Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Miłość potrafi spaść z siłą żywiołu, przy którym ziemskie kataklizmy są niczym. Nie ma przed nią schronienia nawet dla… księdza. Bez względu na przeciwności stojące na drodze ku szczęściu. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie płacić przez resztę życia. Czy było warto...?
Ta opowieść nie powstałaby nigdy, jeśliby jej autorom nie wpadł w ręce pewien pamiętnik sprzed ponad wieku. Pisany wieczorami przez księdza, piórem maczanym w kałamarzu z atramentem...
Wgłębiamy się w historię młodzieńca wstępującego do seminarium, początek jego drogi duchowej, zderzenie z przymusem dochowania celibatu. Opowieść o transformacji duchowej, o rozterkach, o próbie odnalezienia się w życiu po opuszczeniu Kościoła. I o autentycznej, wielkiej miłości. Zakazanej miłości. Lecz i tak, dawniej i dzisiaj, mogącej spaść na dwójkę ludzi z siłą pioruna.
Wreszcie bohaterowie chyba pokonują największe przeszkody. Lecz czy na pewno znaleźli tę spokojną przystań, o której marzyli? Czy największa i najpotężniejsza instytucja tego świata, której ów młodzieniec ślubował wierność, tak łatwo zapomni o swym zbuntowanym słudze…? Komu ostatecznie autor pamiętnika dochowa wierności, sutannie czy kobiecie...?
Autorzy odwiedzili wszystkie wymienione w pamiętniku miejsca. Dotarli nawet tam, gdzie dziś wstęp jest zakazany… Niegdysiejsze klimaty wiejskich plebani i magnackich posiadłości, wielkie bale i tupot końskich kopyt na bruku miasteczek o znajomych nazwach, w których jeszcze z rzadka słychać język polski. Przywołana sprzed ponad wieku atmosfera miejsc, w których toczy się akcja – Królestwo Polskie, Ukraina, Wołyń, Podole, stary Paryż i daleka Ruś. I pewna tajemnica, którą już całkiem współcześnie tropią autorzy tej powieści, podążający tropami księdza i jego ukochanej.
Dodatkową inspiracją dla prowadzonych z niemałym trudem poszukiwań był fakt, że gdyby ponad sto lat temu pewien dziesięcioletni chłopiec nie postanowił uciec z domu, to współautorki tej książki nie byłoby na świecie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 601
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wojtkowi,
bez którego pomocy nigdy nie zdołalibyśmy
osobiście dotrzeć do niezwykłych miejsc,
opisanych w tej książce.
WSTĘP
Ponoć pisarze na ogół kłamią. A raczej – zmyślają.
Nie zaprzeczamy tej tezie. Jednak zawsze istnieją wyjątki, a książka, którą trzymają Państwo w rękach, jest takim wyjątkiem.
Zapewniamy, że Historia spisana atramentem jest opowieścią autentyczną. Tak bliską prawdy, jak to tylko było możliwe.
Zainspirował nas pewien stary brulion. Opasły, w tekturowych, sztywnych okładkach. Przetrwał ponad sto lat, pierwsze kartki zostały zapisane atramentem w tysiąc dziewięćset trzecim roku.
Gdy trafił w nasze ręce, przejrzeliśmy go pobieżnie, jednak nie od razu podjęliśmy decyzję o wspólnym opracowaniu zawartej w nim opowieści. Oddawaliśmy się wtedy innym projektom, byliśmy bardzo zajęci.
O czasu do czasu któreś z nas mówiło: „Trzeba zajrzeć do tego pamiętnika”. Tak, gdyż ten brulion jest pamiętnikiem. Bardzo szczególnym, głównie z uwagi na osobę autora. Jest nim ksiądz, a pamiętnik to w istocie historia wielkiej miłości.
Dla współautorki tej książki, Marii Ulatowskiej, ów ksiądz jest osobą szczególną najbardziej, bowiem gdyby nie on, nie byłoby jej na świecie. Autor pamiętnika to dziadek Marii. Jego żona była jej babcią, a ich syn – ojcem. Żona księdza?! – zawołają Państwo. – Niemożliwe!
Jednak się wydarzyło, a on sam tak o tym napisał:
Oto pewnego dnia w świątyni obcego chrześcijańskiego wyznania zawarłem z nią małżeńskie śluby i połowicę moją, odtąd małżonkę drogą, poślubioną żonę, wprowadziłem na dozgonny żywot pod swój dach.
Słusznym wymaganiom ludzkiej mojej natury stało się zadość.
Jak do tego doszło, niedługo się Państwo przekonają.
Jednak stary pamiętnik nie był gotową powieścią. Miał się nią stać dopiero po tym, gdy współautor, Jacek Skowroński, zaczął kartkować brulion, a po chwili wpadł po uszy w całą historię i czytał, czytał, czytał...
– Popatrz, jaki wspaniały materiał na książkę.
I tak to się zaczęło.
Historia wciągnęła nas jeszcze mocniej, gdy okazało się, że pamiętnik nie jest tylko zapisem rozterek, wahań, zmagań, walki. To nie tylko opowieść o miłości. Znaleźlismy tam jeszcze pewną tajemnicę, którą postanowiliśmy wyjaśnić. Aby to zrobić i aby jak najpełniej oddać realia opisywanych miejsc, ruszyliśmy śladami autora pamiętnika. W Paryżu udało nam się nawet odnaleźć hotelik, w którym mieszkali nasi bohaterowie. Potem wyruszyliśmy na Ukrainę, rozpoczynając podróż od zwiedzenia zamku Radziwiłłów w Ołyce, byliśmy też w Żytomierzu i we wspaniałym warownym klasztorze karmelitów w Berdyczowie. Każdy nasz krok dokładnie opisaliśmy w książce. Finał całej wyprawy miał miejsce w pałacu myśliwskim Radziwiłów w Antoninie. Czy rozwikłaliśmy zagadkę? Nie uprzedzajmy faktów...
Mieliśmy nadzieję, że na Ukrainie uda nam się dotrzeć do starych dokumentów, na przykład do ksiąg parafialnych kościoła, w którym został zawarty ów ślub – „w świątyni obcego chrześcijańskiego wyznania”, bowiem ten kościół udało nam się odnaleźć. Choćby w Żytomierzu, gdzie autor pamiętnika ukończył seminarium duchowne – kościół seminaryjny stoi do dziś i do dziś jest tam seminarium. Choćby w Berdyczowie, gdzie w pięknym klasztorze warownym ksiądz Czesław przez dwa lata był wikarym. Choćby w Ołyce, gdzie nasz bohater rozpoczął posługę kapłańską, pełniąc tam przez pewien czas obowiązki proboszcza.
Niestety, nigdzie nie udało nam się odnaleźć najmniejszego skrawka jakiegokolwiek dokumentu. Dwie rewolucje, dwie wojny światowe, białogwardziści, czerwonoarmiści, Niemcy... Przetaczająca się lawina dziejów zmiotła po drodze wszystko, co istniało. Więc – pisząc tę książkę, opieraliśmy się głównie na treści pamiętnika, dysponując dodatkowo własnymi doświadczeniami z podróży oraz autorską wyobraźnią.
Postacie występujące w powieści są prawdziwe, istniały naprawdę. Zapraszamy do lektury opowieści, której inspiracją stała się... prawdziwa historia spisana atramentem.
Wszystkie fragmenty powieści pisane kursywą są cytatami z pamiętnika księdza i zachowaliśmy w nich pisownię oryginalną.
A zaprezentowane w książce fotografie to zdjęcia oryginalnych części tego pamiętnika.
Maria Ulatowska i Jacek Skowroński
Część pierwsza
Preludjum.W Królestwie
Rozdział I
W Gimnazjum.Zawiązek losów w Puszczy Augustowskiej.Moja indywidualność w latach młodzieńczych.
Żonę moją, która stała się bohaterką całej tej księżej epopei, która życiu memu nadała taki osobliwy kierunek, poznałem mając 10 lat. A zawiodły mnie do niej takie drogi:
Dziesięcioletniego chłopca oddano mnie do 1-ej klasy Gimnazjum w S. w Królestwie Polskiem. Uczyłem się źle. Nie żebym źle był przygotowany, lub niezdolny, ale już wówczas zdradzałem swój nazbyt ruchliwy temperament, bardziej skory do nieokiełznanej swobody, niż do zsystematyzowanej roboty. Były to czasy „słynnej” kurateli nad oświatą u nas w Królestwie „obrusiciela” Apuchtina[1], więc i samo gimnazjum nie mogło zaszczepić miłości do systemu wychowania.
Przy dwu takich czynnikach nie robiłem, oczywiście, dużych postępów w gimnazjalnych moich studjach. Skutkiem czego było, że w moim „dzienniku” figurowały nazbyt często „pałki” jak z konduity tak i z nauk. W końcu upomniano moją matkę, aby wpłynęła na mnie, gdyż grozi mi wydalenie z zakładu. Ostrzeżona o tem matka gorliwie wzięła się do dzieła.
U dostawcy wiktuałów mlecznych, chłopa podmiejskiego, zamówiła pęk łóz wierzbowych. Gdy te były dostarczone, moczono je dni kilka w wodzie, (na co wszystko oczy moje patrzyły) by były bardziej giętkie i oto – miała odbyć się egzekucja, jedna z tych, które już dobrze znałem, tym razem okropniejsza, zważając na przyczynę, co ją wywołała i na doniosłość celu, ku któremu miano mnie katować.
Dzisiaj takie boba kończą w podobnych razach samobójstwem, ja, że sobie zawsze wysoko ceniłem życie, o samobójstwie nie pomyślałem, ale potajemnie uciekłem z domu, aby już doń nigdy nie powrócić.
Uciekłem w marcu, ku wieczorowi. Zima jeszcze trwała, pokrywając ziemię grubą oponą śniegu i lodów. A ja wędrowałem po nieznanych sobie drogach, hen kędyś w świat, byle dalej od świstu mokrych łóz. Lasami szedłem, bez grosza w kieszeni i bez okruchu chleba, po nocy, nie bojąc się ni wilka, ni złego człowieka, ni ciemności, nikogo i niczego na świecie...
Zmierzchało powoli, jeszcze nie trzeba było zapalać lampy naftowej, ale literki w podręczniku do historii coraz trudniej dawały się ułożyć w słowa. Zresztą nie zależało mu, chłopiec tylko udawał, że pilnie ślęczy nad zapisanym cyrylicą tekstem, w rzeczywistości zaś nasłuchiwał odgłosów z głębi domu, wyobrażając sobie równocześnie, jak za moment otworzą się drzwi i srogi głos brata wezwie go do salonu. A może usłyszy głos matki wołający go na kolację? Gdyby tak jeszcze nazwała go tym swoim zdrobniałym: Cześ, którego tak często wstydził się przed kolegami, jednak teraz dawałoby wątłą iskierkę nadziei, że serce matczyne zmiękło...
Dostawał już w skórę za jakieś drobniejsze przewinienia, ale tym razem miało być dużo gorzej i straszniej. Wiedział o tym od pierwszej chwili, gdy matka wróciła ze szkoły, wezwana tam przez dyrektora, opasłego typa w niedopinającym się na brzuchu surducie. Przysłano go do suwalskiego gimnazjum z głębi Rosji, aby zaprowadził porządek w szkole, wypleniając ostatecznie najdrobniejsze elementy polskości wśród uczniów i grona pedagogicznego. Matka chłopca, osoba prosta, bogobojna i zapracowana, miała w życiu wystarczająco wiele trosk związanych z wyprowadzeniem na ludzi czwórki dzieci, by poświęcać każdemu z osobna dosyć uwagi. Mąż nigdy nie zabiegał specjalnie o zapewnienie bytu rodzinie, aby wreszcie opuścić ją na dobre, toteż choć kobieta poświęciła wszystkie siły dzieciom, ledwie udawało się jej wiązać koniec z końcem. A dyrektor gimnazjum, w którym nauka kosztowała przecież spore pieniądze, wyraził się bardzo jasno. Albo zatroszczy się o to, by jej syn Czesław poprawił oceny, a zwłaszcza zachowanie i stosunek do rusofilskiej władzy szkolnej, albo zostanie relegowany! I to z wilczym biletem, zamykającym drogę do uzyskania porządnego wykształcenia.
Chłopiec jak przez mgłę pamiętał wydarzenia tamtego wieczoru. Matka rozebrała się w sieni i poszła do kuchni, zachowując się tak, jakby w ogóle go tam nie było. Do powrotu starszego brata z pracy nie dostał choćby kromki chleba z masłem, nie usłyszał od niej słowa, co było gorsze od najsroższych wymówek. Czuł, że zanosi się na coś okropnego. Potem nastąpiła rodzinna narada, której musiał wysłuchać, stojąc w kącie obok rozgrzanego pieca.
– Już mi sił nie starcza, a on tak się odpłaca. – Matka załamywała ręce. – Ty mnie do grobu chcesz wpędzić!
– Słyszałeś?! I co się tak durnowato uśmiechasz?! – Brat uczynił ruch jakby chciał podnieść się, złapać chłopca i nim potrząsnąć, pozostał jednak na miejscu.
Cześ wcale się nie uśmiechał, skrzywił tylko usta na granicy płaczu.
– No już, mama, nie płacz, szkoda łez na takie ladaco... – Starszy brat pogładził dłonią plecy rodzicielki. Od pewnego już czasu, z braku ojca, pełnił w domu rolę męskiej głowy rodziny. I teraz zamierzał się z niej wywiązać. Ciągnął srogim, nieznoszącym sprzeciwu tonem: – Jak nie skutkują słowa, to poskutkuje co innego. Czesław dostanie moczonymi rózgami w goliznę tak, że nie siądzie przez tydzień! Przy siostrze, bo jak mu nie wstyd rodzonej matki nie słuchać, to niech takiego wstydu choć zazna. I będą rózgi w robocie do skutku! Aż rozumu nabierze. Oj, popamiętasz ty mnie, bracie, i jeszcze podziękujesz mi kiedyś.
Nazajutrz już długie wierzbowe łozy moczyły się w misce w sieni, żeby widział je, idąc i wracając ze szkoły, żeby ani przez chwilę nie zapomniał, co go czeka. A wyobraźnia robiła więcej niż groźby brata, wystarczyło, by przymknął wieczorem oczy, i już przed oczyma miał obrazy kaźni, spotęgowane strachem i panującą w domu złowrogą atmosferą.
Pochylony nad książką chłopiec usłyszał trzaśnięcie drzwiami i stanowcze męskie kroki. Deski podłogi skrzypiały coraz głośniej, chłopiec skulił się na krześle, pragnąc stać się malutkim, maleńkim pyłkiem, zupełnie niewidocznym, takim błahym, co by go mógł zdmuchnąć byle powiew ze szpary w oknie. Kroki zwolniły, ale się nie zatrzymały. Po dłuższej chwili dało się słyszeć odgłosy przestawianych na kuchni garnków. Wiedział, że to niewiele znaczyło, brat musiał coś zjeść po całym dniu pracy. Gdy matka go już nakarmi, wtedy dopiero zawołają go do siebie. Na środku pokoju brat postawi prosty drewniany taboret. I nie zważając na płynące mu po twarzy łzy i na prośby szeptane rwącym się głosem, jeszcze każe mu samemu pójść po rózgi...
Zsunął się z krzesła i cichutko na palcach zbliżył się do drzwi. Kiedy odmykał je ostrożnie, zawiasy nawet nie jęknęły. Brat dbał, aby w domu wszystko działało, jak należy. Był już w połowie drogi do sieni, gdy zegar w salonie zaczął wybijać godzinę. Struchlał na moment, jakby te swojsko dotąd brzmiące kuranty były alarmem, mającym postawić wszystkich domowników na nogi. Jednak nie cofnął się, nie porzucił planu powziętego tego dnia w szkole.
Może by tak i postąpił, licząc na zmiłowanie matki i brata, gdyby tego dnia właśnie nie wylądowała w jego dzienniku kolejna pałka z najważniejszego gimnazjalnego przedmiotu, czyli historii Rosji. Od paru dni każdego wieczora po kolacji matka skrupulatnie i bez słowa kazała ten dziennik ocen sobie pokazywać, a potem przeglądała jeszcze zeszyty. Nie widział dla siebie ratunku.
W sieni panował półmrok, lecz zupełnie mu to nie przeszkadzało, przynajmniej nie widział moczących się narzędzi tortur. Wsunął stopy w zimowe buty, nałożył czapkę i chwycił palto z wieszaka. Nasłuchując odgłosów z głębi mieszkania, nacisnął powoli klamkę, Na schodach było ciemniej niż w mieszkaniu. Licząc stopnie, zszedł dwa piętra i tam dopiero dokończył ubieranie się, pewien, że zdąży wyprysnąć na dwór, gdyby dobiegły go odgłosy świadczące o wykryciu jego postępku. Na szczęście szalik i rękawice o jednym palcu nie wypadły z rękawa, bo za nic na świecie nie wróciłby ich szukać.
Przemykając chodnikiem pod ścianami dobrze znanych kamienic, cieszył się w duchu, że na ich ulicy nie zainstalowano jeszcze latarń gazowych. Po prawdzie nie miało to teraz znaczenia, bo i tak nieliczni przechodnie nie zwracali uwagi na truchtającego dokądś malca. Był porządnie ubrany, więc pewnikiem wysłano go po drobne sprawunki lub coś w tym guście. Cześ obrał kierunek przeciwny do znienawidzonego gimnazjum, któremu zawdzięczał wszystkie nieszczęścia. Dozorcy pozgarniali śnieg z chodnika i szło się zupełnie dobrze.
Po niedługim czasie przestał poznawać mijane domostwa, coraz niższa zabudowa przeszła wreszcie w jakieś drewniane baraki. Wdrapał nie na niewysoki nasyp kolejowy, szedł jeszcze kawałek torami, wzdłuż ściany lasu, a gdy w dogasającym świetle dnia ujrzał drogę między drzewami, wszedł na nią, nie zastanawiając się wiele, dokąd go zaprowadzi. Byle dalej od domu, od tego całego nieszczęścia, od ludzi, co umyślili sobie uczynić mu krzywdę. Nie kochali go przecież, więc nawet nie będzie im go szkoda. Ucieszą się pewnie, że nie muszą już karmić niewdzięcznika.
Cześ po dziecięcemu nie umiał patrzeć daleko w przyszłość. Póki było mu ciepło i nie czuł głodu, nie zastanawiał się, skąd weźmie jedzenie oraz picie, gdzie znajdzie schronienie. Na świecie gdzieś muszą być dobrzy ludzie. A jemu wystarczy tyle co nic, mniej nawet. Zbuduje sobie szałas, rozpali ognisko i będzie polował jak ten rozbitek, o którym czytano mu wieczorami, rok albo dwa wcześniej, kiedy był jeszcze bardzo mały. Już nie jest mały. Niepotrzebna mu szkoła ani dorośli, którzy tylko by wszystkiego zakazywali. I bili go za to, że nie ślęczy od rana do wieczora nad książkami, które są tak strasznie trudne, że niepodobna z nich niczego zrozumieć i zapamiętać. Nigdy nie wróci! Będzie szedł dalej i dalej, gdzie oczy poniosą.
Albo umrze. Tego się też nie bał, bo w jego dziesięcioletniej główce nie zdążył zalęgnąć się strach przed śmiercią. Prowadzili go do kościoła, toteż wiedział, że i umarli mają swoje miejsce, w którym im lepiej niż na ziemi. Dużo lepiej, bo tam nie karzą nikogo chłostą mokrymi rózgami.
Cześ parł uparcie przed siebie po zaśnieżonych leśnych drogach, wychodząc czasem na otwarty teren, a potem kryjąc się z powrotem w lesie. Wiedział tylko, że teraz będzie już wszystko dobrze. Choćby chciał, nie mógł zawrócić, bo i tak nie odnalazłby drogi powrotnej. Jednak noc trwała bez końca, a zmęczenie coraz mocniej dawało mu się we znaki. Chłód wsączał się powoli w szczupłe ciało, owiewając z początku nos i policzki, potem palce u rąk i nóg. Mróz niewiadomym sposobem przenikał głębiej, sadowiąc się pod zimowym płaszczem, chłopiec miał wrażenie, że rosną tam lodowate sople. Od czasu do czasu spoglądał tęsknie ponad korony drzew w spłachetki rozgwieżdżonego nieba, szukając oznak nadciągającego świtu. Bolały go nogi i był bardzo głodny.
Sam nie wiedział, kiedy na dobre wyszedł z lasu, podążał uparcie, trzymając się głębokiej polnej bruzdy niczym zagubiony podróżnik strumyka, mającego doprowadzić go ku rzece, a ta w jakieś ludzkie siedliska. Pośród niewysokich zabudowań zaszczekał pies, zaraz dołączył następny, wreszcie rozszczekała się cała okolica, ale sunący noga za nogą chłopiec był zbyt zmęczony, aby choć pomyśleć o schowaniu się gdzieś albo ucieczce. Poczuł, że ktoś chwyta go mocno z kołnierz płaszcza.
– A ty kto, gadajże! Czego tu szukasz po ciemnicy?! – Szorstki głos zdawał się wydobywać z głębi studni.
– Ja... nic... – Cześ szarpnął się odruchowo jak schwytany za uszy zając, ale silne ręce trzymały mocno. Ujrzał pochylającą się nad sobą pobrużdżoną twarz chłopa, wyszeptał cicho: – Zgubiłem drogę do domu.
– A to ja i widzę. – Chłop w rozpiętym z przodu kożuchu, widać naprędce zarzuconym, kiedy natarczywe szczekanie poniosło się po okolicy, potrząsnął schwytanym zbiegiem. – Może i zgubiłeś się, a może co innego... Niejeden tu kraść chodzi, dobrze, że psy czujne. Obcyś ty, nie stąd. Kto cię przysłał na przeszpiegi, gadaj mi tu!
– Pan puści, ja nic nie wiem, ja już sobie pójdę, w domu czekają... – Mimo zmarzniętej twarzy Cześ poczuł napływające mu do oczy łzy. – Ja nie znam nikogo, jestem głodny...
– Głodny, hę? No, nie wyglądasz na zbója, ale kto cię tam wie.
Ciągle nie puszczał małego zbiega, lecz wyraźnie nie wiedział, co ma z nim czynić. Tymczasem psy przycichły i pochowały się w budach, z rzadka tylko przypominając głuchym szczeknięciem, że są i nie straciły czujności. Chłop zawołał coś głośno w stronę obejścia, po chwili z mroku wyłonił się młodszy mężczyzna.
– Czego, ojciec, nawołujeta?
Stary po krótkiej naradzie z synem, z której Cześ rozumiał jedynie, że umyślili oddać go jakiejś władzy, zapiął kożuch i ścisnął się mocno rzemiennym paskiem. Wzięli chłopca między siebie i poprowadzili dokądś, nie gadając więcej ze sobą. Droga wiodła między jakimiś zabudowaniami, z początku żwirowa, niedługo zamieniła się w brukowaną ulicę, jedną z takich, których pełno było w Suwałkach. Cześ począł obawiać się, iż jakimś cudem ci obcy ludzie prowadzą go do domu, gdzie czekają z rózgami rozsierdzona matka i brat. Rozglądał się ukradkiem, ale nie dostrzegł w otoczeniu niczego znajomego, przypominającego rodzinne miasteczko. Nie miał już sił, by się tym cieszyć lub smucić, pragnął jedynie, żeby wszystko się skończyło.
Zatrzymali się przed parterowym budynkiem z gołej cegły, z kratami w oknach i jakąś tablicą nad wejściem. Chłop nacisnął żeliwną klamkę, a gdy drzwi nie ustąpiły, załomotał w nie pięścią. Dopiero po minucie lub dwu rozległy się wewnątrz szurania, odsunęła się klapka i chłopiec usłyszał:
– Czego tam chcecie?
– Panie naczelniku, przyprowadzilim chłopaka. Obcy on. Po wsi myszkował, mało go psy nie rozszarpały. Gonilim go wiorstę z synem...
– Naczelnika nie ma, przyjdźcie rano! – Funkcjonariusza gminnego więzienia nie przejęła ubarwiona mocno przez chłopa historia.
– A gdzie nam rano, panie. Co z nim zrobim? Może on złodziej jaki, pójdzie do swoich i nam chałupę z dymem puszczą?
Drzwi odemknęły się z niejakim oporem, tak się przynajmniej zdawało chłopcu, po czym ukazała się postać w zapiętym tylko do połowy granatowym uniformie z błyszczącymi srebrem guzikami. Strażnik obejrzał przybyszów w świetle trzymanej lampy naftowej.
– To wy, Wojtachu? No to wchodźcie, skoro mi już pobudkę sprawiliście. Ale ten wasz złodziejaszek mizerny jakiś, o co tyle rabanu robicie? Nie lepiej mu było dać gorącego mleka i na zapiecku usadowić, a rankiem wypytać dobrze?
– A bo to wiadomo, kto on? Nic powiedzieć nie chce.
– Bo wystraszony. Sam bym się wystraszył, jakbym waszą gębę po nocy ujrzał.
– Tego mi panie nie gadajcie, ja uczciwy człowiek.
Strażnik wprowadził wszystkich do sporej izby z kontuarem, za którym na ścianie wisiały pęki kluczy. Obok znajdowało się zagrodzone solidną kratą wejście do jakiegoś korytarza. Od stojącego w kącie kaflowego pieca biło przyjemne ciepło. Mężczyzna usadził chłopca na szerokiej ławie i jął przyglądać mu się z uwagą, podkręcając palcami koniec bujnych wąsów. Nie wyglądał już tak groźnie, przypominał Czesiowi woźnego z poprzedniej szkoły, który zawsze miał w kieszeni trochę słodkich cukierków i dawał dzieciom z biedniejszych domów. Chłopiec nigdy nie dostał takiego przysmaku, więc czasem nawet żałował, że jest tak dobrze ubrany.
– Głodnyś pewnie, co? No, mały, powiesz teraz, jak się nazywasz?
Cześ zapragnął wyznać wszystko, o tym, jak źle szło mu w nowej szkole i jak strasznie go chcieli ukarać, jak uciekł, jak mu było zimno i głodno, kiedy wędrował przez puszczę wśród wycia wilków, i... sam już nie wiedział, czy zaraz nie umrze. Ale nim zdążył otworzyć usta, strażnik odwrócił się w stronę stojących w progu mężczyzn:
– A wy czego tu jeszcze?! Idźcie z Bogiem, jak będzie trzeba waszego zeznania, to się tam kogo po was przyśle.
Odprowadził przybyłych, podzwaniając trzymanym w ręku pękiem kluczy. Kiedy wrócił, kazał chłopcu zdjąć palto i nie zadając na razie dalszych pytań, zajął się parzeniem herbaty w wielkim mosiężnym samowarze. Potem przyniósł skądś parę koców oraz zawiniętą w papier grubą pajdę razowego chleba z masłem. Cześ zajął się jedzeniem, zadowolony, że nie musi nic mówić, zaś mężczyzna z bujnymi wąsami usiadł za kontuarem, otworzył jakiś brulion w twardej oprawie i zaczął coś zapisywać piórem, co rusz maczając stalówkę w kałamarzu. Zdawał się nie zwracać większej uwagi na swego małego podopiecznego. Cześ dopił z blaszanego kubka herbatę i oparł się o bieloną wapnem ceglaną ścianę. Mrok za oknem nie chciał wciąż zrzednąć. Było mu wreszcie wygodnie i ciepło, powieki ciążyły coraz mocniej, w izbie było słychać jedynie skrzypienie sunącej po papierze stalówki...
Obudziły go jakieś głosy i trzeszczenie desek uginających się pod wysokimi oficerskimi butami. Poczuł, że leży na ławie, dobrze opatulony szarymi wojskowymi kocami, choć nie pamiętał, aby się kładł i przykrywał. Trzech czy czterech mężczyzn w granatowych mundurach ustawiło się opodal wejścia. Jego znajomy strażnik stał wyprostowany, w zapiętym dokładnie uniformie, przed jakimś jegomościem w surducie i wojskowej czapce. Z wypowiadanych po rosyjsku słów Cześ zorientował się, że tamten jest pewnie tym naczelnikiem, który miał przyjść rankiem. Strażnik wyjaśniał, skąd wziął się chłopiec, co niezbyt chyba interesowało zwierzchnika, gdyż przerwał machnięciem ręki, zdjął z kontuaru brulion w twardej oprawie i wsadził go sobie pod pachę. Z małej kieszonki wyciągnął zegarek z dewizką, sprawdził godzinę i warknął:
– O dziewiątej odprawa na dziedzińcu! Potem przyślecie mi do gabinetu tego bradiagę Kuźmicza. A małego odprowadzić na posterunek, to sprawa policji.
Nie oglądając się, wymaszerował z izby. Strażnik przygładził w zamyśleniu wąsy, wreszcie spojrzał w kierunku chłopca i wzruszył ramionami, jakby dawał znać, że on tu już nic nie może poradzić. Ponieważ nadal go o nic nie pytano, Cześ usiadł na ławie i przyglądał się chwilowemu zamieszaniu. Jego znajomy przekręcił klucz w zamku kraty, zagradzającej wejście do jakiegoś korytarza. Dwóch mężczyzn poszło tam natychmiast, inny zaś otworzył drzwiczki pieca i począł w nim szurać pogrzebaczem.
Cześ odprowadził wzrokiem „swojego” strażnika, który wyszedł z izby, podzwaniając pękiem kluczy. Chłopiec buty miał ciągle na nogach, więc nałożył czapkę, wziął płaszcz i zsunął się z ławy. Nikomu nie przyszło do głowy zatrzymać go czy choćby zawołać za nim, kiedy zapamiętaną w nocy drogą zmierzał ku wyjściu z budynku. Otworzył z wysiłkiem ciężkie drzwi, zbiegł po paru stopniach i puścił się pędem przed siebie. Mijany woźnica strzelił batem w powietrzu, co jeszcze dodało małemu skrzydeł. Zatrzymał się dopiero, gdy wokół nie było już zabudowań i nie słychać było nawet szczekania psów.
Do następnego miasta dotarł koło południa. Tak przynajmniej mu się zdawało, ponieważ akurat rozlegało się dalekie bicie dzwonów. Na jakiejś tabliczce przeczytał, że jest w Augustowie. Słyszał o tej miejscowości niewiele, ale wyobrażał sobie, iż musi być bardzo daleko od jego domu. Przynajmniej na tyle, by nikt go tu nie odnalazł.
Szedł w ślad za mijającymi go wozami konnymi. Niskie domy, w zaniedbanych i brudnych obejściach, często drewniane z nierównymi dachami, sprawiały przygnębiające wrażenie. Lecz błotnista, pełna kolein droga, prędko zamieniła się w szerszą ulicę z kamiennej kostki. Jeszcze jeden zakręt i znalazł się na ogromnym rynku. Cześ nigdy jeszcze nie widział tak szerokiego chodnika, po którym mogłaby iść kolumna wojska, nie tracąc szyku. Piętrowe kamienice o pięknie zdobionych fasadach zdawały mu się przedsmakiem jakiegoś wielkiego świata, pełnego zbytku i szczęścia. Mijali go dystyngowani panowie i damy, witryny sklepów przyciągały wzrok to kosztownym strojem, to znów pełnymi bakalii i lukru słodkościami. Na placu stało kilka dorożek, końskie kopyta wystukiwały na równo ułożonym bruku jednostajny rytm podobny do wojskowego werbla. Wszystko wydawało mu się większe, ładniejsze i świeższe, niż było w rzeczywistości.
Cześ obszedł kilka razy cały rynek, nie zatrzymując się ani na chwilę, żeby nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zapachy z piekarni kusiły, aż kręciło mu się w głowie, ale nie miał w kieszeni ani kopiejki. Przysiadł wreszcie na schodkach przed domem, gdzie nie było żadnej wystawy. Mijał czas, minuty zamieniały się w godziny, powałęsał się trochę bocznymi uliczkami, lecz i tam nie stało się nic, co by zmieniło jego położenie. Nikt nie zatrzymał się na jego widok, nie zapytał, kim jest, co tutaj robi sam jeden i dlaczego na przybrudzonych policzkach ma ślady łez.
Zrozumiał wreszcie, że nie da sobie rady, że nikogo na całym świecie nie obchodzi mały zagubiony chłopiec. Zapragnął wrócić do domu, do jego ciepła i kawałka chleba, choćby go miała czekać kara jeszcze okrutniejsza niż poprzednio. Głodny i wyczerpany podjął powrotną wędrówkę. Wiedział dobrze, jak zostanie powitany, ale i tak szedł noga za nogą, tyle że coraz wolniej, z trudem stawiając kolejne kroki, błoto na rozmokłej za dnia drodze kleiło się do butów, czuł jakby próbowało go powstrzymać, utrudniając marsz.
Zmierzchało powoli. Niedaleko za miastem jego uwagę zwróciły jakieś światła. Gdy zbliżył się, dojrzał odsunięty kawałek od drogi dworek z łukowatymi oknami i czerwoną dachówką. Nie pamiętał, by widział go, idąc rano ku miastu, jednak to było za dnia, we dworku nie palono wtedy lamp, a on nie rozglądał się za bardzo.
PRZYPISY