawą nie wpakowała jej dowalizki nadanej jako bagaż główny? Przecież w miejscu, w które lecą, jest ciepło. Bardzo ciepło.

Zaaferowana tymi czynnościami nie sprawdzała, czy Joachim stoi tuż zanią, i w rezultacie koszyk z włożonymi doń przedmiotami przejechał już przez skaner, a nanią kiwał ręką funkcjonariusz kontroli bezpieczeństwa, czekający zabramką.

– Topierwszy pani lot? – spytał trochę zirytowany.

– Nie, latałam już wiele razy.

– Ateraz dokąd? – Przyjrzał jej się dokładnie i chyba mu się spodobała, boraptem wyraz irytacji zniknął z jego twarzy, a w zamian zagościł uśmiech.

– NaMadagaskar – odparła jednym tchem Ola, nie przestając rozglądać się w poszukiwaniu Joszki.

– Słucham?

– NaMadagaskar. – Aleksandra odpowiadała mechanicznie, teraz już trochę zniecierpliwiona.

– O! – strażnik przyjął tolakoniczne wyjaśnienie z widocznym zdumieniem. – Ale jak to? – Pomyślał jednak, żeniepotrzebnie tak się dziwi, ludzie podróżują przecież w najróżniejsze miejsca. Nawet w te najmniej oczywiste. Ale raczej nie sami… – Sama? – pytanie wyskoczyło z niego automatycznie, zapewne nie chciał go zadawać.

– Nie, gdzieś tam jest mój doktor Rożkowski. – Olka machnęła ręką zasiebie, wprawiając funkcjonariusza już w totalną konsternację. Pasażerka podróżująca z własnym doktorem, proszę, proszę.

 

≈.≈

 

– Mamo, błagam, naprawdę posłuchaj. Mynie chcemy wesela. Czy nie możesz tego zrozumieć? Tyi wszyscy nasi krewni? Choć w zasadzie cała reszta rodzinki mało mnie obchodzi, myśl, cochcesz. Ale ty… No przecież mizależy. Dobrze żechociaż tata podchodzi dotego wszystkiego trochę inaczej. Zanic nie chcemy się z wami sprzeczać, zanic nie chcemy robić wam przykrości. Ale nasz ślub tonasz ślub i zamierzamy załatwić toposwojemu. Podpiszemy papierki w urzędzie stanu cywilnego i posprawie. – Ola prawie płakała, naprawdę nie spodziewała się aż takiej walki. O co, naBoga Ojca? No o co?

Niemalże w tej samej chwili prawie identyczny bój o tęsamą sprawę toczył Joachim zeswoją mamą.

– Mamo, powiem jeszcze tylko jedno zdanie i mam nadzieję, żenie weźmiesz tego zazachowanie niegrzeczne. Otóż pragnę przypomnieć, żemam trzydzieści trzy lata i w pewnych sprawach chciałbym móc decydować samodzielnie.

Obydwie rodziny oczywiście ustąpiły, choć mama Joszki wysunęła jeszcze jeden argument.

– Może nie wiesz o tym, mój drogi, ale odkilku lat odkładam poparę groszy natwoje wesele. Mamy tylko ciebie i chcielibyśmy ten dzień przeżyć najbardziej podniośle, jak tylko można. Wymarzyłam sobie całą uroczystość i czekam nanią wystarczająco długo. Wiem, ile masz lat cododnia i godziny. Cieszę się, obydwoje z ojcem się cieszymy, żewybrałeś Aleksandrę nażonę, nie moglibyśmy pragnąć lepszej synowej. Oczywiście zaakceptujemy waszą koncepcję ślubu bez wesela, ale pozwólcie nam chociaż wydać uroczysty obiad. Lub kolację, cowolicie.

Cóż, tępotyczkę z obydwoma mamami wygrali. Pozostała jeszcze sprawa terminu. Obydwoje byli sumiennymi lekarzami, oddanymi swojej pracy, pacjentom, zespołowi oddziału i jego ordynatorowi. Ślub toconajmniej kilka dni wolnego, powiedzmy – dwa tygodnie. Wyszukanie takiej luki w pracy zespołowej graniczy z cudem, tym bardziej żechodzi przecież o czternastodniową nieobecność dwóch pracowników. Mimo iż obydwoje mieli mnóstwo nadgodzin, tonie oni jedni przecież, niestety w żadnym szpitalu nie było naddatku personelu. Nie wiedzieli więc, cowymyślić, żeby te wolne dni jakoś wyrwać.

Atuich rodziny planowały rzecz straszną. Mianowicie podróż poślubną. Nie chcecie wesela? – oznajmiły mamy, stając w rodzinnym ordynku – trudno. Musimy touznać. Ale ślubnego prezentu nie odpuścimy. Zarezerwowałyśmy wam podróż poślubną, a nawet przedślubną, jeśli nie zgracie terminu. Zapłaciłyśmy zaliczkę nawczasy naMadagaskarze. W listopadzie, żeby nikt wam nie zazdrościł urlopu w tak wspaniałym terminie.

– Aja – szepnęła cichutko mama Oli, adiunkt w Katedrze i Klinice Kardiologii, Nadciśnienia Tętniczego i Chorób Wewnętrznych WUM – poprosiłam o wstawiennictwo mojego najlepszego studenta, Konrada Wiewiórskiego. Obiecał, żeprzekona swojego dziadka, iż ślub toprzecież dość ważna sprawa i kto jak kto, ale on, przecież ordynator, nasz niezłomny Stary Mors – zaśmiała się mimowolnie, gdyż przezwisko wyjątkowo pasowało dowyglądu profesora – wygra każdą batalię, nawet taką z uzupełnieniem dwutygodniowych braków w zespołowej obsadzie oddziału. Każdego szpitala. Macie więc tylko pozałatwiać sprawy bieżące i utrzymać przy życiu swoich pacjentów przynajmniej dopoczątku listopada.

– Mamo! – Olka nachwilę zaniemówiła. – Zrobiłaś coś takiego?

– Mówiłam ci, żenikt tego nie doceni… – mruknęła jedna mama dodrugiej mamy. – Biorę tojednak naklatę – dodała już głośniej. – Tak, zrobiłam to. A Konrad zasłużył namoje uznanie, przeprowadził bowiem sprawę tak, żejego dziadek nawet nie pisnął. Nadął się jedynie z dumy, iż wnuk tak mocno wierzy w jego zdolności organizacyjne. Wszystko jest więc załatwione, szczegóły uzgadniajcie już sami.

 

≈.≈

 

Pierwszy tydzień nieco ich zmęczył, okazało się bowiem, żelistopad naMadagaskarze jest tam statystycznie najcieplejszym miesiącem w roku.

Nasi podróżnicy nie wiedzieli też, żenawierzchnia większości lokalnych dróg, mało żenieutwardzona, jest w dodatku niemiłosiernie zniszczona. Ilość dziur i kolein powoduje, żepodróż, opisana w przewodniku jako trasa stupięćdziesięciokilometrowa, zmienia się w całodniową wyprawę. Nadodatek tutejsze pojazdy, które w żaden sposób nie zasługują namiano autokarów ani nawet busików, oczywiście nigdy nie słyszały o czymś takim, jak klimatyzacja.

Ajednak Olka i Joszka chłonęli wszystko jak urzeczeni, bonaprawdę znaleźli się w innym świecie. Szczególnie zachwycili się parkiem Lemuria Land, w którym lemury dosłownie chodziły im pogłowach, zwoływane przez przewodników zaśpiewem: „maki, maki, maki!”. Podobał im się także Park Narodowy Ankarana zeswoim niezwykłym bogactwem fauny i flory. A zresztą urokliwa, nieskażona wpływami cywilizacji przyroda otaczała ich zewsząd. Majestatyczne baobaby, wodospady, jeziora i mnóstwo zwierząt.

– Czy wiecie – zachwalał przewodnik – żenaMadagaskarze nie mażadnych jadowitych stworzeń?

– Kocham Madagaskar – odpowiadała Aleksandra, która panicznie bała się węży. Nie miała pojęcia, żenaMadagaskarze żyją boa dusiciele, aczkolwiek szansa spotkania takiego osobnika jest naprawdę dość nikła. Poza tym boa nie sąprzecież jadowite…

Pokochała Madagaskar nie tylko zabrak niemiłych jej zwierząt. Pokochała go zawyjątkowość wyspiarskiego kraju i niezwykłą uprzejmość mieszkańców, najczęściej ludzi bardzo biednych, którzy uważali, żemają… wszystko. Ciepło, słońce, wodę z wykopanych studni, jedzenie, które dosłownie spada im nagłowy, bowiem wyspę porastają cytrusy, liczi, mango, papaje, awokado i melony, auprawa ryżu, manioku, batatów i kukurydzy nie przysparza tunajmniejszych trudności. Bez problemu można także nałowić sobie ryb, a niektórym udawała się też hodowla trzody chlewnej, drobiu, kóz i owiec. Nawet nabrak ubrań nie mogli się uskarżać, wystarczyło przecież owinąć się kawałkiem barwnego materiału. Oby tylko był przewiewny. Nikt nikomu niczego nie zazdrościł, bowszyscy mieli tosamo. Cztery ściany z byle czego, karton, dykta, płyty pilśniowe, wszystko się nadawało, boniepotrzebne było żadne dodatkowe ogrzewanie ani inne wygody.

Dotego niesłychanie cudowna przyroda dookoła – czegóż chcieć więcej?

Zwiedzili mnóstwo miejsc, nazwy wylatywały im z głów natychmiast, naszczęście Ola, nauczona skrupulatności tak potrzebnej w swoim zawodzie, zapisywała wszystko skrzętnie.

– Odczuwam naglącą potrzebę czynienia tych zapisków – mówiła śmiejącemu się z niej Joachimowi. – Widocznie kronikarstwo tkwi w moich genach. – Wtedy jeszcze nie wiedziała, żewcale się nie myli. Miała przekonać się o tym dużo, dużo później…

 

Potygodniu intensywnego zwiedzania postanowili w końcu nadłużej zatrzymać się nawyspie Nosy Be, między wioską Dzamandzar a miejscowością Ambatoloaka zesklepami, barami i restauracjami. Urokliwy hotel, w którym zamieszkali, osadzony był wprost przy białej piaszczystej plaży nad Oceanem Indyjskim, z wodą mieniącą się turkusem przechodzącym w kobalt, o temperaturze równej temperaturze powietrza. Dostali domek naskraju, a naswoim kawałku piasku z radością powitali dwa wygodne łóżka plażowe pod wspólnym parasolem pokrytym słomianą strzechą.

– Jeśli istnieje raj, z pewnością wygląda właśnie tak – szepnęła Olka, moszcząc się należaku pod „ich” parasolem. – Cobynie mówić, nasze mamy spisały się świetnie.

Joszka nie odpowiedział. Myślał już o obiedzie, bokąpiele i oceaniczne powietrze bardzo wzmagały jego apetyt. Naposiłki chadzało się doodrębnego pomieszczenia, usytuowanego tuż zabasenem. W sali, nawpół pokrytej słomianym dachem, nawpół odkrytej, dania pobierało się z szerokiego podłużnego bufetu, a ich rozmaitość mogła zadowolić najwybredniejsze gusta. Mięsa, ryby, różne placuszki, naleśniki, pierożki, masa warzyw, owoców, duży wybór kuszących deserów, ciast i ciasteczek. Oraz przysmak Joachima – musy. Lekkie i puszyste, w całej gamie smaków i kolorów.

– Panie doktorze kardiologu – śmiała się Ola. – Przestrzegam pana, doprawdy, proszę się opanować.

– O, mamy tukardiologa! – usłyszeli zaplecami.

Obejrzeli się więc i ujrzeli czworo opalonych, wesołych ludzi, którzy wyciągali już donich ręce w geście powitania.

– Siedzicie przy naszym stoliku, ale jeśli się trochę przesuniecie, wszyscy się zmieścimy. – Krępy blondyn już podnosił jedno krzesło odstolika stojącego obok, więc Joszka zerwał się i złapał zadrugie.

– Poczekajcie – usłyszeli głos smagłego kelnera. – Połączymy obydwa stoliki, jeśli chcecie siedzieć razem – dodał… popolsku.

Aleksandra i jej towarzysz otworzyli usta zezdziwienia, bowiem każde słowo wypowiedziane zostało idealnie. Z właściwym akcentem, doskonałą dykcją, bez „szeleszczenia”, z każdym „ą” i „ę”.

– Nie wiedzieliście, co? – chichotała rudawa kobieta stojąca tuż obok blondyna. – Oni tuwszyscy rozumieją popolsku. I posługują się naszym językiem. Obłęd totalny.

– Boten hotel obsługuje prawie wszystkie polskie wycieczki przyjeżdżające w tomiejsce. Okazuje się, żeMalgasze mają nadzwyczajne zdolności językowe, może dlatego żew ich kraju używa się aż czternastu narzeczy – wyjaśnił mocno łysiejący osobnik, wysoki, zesporym brzuszkiem. – Tomasz – przedstawił się, wyciągając dłoń. – Wyteż z Warszawy? Dopiero przyjechaliście? Mysiedzimy tujuż drugi tydzień. A toKlara, moja żona. – Odsunął się nabok, wskazując naniezbyt wiotką osóbkę, wyraźnie rywalizującą z małżonkiem obwodem brzuszka.

Pozostała dwójka, czyli krępy blondyn i rudawa dziewoja, przedstawili się jako Roman i Monika, nie wyjawiając statusu swojego związku, cozresztą najmniej Olkę i Joachima obchodziło. Sami też przedstawili się tylko imionami. Trochę szczegółów o pracy i sprawach prywatnych wyszło najaw w trakcie wspólnego spędzania czasu. Wybrali się bowiem całą grupą nadwie wycieczki lokalne, przesiadywali wieczorami nad basenem, popijając trembo, czyli malgaskie wino palmowe, lub THB (Three Horses Beer), czyli piwo chmielowe, podawane najczęściej w puszkach, choć zdarza się też w butelkach. Rumu, tojest narodowego trunku Malgaszów, nie lubiły wszystkie trzy panie, więc panowie, dla zgody, zamawiali go rzadko i w niewielkich ilościach. Panie sięgały wówczas politchel, aperitif z owoców liczi. Wszyscy zgodnie opijali się zatoświeżo przygotowywanymi sokami z najróżniejszych owoców, jakie tylko można było wtłoczyć dostojących w kilku miejscach wyciskarek. Banan, mango, kokos, papaja, ananas, liczi – dowyboru, dokoloru. Aż doprzesytu.

Klara, żona Tomka, w Warszawie prowadziła pizzerię, lokal – jak z dumą podkreślała – prywatny, w którym podawano także różne makarony, placuszki i naleśniki. Oraz piwo. Objętość brzuszka Klary była przemawiającą wprost reklamą jej lokaliku. Dowodziła tego, iż właścicielka wie wszystko o każdej serwowanej tam potrawie i może zaświadczyć o jej wyśmienitym smaku. Każdej bowiem próbuje, i todogłębnie.

Ola, słysząc, jak Klara sapie i dyszy przy najmniejszym wysiłku, oraz widząc jej często czerwieniejące policzki, starała się oględnie wytłumaczyć zależność chorób krążenia odsposobu odżywiania się. Niestety, nowa znajoma w ogóle słów Olki nie brała pod uwagę.

– Jesteś kardiologiem – mówiła – więc głosisz to, czego cię wyuczono. A powinnaś wiedzieć, żenajzdrowsze jest to, czego domaga się twój organizm, który najlepiej przecież wie, czego mu potrzeba.

Monika, towarzyszka Romka, prowadziła pracownię krawiecką, gdzie szyto projektowane przez nią stroje.

– Niestety tujest bez przerwy ciepło, więc nie mogłam zabrać swoich najlepszych ciuchów. Nasz klimat jest przecież nieco inny, rzeczy nalato prawie nie szyjemy.

– Ależ tożaden problem – wtrącił się jej partner. – Z pewnością spotkamy się w Warszawie.

Aleksandra i Joachim spojrzeli nasiebie porozumiewawczo. Wiedzieli przecież, żespotkanie w Warszawie będzie sprawą dość trudną. Stary Mors z pewnością postara się już o to, aby zapełnić plan każdego ich dnia w bardzo zróżnicowanych porach.

Ich nowi znajomi, Tomek i Roman, napomknęli, żezajmują się polityką, cokolwiek tooznaczało. A cooznaczało, tego ani Olka, ani Joszka nie byli ciekawi. Być może niesłusznie…

 

Wracali razem, tym samym samolotem. NaOkęciu wymienili się numerami telefonów i rozstali z tyleż oklepanym, copozbawionym realnej treści: „Doszybkiego spotkania”.

Ordynator i cały zespół powitali Olę i Joszkę tak, jak ci się spodziewali. Grafik dyżurów ujmował ich nazwiska już natydzień naprzód.

Oślubie nie mieli czasu myśleć.

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

 

 

 

Aleksandra z Joachimem wrócili doswej ukochanej pracy naoddziale kardiologicznym. Stary Mors, który doskonale zdawał sobie sprawę zeswego przezwiska, a nawet jepolubił, gdyż słyszał i nawet używał znacznie gorszych, tak ustawił im dyżury, żemijali się najwyżej naoddziale, nawet o wspólnym pobycie nasali operacyjnej nie było mowy. Mogło wynikać tozezwykłej złośliwości przełożonego, którego ostatnimi czasy najpierw oni sami urobili, załatwiając sobie krótki urlopik w Sopocie, a następnie ich mamy sprytnie podeszły, organizując swoim dzieciom dłuższy wypad naMadagaskar. Madagaskar! – zgrzytał zębami ordynator. I toteraz, kiedy akurat brakuje personelu. A jednak nie odmówił, bowiem, pomijając już działania wnuka, pamiętał jeszcze, żesam też był kiedyś młody, i przypominał sobie, jak stracił głowę dla pewnych błękitnych oczu…

Prawda była też taka, żedoświadczony profesor wiedział, iż nasali operacyjnej nie mamiejsca nanic, corozpraszałoby uwagę zespołu, a zakochani w sobie ludzie, nawet nieświadomie, celują właśnie w rozpraszaniu uwagi… Nie tylko swojej. Miał nadzieję, żew tym przypadku tonie nastąpi, ponieważ Olka i Joszka niewątpliwie byli profesjonalistami pełną gębą. Szczerze mówiąc cieszył się, żemaich znowu u siebie. Ale napoczątek dostali subtelny sygnał, aby rozdzielać pracę odspraw osobistych. Miał wrażenie, żetozrozumieli. No i drobna odpłata zapogrywanie sobie z nim w sprawie ostatnich urlopów też im się należała. Niech znają swoje miejsce i pamiętają, żeich kariery zależą w dużym stopniu odniego. Stary Mors marszczył groźnie brwi i skąpił pochwał, wiedział jednak doskonale, iż tak dobrze rokujących i oddanych pacjentom lekarzy dawno już nie miał pod swoją pieczą.

Jego „podopieczni” byli natyle inteligentni, aby w mig zorientować się, cow trawie piszczy. Nie zamierzali zawieść swego mentora, cobynajmniej nie było określeniem nawyrost. Larcz, żywa legenda kardiochirurgii, wykonał tyle nowatorskich operacji metodami, z których kilka sam wymyślił, żespecjaliści z całej Europy odwiedzali szpital, aby podpatrzeć jei nauczyć się czegoś. Bywało, iż jedynie asystował, powierzając Aleksandrze lub Joachimowi wykonanie skomplikowanego zabiegu naotwartym sercu. Trudno o jaśniejszy sygnał zaufania.

Zradością wrócili doszpitala i nie próbowali nawet oponować, widząc, jak Stary Mors poddaje ich swoistej „kwarantannie”, rozdzielając ich dyżury i obserwując przy pracy. Dawali z siebie wszystko, nawet nie licząc nadgodzin.

Mrożące krew w żyłach wydarzenia, w jakie uwikłali się w Sopocie, a których stawką było ich życie, powoli blakły w pamięci. Tym bardziej żenie zwierzali się z nich nikomu i nawet między sobą rzadko o nich rozmawiali. Człowiek, zamieszany w intratny handel ludzkimi organami pozyskiwanymi odporywanych praktycznie z ulicy ludzi, siedział zakratami i prawdopodobnie miał dokonać zanimi żywota. Wplątana w intrygę mafia była w rozsypce, bossa ujęto, płotki wyłapywano sukcesywnie. Byli bezpieczni, mogli zapomnieć. A przynajmniej starać się touczynić… Bomyśl, że natura nie znosi próżni, toteż póki znajdą się ludzie skorzy zapłacić majątek zanowe zdrowe serce lub inny organ, proceder będzie istniał, nie była możliwa dowyrugowania z umysłu. Chyba nigdy.

Wkażdym razie ich tojuż nie dotyczyło, a najlepszym lekarstwem naprzeżytą traumę było rzucenie się w wir pracy. Oraz to, żemieli siebie.

Azatem Olka i Joszka z ufnością spoglądali w przyszłość.

Tyle żeprzyszłość, jak tomiewa w zwyczaju, już coś im szykowała. Właściwie mogli się tego spodziewać. Powinni nawet podjąć jakieś kroki zaradcze. Jednak niezliczone ludzkie doświadczenia życiowe dowodzą, żenajłatwiej mądrzyć się pofakcie…

 

≈.≈

 

Jankiel krążył jak lew w klatce pociasnej celi aresztu. Początkowo umieszczony został z dwójką innych osadzonych. Niedomyte oprychy w więziennych uniformach przywitały go z radością i szacunkiem. Radość wynikała z nudy, jaką powoduje izolacja, szacunek zaś był efektem ciężkich zarzutów postawionych Jankielowi. Tak już jest w więziennej subkulturze – najwyżej w hierarchii plasują się sprawcy najgorszych zbrodni. Najokrutniejszych. O taką nowy w celi był oskarżony, groziło mu nawet dożywocie, cow oczach innych skazanych stanowiło dowód nato, żejest twardy, pozbawiony sumienia, zatem lepiej trzymać z nim sztamę. Wiadomo, takiemu naniczym nie zależy. Nawet jeśli w nocy poderżnie gardło współwięźniowi, toi tak nie przysolą mu wyższego wyroku.

Ajednak towarzysze niedoli wydali się Jankielowi odpoczątku coś zabardzo… przylepni. Częstowali papierosami i kawą, chełpili się bez umiaru własnymi dokonaniami naprzestępczej niwie, sugerowali dobre układy z paroma strażnikami, dzięki którym mogli „załatwić” coś mocniejszego lub kilka działek narkotyków. A gdyby potrzebował telefonu nakartę, nie dowyśledzenia, też da się zrobić. I właśnie toostatnie sprawiło, żew głowie Jankiela zapaliły się sygnały alarmowe. Jako dziennikarz śledczy z wieloletnim doświadczeniem zdawał sobie sprawę, iż obecnie coś takiego jak telefon nie dowyśledzenia można sobie włożyć między bajki. Taką technologią dysponowały służby śledcze, także dość wąskie grono przestępców mających dojścia doodpowiednich źródeł, ale ci dwaj tutaj absolutnie natakich nie wyglądali. Nasumieniu mieli kradzieże i rozboje, nie taliga. Pozostawało jedno wytłumaczenie: miał w celi podstawionych kretów z zadaniem wyciągnięcia odniego jak największej ilości informacji. Albo oprychów, którym obiecano złagodzenie kary, albo przebranych gliniarzy. Nie wiedział, czy tobyło legalne i dowykorzystania w sądzie, ale nie zamierzał tego sprawdzać. Jego adwokat upierał się, żeby odmawiał konsekwentnie zeznań, nie podłoży się więc w tak dziecinny sposób. Dziwne, żew ogóle spróbowali – Jankiel żachnął się w myślach. – Zakogo mnie mają? Zwykłego durnia, rozklejonego i załamanego? Niech myślą, cochcą. Szare komórki Jankiela pracowały nieustannie nad sposobami wykaraskania się z opresji. Przynajmniej natyle, aby ewentualny wyrok nie oznaczał izolacji dokońca życia.

Kapusiów pozbył się już trzeciego dnia. W najprostszy możliwy sposób. Poprostu cały czas zachowywał kamienne milczenie, jakby był niemową. Równocześnie symulował chorobę psychiczną. Godzinami kołysał się napryczy, toznów wpatrywał się w swych towarzyszy ciężkim, wypranym z emocji wzrokiem, budząc w nich z każdą chwilą coraz większy niepokój. Nakoniec zaczął spacery poceli. Jego postawa i wyraz twarzy nie zachęcały dowchodzenia mu w drogę. Krążył w milczeniu godzinami, boi tak nie miał nic doroboty, poza tym lepiej mu się rozmyślało, gdy chodził. Jednak współwięźniowie odbierali toposwojemu. Ten czub, któremu groziło dożywocie, i miał pomieszane wełbie, w każdej chwili mógł uznać, żedla rozrywki naprzykład odgryzie jednemu ucho, a drugiemu wyłupie oczy i spuści w toalecie… Nie wytrzymali tego, kimkolwiek w istocie byli. W końcu jeden zaczął walić taboretem w drzwi, a gdy pojawił się strażnik, zażądali widzenia z wychowawcą. Z którego już nie wrócili, pojawił się jedynie funkcjonariusz i bez słowa wyjaśnienia zabrał ich rzeczy.

Przez następne tygodnie nikogo innego nie dokoptowano mu doceli. Coraczej też nie było normalne. Widać, skoro metoda „nakapusia” nie zadziałała, ktoś tam nagórze postanowił odciąć więźnia odpotencjalnej możliwości kontaktowania się z kimś zza krat, choćby zapomocą pospolitych grypsów. Nawet przysługujący mu godzinny spacer odbywał samotnie nawydzielonej części spacerniaka. Jankielowi toodpowiadało. Mógł całkowicie skupić się nawłasnych sprawach.

Widzeń z adwokatem nie mogli mu zabronić. Stać go było na najlepszego, choć określenie to niezbyt precyzyjnie oznaczało to, coteoretycznie powinno. Dla Jankiela ważniejsze było, żeby jego obrońca nie wykazywał przesadnych oporów przed stosowaniem metod, łagodnie rzecz ujmując, wątpliwych etycznie. Jako dziennikarz śledczy spotykał się z takimi prawnikami, toteż wiedział doskonale, komu powierzyć swój los. Pieniędzy miał w bród, również tych ulokowanych anonimowo, tonie stanowiło problemu.

Już napierwszym spotkaniu Jankiel wyłuszczył mecenasowi Leuto, czego oczekuje, i spotkał się z pełnym zrozumieniem. Lecz tojeszcze niewiele znaczyło, bowiem regułą jest, iż prawnicy wykazują zrozumienie, gdy tyka zegar odmierzający ich honorarium. Kilka następnych dni zajęło mecenasowi zapoznanie się z aktami sprawy, ale kiedy wrócił, miał już pełny obraz sytuacji.

– Dowody sąbardzo twarde – oznajmił bez ogródek Jankielowi. – Praktycznie nie dopodważenia…

– Ale? – Oskarżony wychwycił znaczące zawieszenie głosu rozmówcy. Jako dziennikarz mający nakoncie dziesiątki wywiadów był w tym naprawdę dobry.

– Tymipowiedz. – Mecenas ostrożnie odbił piłeczkę. Gotów był uczynić wiele dla dobra klienta, gdy mu się toopłacało. Jednak chciał się wpierw przekonać, w czym miałby uczestniczyć. I naile musiałby się przy tym sprzeniewierzyć zawodowej etyce. A przede wszystkim, czy apanaże zrekompensują ewentualne ryzyko. – Czego się pomnie spodziewasz? Jaki rezultat ostatecznie cię zadowoli?

Znajdowali się w ponurym pomieszczeniu, z wysoko umieszczonym oknem, przez które widać było jedynie niewielki wycinek zasnutego ciężkimi chmurami nieba. Zacałe umeblowanie służył stół i dwa zwykłe krzesła. Zgodnie z obowiązującymi przepisami odnośnie dopoufności w kontakcie oskarżonego z adwokatem nie zainstalowano tam monitoringu. Wprawdzie Jankiel, jako podejrzany o ciężkie przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu, miał skute ręce i nogi, zaś uzbrojony strażnik cały czas obserwował go z korytarza, pozostawał jednak w takiej odległości, żenie mógł słyszeć cicho prowadzonej rozmowy.

– Mam dwa zasadnicze problemy – oznajmił Jankiel. Postanowił mówić otwartym tekstem, bomusiał wiedzieć, naczym stoi. Wóz albo przewóz. – Pogrążyła mnie cała tahistoria z tymi przybłędami z Warszawy. Gdyby nie ich zeznania mógłbym zapierać się, żetak naprawdę nie wiedziałem, cosię dzieje, byłem nieświadomym narzędziem w rękach grubych ryb zajmujących się handlem ludzkimi organami doprzeszczepów. Jako dowód można bypokazać moje artykuły o zorganizowanej przestępczości. Tropiłem przestępców, a nie uczestniczyłem w procederze. Lub powiedzmy… Wziąłem w czymś udział incydentalnie, traktując tojako działanie mające doprowadzić mnie doźródła. Zamierzałem powiadomić o rezultatach policję, tylko żenie zdążyłem…

Mecenas Leuto słuchał nieporuszony, odczasu doczasu prawie niedostrzegalnie kiwając głową. Nie ulegało wątpliwości, żetrybiki w jego głowie pracują. Spytał, zmrużywszy oczy:

– Adrugi problem?

– Medico. Nie mam pojęcia, czy zakratami jest w stanie cokolwiek zdziałać, ale podejrzewam, żezostało mu trochę ludzi nawolności i mateż środki, których może użyć. Nie wiem wprawdzie, cochodzi mu pogłowie, ale z pewnością tamte przybłędy nie powinny spać spokojnie… Jazresztą chyba też. W końcu żelazną zasadą mafii jest zastraszanie czy też definitywne pozbywanie się świadków…

– Tonie Ameryka. – Leuto zabębnił palcami w stół. – Gangsterzy sąściśle izolowani i ogranicza się ich kontakty. Jak Medico miałby kierować zza murów organizacją? Zakładając, żepozostało mu paru lojalnych ludzi, doktórych nie dotrą śledczy.

– Choćby przez swojego adwokata…

Odpowiedź Jankiela zawisła w powietrzu. Mecenas nie odzywał się dłuższą chwilę, poczym zerknął przez ramię nastrażnika, jakby chciał mieć absolutną pewność, żeich nie słyszy, i wycedził:

– Tobyłoby… niezwykle kosztowne.

– Ile? – rzucił Jankiel. Obaj wiedzieli, żealbo się teraz dogadają, albo więcej nie zobaczą.

– Odnoszę wrażenie, żemasz jakiś pomysł. Chciałbym go poznać. Dokwestii materialnych wrócimy potem.

– Zwykle toprawnik proponuje linię obrony i rozwiązania – skrzywił się Jankiel. Ciężko szło. Papuga był ostrożny i najwyraźniej nie chciał, bycokolwiek wyszło odniego.

– Dotego wystarczyłby ci obrońca z urzędu. Chcesz czegoś więcej, więc… słucham.

– Złap kontakt z adwokatem Dona i zaproponuj układ. Nie ruszy mnie, w zamian jastracę pamięć o wszystkim, cotyczy się jego osoby i organizacji. Amnezja. A w bonusie postaram się rzucić cień nawiarygodność tych doktorków, którzy napatoczyli się niespodziewanie, a potem wykiwali jego oraz mnie.

– Tomogłoby zadziałać… – rzucił Leuto, nie patrząc naJankiela, jak gdyby mówił dosiebie albo głośno myślał. – Pod dwoma warunkami.

– Jakimi?

– Popierwsze mam podjąć działania… nietypowe. A cozatym idzie, moje koszty…

– Poprostu wymień sumę – przerwał mu Jankiel.

– Najpierw drugi warunek. Jeśli chcesz, bym obiecał temu Medico to, cozasugerowałeś, nie mogę rzucać słów nawiatr. Nie zamierzam mu się podstawiać, boodpolicji nie dostanę ochrony. – Mecenas przestał bębnić palcami w stół i spojrzał wprost naswojego klienta. – Jak zamierzasz, siedząc w areszcie, dobrać się dotej Rawen i Rożkowskiego, bozakładam, żeo nich mowa? – Skrzywił się i wydął usta w wyrazie niesmaku, żektoś marnuje jego cenny czas. – Medico ich nie załatwi, bonie jest głupi, wie, żemogą być pilnowani, więc nie będzie wbijał sobie gwoździa dotrumny. Zresztą ich śmierć, obojętnie w jakich okolicznościach, nikomu nadobre bynie wyszła, wręcz uwiarygodniłaby zeznania i spowodowała nieprzychylność sądu. A ty, cotymożesz…? Sprawisz, żeodwołają zeznania albo okażą się psycholami czy narkomanami? Wybacz szczerość, ale zacienki jesteś. Dotego – tuspojrzał znacząco nakajdanki Jankiela – brak ci, żetak toujmę, swobody ruchów.

– Owszem, brak. Ale mogę wysmarować opis całego zdarzenia, przedstawiając fakty z innej perspektywy. Dwójka lekarzy z Warszawy przybyła naWybrzeże, bywłączyć się w tyleż intratny, comakabryczny biznes… Szukali dojść w mafii trójmiejskiej, ale boss nie był zainteresowany. Znaleźli więc dziennikarza śledczego odlat zajmującego się tematem i zaproponowali niby to prowokację mającą dać mu świetny temat. Skądś wiedzieli o kobiecie, której pensjonat służył zamiejsce, z którego ekspediowano ludzki towar dozagranicznej kliniki w celu pobrania organów, i nawiązali kontakt, proponując współpracę. Tak się szczęśliwie składa, żeowa kobieta miała wypadek, nie potwierdzi, ale też nie zaprzeczy. Dziennikarz śledczy kupił to, ponieważ wyglądali niewinnie i byli niezmiernie przekonujący. Jego jedyną winą jest, żeodpoczątku nie powiadomił policji, a kiedy chciał tozrobić, było już zapóźno…

– Strasznie grubymi nićmi szyte – podsumował Leuto, który dokładnie zapoznał się z aktami sprawy. – Marna szansa, byprokuratura tokupiła.

– Marna tonie żadna. W każdym razie zasieję poważne wątpliwości codoich roli.

– Wszystko cacy, lecz zapominasz, żejako autor tych tekstów, zakładając, iż w ogóle zdołasz jeopublikować, jesteś kompletnie niewiarygodny. Oskarżony broni się jak może, więc kłamie i mataczy.

– Ależ nie jabędę ich autorem! Ukażą się, gdzie tylko się da w internecie, pisane przez innego dziennikarza śledczego, który nie chce narazie ujawniać personaliów, gdyż obawia się nękania przez ludzi zamieszanych w proceder.

– Ajak niby te artykuły dotrą doniego?

– Ustaliliśmy przecież, żejako adwokat masz prawo wynosić moje zeznania i zapiski i nikt nie może mieć donich wglądu… Podam ci adresy stron, które chętnie zamieszczą moje materiały. Napewno nie przejdą bez echa, media natychmiast zwietrzą ciekawy temat.

– Tomogłoby zadziałać… – oświadczył z namysłem Leuto. – Ciągnący się miesiącami proces, uzasadnione wątpliwości, powoływanie wciąż nowych biegłych… W te klocki akurat jestem dobry. Przydałoby ci się jeszcze jakieś załamanie nerwowe czy ujawniająca się choroba psychiczna. Tozawsze wpływa łagodząco naewentualny wyrok. Zatem działamy. Pozostała tylko ostatnia sprawa…

– Ile? – spytał spokojnym głosem Jankiel.

Padła kwota. Nie targował się. Wypełnił papiery ustanawiające adwokata pełnomocnikiem w sprawach majątkowych i podpisał dyspozycje wypłaty ustalonej sumy. Następnie oświadczył, żepotrzebuje kilku dni naspreparowanie artykułów. Umówili się zatydzień.

Jeszcze nie utonąłem, pomyślał odprowadzany doceli i pobrzękujący kajdankami Jankiel. Niedługo pewne osoby przekonają się, z kim zadarły!

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Maria Ulatowska i Jacek Skowroński 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce: © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

 

Redakcja: Krystyna Sadecka

Korekta: Justyna Jadach, Edyta Buff

Skład i łamanie: Barbara Wrzos, Studio Graphito

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-218-4

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.