Kartka ze szwajcarskim adresem - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Kartka ze szwajcarskim adresem ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy Maria i Czesław próbują ułożyć sobie swój los w dalekim mieście na północy Rusi, światem nagle zaczynają targać niepokoje, które burzą zdawałoby się ich harmonijne już teraz życie…

 

Tymczasem w Królestwie Polskim czas toczy się powoli, chociaż nie tak mile i spokojnie, jak działo to się jeszcze niedawno. W egzystencję Osmana, Tatara polskiego, dawnego narzeczonego obecnej żony byłego księdza, ponownie wkracza Mania. Pisze do niego listy, zakłócając tym jego pozorny spokój. Na dodatek stabilizację zaburza mu niespodziewana wizyta siostry Czesława, która okazuje się być bardzo intrygującą osobą. I piękną kobietą.

Gdy Czesław nieświadomie wsiąka w środowisko rewolucjonistów i zostaje aresztowany przez Ochranę, Mani z synkiem udaje się uciec z Kostromy. Kobieta z pomocą dawnego adoratora ląduje w jego majątku pod Augustowem. Z radością znajduje tam siostrę męża i ma nadzieję bezpiecznie doczekać jego powrotu z zesłania. Wieści o jego śmierci nie przyjmuje do wiadomości. Nie wie też, że Ludka zakochała się w Osmanie, a ten ją zwodzi i mami. Sam bowiem cały czas kocha tylko Marię. I nie cofnie się przed niczym, aby ją odzyskać.

 

Czy kobieta potrafi rozpoznać zagrożenie, mogące dotknąć ją, jej dziecko i… drugą kobietę, z którą połączył ją los? Jak nie zgubić się we wstrząsanym dziejowymi burzami świecie, szczególnie gdy wkracza weń ktoś, komu niepokój w życiu naszych bohaterów jest na rękę? I gdy trudno odróżnić wroga od sprzymierzeńca. A przystań, która wyglądała na bezpieczną, wcale taką nie była...

Odpowiedź na te pytania przynosi niezachwiana wiara, że Czesław wciąż żyje. Oraz pewna kartka ze szwajcarskim adresem...

 

Przypadek sprawia, że Czesławowi udaje się uniknąć syberyjskiego zesłania, gdzie łatwiej o śmierć niż o kawałek chleba. Teraz musi tylko przemierzyć pół świata, aby wrócić do rodziny. Bez pewności, że się odnajdą...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 43 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce©Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ma­ria Ula­tow­ska, Ja­cek Skow­roń­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-921-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim, któ­rzy lu­bią na­sze książki

i cze­kają na na­stępne...

Na każ­dym miej­scu i o każ­dej do­bie,

Gdziem z tobą pła­kał, gdziem się z tobą ba­wił,

Wszę­dzie i za­wsze będę ja przy to­bie,

Bom wszę­dzie cząstkę mej du­szy zo­sta­wił...

Adam Mic­kie­wicz, Do M***, 1823

WSTĘP

O tym, że dru­giej czę­ści miało nie być, bo­wiem...ale bę­dzie, no bo...

Ma­tylda i Ja­nusz sie­dzieli w Szcze­pan­ko­wie, gdzie spę­dzali wiele czasu, gdy tylko mo­gli wy­go­spo­da­ro­wać choć kilka luź­niej­szych dni. Dziś Ha­lina urzą­dziła ko­la­cję po­że­gnalną. Przy stole ze­brali się naj­bar­dziej za­przy­jaź­nieni by­walcy ośrodka, a ju­tro każdy już miał wy­ru­szyć w swoją drogę. Para pi­sa­rzy od­po­wia­dała na szcze­gó­łowe py­ta­nia go­ści, wszy­scy bo­wiem byli po lek­tu­rze ich opo­wie­ści o hi­sto­rii dziadka pi­sarki. Księ­dza, który do­ko­nu­jąc wy­boru mię­dzy su­tanną a ko­bietą, wy­brał ko­bietę. A ona zo­stała bab­cią Ulęc­kiej. Książka o tej mi­ło­ści, oparta na au­ten­tycz­nym pa­mięt­niku owego księ­dza – dziadka Ma­tyldy – oraz na po­szu­ki­wa­niach tro­pów z prze­szło­ści, nie­ocze­ki­wa­nie za­koń­czyła się w mo­men­cie, gdzie przy­szły tata Ma­tyldy miał trzy latka. A pi­sa­rze, wra­ca­jąc „ze świata” swo­ich po­szu­ki­wań i od­kryć z prze­szło­ści pro­to­pla­stów dziew­czyny, po pro­stu za­koń­czyli po­wieść, po­zo­sta­wia­jąc czy­tel­ni­ków w nie­wie­dzy co do dal­szych lo­sów bo­ha­te­rów.

– Ko­lejna przy­goda za­koń­czona. – Ja­nusz ob­jął lekko part­nerkę za ra­miona i przy­cią­gnął do sie­bie. – Cie­kaw je­stem, czy tro­chę od­pocz­niemy, czy coś już się wy­kluwa w tej ku­dła­tej łe­pe­ty­nie.

Ma­tylda nie zdą­żyła na­wet otwo­rzyć ust, gdy rap­tem Ha­lina aż się pod­nio­sła na krze­śle.

– Wła­śnie! – pra­wie krzyk­nęła. – Coś mi się przy­po­mniało. Ni­gdy nie opo­wie­dzia­łaś, co działo się z twoim dziad­kiem i bab­cią po ich wy­jeź­dzie z Ko­stromy. Jak prze­żyli dwie ro­syj­skie re­wo­lu­cje i dwie wojny świa­towe? Jak to się stało, że ty uro­dzi­łaś się w War­sza­wie, a nie na przy­kład gdzieś koło Mo­skwy czy Ki­jowa?

Ma­tylda wy­glą­dała, jakby chciała coś po­wie­dzieć, ale tylko lekko za­gry­zła wargi. Ni­komu nie mó­wiła, że tak na­prawdę wśród pa­pie­rów od­na­le­zio­nych w An­to­ni­nie nie było dru­giej czę­ści pa­mięt­nika jej dziadka. Zna­leźli tam je­dy­nie fo­to­gra­fię Osmana, pierw­szego na­rze­czo­nego Mani, oraz po­kaźny plik li­stów pi­sa­nych przez nią do Ta­tara. Li­stów z cza­sów, w któ­rych już była mę­żatką. Li­stów, które przy­cho­dziły w różne miej­sca, także do Ame­ryki, czyli tam, gdzie wy­emi­gro­wał pierw­szy na­rze­czony babci Ma­rii.

Dziew­czyna spoj­rzała na Ja­nu­sza.

– Opo­wiemy im? – spy­tała.

Po­krę­cił prze­cząco głową.

– Nie.

– Dla­czego? – Ha­lina włą­czyła się do roz­mowy. – My z Pio­trem też się czę­sto nad tym za­sta­na­wia­li­śmy. Na­prawdę chcie­li­by­śmy to wie­dzieć. Opo­wiedz­cie, pro­simy.

– No cóż, w ta­kim ra­zie bę­dziemy mu­sieli na­pi­sać drugą część dzie­jów dziadka i babci na­szej Ma­tyldy. – Ja­nusz się uśmiech­nął.

– A w za­sa­dzie mo­żemy się do cze­goś przy­znać. – Ma­tylda wstała, po­de­szła do półki nad ko­min­kiem w sa­lo­niku wła­ści­cieli Szcze­pan­kowa. Stały tam, w rów­nym rządku, wszyst­kie książki za­przy­jaź­nio­nego z Ha­liną i Pio­trem du­etu pi­sar­skiego. Wy­cią­gnęła Hi­sto­rię spi­saną atra­men­tem. Otwo­rzyła jedną z koń­co­wych stron w książce, ostat­nią przed „Po­sło­wiem”. – Coś wam prze­czy­tam, po­słu­chaj­cie.

Wszy­scy zwró­cili na nią wzrok.

– „Ma­tylda bo­wiem prze­pa­dła dla świata. Czy­tała drugą część pa­mięt­nika dziadka...” – Wie­cie, na­prawdę my­śla­łam wtedy, że bru­lion, który trzy­mam w ręku, jest na­stęp­nym to­mem pa­mięt­nika. Nie­stety, to były tylko kon­spekty, szkice i sporo wier­szy, zwa­nych przez dziadka ero­ty­kami, choć z ero­tyką, we­dług dzi­siej­szego spoj­rze­nia, miały nie­wiele wspól­nego. – Od­sta­wiła książkę na półkę.

– Ale nie zo­sta­li­śmy bez ma­te­ria­łów. Drugi tom dzie­jów dziadka bę­dzie – włą­czył się do dys­ku­sji Ja­nusz. – Ma­tylda odzie­dzi­czyła, jak, to opo­wiemy póź­niej, starą fo­to­gra­fię i po­kaźny plik li­stów pi­sa­nych przez bab­cię do jej daw­nego na­rze­czo­nego. Pi­sa­nych w ta­jem­nicy, gdy była już mę­żatką i chyba mocno nu­dziła się ży­ciem w ob­cym da­le­kim kraju...

– Na do­da­tek – ode­zwała się po­now­nie Ma­tylda – po ostat­niej prze­pro­wadzce, gdy Ja­nusz po­pro­sił o kilka pó­łek w sza­fie dla sie­bie, mu­sia­łam tro­chę prze­me­blo­wać i po­prze­su­wać różne dziwne paczki, pa­czuszki i ku­ferki, sto­jące lu­zem i cze­ka­jące, aż ktoś do nich zaj­rzy. No więc do­cze­kały się. I, słu­chaj­cie, zna­leź­li­śmy na­stępny pa­kie­cik prze­wią­zany czer­woną wstą­żeczką. To też li­sty, prze­różne. Do Mani i od Mani. Nie chcę te­raz o tym opo­wia­dać, bo tak, na­pi­szemy dal­szą część dzie­jów dziadka Cze­sława i babci Ma­rii.

– Na­wet już za­czę­li­śmy. – Ja­nusz uchy­lił się przed kuk­sań­cem swo­jej dziew­czyny. – Do­brze, do­brze, już nic nie mó­wię.

A istot­nie, za­częli, i na­wet do­brze im szło. Wszę­dzie wo­zili ze sobą dwa lap­topy i o ile za­wsze – czy to czy­ta­jąc, czy oglą­da­jąc te­le­wi­zję, czy po pro­stu sie­dząc i roz­ma­wia­jąc – mu­sieli być obok sie­bie, ob­jęci, w bli­skim kon­tak­cie, tak przy pi­sa­niu każde wła­ziło ze swoim lap­to­pem we wła­sny sta­ran­nie wy­pa­trzony i „udep­tany” ko­cim spo­so­bem ką­cik. Tam roz­sia­dali się, jak komu było wy­god­nie, i zni­kali dla świata. Na­wet dla sie­bie. No, chyba że ktoś (na ogół Ja­nusz) prze­ry­wał tę ci­szę i ak­sa­mit­nym gło­sem wy­gła­szał ko­mu­ni­kat o po­trze­bie na­pi­cia się kawy. Ko­mu­ni­kat za­wie­szał się w prze­strzeni i tak tam tkwił (zga­dli­ście już, że bar­dzo krótko?), do­póki au­torka, roz­pro­szona ru­chem, gło­sem, zmianą aran­ża­cji już za­sie­dzo­nego po­koju, tej kawy nie zro­biła. Gwoli ści­sło­ści do­dać na­leży, że czę­sto kawę ro­bił Ja­nusz. No do­brze, znacz­nie czę­ściej.

Po­tem była prze­rwa, nie­zbędna na roz­pro­sto­wa­nie ko­ści, wyj­ście na ta­ras (o, znowu leje!), krótką dy­wa­ga­cję na te­maty ku­li­narne – czyli co też bę­dzie na obiad – i na­stęp­nie wszystko wra­cało do normy. Dwie kla­wia­tury stu­kały w ryt­mie nieco się od sie­bie róż­nią­cym, ale bez więk­szych przerw, oczy­wi­ście – do pory na­stęp­nego po­siłku.

Ja­sne, że nie było tak co­dzien­nie. Każdy ich dzień był inny, a zda­rzało się na­wet, że spę­dzany w in­nym miej­scu. No­siło ich po kraju i po świe­cie, zwie­dzali, zbie­rali ma­te­riały do na­stęp­nej po­wie­ści. Czę­sto py­tani – przez czy­tel­ni­ków lub dzien­ni­ka­rzy – co było pierw­sze: jajko czy kura, nie umieli udzie­lić od­po­wie­dzi. Bo cza­sami działo się tak, że naj­pierw na­pi­sali książkę, a do­piero po­tem de­cy­do­wali o tym, że jed­nak chcą i mu­szą obej­rzeć opi­sy­wane miej­sca ak­cji. Tak było w przy­padku opo­wie­ści o lo­sach dziadka Ma­tyldy – by­łego księ­dza. A nie­kiedy wy­bie­rali się w długą po­dróż, po pro­stu za­cie­ka­wieni któ­rąś z eg­zo­tycz­nych krain, i na­wet w trak­cie po­dróży nie wie­dzieli, że scena, którą wła­śnie prze­ży­wają, znaj­dzie od­zwier­cie­dle­nie w ich ko­lej­nej książce. Jest też przy­naj­mniej jedno miej­sce na świe­cie – to No­wo­sy­birsk – w któ­rym Ja­nusz był, a Ma­tylda nie, ale po­dobno w gwiaz­dach jest za­pi­sane (tak twier­dzi Ja­nusz), że po­jadą tam oby­dwoje, wła­śnie w celu na­pi­sa­nia ko­lej­nej książki.

A skoro jej part­ner coś twier­dzi, opie­ra­jąc się na za­pi­sie w gwiaz­dach, Ma­tylda wie­rzy w to bez­a­pe­la­cyj­nie, na­wet nie pró­bu­jąc po­dej­mo­wać dys­ku­sji. Trzeba tylko ści­skać kciuki, aby...

– „Tra­dy­cji musi stać się za­dość, czyli ja­kaś przy­jem­ność w Dniu Ko­biet mi się na­leży”.

Taką sen­ten­cję Ma­tylda wy­gła­szała co roku, cho­ciaż wie­działa, że nie musi, bo Ja­nusz te kilka słów ma już na stałe wbite do głowy. Każdy by miał, sły­sząc to samo co roku, ale i tak parę dni przed ósmym marca dwa ty­siące sie­dem­na­stego roku Ma­tyl­dowy mło­te­czek po­stu­kał, wbi­ja­jąc w Ja­nu­szową ma­kówkę to, co trzeba. A on w tym roku mocno ją za­sko­czył.

Ścią­gnął z paw­la­cza dwa ple­caki, roz­ło­żył na pod­ło­dze i...

– ...tylko nie za­po­mnij za­pa­ko­wać tej swo­jej szma­rag­do­wej su­kienki. Spraw­dza­łem po­godę, ma być cie­pło – ode­zwał się z uśmie­chem.

– Cie­pło dla cie­bie, nie zna­czy cie­pło dla mnie. – Ma­tylda od­ru­chowo roz­po­częła prze­ko­ma­rza­nie na te­mat od­czuć ter­micz­nych u Ja­nu­sza i u niej. Róż­niły się, zde­cy­do­wa­nie. Ale ra­dzili so­bie z tym, mieli swój spo­sób. – Za­raz... Ja­kiej su­kienki? Gdzie ma być cie­pło? Je­dziemy gdzieś?

– No prze­cież za chwilę Dzień Ko­biet! Spró­bo­wał­bym nie zro­bić ci nie­spo­dzianki. Je­dziemy do Ra­dzie­jo­wic. Od­pocz­niemy tam so­bie tro­chę, uczcimy to twoje uko­chane święto i...

– ...i wła­śnie, to świetny po­mysł! Pchniemy do przodu tę na­szą nową książkę. A wła­ści­wie drugi tom po­przed­niej, prawda?

– Prawda, jak ty mnie świet­nie znasz, Kur­czaczku!

Ma­tylda zo­stała Kur­czacz­kiem z po­wodu swo­jej na­stro­szo­nej fry­zury, jaka cza­sami się jej ukła­dała, je­śli nie sto­so­wała fry­zjer­skich „wspo­ma­ga­czy”. A nie sto­so­wała, bo nie lu­biła. A Ja­nusz bar­dzo lu­bił, że ona nie lubi...

W Ra­dzie­jo­wi­cach uwiel­biali prze­by­wać. Na­prawdę mieli tam świetne wa­runki do pracy. Pię­trowy apar­ta­ment z dwoma ła­zien­kami, bar­dzo wy­godne łoże na dole, do tego dwa osobne łóżka na pię­trze („Gdy­by­śmy się po­kłó­cili” – ma­wiała Ma­tylda. „Nie ma ta­kiej opcji” – od­po­wia­dał Ja­nusz). Wi-Fi fru­wa­jące le­piej niż w War­sza­wie. Piękny park, do­sko­nała kuch­nia, wy­śmie­nite po­wie­trze. Ra­dzie­jo­wice sta­no­wiły po­ważne za­gro­że­nie dla Szcze­pan­kowa – tyle że tu nie mo­gli ło­wić ryb. Tam tak. Ale pra­co­wać le­piej było tu.

Przy­je­chali więc, za­in­sta­lo­wali się, jak mo­gli naj­le­piej – i... za­częli od cze­goś, czego nie ro­bili ni­gdy. Prze­cież mieli już po­czą­tek po­wie­ści, na­wet kilka roz­dzia­łów. Mimo to po­sta­no­wili spo­rzą­dzić szcze­gó­łowy plan książki w opar­ciu o wszyst­kie li­sty bę­dące w ich po­sia­da­niu, wy­pi­su­jąc luki, które mu­sieli wy­peł­nić w inny spo­sób. Mieli jed­nak dwie głowy pełne in­wen­cji, drugi tom za­czął zy­ski­wać na ob­ję­to­ści...

Rok 1912

Roz­dział 1

W ma­jątku Czar­ciny obok Pusz­czy Au­gu­stow­skiej

Nad Pusz­czę Au­gu­stow­ską nad­cią­gał wie­czór, a wraz z nim cięż­kie, su­nące ni­sko chmury, za­po­wia­da­jące let­nią bu­rzę. Alojzy, stary sługa ro­dziny Tal­ków, wy­szedł na ga­nek i z nie­po­ko­jem spo­glą­dał w stronę gi­ną­cej wśród drzew drogi. Młody pan Osman za­wsze lu­bił wy­pusz­czać się konno do pusz­czy. Stary bór nie miał przed nim ta­jem­nic, tu się prze­cież pa­nicz wy­cho­wał i za­wsze twier­dził, że ni­gdy nie po­rzuci ro­dzin­nej po­sia­dło­ści. Ale ostat­nio, od roku czy na­wet dwóch, Alojzy wi­dział za­cho­dzące w Osma­nie nie­po­ko­jące zmiany. Stał się bar­dziej za­mknięty w so­bie, cho­dził po­ważny i za­my­ślony. Uni­kał lu­dzi, któ­rzy i tak rzadko go­ścili w ich ustro­niu. Kładł się późno i nie zry­wał się już z pierw­szym brza­skiem. Kie­dyś wszę­dzie go było pełno, ro­dzinny dwo­rek zda­wał się wi­bro­wać od bie­ga­niny i we­so­łych po­krzy­ki­wań mło­dzieńca, a to żar­tu­ją­cego ze służbą, a to za­glą­da­ją­cego ku­charce do garn­ków, by za mo­ment już być w stajni, ka­żąc sio­dłać ulu­bioną siwą klacz, Oliwkę. Cóż to za imię dla ko­nia?! Ale po­do­bało się Osma­nowi. A te­raz służby już było mniej, dwo­rek jakby zma­lał i spo­chmur­niał. Ogród dzi­czał po­woli, staj­nia pu­sto­szała, ścieżki wo­kół za­bu­do­wań po­ra­stały chwa­stem. Stary sługa do­brze znał przy­czynę ta­kiego stanu rze­czy. I wie­dział, że trzeba czasu, by ule­czyć zła­mane serce...

Da­leki grzmot po­niósł się nad pusz­czą, a sil­niej­szy po­wiew wia­tru po­ru­szył ko­ro­nami drzew. Alojzy wy­tę­żył słuch, ocze­ku­jąc z na­dzieją od­głosu koń­skich ko­pyt. Młody pan zna drogi, nie za­błą­dzi w le­sie. Nic mu się chyba nie stało...? Wilki boją się lu­dzi, a czasy, kiedy można było spo­tkać w pusz­czy niedź­wie­dzia, mi­nęły ra­czej bez­pow­rot­nie. Chyba żeby ja­kiś kłu­sow­nik albo inny zbój się na­pa­to­czył. Ale dzie­dzica z Czar­cin wszy­scy w oko­licy znali, wie­dzieli, że nie ob­cho­dzą go cu­dze sprawy, to i krzywdy by mu nikt nie zro­bił. Nie­długo wróci, jak za­wsze... Osman i daw­niej lu­bił prze­pa­dać na całe dnie w le­śnych ostę­pach, za­sa­dza­jąc się na za­jące, a cza­sem i na grub­szego zwie­rza. Ma­ria, jego dawna na­rze­czona, nie ak­cep­to­wała po­lo­wań, twier­dząc, że to bar­ba­rzyń­stwo i naj­zwy­klej­sze okru­cień­stwo. W do­datku ni­czym nie­uza­sad­nione, skoro we wsi można do­stać i ja­jek, i mleka, i pro­siaka... „A wi­dzisz!” – śmiał się z niej Osman. „Pasz­tety i kieł­basę to byś ja­dła, ale one prze­cież nie wy­ro­sły na polu. Naj­pierw trzeba świnkę utu­czyć, po­tem ubić...” Ma­ria za­ty­kała uszy, nie chcąc tego słu­chać ani po­dej­mo­wać sporu, w któ­rym mu­sia­łaby przy­znać na­rze­czo­nemu ra­cję. On jed­nak sza­no­wał jej za­pa­try­wa­nia i kiedy go­ściła we dworku, po­wstrzy­my­wał się od ło­wów na mniej­szą i więk­szą zwie­rzynę. Ale ona tu wię­cej nie za­wita. Może nie w smak jej było wcho­dzić do ro­dziny pol­skiego Ta­tara, choć na­le­żał do szlachty i go­tów był dla wy­branki serca po­rzu­cić swą wiarę? Wy­brała ja­kie­goś... księ­dza. Kto zro­zu­mie ko­bietę? Alojzy miał na­dzieję, że Osman otrzą­śnie się prędko i zwróci uczu­cia ku ja­kiejś no­wej sym­pa­tii. Wia­domo od za­wsze, że mło­dzi prędko się za­ko­chują i mocno prze­ży­wają mi­ło­sne za­wody, lecz rany goją się nie wia­domo kiedy, zwłasz­cza gdy na ho­ry­zon­cie po­jawi się ko­lejna nie­wia­sta, usu­wa­jąc w cień dawną. Lecz tej ja­koś wciąż nie było wi­dać, a Osman nie roz­glą­dał się za to­wa­rzy­stwem mło­dych pa­nien do wzię­cia...

Tę­tent koń­skich ko­pyt prze­rwał sta­remu słu­dze nie­we­sołe roz­my­śla­nia. Pierw­sze kro­ple desz­czu bęb­niły o za­da­szony ga­nek, gdy młody męż­czy­zna ze­sko­czył z sio­dła.

– Uff, le­d­wie zdą­ży­łem przed bu­rzą – po­wie­dział, prze­ka­zu­jąc Aloj­zemu wo­dze i strzelbę, z któ­rej nie od­dał przez cały dzień ani jed­nego strzału. – Jak oj­ciec się dzi­siaj czuli?

– Jak za­wsze. Na­rze­kał tro­chę na bóle w dołku, ale nie chciał po­sy­łać po le­ka­rza, tylko nie­po­koił się, czy pan zdąży wró­cić przed zmro­kiem. – Słu­żący po­gła­dził klacz po karku i cią­gnął z nutą wy­rzutu w gło­sie: – Od śmierci żony z pa­nem Se­li­mem jest co­raz go­rzej. Pan Osman prze­pada na całe dnie, on nie ma do kogo ust otwo­rzyć, a prze­cie sa­mot­ność za­bija prę­dzej niż cho­roba...

– To po­wiedz mu, że już je­stem – rzu­cił szorstko syn Se­lima. Lecz jakby zre­flek­to­wał się rap­tem, bo wes­tchnął i do­dał: – Nie, sam pójdę do niego, coś mu może po­czy­tam. Tylko naj­pierw zjem coś.

– Od­pro­wa­dzę Oliwkę do stajni i po­wiem żo­nie, żeby na­kryła do ko­la­cji.

– A oj­ciec jadł już?

– Nie chciał. Ale Fe­li­cja stała nad nim tak długo, aż wy­pił tro­chę zupy z obiadu.

– Do­bre i to. Nie fa­ty­guj jej te­raz, nie ma po­trzeby, pójdę do kuchni i się ob­służę.

– Bę­dzie nie­za­do­wo­lona, że ktoś jej się tam rzą­dzi, i zrobi mi wy­ga­wor, jak­bym tu miał co­kol­wiek do po­wie­dze­nia. Pan wie, jaka ma­rudna się zro­biła, od­kąd zo­sta­li­śmy sami na służ­bie. Mówi, że ta dziew­czyna, co do­cho­dzi ze wsi, do ni­czego się nie na­daje i tylko wy­jada z garn­ków, kiedy nikt nie pa­trzy. A we dwo­rze nie­po­rzą­dek, du­chota i do­brego słowa się nie usły­szy. Tak to jest, kiedy w domu brak ko­bie­cej ręki...

Osman w od­po­wie­dzi tylko mach­nął dło­nią na gde­ra­nie sta­rego sługi. Nie był w na­stroju do po­dej­mo­wa­nia dys­ku­sji. Wbiegł po schod­kach i skrył się w sieni. Zmie­nił buty i z lampą naf­tową po­wę­dro­wał do kuchni. Żona Aloj­zego, Fe­li­cja, była osobą prze­wi­du­jącą, gdyż na stole zo­sta­wiła pół­mi­sek na­kryty ście­reczką i pół bochna chleba, pie­czo­nego przez nią dwa razy w ty­go­dniu. Osman uniósł ście­reczkę i uśmiech­nął się na wi­dok gru­bych pla­strów pie­czeni, pasz­tetu oraz su­chej kieł­basy pach­ną­cej ja­łow­cem. Fe­li­cja są­dziła, że pełny brzuch za­pew­nia szczę­ście, zdro­wie i po­godę du­cha. Gdyby to było ta­kie pro­ste...

Mło­demu dzie­dzi­cowi nie chciało się jeść, cho­ciaż od rana nie miał nic w ustach. Przez otwarte drzwi kuchni ostroż­nie wsu­nął się wil­gotny psi nos zwa­biony za­pa­chem mięsa. Po­dobny tro­chę do wilka czwo­ro­nóg, któ­rego ubło­cona sierść zdra­dzała za­mi­ło­wa­nie do włó­cze­nia się po le­sie, roz­glą­dał się czuj­nie, go­tów na­tych­miast czmych­nąć na wi­dok go­spo­dyni. Do­brze wie­dział, że Fe­li­cja nie to­le­ro­wała zwie­rząt w swym ku­li­nar­nym kró­le­stwie, a je­dyne, co mo­gło spo­tkać in­truza, to ude­rze­nie mo­krą ścierką albo mio­tłą przez grzbiet.

– Właź, Teo­dor – za­chę­cił go Osman. – Tylko nie stłucz ni­czego i nie zo­sta­wiaj sier­ści, bo oby­dwu nam się do­sta­nie. Ro­zu­miesz?

Teo­dor mach­nął ogo­nem i spoj­rzał z na­dzieją w kie­runku stołu. Pies nie był ra­sowy, wła­ści­wie nie nada­wał się ani na stróża, ani do po­lo­wa­nia. Przy­błą­kał się przed paru laty, nie wia­domo skąd. Naj­pierw krą­żył wo­kół dworku, po­szu­ku­jąc cze­goś do je­dze­nia, lecz uni­ka­jąc kon­taktu z ludźmi. My­śleli po­cząt­kowo, że to stary wilk, który prze­grał walkę o przy­wódz­two stada i zo­stał przez nie prze­pę­dzony. Osman zo­sta­wił mu w krza­kach raz i drugi parę gna­tów z obiadu. Pies się nie od­da­lał. Ja­koś po ty­go­dniu, gdy chło­pak był sam na dwo­rze, pod­szedł z opusz­czo­nym ni­sko łbem, wolno i ostroż­nie, go­tów czmych­nąć na pierw­szą oznakę, iż może go spo­tkać ja­kaś krzywda. Osman wy­cią­gnął rękę, pies po­znał za­pach obecny na znaj­dy­wa­nych w krza­kach ko­ściach, i mach­nął ogo­nem. I już zo­stał w ich dworku. Miał nie­za­leżny cha­rak­ter i z tru­dem się spo­ufa­lał. Ale gdy już ob­da­rzył ko­goś za­ufa­niem i mi­ło­ścią, to na za­wsze, wy­ba­cza­jąc na­wet nie naj­lep­sze trak­to­wa­nie. Osman po­my­ślał mi­mo­wol­nie, że są w tym do sie­bie po­dobni. Też byłby go­tów wy­ba­czyć pew­nej oso­bie wszystko... Gdyby tylko tego ze­chciała.

– Pa­mię­tasz ją jesz­cze, Teo­dor? – Rzu­cił psu pla­ster pie­czeni. Ten zła­pał go w lo­cie i za­czął po­spiesz­nie po­ły­kać, jakby oba­wiał się, że nie zdąży, nim nad­leci na­stępny ka­wa­łek. – Nie od­stę­po­wa­łeś jej na krok, kie­dy­śmy cza­sem szli na spa­cer. Gdy sia­da­li­śmy na łące, kła­dłeś się mię­dzy nami i po­zwa­la­łeś jej dra­pać się za uszami, aż by­łem na­wet tro­chę za­zdro­sny... Za­wsze wo­la­łeś spać na dwo­rze, tylko gdy pa­dało, cho­wa­łeś się w stajni. Ale jak Ma­nia była u nas w go­ści­nie, za­kra­da­łeś się wie­czo­rem do jej po­koju. My­śle­li­ście, że nikt o tym nie wie, co?

Na dźwięk zna­jo­mego imie­nia Teo­dor za­strzygł uszami, okrę­cił się wo­kół i pod­biegł do uchy­lo­nych drzwi na ko­ry­tarz. Przez chwilę wę­szył in­ten­syw­nie, jakby spo­dzie­wał się wy­czuć obec­ność dawno nie­wi­dzia­nego go­ścia. Osma­nowi wy­da­wało się, że czwo­ro­nożny przy­ja­ciel po­bie­gnie pe­ne­tro­wać dwo­rek, ale ten roz­glą­dał się nie­zde­cy­do­wa­nie, usi­łu­jąc roz­strzy­gnąć roz­terkę, czy szu­kać Mani, czy jed­nak naj­pierw do­koń­czyć ko­la­cję. Uno­sząca się w po­wie­trzu woń pie­czeni zwy­cię­żyła.

Roz­pa­dało się na do­bre, przez okno co rusz wi­dać było błysk pio­ru­nów. Osman drgnął na­gle, wi­dząc za szybą ja­kąś za­kap­tu­rzoną po­stać przy­po­mi­na­jącą zgar­bione widmo. Ale to tylko Alojzy krą­żył wo­kół domu, za­my­ka­jąc po ko­lei okien­nice. Męż­czy­zna po­grą­żył się we wspo­mnie­niach, kar­miąc ma­chi­nal­nie wa­ru­ją­cego mu u stóp pu­pila. Wresz­cie i sam za­czął jeść, gdy głód prze­wa­żył nad ogar­nia­jącą go me­lan­cho­lią.

Może na­pi­sać do niej list? Po­że­gnalny... A po­tem po­je­chać gdzieś na ko­niec świata. Po­wiedzmy do Ame­ryki? Tam mógłby za­cząć nowe ży­cie, od­ci­na­jąc się de­fi­ni­tyw­nie od prze­szło­ści. Nie, to na ra­zie mrzonki... Oj­ciec jest zbyt scho­ro­wany i słaby, żeby zo­sta­wiać go sa­mego. Póź­niej to co in­nego. Sprzeda pod­upa­da­jący ma­ją­tek. Bę­dzie miał ka­pi­tał na start w da­le­kim kraju wiel­kich moż­li­wo­ści i roz­kwi­ta­ją­cych od zera for­tun. Ob­cym kraju... ale to na­wet le­piej. A je­śli tam­ten księ­żulo lek­ko­duch ją po­rzuci...? Czy umie­liby, czy chcie­liby za­cząć wszystko od nowa...? Ko­lejna mrzonka. Nie wcho­dzi się dwa razy do tej sa­mej wody.

Naj­le­piej za­po­mnieć. Ru­szyć się gdzieś do mia­sta, po­szu­kać to­wa­rzy­stwa i roz­rywki. Gdyby tylko oj­ciec nie był tak chory, nic by go nie trzy­mało na miej­scu...

Po­grą­żony w za­du­mie Osman do­piero po dłuż­szej chwili za­uwa­żył, że Teo­dor, najadł­szy się do syta, wy­wę­dro­wał z kuchni po­szu­kać so­bie za­cisz­nego miej­sca do spa­nia. Sam też po­sta­no­wił za­koń­czyć po­si­łek. Na­krył ście­reczką resztki po­siłku, spraw­dził, czy nie zo­stały ja­kieś ślady po­bytu psa w kró­le­stwie Fe­li­cji, po czym opu­ścił po­miesz­cze­nie i za­mknął za sobą drzwi na klucz. Tak na wszelki wy­pa­dek, gdyby Teo­dor w środku nocy pró­bo­wał do­stać się do środka. Spry­ciarz umiał na­ci­snąć ła­pami klamkę, nie­raz wcho­dził w ten spo­sób do stajni czy domu, jed­nak klu­cza nie prze­kręci.

Skrzy­pią­cymi scho­dami wszedł na pię­tro i skie­ro­wał się do po­koju ojca. Sta­ru­szek miał tam bi­blio­tekę, ko­mi­nek i ulu­biony fo­tel, w któ­rym spę­dzał więk­szość czasu. Od śmierci żony pra­wie nie wy­cho­dził z domu, jakby cze­kał już tylko pory, kiedy dane mu bę­dzie do niej do­łą­czyć. Osman zda­wał so­bie sprawę, że sam rów­nież stał się przy­czyną zgry­zoty ojca i jego za­mknię­cia się w so­bie. Bo cóż to za po­to­mek, który nie my­śli o za­ło­że­niu ro­dziny i da­niu Se­li­mowi wnuka? Osman po­my­ślał, że musi się wresz­cie ogar­nąć, ze­brać w so­bie i za­cząć coś ro­bić z wła­snym ży­ciem. Wy­star­czy już tej ża­łoby po utra­co­nej mi­ło­ści! Byle mu tylko nic o niej nie przy­po­mi­nało...

Usły­szał sa­pa­nie i w świe­tle naf­to­wej lampy zo­ba­czył Teo­dora. Pies wa­ro­wał pod drzwiami po­koju, w któ­rym daw­niej no­co­wała Ma­nia. Osman przy­po­mniał so­bie wie­czory spę­dzane w sa­lo­niku z Ma­rią oraz jej ciotką, peł­niącą po tro­sze rolę damy do to­wa­rzy­stwa, a po tro­sze przy­zwo­itki, bo prze­cież pan­nie na wy­da­niu nie wy­pa­dało sa­mej by­wać w go­ści­nie u na­rze­czo­nego. Jego ro­dzice za­wsze pro­sili dziew­czynę, aby za­grała coś na pia­ni­nie, co czy­niła chęt­nie, gra­jąc z nut utwory po­ważne, a cza­sem z pa­mięci skoczne me­lo­die za­sły­szane na we­se­lach lub ba­lach, na które by­wała za­pra­szana. Kiedy ro­biło się późno, wszy­scy ży­czyli so­bie do­brej nocy i roz­cho­dzili do swo­ich po­koi. Zwy­kle Osman prze­ka­zy­wał Mani krótki li­ścik, umiesz­cza­jąc go dys­kret­nie w jej dłoni, ona zaś re­wan­żo­wała mu się na­za­jutrz przy ja­kiejś oka­zji. To była taka ich tajna za­bawa, do któ­rej nic nie zmu­szało, bo mo­gli so­bie wszystko po­wie­dzieć, choćby na spa­ce­rze. Ale tak było ro­man­tycz­nie i ta­jem­ni­czo. Nie wy­rzu­cił tych kar­te­czek. Czuł jed­nak, że nie­po­trzeb­nie je trzyma, chyba tylko jako świa­dec­two jej zdrady. Tak, ZDRADY. Więc spali je ju­tro! A w każ­dym ra­zie... w naj­bliż­szym cza­sie.

Osman mi­nął drze­mią­cego Teo­dora, prze­mie­rzył do końca ko­ry­tarz, za­pu­kał do po­koju ojca i wszedł, nie cze­ka­jąc na od­zew.

Se­lim Talko nie spał. Sie­dział w swoim fo­telu i zda­wał się za­słu­chany w od­głosy let­niej bu­rzy, ale skrzyp­nię­cie za­wia­sów spra­wiło, że od­wró­cił głowę w kie­runku syna.

– A, je­steś – po­wie­dział sła­bym gło­sem. – My­śla­łem, że to Alojzy przy­szedł mi na­lać mo­ich kro­pli.

„Kro­plami” na­zy­wano we dworku mik­sturę przy­rzą­dzaną przez Fe­li­cję na lep­szy ape­tyt i po­prawę krą­że­nia. Była mie­szanką miodu, ko­niaku i ziół. Jak za­uwa­żył Osman, rze­czy­wi­ście dzia­łała, oży­wia­jąc na krótko star­szego pana. Przy­pusz­czał wpraw­dzie, iż sam ko­niak za­dzia­łałby tak samo, jed­nak nie wy­ra­ził gło­śno swo­jej opi­nii. Oj­ciec bar­dzo nie­chęt­nie go­dził się na wi­zytę le­ka­rza, więc na­wet na­miastka me­dy­ka­mentu, po­pra­wia­jąca jego sa­mo­po­czu­cie, była czymś po­ży­tecz­nym.

– Sam ci na­leję, tato. I po­sie­dzę z tobą. Chcesz, że­bym ci po­czy­tał da­lej tę po­wieść pana Prusa?

Usły­szaw­szy mruk­nię­cie, które uznał za zgodę, otwo­rzył drzwiczki ko­módki, gdzie na półce z lu­strem stała flaszka bez ety­kiety w to­wa­rzy­stwie ka­rafki z wi­nia­kiem i bu­telki do­mo­wego wina. Na­lał ojcu mik­stury na ja­kieś dwa palce, a so­bie tro­chę wię­cej wi­niaku. Wrę­czył Se­li­mowi szkla­neczkę i usiadł obok na wy­słu­żo­nej już nieco so­fie. Na sto­liku le­żała Lalka Prusa, pierw­sze wy­da­nie u Ge­be­th­nera i Wolffa. Tal­ko­wie wy­wo­dzili się ze sta­rego ta­tar­skiego rodu, jed­nak osie­dleni od po­ko­leń w Pol­sce, nie kul­ty­wo­wali w szcze­gólny spo­sób tra­dy­cji daw­nej oj­czy­zny, prze­siąk­nąw­szy już na wskroś pol­sko­ścią. Byli wpraw­dzie in­nej wiary, jed­nak nie­liczna mu­zuł­mań­ska wspól­nota zbie­rała się rzadko, naj­czę­ściej z oka­zji na­ro­dzin po­tomka lub ślubu. Osman wy­jął bi­bułę słu­żącą jako za­kładka i za­czął czy­tać mo­no­ton­nym gło­sem:

– „Na we­zwa­nie hra­biny ele­gant siadł na tym sa­mym fo­telu, który nie­dawno zaj­mo­wał Wo­kul­ski i za­wią­zała się żywa roz­mowa. Wo­kul­ski nie sły­szał jej tre­ści, tylko czuł, że w mó­zgu wy­pala mu się ob­raz tego to­wa­rzy­stwa. Kosz­towny dy­wan, srebrna taca za­sy­pana na wierz­chu gar­ścią im­pe­ria­łów, dwa świecz­niki, dzie­sięć pło­my­ków, hra­bina odziana w grubą ża­łobę, młody czło­wiek za­pa­trzony w pannę Iza­belę i ona – roz­pro­mie­niona. Na­wet ten szcze­gół nie uszedł jego uwagi, że od bla­sku pro­my­ków hra­bi­nie świecą się po­liczki, mło­demu czło­wie­kowi ko­niec nosa, a pan­nie Iza­beli oczy...”

– Zbe­reź­nicy i ho­łota! – za­wo­łał Se­lim nad­spo­dzie­wa­nie sil­nym gło­sem, prze­ry­wa­jąc sy­nowi czy­ta­nie. – Tylko o przy­jem­nost­kach by my­śleli, po­lo­wa­nia i bale im w gło­wach, panny zba­ła­mu­cić, a naj­le­piej dziewki ze służby, bo z taką nie grzech, co?

– Kogo ma oj­ciec na my­śli? – zdu­miał się Osman.

– Kogo, kogo... jak­byś nie wie­dział – od­parł gder­li­wie sta­ru­szek. – Wszy­scy my­śli­cie, że ja ni­czego nie wi­dzę, ni­czego nie sły­szę, bo mi już bli­żej do Al­laha? Może i tak, może i tak... Już mi hu­rysy śpie­wają na po­wi­ta­nie... wciąż je sły­szę, wa­bią, nie dają spo­koju, obie­cują na­grodę, ja­kiej tu na tej ziemi próżno mi się spo­dzie­wać... Ale po­śpie­wają so­bie jesz­cze, bo ża­den Talko nie od­szedł z tego świata, nie zo­ba­czyw­szy wnuka.

– Oj­ciec nie mów ta­kich rze­czy – za­czął Osman, zro­zu­miaw­szy, że za­nosi się ko­lejny se­ans wy­rzu­tów i na­rze­ka­nia na swój los, a głów­nie nie­wdzięcz­ność je­dy­nego po­zo­sta­łego przy ży­ciu po­tomka. – Dla mnie jesz­cze nie pora, mam co in­nego do ro­boty.

– Cie­ka­wym, co ta­kiego? – za­py­tał z sar­ka­zmem oj­ciec, któ­remu „kro­pelki” Fe­li­cji wy­raź­nie przy­wró­ciły nieco wi­goru. – Za­rzą­dza­nie ma­jąt­kiem mało cię ob­cho­dzi, ze służby dwoje sta­rych zo­stało, reszta do­cho­dzi ze wsi, jak i kiedy im się chce.

– I wię­cej nam nie trzeba, od­kąd ża­łoba nad do­mem. Nie wy­pra­wię prze­cież balu, kiedy na gro­bie matki zie­mia jesz­cze świeża...

– Do­brze, że Fa­tima nie do­cze­kała, moja bi­dula... – Sta­ru­szek wes­tchnął ża­ło­śnie, za­po­mniaw­szy już wi­dać, że jego żona za­wsze brała stronę Osmana i by­naj­mniej nie na­kła­niała go do pręd­kiego za­kła­da­nia ro­dziny. – Pola mamy od­dane pod dzier­żawę, a gro­sza z nich ja­koś nie wi­dać. Jesz­cze tro­chę i za­czniesz wy­prze­da­wać, co po­pad­nie.

– Oj­ciec za­po­mina, że to był jego po­mysł. Lata mie­li­śmy su­che, szkod­nik wszedł w zboża, wszę­dzie plony mi­zerne, to i do­chody z dzier­żawy małe. Ale prze­cież na wszystko nam star­cza.

Se­lim nie pod­jął dys­ku­sji. Prze­chy­lił głowę i zmru­żył po­wieki, jakby na­słu­chi­wał cze­goś, choć od­głosy bu­rzy i sie­ką­cego o drew­niane ściany dworu desz­czu i tak za­głu­szały wszyst­kie inne dźwięki.

– Go­ście za­je­chali, wiem... Sły­sza­łem rano po­wozy, dwa były. I pa­rob­ków z ku­frami na scho­dach... Ka­za­łem Fa­ti­mie wi­tać wszyst­kich i pro­wa­dzić do po­koi... Tra­dy­cja wy­maga, żeby to go­spo­darz stał na progu, ale kto tam dziś dba o tra­dy­cję... Oni i tak wie­dzą, że na stypę po mnie pro­szeni...

Osmana prze­szły dresz­cze. Sta­ru­szek co­raz trud­niej ra­dził so­bie z po­stę­pu­jącą cho­robą i sa­mot­no­ścią. Po­pa­dał w stany umy­słu przy­po­mi­na­jące zdzie­cin­nie­nie, wy­obra­żał so­bie nie­ist­nie­jące po­staci, roz­pro­szo­nych po kraju człon­ków dal­szej ro­dziny, a na­wet bli­skich, któ­rzy na­wie­dzali go z za­świa­tów. By­wało, że roz­ma­wiał z nimi jak z re­al­nymi oso­bami. Nie to­le­ro­wał le­ka­rzy, prze­ko­nany, że cała ich wie­dza jest zwy­kłym hochsz­ta­pler­stwem, ob­li­czo­nym na wy­cią­ga­nie pie­nię­dzy od na­iw­nych. Mimo wszystko Osma­nowi udało się raz spro­wa­dzić le­ka­rza, gdy za­gro­ził ojcu, że za­wie­zie go do szpi­tala w mie­ście. Siłą rze­czy dia­gnoza była po­wierz­chowna i spro­wa­dzała się do stwier­dze­nia, że or­ga­nizm jest mocno osła­biony, za­awan­so­wana po­da­gra w po­łą­cze­niu ze złym krą­że­niem krwi w koń­czy­nach gro­ziła ko­niecz­no­ścią am­pu­ta­cji nóg. Le­karz po­dej­rze­wał po­nadto sze­reg przy­pa­dło­ści na­rzą­dów we­wnętrz­nych, jed­nak nie dało się tego stwier­dzić bez wi­zyty w szpi­talu, czego Se­lim zde­cy­do­wa­nie od­ma­wiał. Świę­cie wie­rzył, że ze szpi­tala już by nie wy­szedł. Po wi­zy­cie le­ka­rza zo­stały je­dy­nie za­or­dy­no­wane przez niego pi­gułki, które Fe­li­cja prze­my­cała w po­sił­kach. Po­kru­szyw­szy je przed­tem na pro­szek, do­da­wała do zupy albo, po­wiedzmy, de­seru.

– Ona też przy­je­chała, co? – za­py­tał znie­nacka oj­ciec, utkwiw­szy czujne spoj­rze­nie w twa­rzy syna.

– Jaka ona...?

– Ma­ria. Ta, z którą spi­sko­wa­li­ście, żeby zejść się mimo ob­cej wiary.

– Ona już ma męża.

– Męża ma? – wy­mam­ro­tał star­szy pan, jakby nie do­wie­rzał usły­sza­nej in­for­ma­cji. – To czemu przy­je­chała?

– Tato, nie ma u nas żad­nych go­ści, nikt nie przy­je­chał.

– Ko­nie sły­sza­łem. I po­wozy...

– Pew­nie Alojzy wy­pro­wa­dził po­wóz z wo­zowni, żeby wy­czy­ścić sie­dze­nia, na­oli­wić i przej­rzeć go po zi­mie.

– Ona tu jest, ja wiem... sły­sza­łem śmie­chy i roz­mowy... – upie­rał się Se­lim, bar­dziej wie­rzący w ma­jaki nad­wą­tlo­nego wie­kiem umy­słu niż sło­wom syna. Na­gle otwo­rzył sze­rzej oczy, tknięty ja­kąś nową my­ślą. Za­py­tał z nie­ocze­ki­wa­nym oży­wie­niem: – A może inna ja­kaś? Spodo­bała ci się panna, ale nie wiesz, co po­wie matka, tak? Nie bój się, już ja ją prze­ko­nam i wy­pra­wimy we­se­li­sko! Fa­tima mi się nie sprze­ciwi i za­wsze zgo­dzi się na to, co jej na­każę. A po­tem wy­my­ślimy imiona wnu­kom. Na­sze, ta­tar­skie, po dzia­dach i pra­dzia­dach.

Tak na­prawdę, zwy­kle było od­wrot­nie. Póki Fa­tima żyła, to ona rzą­dziła dwor­kiem i po­dej­mo­wała więk­szość de­cy­zji.

– Tato, nie czas na ta­kie roz­mowy...

– Nie chcesz się przy­znać? Zna­czy coś w tym jest – upie­rał się Se­lim. – Sam taki by­łem. Tra­dy­cja tra­dy­cją, ale my i tak po­szli­śmy z matką do na­szych ro­dzi­ców pro­sić o bło­go­sła­wień­stwo, do­piero kiedy... – Uśmiech­nął się do swo­ich my­śli. – A ona tu jest, wiem o tym. Sły­sza­łem, jak Teo­dor szcze­kał.

– Pew­nie kota go­nił.

– A sły­szał kto, żeby Teo­dor na koty zwra­cał uwagę? – Oj­ciec za­śmiał się chy­trze. – Wszy­scy wie­dzą, że on szczeka tylko, kiedy Ma­ria do dworu za­je­dzie.

To była prawda, oj­ciec do­brze pa­mię­tał. Za­po­mniał jed­nak, że psi­sko sta­rzało się rów­nież i miało swe fa­na­be­rie. A może i tę­sk­noty po­dobne ludz­kim...

Pu­ka­nie do drzwi i wej­ście Aloj­zego prze­rwało zmie­rza­jącą do­ni­kąd roz­mowę ojca z sy­nem. Stary sługa przy­szedł przy­go­to­wać do snu ne­stora rodu. Osman po­że­gnał się, ży­cząc ojcu do­brej nocy, i po­wę­dro­wał do swo­jego po­koju. Teo­dor wciąż wa­ro­wał pod drzwiami daw­nego po­koju Mani.

Kła­dąc się spać, Osman przy­rzekł so­bie so­len­nie, że skoń­czy ze wspo­mnie­niami. Jest młody, nie po­wi­nien gnu­śnieć, wciąż ży­jąc spra­wami, na ja­kie nie może mieć wpływu. Na­pi­sze tylko do niej, żeby już wszystko zo­stało do­po­wie­dziane... Niech ona wie, że krzywda zo­sta­wiła w jego sercu głę­boką ranę, ale zła­ma­nie przy­rze­cze­nia zo­stało za­po­mniane i od­pusz­czone.

Ma­ria nie od­pi­sze z pew­no­ścią.

Ale może tak bę­dzie naj­le­piej...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki