Historia spisana atramentem - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Historia spisana atramentem ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość potrafi spaść z siłą żywiołu, przy którym ziemskie kataklizmy są niczym. Nie ma przed nią schronienia nawet dla… księdza. Bez względu na przeciwności stojące na drodze ku szczęściu. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie płacić przez resztę życia. Czy było warto...?

Ta opowieść nie powstałaby nigdy, jeśliby jej autorom nie wpadł w ręce pewien pamiętnik sprzed ponad wieku. Pisany wieczorami przez księdza, piórem maczanym w kałamarzu z atramentem...

Wgłębiamy się w historię młodzieńca wstępującego do seminarium, początek jego drogi duchowej, zderzenie z przymusem dochowania celibatu. Opowieść o transformacji duchowej, o rozterkach, o próbie odnalezienia się w życiu po opuszczeniu Kościoła. I o autentycznej, wielkiej miłości. Zakazanej miłości. Lecz i tak, dawniej i dzisiaj, mogącej spaść na dwójkę ludzi z siłą pioruna.

Wreszcie bohaterowie chyba pokonują największe przeszkody. Lecz czy na pewno znaleźli tę spokojną przystań, o której marzyli? Czy największa i najpotężniejsza instytucja tego świata, której ów młodzieniec ślubował wierność, tak łatwo zapomni o swym zbuntowanym słudze…? Komu ostatecznie autor pamiętnika dochowa wierności, sutannie czy kobiecie...?

Autorzy odwiedzili wszystkie wymienione w pamiętniku miejsca. Dotarli nawet tam, gdzie dziś wstęp jest zakazany… Niegdysiejsze klimaty wiejskich plebani i magnackich posiadłości, wielkie bale i tupot końskich kopyt na bruku miasteczek o znajomych nazwach, w których jeszcze z rzadka słychać język polski. Przywołana sprzed ponad wieku atmosfera miejsc, w których toczy się akcja – Królestwo Polskie, Ukraina, Wołyń, Podole, stary Paryż i daleka Ruś. I pewna tajemnica, którą już całkiem współcześnie tropią autorzy tej powieści, podążający tropami księdza i jego ukochanej.

Dodatkową inspiracją dla prowadzonych z niemałym trudem poszukiwań był fakt, że gdyby ponad sto lat temu pewien dziesięcioletni chłopiec nie postanowił uciec z domu, to współautorki tej książki nie byłoby na świecie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 49 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,4 (14 ocen)
8
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arturwloch1

Nie oderwiesz się od lektury

super 👍
00
Bas_Kep9

Nie oderwiesz się od lektury

Pasjonujaca.
00



Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ma­ria Ula­tow­ska, Ja­cek Skow­roń­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-891-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wojt­kowi,

bez któ­rego po­mocy ni­gdy nie zdo­ła­li­by­śmy

oso­bi­ście do­trzeć do nie­zwy­kłych miejsc,

opi­sa­nych w tej książce.

.

WSTĘP

Po­noć pi­sa­rze na ogół kła­mią. A ra­czej – zmy­ślają.

Nie za­prze­czamy tej te­zie. Jed­nak za­wsze ist­nieją wy­jątki, a książka, którą trzy­mają Pań­stwo w rę­kach, jest ta­kim wy­jąt­kiem.

Za­pew­niamy, że Hi­sto­ria spi­sana atra­men­tem jest opo­wie­ścią au­ten­tyczną. Tak bli­ską prawdy, jak to tylko było moż­liwe.

Za­in­spi­ro­wał nas pe­wien stary bru­lion. Opa­sły, w tek­tu­ro­wych, sztyw­nych okład­kach. Prze­trwał po­nad sto lat, pierw­sze kartki zo­stały za­pi­sane atra­men­tem w ty­siąc dzie­więć­set trze­cim roku.

Gdy tra­fił w na­sze ręce, przej­rze­li­śmy go po­bież­nie, jed­nak nie od razu pod­ję­li­śmy de­cy­zję o wspól­nym opra­co­wa­niu za­war­tej w nim opo­wie­ści. Od­da­wa­li­śmy się wtedy in­nym pro­jek­tom, by­li­śmy bar­dzo za­jęci.

O czasu do czasu któ­reś z nas mó­wiło: „Trzeba zaj­rzeć do tego pa­mięt­nika”. Tak, gdyż ten bru­lion jest pa­mięt­ni­kiem. Bar­dzo szcze­gól­nym, głów­nie z uwagi na osobę au­tora. Jest nim ksiądz, a pa­mięt­nik to w isto­cie hi­sto­ria wiel­kiej mi­ło­ści.

Dla współ­au­torki tej książki, Ma­rii Ula­tow­skiej, ów ksiądz jest osobą szcze­gólną naj­bar­dziej, bo­wiem gdyby nie on, nie by­łoby jej na świe­cie. Au­tor pa­mięt­nika to dzia­dek Ma­rii. Jego żona była jej bab­cią, a ich syn – oj­cem. Żona księ­dza?! – za­wo­łają Pań­stwo. – Nie­moż­liwe!

Jed­nak się wy­da­rzyło, a on sam tak o tym na­pi­sał:

Oto pew­nego dnia w świą­tyni ob­cego chrze­ści­jań­skiego wy­zna­nia za­war­łem z nią mał­żeń­skie śluby i po­ło­wicę moją, od­tąd mał­żonkę drogą, po­ślu­bioną żonę, wpro­wa­dzi­łem na do­zgonny ży­wot pod swój dach.

Słusz­nym wy­ma­ga­niom ludz­kiej mo­jej na­tury stało się za­dość.

Jak do tego do­szło, nie­długo się Pań­stwo prze­ko­nają.

Jed­nak stary pa­mięt­nik nie był go­tową po­wie­ścią. Miał się nią stać do­piero po tym, gdy współ­au­tor, Ja­cek Skow­roń­ski, za­czął kart­ko­wać bru­lion, a po chwili wpadł po uszy w całą hi­sto­rię i czy­tał, czy­tał, czy­tał...

– Po­patrz, jaki wspa­niały ma­te­riał na książkę.

I tak to się za­częło.

Hi­sto­ria wcią­gnęła nas jesz­cze moc­niej, gdy oka­zało się, że pa­mięt­nik nie jest tylko za­pi­sem roz­te­rek, wa­hań, zma­gań, walki. To nie tylko opo­wieść o mi­ło­ści. Zna­leź­li­smy tam jesz­cze pewną ta­jem­nicę, którą po­sta­no­wi­li­śmy wy­ja­śnić. Aby to zro­bić i aby jak naj­peł­niej od­dać re­alia opi­sy­wa­nych miejsc, ru­szy­li­śmy śla­dami au­tora pa­mięt­nika. W Pa­ryżu udało nam się na­wet od­na­leźć ho­te­lik, w któ­rym miesz­kali nasi bo­ha­te­ro­wie. Po­tem wy­ru­szy­li­śmy na Ukra­inę, roz­po­czy­na­jąc po­dróż od zwie­dze­nia zamku Ra­dzi­wił­łów w Ołyce, by­li­śmy też w Ży­to­mie­rzu i we wspa­nia­łym wa­row­nym klasz­to­rze kar­me­li­tów w Ber­dy­czo­wie. Każdy nasz krok do­kład­nie opi­sa­li­śmy w książce. Fi­nał ca­łej wy­prawy miał miej­sce w pa­łacu my­śliw­skim Ra­dzi­wi­łów w An­to­ni­nie. Czy roz­wi­kła­li­śmy za­gadkę? Nie uprze­dzajmy fak­tów...

Mie­li­śmy na­dzieję, że na Ukra­inie uda nam się do­trzeć do sta­rych do­ku­men­tów, na przy­kład do ksiąg pa­ra­fial­nych ko­ścioła, w któ­rym zo­stał za­warty ów ślub – „w świą­tyni ob­cego chrze­ści­jań­skiego wy­zna­nia”, bo­wiem ten ko­ściół udało nam się od­na­leźć. Choćby w Ży­to­mie­rzu, gdzie au­tor pa­mięt­nika ukoń­czył se­mi­na­rium du­chowne – ko­ściół se­mi­na­ryjny stoi do dziś i do dziś jest tam se­mi­na­rium. Choćby w Ber­dy­czo­wie, gdzie w pięk­nym klasz­to­rze wa­row­nym ksiądz Cze­sław przez dwa lata był wi­ka­rym. Choćby w Ołyce, gdzie nasz bo­ha­ter roz­po­czął po­sługę ka­płań­ską, peł­niąc tam przez pe­wien czas obo­wiązki pro­bosz­cza.

Nie­stety, ni­g­dzie nie udało nam się od­na­leźć naj­mniej­szego skrawka ja­kie­go­kol­wiek do­ku­mentu. Dwie re­wo­lu­cje, dwie wojny świa­towe, bia­ło­gwar­dzi­ści, czer­wo­no­ar­mi­ści, Niemcy... Prze­ta­cza­jąca się la­wina dzie­jów zmio­tła po dro­dze wszystko, co ist­niało. Więc – pi­sząc tę książkę, opie­ra­li­śmy się głów­nie na tre­ści pa­mięt­nika, dys­po­nu­jąc do­dat­kowo wła­snymi do­świad­cze­niami z po­dróży oraz au­tor­ską wy­obraź­nią.

Po­sta­cie wy­stę­pu­jące w po­wie­ści są praw­dziwe, ist­niały na­prawdę. Za­pra­szamy do lek­tury opo­wie­ści, któ­rej in­spi­ra­cją stała się... praw­dziwa hi­sto­ria spi­sana atra­men­tem.

Wszyst­kie frag­menty po­wie­ści pi­sane kur­sywą są cy­ta­tami z pa­mięt­nika księ­dza i za­cho­wa­li­śmy w nich pi­sow­nię ory­gi­nalną.

A za­pre­zen­to­wane w książce fo­to­gra­fie to zdję­cia ory­gi­nal­nych czę­ści tego pa­mięt­nika.

Ma­ria Ula­tow­ska i Ja­cek Skow­roń­ski

Część pierw­sza

Pre­lu­djum.W Kró­le­stwie

Roz­dział I

W Gim­na­zjum.Za­wią­zek lo­sów w Pusz­czy Au­gu­stow­skiej.Moja in­dy­wi­du­al­ność w la­tach mło­dzień­czych.

Żonę moją, która stała się bo­ha­terką ca­łej tej księ­żej epo­pei, która ży­ciu memu nadała taki oso­bliwy kie­ru­nek, po­zna­łem ma­jąc 10 lat. A za­wio­dły mnie do niej ta­kie drogi:

Dzie­się­cio­let­niego chłopca od­dano mnie do 1-ej klasy Gim­na­zjum w S. w Kró­le­stwie Pol­skiem. Uczy­łem się źle. Nie że­bym źle był przy­go­to­wany, lub nie­zdolny, ale już wów­czas zdra­dza­łem swój na­zbyt ru­chliwy tem­pe­ra­ment, bar­dziej skory do nie­okieł­zna­nej swo­body, niż do zsys­te­ma­ty­zo­wa­nej ro­boty. Były to czasy „słyn­nej” ku­ra­teli nad oświatą u nas w Kró­le­stwie „ob­ru­si­ciela” Apuch­tina[1], więc i samo gim­na­zjum nie mo­gło za­szcze­pić mi­ło­ści do sys­temu wy­cho­wa­nia.

Przy dwu ta­kich czyn­ni­kach nie ro­bi­łem, oczy­wi­ście, du­żych po­stę­pów w gim­na­zjal­nych mo­ich stu­djach. Skut­kiem czego było, że w moim „dzien­niku” fi­gu­ro­wały na­zbyt czę­sto „pałki” jak z kon­du­ity tak i z nauk. W końcu upo­mniano moją matkę, aby wpły­nęła na mnie, gdyż grozi mi wy­da­le­nie z za­kładu. Ostrze­żona o tem matka gor­li­wie wzięła się do dzieła.

U do­stawcy wik­tu­ałów mlecz­nych, chłopa pod­miej­skiego, za­mó­wiła pęk łóz wierz­bo­wych. Gdy te były do­star­czone, mo­czono je dni kilka w wo­dzie, (na co wszystko oczy moje pa­trzyły) by były bar­dziej gięt­kie i oto – miała od­być się eg­ze­ku­cja, jedna z tych, które już do­brze zna­łem, tym ra­zem okrop­niej­sza, zwa­ża­jąc na przy­czynę, co ją wy­wo­łała i na do­nio­słość celu, ku któ­remu miano mnie ka­to­wać.

Dzi­siaj ta­kie boba koń­czą w po­dob­nych ra­zach sa­mo­bój­stwem, ja, że so­bie za­wsze wy­soko ce­ni­łem ży­cie, o sa­mo­bój­stwie nie po­my­śla­łem, ale po­ta­jem­nie ucie­kłem z domu, aby już doń ni­gdy nie po­wró­cić.

Ucie­kłem w marcu, ku wie­czo­rowi. Zima jesz­cze trwała, po­kry­wa­jąc zie­mię grubą oponą śniegu i lo­dów. A ja wę­dro­wa­łem po nie­zna­nych so­bie dro­gach, hen kę­dyś w świat, byle da­lej od świ­stu mo­krych łóz. La­sami sze­dłem, bez gro­sza w kie­szeni i bez okru­chu chleba, po nocy, nie bo­jąc się ni wilka, ni złego czło­wieka, ni ciem­no­ści, ni­kogo i ni­czego na świe­cie...

Zmierz­chało po­woli, jesz­cze nie trzeba było za­pa­lać lampy naf­to­wej, ale li­terki w pod­ręcz­niku do hi­sto­rii co­raz trud­niej da­wały się uło­żyć w słowa. Zresztą nie za­le­żało mu, chło­piec tylko uda­wał, że pil­nie ślę­czy nad za­pi­sa­nym cy­ry­licą tek­stem, w rze­czy­wi­sto­ści zaś na­słu­chi­wał od­gło­sów z głębi domu, wy­obra­ża­jąc so­bie rów­no­cze­śnie, jak za mo­ment otwo­rzą się drzwi i srogi głos brata we­zwie go do sa­lonu. A może usły­szy głos matki wo­ła­jący go na ko­la­cję? Gdyby tak jesz­cze na­zwała go tym swoim zdrob­nia­łym: Cześ, któ­rego tak czę­sto wsty­dził się przed ko­le­gami, jed­nak te­raz da­wa­łoby wą­tłą iskierkę na­dziei, że serce mat­czyne zmię­kło...

Do­sta­wał już w skórę za ja­kieś drob­niej­sze prze­wi­nie­nia, ale tym ra­zem miało być dużo go­rzej i strasz­niej. Wie­dział o tym od pierw­szej chwili, gdy matka wró­ciła ze szkoły, we­zwana tam przez dy­rek­tora, opa­słego typa w nie­do­pi­na­ją­cym się na brzu­chu sur­du­cie. Przy­słano go do su­wal­skiego gim­na­zjum z głębi Ro­sji, aby za­pro­wa­dził po­rzą­dek w szkole, wy­ple­nia­jąc osta­tecz­nie naj­drob­niej­sze ele­menty pol­sko­ści wśród uczniów i grona pe­da­go­gicz­nego. Matka chłopca, osoba pro­sta, bo­go­bojna i za­pra­co­wana, miała w ży­ciu wy­star­cza­jąco wiele trosk zwią­za­nych z wy­pro­wa­dze­niem na lu­dzi czwórki dzieci, by po­świę­cać każ­demu z osobna do­syć uwagi. Mąż ni­gdy nie za­bie­gał spe­cjal­nie o za­pew­nie­nie bytu ro­dzi­nie, aby wresz­cie opu­ścić ją na do­bre, to­też choć ko­bieta po­świę­ciła wszyst­kie siły dzie­ciom, le­d­wie uda­wało się jej wią­zać ko­niec z koń­cem. A dy­rek­tor gim­na­zjum, w któ­rym na­uka kosz­to­wała prze­cież spore pie­nią­dze, wy­ra­ził się bar­dzo ja­sno. Albo za­trosz­czy się o to, by jej syn Cze­sław po­pra­wił oceny, a zwłasz­cza za­cho­wa­nie i sto­su­nek do ru­so­fil­skiej wła­dzy szkol­nej, albo zo­sta­nie re­le­go­wany! I to z wil­czym bi­le­tem, za­my­ka­ją­cym drogę do uzy­ska­nia po­rząd­nego wy­kształ­ce­nia.

Chło­piec jak przez mgłę pa­mię­tał wy­da­rze­nia tam­tego wie­czoru. Matka ro­ze­brała się w sieni i po­szła do kuchni, za­cho­wu­jąc się tak, jakby w ogóle go tam nie było. Do po­wrotu star­szego brata z pracy nie do­stał choćby kromki chleba z ma­słem, nie usły­szał od niej słowa, co było gor­sze od naj­sroż­szych wy­mó­wek. Czuł, że za­nosi się na coś okrop­nego. Po­tem na­stą­piła ro­dzinna na­rada, któ­rej mu­siał wy­słu­chać, sto­jąc w ką­cie obok roz­grza­nego pieca.

– Już mi sił nie star­cza, a on tak się od­płaca. – Matka za­ła­my­wała ręce. – Ty mnie do grobu chcesz wpę­dzić!

– Sły­sza­łeś?! I co się tak dur­no­wato uśmie­chasz?! – Brat uczy­nił ruch jakby chciał pod­nieść się, zła­pać chłopca i nim po­trzą­snąć, po­zo­stał jed­nak na miej­scu.

Cześ wcale się nie uśmie­chał, skrzy­wił tylko usta na gra­nicy pła­czu.

– No już, mama, nie płacz, szkoda łez na ta­kie la­daco... – Star­szy brat po­gła­dził dło­nią plecy ro­dzi­cielki. Od pew­nego już czasu, z braku ojca, peł­nił w domu rolę mę­skiej głowy ro­dziny. I te­raz za­mie­rzał się z niej wy­wią­zać. Cią­gnął sro­gim, nie­zno­szą­cym sprze­ciwu to­nem: – Jak nie skut­kują słowa, to po­skut­kuje co in­nego. Cze­sław do­sta­nie mo­czo­nymi ró­zgami w go­li­znę tak, że nie sią­dzie przez ty­dzień! Przy sio­strze, bo jak mu nie wstyd ro­dzo­nej matki nie słu­chać, to niech ta­kiego wstydu choć za­zna. I będą ró­zgi w ro­bo­cie do skutku! Aż ro­zumu na­bie­rze. Oj, po­pa­mię­tasz ty mnie, bra­cie, i jesz­cze po­dzię­ku­jesz mi kie­dyś.

Na­za­jutrz już dłu­gie wierz­bowe łozy mo­czyły się w mi­sce w sieni, żeby wi­dział je, idąc i wra­ca­jąc ze szkoły, żeby ani przez chwilę nie za­po­mniał, co go czeka. A wy­obraź­nia ro­biła wię­cej niż groźby brata, wy­star­czyło, by przy­mknął wie­czo­rem oczy, i już przed oczyma miał ob­razy kaźni, spo­tę­go­wane stra­chem i pa­nu­jącą w domu zło­wrogą at­mos­ferą.

Po­chy­lony nad książką chło­piec usły­szał trza­śnię­cie drzwiami i sta­now­cze mę­skie kroki. De­ski pod­łogi skrzy­piały co­raz gło­śniej, chło­piec sku­lił się na krze­śle, pra­gnąc stać się ma­lut­kim, ma­leń­kim pył­kiem, zu­peł­nie nie­wi­docz­nym, ta­kim bła­hym, co by go mógł zdmuch­nąć byle po­wiew ze szpary w oknie. Kroki zwol­niły, ale się nie za­trzy­mały. Po dłuż­szej chwili dało się sły­szeć od­głosy prze­sta­wia­nych na kuchni garn­ków. Wie­dział, że to nie­wiele zna­czyło, brat mu­siał coś zjeść po ca­łym dniu pracy. Gdy matka go już na­karmi, wtedy do­piero za­wo­łają go do sie­bie. Na środku po­koju brat po­stawi pro­sty drew­niany ta­bo­ret. I nie zwa­ża­jąc na pły­nące mu po twa­rzy łzy i na prośby szep­tane rwą­cym się gło­sem, jesz­cze każe mu sa­memu pójść po ró­zgi...

Zsu­nął się z krze­sła i ci­chutko na pal­cach zbli­żył się do drzwi. Kiedy od­my­kał je ostroż­nie, za­wiasy na­wet nie jęk­nęły. Brat dbał, aby w domu wszystko dzia­łało, jak na­leży. Był już w po­ło­wie drogi do sieni, gdy ze­gar w sa­lo­nie za­czął wy­bi­jać go­dzinę. Stru­chlał na mo­ment, jakby te swoj­sko do­tąd brzmiące ku­ranty były alar­mem, ma­ją­cym po­sta­wić wszyst­kich do­mow­ni­ków na nogi. Jed­nak nie cof­nął się, nie po­rzu­cił planu po­wzię­tego tego dnia w szkole.

Może by tak i po­stą­pił, li­cząc na zmi­ło­wa­nie matki i brata, gdyby tego dnia wła­śnie nie wy­lą­do­wała w jego dzien­niku ko­lejna pałka z naj­waż­niej­szego gim­na­zjal­nego przed­miotu, czyli hi­sto­rii Ro­sji. Od paru dni każ­dego wie­czora po ko­la­cji matka skru­pu­lat­nie i bez słowa ka­zała ten dzien­nik ocen so­bie po­ka­zy­wać, a po­tem prze­glą­dała jesz­cze ze­szyty. Nie wi­dział dla sie­bie ra­tunku.

W sieni pa­no­wał pół­mrok, lecz zu­peł­nie mu to nie prze­szka­dzało, przy­naj­mniej nie wi­dział mo­czą­cych się na­rzę­dzi tor­tur. Wsu­nął stopy w zi­mowe buty, na­ło­żył czapkę i chwy­cił palto z wie­szaka. Na­słu­chu­jąc od­gło­sów z głębi miesz­ka­nia, na­ci­snął po­woli klamkę, Na scho­dach było ciem­niej niż w miesz­ka­niu. Li­cząc stop­nie, zszedł dwa pię­tra i tam do­piero do­koń­czył ubie­ra­nie się, pe­wien, że zdąży wy­pry­snąć na dwór, gdyby do­bie­gły go od­głosy świad­czące o wy­kry­ciu jego po­stępku. Na szczę­ście sza­lik i rę­ka­wice o jed­nym palcu nie wy­pa­dły z rę­kawa, bo za nic na świe­cie nie wró­ciłby ich szu­kać.

Prze­my­ka­jąc chod­ni­kiem pod ścia­nami do­brze zna­nych ka­mie­nic, cie­szył się w du­chu, że na ich ulicy nie za­in­sta­lo­wano jesz­cze la­tarń ga­zo­wych. Po praw­dzie nie miało to te­raz zna­cze­nia, bo i tak nie­liczni prze­chod­nie nie zwra­cali uwagi na truch­ta­ją­cego do­kądś malca. Był po­rząd­nie ubrany, więc pew­ni­kiem wy­słano go po drobne spra­wunki lub coś w tym gu­ście. Cześ ob­rał kie­ru­nek prze­ciwny do znie­na­wi­dzo­nego gim­na­zjum, któ­remu za­wdzię­czał wszyst­kie nie­szczę­ścia. Do­zorcy po­zgar­niali śnieg z chod­nika i szło się zu­peł­nie do­brze.

Po nie­dłu­gim cza­sie prze­stał po­zna­wać mi­jane do­mo­stwa, co­raz niż­sza za­bu­dowa prze­szła wresz­cie w ja­kieś drew­niane ba­raki. Wdra­pał nie na nie­wy­soki na­syp ko­le­jowy, szedł jesz­cze ka­wa­łek to­rami, wzdłuż ściany lasu, a gdy w do­ga­sa­ją­cym świe­tle dnia uj­rzał drogę mię­dzy drze­wami, wszedł na nią, nie za­sta­na­wia­jąc się wiele, do­kąd go za­pro­wa­dzi. Byle da­lej od domu, od tego ca­łego nie­szczę­ścia, od lu­dzi, co umy­ślili so­bie uczy­nić mu krzywdę. Nie ko­chali go prze­cież, więc na­wet nie bę­dzie im go szkoda. Ucie­szą się pew­nie, że nie mu­szą już kar­mić nie­wdzięcz­nika.

Cześ po dzie­cię­cemu nie umiał pa­trzeć da­leko w przy­szłość. Póki było mu cie­pło i nie czuł głodu, nie za­sta­na­wiał się, skąd weź­mie je­dze­nie oraz pi­cie, gdzie znaj­dzie schro­nie­nie. Na świe­cie gdzieś mu­szą być do­brzy lu­dzie. A jemu wy­star­czy tyle co nic, mniej na­wet. Zbu­duje so­bie sza­łas, roz­pali ogni­sko i bę­dzie po­lo­wał jak ten roz­bi­tek, o któ­rym czy­tano mu wie­czo­rami, rok albo dwa wcze­śniej, kiedy był jesz­cze bar­dzo mały. Już nie jest mały. Nie­po­trzebna mu szkoła ani do­ro­śli, któ­rzy tylko by wszyst­kiego za­ka­zy­wali. I bili go za to, że nie ślę­czy od rana do wie­czora nad książ­kami, które są tak strasz­nie trudne, że nie­po­dobna z nich ni­czego zro­zu­mieć i za­pa­mię­tać. Ni­gdy nie wróci! Bę­dzie szedł da­lej i da­lej, gdzie oczy po­niosą.

Albo umrze. Tego się też nie bał, bo w jego dzie­się­cio­let­niej główce nie zdą­żył za­lę­gnąć się strach przed śmier­cią. Pro­wa­dzili go do ko­ścioła, to­też wie­dział, że i umarli mają swoje miej­sce, w któ­rym im le­piej niż na ziemi. Dużo le­piej, bo tam nie ka­rzą ni­kogo chło­stą mo­krymi ró­zgami.

Cześ parł upar­cie przed sie­bie po za­śnie­żo­nych le­śnych dro­gach, wy­cho­dząc cza­sem na otwarty te­ren, a po­tem kry­jąc się z po­wro­tem w le­sie. Wie­dział tylko, że te­raz bę­dzie już wszystko do­brze. Choćby chciał, nie mógł za­wró­cić, bo i tak nie od­na­la­złby drogi po­wrot­nej. Jed­nak noc trwała bez końca, a zmę­cze­nie co­raz moc­niej da­wało mu się we znaki. Chłód wsą­czał się po­woli w szczu­płe ciało, owie­wa­jąc z po­czątku nos i po­liczki, po­tem palce u rąk i nóg. Mróz nie­wia­do­mym spo­so­bem prze­ni­kał głę­biej, sa­do­wiąc się pod zi­mo­wym płasz­czem, chło­piec miał wra­że­nie, że ro­sną tam lo­do­wate so­ple. Od czasu do czasu spo­glą­dał tę­sk­nie po­nad ko­rony drzew w spła­chetki roz­gwież­dżo­nego nieba, szu­ka­jąc oznak nad­cią­ga­ją­cego świtu. Bo­lały go nogi i był bar­dzo głodny.

Sam nie wie­dział, kiedy na do­bre wy­szedł z lasu, po­dą­żał upar­cie, trzy­ma­jąc się głę­bo­kiej po­lnej bruzdy ni­czym za­gu­biony po­dróż­nik stru­myka, ma­ją­cego do­pro­wa­dzić go ku rzece, a ta w ja­kieś ludz­kie sie­dli­ska. Po­śród nie­wy­so­kich za­bu­do­wań za­szcze­kał pies, za­raz do­łą­czył na­stępny, wresz­cie roz­sz­cze­kała się cała oko­lica, ale su­nący noga za nogą chło­piec był zbyt zmę­czony, aby choć po­my­śleć o scho­wa­niu się gdzieś albo ucieczce. Po­czuł, że ktoś chwyta go mocno z koł­nierz płasz­cza.

– A ty kto, ga­dajże! Czego tu szu­kasz po ciem­nicy?! – Szorstki głos zda­wał się wy­do­by­wać z głębi studni.

– Ja... nic... – Cześ szarp­nął się od­ru­chowo jak schwy­tany za uszy za­jąc, ale silne ręce trzy­mały mocno. Uj­rzał po­chy­la­jącą się nad sobą po­bruż­dżoną twarz chłopa, wy­szep­tał ci­cho: – Zgu­bi­łem drogę do domu.

– A to ja i wi­dzę. – Chłop w roz­pię­tym z przodu ko­żu­chu, wi­dać na­prędce za­rzu­co­nym, kiedy na­tar­czywe szcze­ka­nie po­nio­sło się po oko­licy, po­trzą­snął schwy­ta­nym zbie­giem. – Może i zgu­bi­łeś się, a może co in­nego... Nie­je­den tu kraść cho­dzi, do­brze, że psy czujne. Ob­cyś ty, nie stąd. Kto cię przy­słał na prze­szpiegi, ga­daj mi tu!

– Pan pu­ści, ja nic nie wiem, ja już so­bie pójdę, w domu cze­kają... – Mimo zmar­z­nię­tej twa­rzy Cześ po­czuł na­pły­wa­jące mu do oczy łzy. – Ja nie znam ni­kogo, je­stem głodny...

– Głodny, hę? No, nie wy­glą­dasz na zbója, ale kto cię tam wie.

Cią­gle nie pusz­czał ma­łego zbiega, lecz wy­raź­nie nie wie­dział, co ma z nim czy­nić. Tym­cza­sem psy przy­ci­chły i po­cho­wały się w bu­dach, z rzadka tylko przy­po­mi­na­jąc głu­chym szczek­nię­ciem, że są i nie stra­ciły czuj­no­ści. Chłop za­wo­łał coś gło­śno w stronę obej­ścia, po chwili z mroku wy­ło­nił się młod­szy męż­czy­zna.

– Czego, oj­ciec, na­wo­łu­jeta?

Stary po krót­kiej na­ra­dzie z sy­nem, z któ­rej Cześ ro­zu­miał je­dy­nie, że umy­ślili od­dać go ja­kiejś wła­dzy, za­piął ko­żuch i ści­snął się mocno rze­mien­nym pa­skiem. Wzięli chłopca mię­dzy sie­bie i po­pro­wa­dzili do­kądś, nie ga­da­jąc wię­cej ze sobą. Droga wio­dła mię­dzy ja­ki­miś za­bu­do­wa­niami, z po­czątku żwi­rowa, nie­długo za­mie­niła się w bru­ko­waną ulicę, jedną z ta­kich, któ­rych pełno było w Su­wał­kach. Cześ po­czął oba­wiać się, iż ja­kimś cu­dem ci obcy lu­dzie pro­wa­dzą go do domu, gdzie cze­kają z ró­zgami roz­sier­dzona matka i brat. Roz­glą­dał się ukrad­kiem, ale nie do­strzegł w oto­cze­niu ni­czego zna­jo­mego, przy­po­mi­na­ją­cego ro­dzinne mia­steczko. Nie miał już sił, by się tym cie­szyć lub smu­cić, pra­gnął je­dy­nie, żeby wszystko się skoń­czyło.

Za­trzy­mali się przed par­te­ro­wym bu­dyn­kiem z go­łej ce­gły, z kra­tami w oknach i ja­kąś ta­blicą nad wej­ściem. Chłop na­ci­snął że­liwną klamkę, a gdy drzwi nie ustą­piły, za­ło­mo­tał w nie pię­ścią. Do­piero po mi­nu­cie lub dwu roz­le­gły się we­wnątrz szu­ra­nia, od­su­nęła się klapka i chło­piec usły­szał:

– Czego tam chce­cie?

– Pa­nie na­czel­niku, przy­pro­wa­dzi­lim chło­paka. Obcy on. Po wsi mysz­ko­wał, mało go psy nie roz­szar­pały. Go­ni­lim go wior­stę z sy­nem...

– Na­czel­nika nie ma, przyjdź­cie rano! – Funk­cjo­na­riu­sza gmin­nego wię­zie­nia nie prze­jęła ubar­wiona mocno przez chłopa hi­sto­ria.

– A gdzie nam rano, pa­nie. Co z nim zro­bim? Może on zło­dziej jaki, pój­dzie do swo­ich i nam cha­łupę z dy­mem pusz­czą?

Drzwi ode­mknęły się z nie­ja­kim opo­rem, tak się przy­naj­mniej zda­wało chłopcu, po czym uka­zała się po­stać w za­pię­tym tylko do po­łowy gra­na­to­wym uni­for­mie z błysz­czą­cymi sre­brem gu­zi­kami. Straż­nik obej­rzał przy­by­szów w świe­tle trzy­ma­nej lampy naf­to­wej.

– To wy, Woj­ta­chu? No to wchodź­cie, skoro mi już po­budkę spra­wi­li­ście. Ale ten wasz zło­dzie­ja­szek mi­zerny ja­kiś, o co tyle ra­banu ro­bi­cie? Nie le­piej mu było dać go­rą­cego mleka i na za­piecku usa­do­wić, a ran­kiem wy­py­tać do­brze?

– A bo to wia­domo, kto on? Nic po­wie­dzieć nie chce.

– Bo wy­stra­szony. Sam bym się wy­stra­szył, jak­bym wa­szą gębę po nocy uj­rzał.

– Tego mi pa­nie nie ga­daj­cie, ja uczciwy czło­wiek.

Straż­nik wpro­wa­dził wszyst­kich do spo­rej izby z kon­tu­arem, za któ­rym na ścia­nie wi­siały pęki klu­czy. Obok znaj­do­wało się za­gro­dzone so­lidną kratą wej­ście do ja­kie­goś ko­ry­ta­rza. Od sto­ją­cego w ką­cie ka­flo­wego pieca biło przy­jemne cie­pło. Męż­czy­zna usa­dził chłopca na sze­ro­kiej ła­wie i jął przy­glą­dać mu się z uwagą, pod­krę­ca­jąc pal­cami ko­niec buj­nych wą­sów. Nie wy­glą­dał już tak groź­nie, przy­po­mi­nał Cze­siowi woź­nego z po­przed­niej szkoły, który za­wsze miał w kie­szeni tro­chę słod­kich cu­kier­ków i da­wał dzie­ciom z bied­niej­szych do­mów. Chło­piec ni­gdy nie do­stał ta­kiego przy­smaku, więc cza­sem na­wet ża­ło­wał, że jest tak do­brze ubrany.

– Głod­nyś pew­nie, co? No, mały, po­wiesz te­raz, jak się na­zy­wasz?

Cześ za­pra­gnął wy­znać wszystko, o tym, jak źle szło mu w no­wej szkole i jak strasz­nie go chcieli uka­rać, jak uciekł, jak mu było zimno i głodno, kiedy wę­dro­wał przez pusz­czę wśród wy­cia wil­ków, i... sam już nie wie­dział, czy za­raz nie umrze. Ale nim zdą­żył otwo­rzyć usta, straż­nik od­wró­cił się w stronę sto­ją­cych w progu męż­czyzn:

– A wy czego tu jesz­cze?! Idź­cie z Bo­giem, jak bę­dzie trzeba wa­szego ze­zna­nia, to się tam kogo po was przy­śle.

Od­pro­wa­dził przy­by­łych, po­dzwa­nia­jąc trzy­ma­nym w ręku pę­kiem klu­czy. Kiedy wró­cił, ka­zał chłopcu zdjąć palto i nie za­da­jąc na ra­zie dal­szych py­tań, za­jął się pa­rze­niem her­baty w wiel­kim mo­sięż­nym sa­mo­wa­rze. Po­tem przy­niósł skądś parę ko­ców oraz za­wi­niętą w pa­pier grubą pajdę ra­zo­wego chleba z ma­słem. Cześ za­jął się je­dze­niem, za­do­wo­lony, że nie musi nic mó­wić, zaś męż­czy­zna z buj­nymi wą­sami usiadł za kon­tu­arem, otwo­rzył ja­kiś bru­lion w twar­dej opra­wie i za­czął coś za­pi­sy­wać pió­rem, co rusz ma­cza­jąc sta­lówkę w ka­ła­ma­rzu. Zda­wał się nie zwra­cać więk­szej uwagi na swego ma­łego pod­opiecz­nego. Cześ do­pił z bla­sza­nego kubka her­batę i oparł się o bie­loną wap­nem ce­glaną ścianę. Mrok za oknem nie chciał wciąż zrzed­nąć. Było mu wresz­cie wy­god­nie i cie­pło, po­wieki cią­żyły co­raz moc­niej, w izbie było sły­chać je­dy­nie skrzy­pie­nie su­ną­cej po pa­pie­rze sta­lówki...

Obu­dziły go ja­kieś głosy i trzesz­cze­nie de­sek ugi­na­ją­cych się pod wy­so­kimi ofi­cer­skimi bu­tami. Po­czuł, że leży na ła­wie, do­brze opa­tu­lony sza­rymi woj­sko­wymi ko­cami, choć nie pa­mię­tał, aby się kładł i przy­kry­wał. Trzech czy czte­rech męż­czyzn w gra­na­to­wych mun­du­rach usta­wiło się opo­dal wej­ścia. Jego zna­jomy straż­nik stał wy­pro­sto­wany, w za­pię­tym do­kład­nie uni­for­mie, przed ja­kimś je­go­mo­ściem w sur­du­cie i woj­sko­wej czapce. Z wy­po­wia­da­nych po ro­syj­sku słów Cześ zo­rien­to­wał się, że tam­ten jest pew­nie tym na­czel­ni­kiem, który miał przyjść ran­kiem. Straż­nik wy­ja­śniał, skąd wziął się chło­piec, co nie­zbyt chyba in­te­re­so­wało zwierzch­nika, gdyż prze­rwał mach­nię­ciem ręki, zdjął z kon­tu­aru bru­lion w twar­dej opra­wie i wsa­dził go so­bie pod pa­chę. Z ma­łej kie­szonki wy­cią­gnął ze­ga­rek z de­wizką, spraw­dził go­dzinę i wark­nął:

– O dzie­wią­tej od­prawa na dzie­dzińcu! Po­tem przy­śle­cie mi do ga­bi­netu tego bra­diagę Kuź­mi­cza. A ma­łego od­pro­wa­dzić na po­ste­ru­nek, to sprawa po­li­cji.

Nie oglą­da­jąc się, wy­ma­sze­ro­wał z izby. Straż­nik przy­gła­dził w za­my­śle­niu wąsy, wresz­cie spoj­rzał w kie­runku chłopca i wzru­szył ra­mio­nami, jakby da­wał znać, że on tu już nic nie może po­ra­dzić. Po­nie­waż na­dal go o nic nie py­tano, Cześ usiadł na ła­wie i przy­glą­dał się chwi­lo­wemu za­mie­sza­niu. Jego zna­jomy prze­krę­cił klucz w zamku kraty, za­gra­dza­ją­cej wej­ście do ja­kie­goś ko­ry­ta­rza. Dwóch męż­czyzn po­szło tam na­tych­miast, inny zaś otwo­rzył drzwiczki pieca i po­czął w nim szu­rać po­grze­ba­czem.

Cześ od­pro­wa­dził wzro­kiem „swo­jego” straż­nika, który wy­szedł z izby, po­dzwa­nia­jąc pę­kiem klu­czy. Chło­piec buty miał cią­gle na no­gach, więc na­ło­żył czapkę, wziął płaszcz i zsu­nął się z ławy. Ni­komu nie przy­szło do głowy za­trzy­mać go czy choćby za­wo­łać za nim, kiedy za­pa­mię­taną w nocy drogą zmie­rzał ku wyj­ściu z bu­dynku. Otwo­rzył z wy­sił­kiem cięż­kie drzwi, zbiegł po paru stop­niach i pu­ścił się pę­dem przed sie­bie. Mi­jany woź­nica strze­lił ba­tem w po­wie­trzu, co jesz­cze do­dało ma­łemu skrzy­deł. Za­trzy­mał się do­piero, gdy wo­kół nie było już za­bu­do­wań i nie sły­chać było na­wet szcze­ka­nia psów.

Do na­stęp­nego mia­sta do­tarł koło po­łu­dnia. Tak przy­naj­mniej mu się zda­wało, po­nie­waż aku­rat roz­le­gało się da­le­kie bi­cie dzwo­nów. Na ja­kiejś ta­bliczce prze­czy­tał, że jest w Au­gu­sto­wie. Sły­szał o tej miej­sco­wo­ści nie­wiele, ale wy­obra­żał so­bie, iż musi być bar­dzo da­leko od jego domu. Przy­naj­mniej na tyle, by nikt go tu nie od­na­lazł.

Szedł w ślad za mi­ja­ją­cymi go wo­zami kon­nymi. Ni­skie domy, w za­nie­dba­nych i brud­nych obej­ściach, czę­sto drew­niane z nie­rów­nymi da­chami, spra­wiały przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Lecz błot­ni­sta, pełna ko­lein droga, prędko za­mie­niła się w szer­szą ulicę z ka­mien­nej kostki. Jesz­cze je­den za­kręt i zna­lazł się na ogrom­nym rynku. Cześ ni­gdy jesz­cze nie wi­dział tak sze­ro­kiego chod­nika, po któ­rym mo­głaby iść ko­lumna woj­ska, nie tra­cąc szyku. Pię­trowe ka­mie­nice o pięk­nie zdo­bio­nych fa­sa­dach zda­wały mu się przed­sma­kiem ja­kie­goś wiel­kiego świata, peł­nego zbytku i szczę­ścia. Mi­jali go dys­tyn­go­wani pa­no­wie i damy, wi­tryny skle­pów przy­cią­gały wzrok to kosz­tow­nym stro­jem, to znów peł­nymi ba­ka­lii i lu­kru słod­ko­ściami. Na placu stało kilka do­ro­żek, koń­skie ko­pyta wy­stu­ki­wały na równo uło­żo­nym bruku jed­no­stajny rytm po­dobny do woj­sko­wego wer­bla. Wszystko wy­da­wało mu się więk­sze, ład­niej­sze i śwież­sze, niż było w rze­czy­wi­sto­ści.

Cześ ob­szedł kilka razy cały ry­nek, nie za­trzy­mu­jąc się ani na chwilę, żeby nikt nie zwró­cił na niego uwagi. Za­pa­chy z pie­karni ku­siły, aż krę­ciło mu się w gło­wie, ale nie miał w kie­szeni ani ko­piejki. Przy­siadł wresz­cie na schod­kach przed do­mem, gdzie nie było żad­nej wy­stawy. Mi­jał czas, mi­nuty za­mie­niały się w go­dziny, po­wa­łę­sał się tro­chę bocz­nymi ulicz­kami, lecz i tam nie stało się nic, co by zmie­niło jego po­ło­że­nie. Nikt nie za­trzy­mał się na jego wi­dok, nie za­py­tał, kim jest, co tu­taj robi sam je­den i dla­czego na przy­bru­dzo­nych po­licz­kach ma ślady łez.

Zro­zu­miał wresz­cie, że nie da so­bie rady, że ni­kogo na ca­łym świe­cie nie ob­cho­dzi mały za­gu­biony chło­piec. Za­pra­gnął wró­cić do domu, do jego cie­pła i ka­wałka chleba, choćby go miała cze­kać kara jesz­cze okrut­niej­sza niż po­przed­nio. Głodny i wy­czer­pany pod­jął po­wrotną wę­drówkę. Wie­dział do­brze, jak zo­sta­nie po­wi­tany, ale i tak szedł noga za nogą, tyle że co­raz wol­niej, z tru­dem sta­wia­jąc ko­lejne kroki, błoto na roz­mo­kłej za dnia dro­dze kle­iło się do bu­tów, czuł jakby pró­bo­wało go po­wstrzy­mać, utrud­nia­jąc marsz.

Zmierz­chało po­woli. Nie­da­leko za mia­stem jego uwagę zwró­ciły ja­kieś świa­tła. Gdy zbli­żył się, doj­rzał od­su­nięty ka­wa­łek od drogi dwo­rek z łu­ko­wa­tymi oknami i czer­woną da­chówką. Nie pa­mię­tał, by wi­dział go, idąc rano ku mia­stu, jed­nak to było za dnia, we dworku nie pa­lono wtedy lamp, a on nie roz­glą­dał się za bar­dzo.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Alek­sandr Lwo­wicz Apuch­tin (ros. Александр Львович Апухтин, ur. 4 li­sto­pada 1822, zm. 2 li­sto­pada 1903 w Sankt Pe­ters­burgu) – ro­syj­ski ku­ra­tor war­szaw­skiego okręgu szkol­nego (ros. попечитель Варшавского учебного округа) w la­tach 1879–1897, od 1896 tajny radca dworu, od 1897 se­na­tor. Twórca zru­sy­fi­ko­wa­nego sys­temu szkol­nic­twa w Kró­le­stwie Pol­skim, opar­tego na re­for­mie pro­gra­mów szkol­nych, wpro­wa­dze­niu no­wych pod­ręcz­ni­ków (m.in. osła­wiony pod­ręcz­nik do hi­sto­rii Dmi­trija Iło­waj­skiego), sys­temu do­no­sów i szpic­lo­wa­nia uczniów, bę­dą­cego pod­stawą sys­temu po­li­cyj­nego w szko­łach.Wszyst­kie przy­pisy w książce po­cho­dzą od au­to­rów.