Tajemnica pluszowego misia - Andrzej Sławski - ebook

Tajemnica pluszowego misia ebook

Andrzej Sławski

3,0

Opis

Tajemnica pluszowego misia - opowiadanie łączące wątki fantasy i science fiction

Lata 50-te XXI wieku. Trzech młodych, bardzo zdolnych absolwentów amerykańskich uczelni technicznych (Thomas, Jack i Georg) dostaje pracę w renomowanym ośrodku badawczo-naukowym w San Jose w Dolinie Krzemowej. Tworzą wspólny zespół prowadzący badania nad udoskonalaniem komputerów kwantowych. Przez przypadek dokonują nadzwyczajnego, epokowego odkrycia związanego z prawami Natury. Konsekwencją tego jest cały ciąg zdarzeń, który ma bezpośredni związek z życiowymi losami ich oraz ich partnerek. Niestety skutki tych zdarzeń okazują się dla nich tragiczne. Pomimo tego znajdziemy wiele zabawnych, pełnych sprośnego humoru epizodów. Fabułę zwieńcza deterministyczne zakończenie.

Narracja opowiadania, tak jak wszystkich pozostałych opowiadań tego autora, oparta jest na odsłanianiu kolejnych scen, dziejących się w rożnym miejscu i w różnym czasie.

Z pozornego chaosu wyłania się stopniowo logika treści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Andrzej Sławski

Tajemnica pluszowego misia

Opowiadanie science fiction

Andrej Sławski

Katowice 2021

(młodszej córce)

Numer ISBN:

978-83-962599-1-2

Plik z rozszerzeniem:

EPUB

Wydanie prywatne - Progras

[email protected]

Kopiowanie i dystrybucja dozwolone za zgodą autora. Projekt okładki i nota - Małgorzata Wiencek

…..A ja znam ich czyny i zamysły. Przybędę by zebrać wszystkie narody i języki; przyjdą i ujrzą moją chwałę….

Księga Izajasza 66,18

Rozdział 1.

Jerozolima. Rok 326 naszej ery

- Postumusie, czy ty to widzisz?

- Widzę panie, to jakieś szaleństwo, może Ona postradała zmysły? Ma już 76 lat.

- Takie teksty to sobie mów ciszej a najlepiej daruj sobie, w trosce o swoją i moją głowę.

Postumus, specjalista prac budowlanych w rzymskiej prowincji Judea zwracał się do namiestnika prowincji. Obaj stali na wzgórzu i oglądali świątynię Wenus w rzymskim mieście Aelia Capitolina czyli w Jerozolimie.

- Co właściwie mamy zrobić?

- Przecież już ci mówiłem, będziesz rozbierał tą świątynię.

- Panie, mam wyburzyć tą piękną świątynię? Obaj wiemy ile wysiłku kosztowało jej zbudowanie. Co z posągiem Wenery?

- Nie mówię że masz ją zburzyć, tylko masz ją rozebrać, zdemontować, masz to tak zrobić, żeby nie uszkodzić figury.

- Na Jowisza, panie po co mamy to robić?

- Flavia, Julia, Helena szuka grobu Nazarejczyka. To jej rozkaz.

- Nawet nie wiemy czy właśnie tam jest. Czy akurat pod świątynią, a jeśli nawet to czy coś z niego zostało? Może jak dwieście lat temu budowano tą świątynię, to całkowicie go zniszczono? Przecież, żeby stworzyć stabilną podbudowę musiano tam wszystko wyrównać i zasypać kamieniem i ziemią. Rozbierzemy świątynię, a tam pewnie nic nie znajdziemy.

- Zobaczymy. Bierz ludzi i do roboty, to rozkaz. Jakby się cesarzowa dowiedziała, że coś ci się nie podoba, to nie wróżę ci długiego życia.

- Panie, to świątynia Wenery. Wzbudzimy jej gniew.

- Po co ci przychylność Wenery? Przecież amory ci już staruchu chyba nie w głowie?

- Żartuj sobie, a z bogami nie ma żartów. Jak Wenus zwróci się przeciwko nam, to w najlepszym wypadku definitywnie pozbawi nas męskich mocy. A poza tym, świątynie burzą barbarzyńcy a nie cywilizowane nacje tego świata.

- Postumusie, ty się o moje moce nie martw tylko do roboty. Masz dwa miesiące i po świątyni nie ma być śladu. Znajdziesz grób Jezusa to zdobędziesz przychylność nowego Boga. Może potężniejszego? Kto wie? A poza tym, jak znajdziesz grób to królowa na pewno każe budować nową, o wiele większą świątynię. Roboty ci nie braknie, może do końca życia. A przy okazji coś zarobimy.

- Będziemy rozbierać, jednak to wielka szkoda. Oby chociaż rzeczywiście coś tam jeszcze było.

- Zobaczymy.

Dwa tygodnie wcześniej.

Cesarzowa Helena rozmawia z Makarym, biskupem wspólnoty chrześcijańskiej Jerozolimy:

- Jesteś pewny, że to dokładnie pod świątynią Wenus?

- Tak Pani, to na pewno tam. To miejsce czcimy od pokoleń. Nie może być mowy o pomyłce. Natomiast nikt nie wie czy grób jeszcze tam jest. Czy nie zniszczono go zupełnie w trakcie budowy fundamentów pod świątynię.

- Zobaczymy, mam zgodę mojego syna aby w razie konieczności rozebrać świątynię. Skoro twierdzisz, że wasza wspólnota przechowała przekaz o tym świętym miejscu, to jutro polecę aby szykowano się do prac rozbiórkowych. Tak jak mówiłam, mamy zgodę Konstantyna.

Makary ukląkł przed Heleną.

- O Pani, wspólnota chrześcijańska nigdy Ci tego nie zapomni. Będziesz świętą naszej wiary, przez tysiąclecia.

***

Trzy miesiące później.

- Pani, Postumus polecił mi poinformować cię, że odkryliśmy poziom podbudowy. Będziemy zdejmować pierwszą warstwę kamienia.

- Za pół godziny będę tam z wami. Jakbyście coś znaleźli to niczego beze mnie nie ruszajcie.

Cesarzowa Helena po niedługim czasie była na placu budowy. Kilkudziesięciu robotników stopniowo odkopywało warstwę kamieni i ziemi oraz wywoziło ją drewnianymi taczkami. W końcu odkryto poziom, gdzie podbudowa była już litą skałą. W jednym miejscu, tam gdzie stała świątynia, odkopano strukturę podobną do jaskini bez sklepienia. Królowa tam podeszła.

- Odkopcie to tutaj, resztę na razie zostawcie.

Robotnicy skupili się na odkopywaniu niszy skalnej.

Stopniowo zaczęły ukazywać się boczne, gładkie, pionowe ściany skalnej struktury. Widać było, że miały regularny kształt nadany im przez celową, staranną obróbkę wapiennej skały i nie były wytworem natury. Po kolejnej godzinie pracy wszyscy gapie, jak i sami robotnicy w napięciu obserwowali aż ukaże im się to, na co natrafili. W końcu ukazała się kamienna półka wykona w bocznej ścianie, częściowo zwieńczona fragmentami szerokiego sklepienia. Postumus podszedł do królowej.

- Pani to arcosolium. Półka na której układa się ciało. Nie ma żadnej wątpliwości. To grób wykuty w skale w czasach kiedy to miejsce było jeszcze za murami Jeruzalem. Musiał być wykuty dla zamożnego obywatela przed budową świątyni Wenery. Sklepienie prawdopodobnie rozebrali budowniczowie świątyni, po to aby dokładnie grób zasypać. Żeby pustka w skale nie stanowiła zagrożenia dla stabilności fundamentów. Grób pochodzi z czasów Nazarejczyka. Jest pusty. Nie ma śladów kości.

- Odkopcie do końca, ale delikatnie, gołymi rękami, tak aby niczego nie uszkodzić!

- Tak jest, królowo.

Po kolejnej godzinie cesarzowa podeszła do grobu. Była skromnie ubrana w niebieską, codzienną suknię, jednak na jej szyi wisiał długi złoty łańcuch ze złotym medalionem. Klejnot ten zadawał jej skromnej posturze królewskiego szyku.

- Odejdźcie wszyscy, zostawcie mnie tu samą.

Helena uklękła i modliła się po łacinie do Jezusa Chrystusa a złoty medalion na jej szyi wisiał wprost nad świeżo odkopanym grobem.

- O Panie, Boże mój, wiem, moje serce to czuje, że to właśnie to święte miejsce w którym wydarzył się Cud Twojego Zmartwychwstania. Największy cud w historii Ziemi. Twoja wola sprawiła, że zakopany grób przetrwał trudne czasy pierwszych lat chrześcijaństwa. Obiecuje Ci w imieniu całego ludu tej Ziemi, że my, Twoi wyznawcy będziemy strzec z całych swych sił, aby już nikt, nigdy nie odważył się zbezcześcić tego świętego miejsca i podnieść na nie swą rękę. Proszę Cię, abyś wspomagał nas w tym dziele. To miejsce będziemy otaczać czcią przez kolejne tysiąclecia, aż do czasu, kiedy znowu przyjdziesz na Ziemię.

W tym momencie niewielka chmura odsłoniła słońce i silny blask jasnego światła rozjaśnił twarz cesarzowej. Ona spojrzała w stronę blasku i wskazała na coś ręką, a następnie wypowiedziała tylko jedno słowo.

***

Rok 2045. Stolica dużego państwa europejskiego. Tajna siedziba międzynarodowej, lewackiej organizacji terrorystycznej.

Przemawia lider organizacji do małej grupy najbardziej zaufanych działaczy i bojowników. Ponieważ towarzystwo jest międzynarodowe, to przemawia po angielsku:

- Bracia! Wezwałem was tutaj bo nareszcie nadszedł czas abyśmy pokazali światu na co nas stać! Nareszcie pokażemy wszystkim, że czas skończyć już z zabobonem i wyrwać ludzkość z obłędu ograniczeń i przesądów związanych z dawnymi tradycjami i bzdurami dawnych religii! Żyjemy w połowie XXI wieku i ludzkość musi zrozumieć, że pora rozpocząć nowy, świetlany okres naszego rozwoju. Okres w którym my ludzie, zaczniemy być naprawdę wolni i sami decydować o naszym losie! Nadszedł już koniec ideologii, ograniczeń i decydowania za nas, jak mamy żyć! Tylko my sami będziemy wreszcie decydować co jest dobre a co złe! Koniec z pouczaniem i moralizowaniem. Już nigdy, żaden fałszywy książę czy prorok średniowiecznych zabobonów, nie będzie nas pouczać!

- Bracie, o czym mówisz? Co chcesz zrobić?

- Nasi towarzysze ze wschodu mogą zdobyć dla nas wreszcie to, o co od dawna zabiegaliśmy. Nareszcie ją dostaniemy.

- Ale co?

- Jak to co. Nie rozumiecie? Nareszcie możemy kupić głowicę jądrową.

- Naprawdę? Skąd? W jaki sposób?

- Pojawiła się na rynku głowica skonstruowana przez duże państwo, które dysponuje arsenałem atomowym i została już kilkadziesiąt lat temu potajemnie wykradziona. A teraz my ją kupimy. Jest wciąż w dobrym stanie. W pełni sprawna.

- Co z nią zrobimy?

- Zdetonujemy ją w Jerozolimie. Ma wystarczającą moc, aby za jednym razem zniszczyć najważniejsze symbole trzech największych religii monoteistycznych. Zniszczymy żydowską Ścianę Płaczu, islamskie meczety; Na Skale i Al-Aksaa oraz Bazylikę Grobu Pańskiego.

Przywódca szyderczo się roześmiał i dodał:

- Jest szansa, że uda się rozwalić całe to wapienne wzgórze i z grobu nic nie zostanie.

Na zgromadzeniu zapadła długa cisza. Uczestnicy przestraszyli się tego szaleńczego planu. W końcu jeden z liderów się odezwał:

- Wywołamy trzecią wojnę światową.

- Nawet jakby, to co? Czas przewietrzyć już te skostniałe struktury i niesprawiedliwe hierarchie. Po wszystkim będziemy już wolni!

***

Sześć miesięcy później, rok 2046. Miasto San Jose, północna Kalifornia. Cmentarz.

- Jezu, Ty widzisz, że cierpimy z powodu śmierci naszego brata Jacka, którego w wieku 26 lat powołałeś do siebie. Daj nam pociechę płynącą z wiary i umocnij w nas nadzieję życia wiecznego. Złóżmy prochy naszego brata w grobie. Ponieważ Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy z umarłych i odnowi nasze śmiertelne ciała, na podobieństwo swojego ciała uwielbionego, ufamy, że wskrzesi ciało naszego brata gdy przyjdzie w chwale.

- Amen.

Ksiądz po wypowiedzeniu stosownej formuły pokropił urnę Jacka opuszczaną powoli w czeluść otwartego grobu. Formuła którą wypowiedział długo brzmiała w mojej głowie, jak dzwon średniowiecznej katedry. Gdyby ten ksiądz wiedział!

Patrzyłem na to wszystko wciąż nie wierząc, że to dzieje się naprawdę. Przez dwa ostatnie lata wydarzyło się tak wiele dziwnych, zaskakujących rzeczy, że czasami wydaje mi się, że za chwilę obudzę się z koszmarnego, bardzo długiego i bardzo realistycznego snu. Wszystko bym dał, żeby tak właśnie się stało. Jedno przypadkowe odkrycie zmieniło życie całej naszej trójki. Trójki najlepszych przyjaciół a jednocześnie trójki jednych z najzdolniejszych i najinteligentniejszych młodych ludzi, jacy pojawili się w gronie jajogłowych w tym pokoleniu, w najlepszych uczelniach technicznych w naszym kraju. Zadanie które nas połączyło, które wyzwoliło w nas tyle pozytywnej energii i dało tyle radości z owoców twórczej pracy, obróciło się przeciwko nam, zabierając nam wszystko czym dysponowaliśmy. Odbierając nam kolejno, energię twórczą, życie osobiste, zdrowie a w końcu życie. Tylko my stanowiliśmy razem taką siłę intelektu, że mogliśmy tego dokonać. Gdyby nie przypadek oraz ta potężna siła naszego zespołu, która forsowała wszystkie przeszkody, to nikt inny długo jeszcze by na to nie wpadł. Bylibyśmy szczęśliwymi, choć mniej świadomymi młodymi ludźmi. To co nas spotkało, to niesprawiedliwa kara za naszą wspólną odkrywczą moc.

Georga pochowaliśmy z Jackiem miesiąc temu, dzisiaj ja jestem na pogrzebie Jacka, a moje dni są policzone.

Patrzę na Susan, bardzo atrakcyjną, młodą wdowę po Jacku, jak stoi zapłakana w czarnej, zanadto obcisłej jak na pogrzeb sukience, nad grobem swojego nadzwyczaj zdolnego i bardzo przystojnego męża. Bardzo zgrabna sylwetka tej pięknej, długonogiej kobiety, nie zdradza jeszcze sekretu, którego ona dopiero zaczyna się domyślać a który ja, Jack i Georg znaliśmy od niemal dwóch miesięcy. Susan jest w siódmym tygodniu ciąży. Ciekawe czy córka Jacka będzie choć w części tak zdolna, jak jej zmarły ojciec? Jack, jako jedyny z naszej trójki zdążył się ożenić. Georg był blisko, gdyby nie wydarzenia których sami byliśmy sprawcami, to byłby teraz szczęśliwym narzeczonym, zakochanym po uszy w Elen, swojej ślicznej dziewczynie.

Rozmyślania nad naszym smutnym losem przerwała gwałtownie Eva, moja najukochańsza Eva. Kilka dni temu zamieniła rolę namiętnej kochanki młodego napalonego, przystojnego faceta, na rolę opiekunki umierającego, słabnącego z dnia na dzień, niedołężnego pacjenta. Dziewczyna, która zawdzięcza mi, a w zasadzie całej naszej trójce, życie. Eva szeptała mi do ucha:

- Thomas, pora już jechać, muszę zawieźć cię do kliniki, musisz dostać leki.

- Ok Eva, jedźmy już stąd.

Eva zaczęła pchać wózek, na który zostałem skazany kilka dni temu. Skazany dożywotnio. Wszyscy wiedzą, że nie mam już żadnych szans zsiąść z niego. Może być tylko gorzej i to w bardzo krótkim czasie. Na pocieszenie mam to, że jest mi pewnie łatwiej pogodzić się z losem niż komukolwiek na tym świecie, byłoby w mojej sytuacji.

***

San Jose, Dolina Krzemowa, California, dwa lata wcześniej. Rok 2044.

- Witam was młodzi panowie. Zaprosiłem tylko was trzech, bo chciałem wam zakomunikować, że zostaliście zwycięzcami prowadzonej przez nasz instytut rekrutacji. Jest mi naprawdę bardzo miło was o tym poinformować. Powinniście traktować to jaki duży sukces na początku waszej drogi zawodowej. Mieliśmy naprawdę wielu chętnych. I to naprawdę byli świetnie zapowiadający się naukowcy. Ze względu na to, że nasz instytut zajmuje się po części zastosowaniem prowadzonych przez nas badań w technice wojskowej, to przy rekrutacji celowo pomijaliśmy kandydatów z innych krajów. Takie są wymagania naszych procedur.

No i najważniejsze, od dzisiaj jestem waszym szefem. Mam na imię Edward, jednak ja będę mówić do was po imieniu, a wy do mnie szefie albo “proszę pana” to proste, logiczne i oczywiste... prawda? Panowie wiecie nad czym będziecie pracować? A i przypomnijcie jak macie na imię?

- Nad czymś fajnym?... a no tak, Georg jestem.

- Wymyślimy uniwersalne zaklęcie, po którym dziewczyny będą nam oddawać swoją duszę i ciało, a no tak, jestem Jack. proszę pana.

- Koledzy nie błaznujcie tylko słuchajcie. Zresztą jak na was patrzę moi drodzy, to w oparciu o własne doświadczenie, zapewniam was, że żadnemu do tego żadne zaklęcia nie będą potrzebne. A tak w ogóle, to chyba jeszcze wam nie mówiłem żebyście nie mieli złudzeń, na pewno nie jesteście mądrzejsi ode mnie, ale młodości i wyglądu to wam zazdroszczę.

- Skoro szefie jesteśmy głupsi, to dlaczego sam sobie tych wszystkich rzeczy nie wymyślisz, co to pewnie nam każesz zrobić?

- Bo szkoda mi na to czasu a i tak pewnie wam się nie uda. A jak już wam się nie uda to wtedy, jak będę chciał, to pokażę wam jak to zrobić.

Wszyscy się roześmiali.

- A ty młody?

Szef zwrócił się do mnie.

-Czemu nic nie mówisz, jak twoi gadatliwi koledzy?

- Thomas jestem. Szefie to co właściwie mamy tutaj robić?

- Dobre pytanie, do tego zmierzam. Nasz instytut, jak zapewne dobrze wiecie, zajmuje się badaniami nad rozwojem komputerów kwantowych. Pomimo rozwoju tej technologii od przynajmniej trzech dekad, wciąż nie jesteśmy do końca zadowoleni z efektów.

- Nie rozumiem? Przecież wszyscy wiemy, że komputery kwantowe już dobrze działają i są tysiące razy wydajniejsze od tych tradycyjnych.

- Tak działają i to działają wydajnie, jednak stabilność ich pracy budzi nasze zastrzeżenia. Są również mało uniwersalne, i dobrze nadają się tylko do wybranych zadań. Tak więc, po pierwsze, zadaniem waszego zespołu będzie opracowanie rozwiązań, które pozwolą uzyskać większą uniwersalność oraz takie dopracowanie stabilności systemów, które pozwolą wykorzystywać te komputery powszechnie, w zminiaturyzowanej formie i w bardzo stabilnym trybie pracy.

- Pewnie po to, żeby armia mogła je w rakietach stosować?

- No może niekoniecznie zaraz w rakietach, ale w systemach wojskowych rzeczywiście też. Przede wszystkim w celu teleportacji danych. Bardzo chcielibyśmy rozwijać tą bardzo słabo znaną i trudną dziedzinę nauki. Ale i w celach cywilnych potrzebujemy stabilnych i stosunkowo tanich komputerów kwantowych. To wasze główne zadanie. We wspomnianym temacie będziemy oczekiwać od was konkretnych efektów i za to chcemy wam zapłacić. Proponujemy trzyletni kontrakt, z możliwością jego dalszego przedłużenia i szybką ścieżkę awansu, oczywiście jeśli uda wam się coś ciekawego wymyślić.

Jednak chciałbym również, abyście zajęli się jeszcze jednym, zupełnie nowatorskim kierunkiem rozwoju komputerów kwantowych. Liczę tu na świeże, nieszablonowe spojrzenie waszych młodych umysłów. Oczywiście wszystko co tu robimy jest tajemnicą i nie wolno wam nikogo informować o celu i efektach naszych badań. Jednak to co wam teraz powiem jest najściślejszą tajemnicą państwową, i ujawnienie czegokolwiek na ten temat będzie zdradą naszego państwa.

Otóż, jak zapewne wiecie, bity obecnie stosowanych komputerów kwantowych, czyli tak zwane “kubity” oparte są na zjawiskach fizyki kwantowej, zachodzących w cząstkach elementarnych, takich jak fotony czy elektrony. Szczególne znaczenie ma tu zjawisko splątania, czyli szczególnego związania ze sobą pary, w odpowiedni sposób wytworzonych cząstek, fotonów lub elektronów, w których każda reaguje na zmianę stanu kwantowego swojego bliźniaka. Nie znamy podłoża tego zjawiska, jednak wiemy, że istnieje i wykorzystujemy je w komputerach kwantowych.

To oddziaływanie ma charakter, który nie poddaje się na razie w żaden sposób pojmowaniu w oparciu o naszą wiedzę czy nawet intuicje naszego ludzkiego umysłu. Wiemy już na pewno, że zjawisko splątania oddziałuje bez względu na odległość i działa natychmiast, ignorując podstawową zasadę współczesnej fizyki, że nic nie może poruszać się z prędkością większą niż światło. Możemy sobie wyobrazić, że w oparciu o zjawiska kwantowe moglibyśmy teoretycznie komunikować się z drugim końcem naszego wszechświata w czasie rzeczywistym. A tajemnica, którą chcę wam powierzyć polega na tym, że nasi fizycy, pracujący w ośrodku naukowym badania materii, odkryli niedawno nie znaną dotąd cząstkę o szczególnych właściwościach. Okazuje się, że tego typu cząstki da się niemal równie łatwo wytwarzać, jak fotony czy elektrony, a cechują się znacznie większą stabilnością. Przewidujemy, że możliwym byłoby zbudowanie komputera kwantowego w oparciu o to odkrycie, który miałby szersze możliwości od obecnie stosowanych. Stąd właśnie skład waszego zespołu. Jeden z was jest fizykiem, jeden elektronikiem a jeden programistą.

Chcielibyśmy, abyście panowie spróbowali zająć się tym tematem i prowadzili prace umożliwiające zbudowanie komputera kwantowego nowszej generacji. Nie zamierzam zanadto wtrącać się do waszego zespołu. Macie wolną rękę i do dyspozycji całą techniczną infrastrukturę naszego ośrodka. Dysponujemy również bardzo konkretnym grantem finansowym na te badania, który jest do dyspozycji waszego zespołu. Życzę wam powodzenia. Tyle na dzisiaj. Dzisiaj jesteście już wolni. Załatwcie sobie jakieś kwatery, poznajcie razem, a od poniedziałku oczekujemy was w ośrodku.

- Szefie, najważniejsze pytanie.

- Tak Jack?

- Na którą?

- Na siódmą.

- Cooo?

- Cooo?

- Cooo?

- Dobra żartowałem, zaczynacie pracę o ósmej trzydzieści.

Pierwsze co zrobiliśmy, to poszliśmy do najbliższego pubu, żeby się poznać i trochę ze sobą porozmawiać, a przy okazji napić się piwa. Wszyscy trzej byliśmy młodzi, każdy z nas miał trochę ponad 20 lat. Niedawno skończyliśmy uczelnie techniczne w różnych częściach Stanów. Mieliśmy bardzo dobre wyniki egzaminów końcowych, ale nie byliśmy typami kujonów. Raczej staraliśmy się osiągać jak najwięcej, jak najmniejszym wysiłkiem. Każdy z nas był przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną. Jack i Georg byli bardzo bezpośredni. Nie mieli żadnych problemów w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi, a w szczególności z fajnymi dziewczynami. One zresztą zwracały na nas uwagę. Mnie przychodziło to trochę trudniej, byłem bardziej nieśmiały, ale też dawałem radę. Oczywiście różniliśmy się między sobą. Każdy miał swoje fascynacje, zainteresowania, pasje. Georg kochał szybkie motocykle, Jack kochał komputery i sport a ja kochałem przyrodę. Szczególnie tą podwodną. Nurkować nauczył mnie ojciec jak miałem 12 lat i od tego czasu poświęcałem temu tyle czasu, ile mogłem. Dziewczyny kochaliśmy wszyscy. Jack był związany z Susan i z nią tu przyjechał. Był w niej zakochany, planował zaręczyny i ślub. Ja i Georg byliśmy na razie wolni. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że los wkrótce to zmieni. Przyjechaliśmy z różnych części Stanów po to, aby wspólnie zdobywać dalszą wiedzę i... cieszyć się młodością, z dala od naszych rodzinnych domów. Byliśmy głodni sukcesów i głodni ciekawego, wolnego życia.

Wynajęliśmy z Georgiem małe mieszkanie, a Jack i Susan wynajęli bardzo ładne, duże z kilkoma pokojami w centrum San Jose, kilka minut od naszego, co dało naszej paczce świetną bazę do wspólnych spotkań i imprezowania. Jak się później okazało, po zacieśnieniu kontaktów z naszymi przyszłymi dziewczynami, posiadanie przez nasz zespół tylko dwóch mieszkań okazało się niewystarczające i każdy z nas w końcu musiał znaleźć sobie osobne lokum. Choć lubiliśmy się bawić, to jednak staraliśmy się niczego nie robić byle jak i nie kończyć wspólnych imprez awanturą. Cieszyliśmy się życiem jak tylko było można, jednak bez obciachów, narkotyków i problemów z prawem. Susan pilnowała moralności naszej trójki a w szczególności moralności Jacka. Szybko znalazła pracę jako inżynier w korporacji produkującej sprzęt elektroniczny. W San Jose mogła przebierać w ofertach.

Nowa praca naszej trójki od razu stała się ciekawa a potem stawała się już tylko ciekawsza i ciekawsza. Instytut miał renomę tego miejsca, gdzie dzieją się już cuda nauki o których normalni ludzie usłyszą dopiero za kilka lat. Dlatego tak nam zależało, żeby właśnie tu się dostać i udało się. Zaproponowany nam kontrakt był symetryczny i jak na początek pracy zawodowej, bardzo dobry. Dla nas trzech to było sporo pieniędzy. Pod koniec naszej naukowej przygody nie istniało już nic, oprócz niej właśnie. Wciągnęła nas do końca, zabierając nam wszystko.

Rzeczywiście od poniedziałku wzięliśmy się do pracy. Każdy z nas dostał swój gabinet, mieliśmy nawet młodą, ładną sekretarkę o imieniu Gina, która cały czas chciała nam robić kawę, bo podrywała nas przy tym od początku. Co dziwne nie jednego z nas, ale wszystkich bez wyjątku. Mnie to się nawet podobało, ale głupi Jack, nie wiem po co, już trzeciego dnia ją speszył.

- Gina weź że się ogarnij i wybierz sobie jednego z nas a potem ewentualnie drugiego i trzeciego, ale po kolei, bo nasze ścisłe umysły czują się nieco zdezorientowane twoim zachowaniem. Nie bardzo rozumiemy, co mamy o tym sądzić.

Podrywanie się skończyło, przynajmniej chwilowo, a została tylko kawa i to z wyraźną łaską. Nie wiedzieć dlaczego Gina obraziła się na nas trzech, a powinna wyłącznie na Jacka. A Ginie widocznie było wszystko jedno, którego z nas uda jej się sobą zainteresować. Pewnie zakładała, że przecież wszystkim się nie spodoba, a każdy z nas wydawał jej się atrakcyjny. Wiec nie tracąc czasu, podrywała trzech z nadzieją, że z jednym się uda. W każdym razie podzieliłem się przy piwie z chłopakami taką teorią. Znalazła ona zrozumienie tylko u Georga. Jack twierdził, że Gina chciała stworzyć z nami związek poligamiczny. Biedna dziewczyna, chciała tylko być uprzejma. Jack po prostu był zazdrosny bo Gina była ładna a on już był zawiązany z Susan. Ale my z Georgiem byliśmy wolni i się nam Jack do Giny wtrącił. W końcu skonstatowałem:

- Jack ty jesteś “pies ogrodnika” i pogorszyłeś nam warunki pracy.

Jack zrobił skruszoną minę i stwierdził:

- Jutro to naprawię, powiem Ginie, że obaj na nią lecicie.

- Ty, to już lepiej niczego nie naprawiaj, bo będziemy musieli sobie tą kawę robić sami.

Oprócz Giny, mieliśmy do dyspozycji olbrzymią, świetnie wyposażoną pracownię, składającą się z kilkunastu pomieszczeń. Pracowało w niej kilka stałych i kilkanaście dorywczych zespołów badawczych, nad różnymi aspektami rozwoju komputerów kwantowych. Jedne z tych pomieszczeń, całkiem spore, dostaliśmy tylko dla naszej dyspozycji. Mogliśmy w nim robić wszystko, na co przyjdzie nam ochota.

Jak się szybko okazało, nasz szef był bardzo zdolnym profesorem, pochłoniętym w swoich własnych badaniach tak głęboko, że do niczego nam się nie wtrącał, a naszą pracownię zamykaliśmy na zamek, który otwierał się wyłącznie po zeskanowaniu tęczówki oka jednego z nas. No i co najważniejsze, w naszej pracowni był On. On był w niej wyłącznie do naszej dyspozycji.

On to Teddy Bear, którego my nazywaliśmy po prostu Teddy. Jego wygląd przypominał mi wielki rokokowy żyrandol, ozdobiony dziesiątkami cienkich rurek, schłodzonych ciekłym helem. W swoim wnętrzu, o wielkości i masie małego samochodu, skrywał swój wszechmocny oręż, czyli czekające na polecenia Jacka, naszego programisty, kwantowe bramki logiczne. Teddy to nasz komputer kwantowy. Georg był elektronikiem, a ja fizykiem teoretycznym. Zastanawiałem się, kto nazwał naszą maszynę za cztery miliony dolarów, imieniem pluszowej zabawki. Jakiś pasjonat Theodora Roosevelta?

W kilka dni opracowaliśmy wstępny plan działania. Podyktowaliśmy go Ginie, a ta ładnie nam go napisała i udaliśmy się wszyscy w trójkę do Edwarda, naszego szefa.

- Czego tam, już macie problemy?

- My, problemy? Szefie?

- No to co chcecie?

- Mamy plan działania, trzeba nam go zatwierdzić.

- Plan mam wam zatwierdzić?

- No chyba tak.

- Gdzie ten plan?

Georg podał plan Edwardowi.

- Aż trzy strony? Taki długi? Powiedzcie w skrócie co chcecie robić.

Streściłem plan w kilku zdaniach.

- Ok, zatwierdzone, róbcie, plan zostawcie, jak będę miał czas to przeczytam.

Spojrzeliśmy na siebie znacząco. Każdy z nas pomyślał coś w rodzaju:

- “Kurde... praca idealna.”

***

Następnie wzięliśmy się ochoczo do roboty. Zdefiniowaliśmy kilka najważniejszych zadań. Przede wszystkim, chcieliśmy stworzyć komputer kwantowy jako maszynę, która sama konfiguruje się do określonych celów. Obecnie konfiguracja takiego komputera była za każdym razem dostosowywana do konkretnego oprogramowania. Nawet nasz Teddy, był w istocie tylko zbiorem komponentów, które przed każdym zadaniem należało fizycznie konfigurować ze sobą. My chcieliśmy stworzyć maszynę, która sama, przynajmniej w zakresie zadań do których dotychczas komputery kwantowe najczęściej wykorzystywano, potrafiłaby się konfigurować zgodnie z zadanym programem. Zależało nam aby stworzyć komputer, którego obsługa byłaby łatwiejsza dla użytkowników bez wykształcenia inżynierskiego i choć trochę przypominała co do zasady, zwykłe komputery. Zdefiniowaliśmy także kilka innych użytecznych kierunków badań. Między innymi stworzenie języka programowania dla komputera, który chcieliśmy wymyślić. Dla mnie, na początku, pozostawiono tą część założeń badawczych, które dotyczyły nowego typu komputera opartego na zmianie stanu energetycznego nowo odkrytej cząstki. To zadanie wydawało nam się najtrudniejsze, a zarazem najciekawsze. Otrzymaliśmy do dyspozycji od znanego laboratorium badania materii, maszynę do wytwarzania tych cząstek w naszym instytucie. Działała wykorzystując wysokoenergetyczny laser. Przekazano nam również zbiór podstawowych instrukcji, opracowanych przez fizyków eksperymentalnych, którzy tą cząstkę odkryli. Zająłem się konstrukcją detektora, który byłby użyteczny w naszych dalszych badaniach, a który byłby zdolny określać stan energetyczny nowej cząstki. Generalnie wzięliśmy się ostro do pracy.

Trzy miesiące później.

- Koledzy włączamy.

- Będzie działał?

- Bóg jeden raczy wiedzieć?

Staliśmy wszyscy trzej nad naszym, a w zasadzie w większości moim dziełem i zamierzaliśmy właśnie po raz pierwszy je uruchomić. Uruchomiliśmy detektor i patrzyli z ciekawością w ekran monitora tradycyjnego komputera, który monitorował działanie mojego “cudeńka”. Spędziłem nad nim naprawdę wiele czasu. Jack i Georg pracowali ze mną, a w kluczowych momentach razem próbowaliśmy rozwiązywać pojawiające się problemy.

- Chyba działa? Wykres odpowiada oczekiwanemu.

- Dawaj cząstkę.

- Georg “odpalił” maszynę do wytwarzania cząstki i skupiliśmy się na wykresie pokazywanym przez monitor.

- Wow!!! Jest, patrzcie działa. No jaka piękna.

- Kochani, no jakże miałby nie działać?

Skonstatowałem bez żadnej skromności.

- Przecież nie robimy tu byle czego.

Zmienialiśmy stan energetyczny jednej z bliźniaczych cząstek, obserwując na ekranie reakcje jej bliźniaka. Wszystko działało zgodnie z teoretycznymi przewidywaniami. Teraz mieliśmy narzędzie do testowania nowych cząstek, pod kątem zastosowania ich w komputerze kwantowym nowej generacji.

Jack zaczął bawić się ustawieniami nowego detektora, sprawdzając w różnych konfiguracjach trwałość i stabilność zjawiska oraz to, co w komputerach kwantowych jest ich słabą stroną, czyli poziom zakłóceń. Wyniki były naprawdę obiecujące. Rzeczywiście pierwsze obserwacje wskazywały na to, że cząstki mogą być o wiele bardziej stabilne, a poziom zakłóceń znacznie niższy, niż w przypadku elektronów czy fotonów. Jack zmieniał ustawienia a ja z Georgiem wpatrywaliśmy się w ekran. Po dwóch godzinach zabawy naszą nową zabawką, zauważyłem przez kilka sekund, że wykres nagle niepokojąco zmienił swój kształt. Poziom szumów gwałtownie wzrósł. Jack tego nie zauważył i zmienił parametry. Georg wtedy w ogóle nie patrzył na monitor. Znowu wszystko wróciło do normy.

- Jack co robisz?

- Co się stało?

- Nie widziałeś? Dziwny wykres?

- Jaki dziwny?

- No, zaszumiony.

- Naprawdę? Nie zauważyłem.

- No, cofnij na chwilę,

- Co mam cofnąć?

- No ustawienia, do tych przed chwilą.

- A jakie były?

- No nie wiesz?

- No nie bardzo.

Jack próbował cofnąć ustawienia, ale nie udało mu się trafić na poprzedni wynik. Pomimo żmudnych starań nie potrafił wrócić do stanu poprzedniego.

- Thomas, olej to, przecież wszystko świetnie działa, coś ci się przewidziało.

- Nic mi się nie przewidziało, coś było nie tak, ustaw tak, jak było przedtem, w tej jednej chwili.

- Nie umiem tak ustawić, za dużo zmiennych.

- Ile kombinacji?

- No nie wiem, trzeba by policzyć, wygląda na bardzo dużo, w życiu w to nie trafimy.

- Jack, ja chcę zobaczyć to co już widziałem, kombinuj.

- Nie umiem.

Jack wziął spod stołu kawałek kartki z opakowania jakiegoś komponentu oraz długopis i zaczął coś liczyć. Po kilku minutach odpowiedział:

- Thomas, wiadomość dla ciebie.

- Gadaj.

- Prawdopodobieństwo ustawienia szczególnego, biorąc pod uwagę ilość i zakres zmiennych regulacji, wynosi jeden do 428 milionów, tak z grubsza.

- Co takiego?

- To coś usłyszał, jeśli to zaszumienie rzeczywiście było, a nie tylko ci się wydawało, a było szczególne, na co z grubsza wygląda, to nie trafimy na nie po raz kolejny nawet ślęcząc nad tym 200 lat bez przerwy.

- O żesz ku..a.

- Przykro mi przyjacielu, coś do czego nie da się wrócić, po prostu nie istnieje.

Przez ostatnie dwa tygodnie długo myślałem nad przygodą w laboratorium. Nie dawała mi spokoju. W końcu co to ma być? Mamy być badaczami a nie potrafimy poradzić sobie z takim problemem. Przerwałem pracę zespołu i zwołałem naradę:

- Ja chce to jeszcze raz zobaczyć, chce wiedzieć co to było.

- Thomas, ty chyba śpisz za mało, tobie coś odwala. Zamiast robić nowy komputer ciągle myślisz nad jakimś bzdetem, który i tak pewnie ci się przywidział.

- Chcę to zobaczyć i koniec, macie mi to jeszcze raz tak ustawić.

- Ale jak?

- Właśnie po to was zebrałem, sprawdzałem dane dokładnie, coś jednak się zapisało, kilka parametrów odtworzyłem, pozostało mi sześć zmiennych, mam tylko ogólny zapis poboru mocy detektora, który nie wiem po co, ale też się zapisuje, różnice są minimalne, ale się zapisały, tak jak zmienialiśmy ustawienia, możliwe że na podstawie tych danych udałoby się odtworzyć wszystkie ustawienia, jakie wtedy mieliśmy.

- W jaki sposób?

- Zrobimy dokładne pomiary i napiszecie mi program na Teddy‘ego.

- Powaliło cię? Wiesz ile to roboty? Poza tym Teddy‘ego nie po to nam dali.

- Ile to roboty?

- Zajmie nam ze dwa tygodnie jak w trójkę tylko nad tym się skupimy. Thomas, szkoda czasu.

- Skąd wiesz ze szkoda? Wiecie jak Roentgen odkrył swoje promienie a Fleming penicylinę?

- Wiemy, przez przypadek.

- O tym mówię, jesteśmy tu nie tylko do roboty, ale również aby odkrywać, no panowie, piwo wam za to postawię.

- Jedno? Będziesz te piwo stawiał codziennie, przez cały stracony na to czas.

- Niech wam wisi.

***

Po dziesięciu dniach.

- I co?

- Teddy liczy.

- Cicho jakoś.

- Tak liczy, cicho, bądź cicho to usłyszysz, że cicho liczy.

- Są pierwsze kombinacje, nie wiadomo czy właściwe. Patrzcie już są wszystkie.

- Ile ich jest?

- Kilkaset.

- Ile zajmie żeby je ustawić i sprawdzić?

- Jak wszyscy pomożecie to kilka godzin, jak będziemy mieli szczęście to może trafimy prędzej, a jak źle policzył, to w ogóle.

Uruchomiliśmy detektor i maszynę do tworzenia cząstek. Zaczęliśmy próby. Po dwóch godzinach trafiliśmy. Aż odskoczyliśmy od monitora z zaskoczenia i zdziwienia. Na ekranie był wyraźny szum.

- Ale wysoki, co to kurde jest?

- Nie wiem, ale na razie skupcie się na zapisaniu danych, tak żebyśmy mogli to łatwo, tak samo ustawić.

Zapisywaliśmy i na papierze i do pliku, jak tylko się dało, włącznie z danymi zasilaczy. Tak aby móc to powtórnie ustawić. W końcu usiedliśmy razem i wpatrywaliśmy się w wykres komputera.

- Co to jest? Jak myślicie?

- Pewnie nic, nic istotnego, jakaś charakterystyczna cecha któregoś z elementów chipsetu. Zakłócenia od sprzętu i tyle.

- Ciekawe, że występuje tylko w tym szczególnym ustawieniu, może to jakaś cecha tej nowej cząstki, może coś ciekawego odkryliśmy?

- Raczej wątpliwe, ja też wątpię. Thomas, lepiej ci teraz?

Straciliśmy tyle czasu.

- Hmm? Wygląda jakby równomierny szum, na bardzo dużej częstotliwości, spróbujmy to nagrać i trochę to pobadajmy, jak już włożyliśmy w to tyle roboty. Przyjrzę się temu dokładnie, przez parę dni.

- Jak chcesz to sobie to badaj, to nic szczególnego.

Nazajutrz zrobiłem półgodzinne nagranie monotonnego sygnału i zacząłem się temu przyglądać, zmieniając częstotliwość oraz go wzmacniając. Już po kilku minutach zorientowałem się, że to nie jest jednolity sygnał. Składał się z wielu nakładających się składowych w wyniku czego powstawał efekt równomiernego szumu. Spróbowałem wyselekcjonować na próbę jedną ze składowych i wtedy okazało się, że składowych jest bardzo, bardzo dużo. To już przyciągnęło uwagę całego zespołu.

- Thomas, trzeba ci przyznać że miałeś racje, to ciekawy zapis, warto się temu przyjrzeć.

- Napiszmy program na zwykły komputer, niech przeanalizuje ten sygnał pod kątem określenia ilości składowych, a następnie niech spróbuje wyodrębnić jakieś poszczególne składowe, wtedy może zorientujemy się co to za zakłócenia.

- Raczej nie wygląda to na zakłócenia sprzętowe, raczej ma to związek z jakimiś urządzeniami z zewnątrz, może od jakiś nadajników, jakieś fale elektromagnetyczne albo o nieznanym charakterze? Może coś z kosmosu?

- Transmisja obcej cywilizacji?

Roześmialiśmy się wszyscy.

- No może kosmici rozkminili już telegraf kwantowy, a my dopiero się za to bierzemy?

- No kto wie? Nowa nieznana dotąd cząstka, zjawisko splątania, warto sprawdzić.

Następne kilka dni poświęciliśmy na napisanie programu, który będzie badał odkryty przez nas sygnał. Chcieliśmy określić ilość składowych i wyodrębnić poszczególne składowe, a potem przyjrzeć się samym sygnałom i oczywiście zidentyfikować ich źródło. Jack napisał stosowny program do obróbki sygnału na tradycyjnym komputerze.

Wykorzystaliśmy do tego najsilniejszą maszynę, jaką dysponował ośrodek. Uruchomiliśmy wszystko i czekali na wyniki. Po godzinie nasz komputer zasygnalizował nam, że zostało jeszcze 438 godzin i 46 minut do zakończenia obliczeń. Po kolejnej godzinie program poinformował nas, że jeszcze tylko 3848 godzin i 34 minuty i już będzie koniec obliczeń a po kolejnych 15 minutach procesor się zawiesił bo wyczerpano zasoby pamięci. Zrozumieliśmy, że analiza tego sygnału przekracza możliwości stosowanych obecnie komputerów. To oczywiście w żadnym razie nas nie zniechęciło. Wręcz przeciwnie zmobilizowało nas do dalszej pracy. Coś co nie chciało się wyliczyć, to właśnie coś dla naszej trójki. Georg stwierdził:

- Co to ma być, jak to się nie da? Panowie ten komputer nas obraził.

Oczywiście inny zespół musiałby się poddać albo szukać innych, pewnie równie źle rokujących rozwiązań, ale my mieliśmy możliwości. Nasz Teddy przecież był w gotowości. Jednak skonfigurowanie komputera kwantowego do analizy “naszego” szumu wcale nie było proste. Zajęło nam to dużo pracy, poświęciliśmy na to kolejne dwa tygodnie zaniedbując niestety nasze właściwe zadania. Jednak tym razem już nikt nie oponował, wszyscy byliśmy ciekawi co to jest. W końcu udało się wszystko przygotować i uruchomiliśmy komputer kwantowy z zadaniem analizy tajemniczego sygnału. Obliczenia trwały 16 minut czyli bardzo, bardzo, długo. To w zasadzie graniczny czas stabilnej pracy Teddy‘ego. Ale się udało. Wyniki były wręcz szokujące. Patrzyliśmy na to nie wierząc własnym oczom. Okazało się że “nasz” szum to wypadkowa ponad ośmiu miliardów pojedynczych sygnałów. Zgodnie z zadaniem, Tedy wyselekcjonował dla nas pojedynczy sygnał w pięciominutowym czasie nagrywania i zapisał go nam do pliku, który mogliśmy już obrabiać na zwykłym komputerze. Usiedliśmy w trójkę i zaczęli się temu przyglądać.

- Georg, co to u licha jest? Ty się przecież znasz na kodowaniu danych.

- Bóg jeden raczy wiedzieć. Pierwszy raz widzę coś takiego. Nie przypomina niczego co znam. Bez wątpienia to strumieniowy przesył danych. Całkiem sporo bajtów w jednostce czasu.

- Ile?

- To trudno powiedzieć jak się nie wie co to jest, ale tak na oko, mniej więcej kilka mB/sek, może trochę mniej.

- To tyle co strumieniowe ściąganie filmu dobrej jakości.

- No mniej więcej.

- Jak to pomnożyć przez osiem miliardów, to jakiś potężny strumień danych. Na Ziemi chyba nie ma niczego, co generuje tyle danych strumieniowych w tym samym czasie.

- No chyba ze serwery Facebooka.

Dodał Georg. Wszyscy się uśmiechnęliśmy.

- Gdzie jest źródło tych sygnałów?

- Nie mam pojęcia. Nasz detektor reaguje na zjawisko splątania tej nowej cząstki. Jeśli to co wiemy o zjawisku splątania jest prawdą, to źródło może być wszędzie, no gdzieś, gdzieś we wszechświecie. Źródło może być w pokoju za ścianą albo w galaktyce odległej o miliard lat świetlnych. Ale na pewno gdzieś jest.

- Jest możliwe, że jest pochodzenia naturalnego?

- Oj, nie wygląda mi to na źródło naturalne. Ten sygnał jest bardzo, bardzo złożony. Nie przypomina niczego, co miałoby związek z naturą, zarówno ziemską jak i naturą wszechświata. Tak złożony sygnał, według tego co wiemy, mogliby generować tylko ludzie za sprawą jakiegoś urządzenia technicznego.

- Albo coś inteligentnego, tylko gdzieś indziej we wszechświecie.

- Tak mi się wydaje. Pamiętajcie, że to, na co teraz patrzymy to jedna ośmiomiliardowa część całego sygnału. Wiemy już na pewno, że inne składowe się różnią.

Zaczęliśmy z zapałem rozwiązywać problem. Każdy zaangażował się po swojemu, żeby zbadać źródło zjawiska.

Pierwsze co zrobiliśmy, to wykonaliśmy kolejne obliczenia z wykorzystaniem Teddy‘ego, tak aby wyselekcjonował nam inne składowe szumu. Okazało się, że większość sygnałów miało bardzo podobną czy wręcz identyczną strukturę, jednak przesyłały inne dane. W żaden sposób nie potrafiliśmy rozkminić sposobu kodowania. Jednego byliśmy już pewni. To na pewno nic z dziedziny technik przesyłu danych, stosowanych współcześnie czy dawniej w ziemskiej elektronice. Taki sposób kodowania nie przypominał niczego, z czym można się było spotkać na Ziemi. Nie byliśmy w stanie również wykorzystać komputera kwantowego do pomocy, bo po prostu nie mieliśmy pojęcia co mamy kazać mu wyliczać.

Po kolejnym miesiącu ciężkiej pracy byliśmy już bliscy rezygnacji. Kombinowaliśmy na wszystkie sposoby i już chcieliśmy dać sobie z tym wszystkim spokój i przekazać odkrycie naszemu mądremu szefowi. Jednak w końcu nastąpił przełom. Zauważyliśmy, że te sekwencje sygnału, które braliśmy za kodowanie cyfrowe, w jakimś nieznanym nam systemie obliczeniowym, mogłyby być danymi analogowymi transmisji danych, na zasadzie zbliżonej do odwzorowywania pikseli matrycy współczesnych kamer. Zaczęliśmy żmudnie wyodrębniać te sekwencje, wspomagając się napisanym do tego programem komputerowym. Większość sygnału składała się właśnie z takich zestawów danych. Po oddzieleniu ich od reszty podjęliśmy próby traktowania ich w ten sposób, jakby miały być transmisją danych typu audio i wideo.

- Panowie, kto to wymyślił?

- Napiszemy program, niech te sekwencje próbuje scalać w całość. Może to wreszcie zacznie coś przypominać.

Otrzymaliśmy wyniki i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Konwersja zniekształcała zapewne sygnał, ale i tak to co zobaczyliśmy, wydało nam się bardzo znajome. Przypominało strumień nieskompresowanych danych analogowych, podobnych do tych, jakich używało się dawniej do transmisji danych strumieni dźwięku oraz analogowego odwzorowania jakiś impulsów. W końcu zostawiliśmy laboratorium i poszliśmy na piwo. Siedzieliśmy w “naszym” pubie, jednak temat nie dawał nam spokoju.

- Co to może być?

- Teraz to jednak wygląda jakby wytwór naszej ludzkiej techniki.

- Pojedynczy sygnał składa się ze strumienia danych.

- A takich sygnałów jest około osiem miliardów.

- Słuchajcie, niech każdy w jakiś sposób spróbuje dojść do tego, co to może być?

Jack podsunął jeszcze jeden pomysł.

- Tak Jack?

- Jeszcze jedna rzecz przyszła mi do głowy. Każmy przeliczyć to jeszcze raz Teddy‘emu, niech porówna ilość sygnałów czy te osiem miliardów to wartość stała czy też zmienia się w czasie?

- Fajny pomysł, Jutro od tego zaczniemy.

Tak jak sobie zaplanowaliśmy, rozpoczęliśmy kolejny dzień od powtórnego przeliczenia ilości składowych. Znowu ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że przez kilka dni przybyło składowych o niemal milion. A po kolejnych obliczeniach wiedzieliśmy, że składowych wciąż przyrasta w tempie około 200 tysięcy na dobę.

I znowu siedzieliśmy przy piwie i dyskutowali na temat naszego odkrycia i wtedy Georg doznał olśnienia:

- Koledzy, od dzisiaj możecie nisko mi się kłaniać i zwracać się do mnie ze szczególnym szacunkiem.

- Coś wymyślił?

- Wiem co jest źródłem “naszego” sygnału.

- Ta, akurat.

- Wiem i koniec. Natomiast jest nieprawdopodobne, dlaczego trzej młodzi i tak inteligentni ludzie wpadli na to dopiero tak późno, a to takie proste.

- Tak? No ciekawe?

- A no tak. Powiedzcie mi, czego jest na świecie osiem miliardów i przybywa o 200 tysięcy dziennie, he?

- O mamo, ludzi !!!

Natychmiast z Jackiem wymyśliliśmy odpowiedź.

- A no właśnie. Źródłem każdej składowej jest... człowiek. Prawdopodobnie ludzki mózg.

- O jacie! Rzeczywiście, jak mogliśmy nie wpaść na to od razu!

- A my tu o kosmitach jakiś gadamy.

- Ale słuchajcie, to naprawdę ciekawe, po co nasze mózgi transmitują strumień danych, co to za dane? Natura nie robi niczego bez celu. No i w jaki sposób się to dzieje?

- Możliwe, że w naszych mózgach jest miejsce, w którym znajduje się splątana na stałe cząstka i sobie... telegrafuje.

- Nikt jej nie odkrył do tej pory?

- No a niby jak miałby to zrobić? Thomas przecież ten detektor, który wymyśliłeś, jest pierwszy na świecie a w ogóle o nowej cząstce wie kilkadziesiąt ludzi.

- Poza tym, sami widzieliście jak trudno było trafić w ten przekaz. To że nam się udało, to czysty przypadek.

- Jack, nie wyciągaj wniosków za wcześnie. Czy to przypadek czy nie, to zobaczymy. Dziwne to jakieś. Trochę nie z tego świata. Nie wiem czy wiecie, że natura, ta którą znamy, posługuje się już zjawiskiem splątania. Są ptaki, które wykorzystują to zjawisko w procesie orientacji przestrzennej.

- Mnie to bardziej ciekawi... do kogo trafia ta transmisja? No, jeśli do kogoś trafia.

- Tego co my podglądamy, nie odbiera już właściwy adresat, jeśli taki gdzieś jest. Podglądając przekaz zaburzamy zjawisko splątania. Temu czemuś lub komuś niekoniecznie musi się to podobać. Kim może być odbiorca ?

- Tym co nas stworzył... może Bogiem?

Stwierdził Jack. Roześmialiśmy się tak, że aż dziewczyna, która w pubie podawała nam piwo, zaczęła się zastanawiać czy już nam czasem nie wystarczy. Georg rozpoczął patetyczne okolicznościowe przemówienie, którego słuchaczami byliśmy tylko ja, Jack i wyraźnie zainteresowana, podsłuchująca nas, ładna, młoda kelnerka.

- Panowie to ważny dzień i ważne odkrycie. Może najważniejsze w naszym życiu. Kto wie, może kiedyś Nobla za to dostaniemy? W związku z tym, umówmy się na razie, że dopóki nie uporządkujemy badań i nie dowiemy się, co naprawdę odkryliśmy oraz nie potwierdzimy naszych przypuszczeń, to zachowamy to w ścisłej tajemnicy. Nikomu, ale naprawdę nikomu, nic o tym na razie nie mówimy, ok?

Przytaknęliśmy zgodnie. To akurat wydawało nam się oczywiste. Georg kontynuował:

- Proponuję, aby łatwiej zapamiętać ten dzień, nazwijmy go jakoś. Tylko nie wiem jak?

Pokiwaliśmy głowami na znak akceptacji. Było nam wszystko jedno, jak sobie Georg ten dzień nazwie. Ale wiedzieliśmy równie dobrze jak on, że ten dzień jest dla nas ważny. Georg skinął na dziewczynę a jak podeszła, to uprzejmie zapytał.

- Powiedz nam jak masz na imię?

Dziewczyna myślała że Georg ją podrywa i uśmiechnęła się tak pięknie, jak tylko ładna kelnerka może się uśmiechnąć.

- Lilian.

Lilian, przynieś nam jeszcze po trzy dla każdego, świętujemy ważny dzień.

- Chłopaki, nie za dużo?

- Za dużo, ale dzisiaj tak trzeba.

Dziewczyna posłusznie przyjęła zamówienie. Podpowiedziałem Georgowi:

- Georg, nazwa sama do ciebie przyszła.

Georg zamyślił się intensywnie na krótką chwilę a następnie szeroki uśmiech rozświetlił jego inteligentne oblicze.

- Lilian Day?

Odpowiedzieliśmy z Jackiem równocześnie:

- No pewnie.

***

Rozdział 2.

Susan. Początek historii. Sześć lat przed “Lilian Day”.

Lucas zjechał z głównej drogi na drogę boczną, która prowadziła do pobliskiej małej wioski. Jechał tą drogą tak długo, aż wjechał na kulminację wzgórza i tam, na poboczu zaparkował samochód. Wysiadł pierwszy a Susan wysiadła za nim. Droga na którą zjechał była bardzo rzadko używana. Prawie nikt nią nie jeździł. Lucas znał to miejsce. Susan nie była pierwszą dziewczyną, którą tu przywiózł. Było bardzo romantycznie, rozciągał się stamtąd malowniczy widok na wioskę i pobliskie wzgórza, aż w końcu na małe miasto w stanie Luizjana w którym oboje dorastali. Oboje patrzyli na rozległy krajobraz. Susan zbliżyła się do Lucasa. Była podniecona. Susan zakochała się w Lucasie do szaleństwa. Już od dawna próbowała zwrócić na siebie uwagę przystojnego chłopaka. Choć Susan była bardzo ładna, to Lucas znał wiele takich dziewczyn jak ona i wiele z tych dziewczyn się nim interesowało. Radość Susan, że udało jej się zainteresować Lucasa swoją osobą, była wiec tym większa. Susan była już z Lucasem od ponad dwóch miesięcy. Dostał już od niej wszystko to, co mógł dostać najcenniejszego, czyli to, co nie raz dostawał od innych dziewczyn. Objął ją i namiętnie całował a ona z wielkim oddaniem odwzajemniała mu się.

Susan była zgrabną, bardzo ładną dziewiętnastolatką o średnim wzroście, ciemnych włosach i bystrym spojrzeniu. Była zdolna i inteligentna. Świetnie się uczyła i właśnie kończyła średnią szkołę. Podjęła też działania aby dostać się na uniwersytet w sąsiednim stanie.

- Lucas, całuj mnie jeszcze, kocham cię.

- Susan, też cię kocham.

- Lucas, co będzie z nami jeśli dostanę się na uniwersytet?

- Co ma być? Chcesz mnie zostawić?

- Nigdy cię nie zostawię, mówiłam ci przed chwilą, naprawdę cię kocham.

Susan miała zdolności do nauk ścisłych. Zwłaszcza fizyka i matematyka szły jej dobrze. Ale ona pasjonowała się komputerami oraz ogólniej elektroniką i na takie właśnie studia złożyła dokumenty. Lucas był w tym samym wieku co ona. On również niedawno skończył szkołę średnią, jednak nie chciał więcej kontynuować nauki. Nauka nigdy nie przychodziła mu łatwo. Jego rodzice byli zamożnymi ludźmi. Ojciec prowadził duży zakład meblarski. Zatrudniali kilkadziesiąt ludzi. Lucas był jedynakiem i ojciec usilnie próbował zainteresować syna prowadzeniem firmy. Jednak on był lekkoduchem. Nie był głupi, był inteligentny, jednak jeszcze nie dojrzał na tyle, żeby zająć się biznesem rodzinnym na poważnie. Właściwie to nie wiedział jeszcze, co chciałby w życiu robić. Ale na jednym znał się już naprawdę dobrze. Można by rzec, że był w tym mistrzem. Potrafił uwodzić dziewczyny. Tak naprawdę to one same do niego lgnęły. Był bardzo przystojnym, szczupłym, wysokim mężczyzną z jasnymi włosami i niebieskimi oczami. Jak mu zależało, to potrafił być kulturalny i szarmancki. Dziewczyny za nim przepadały. Lucas nigdy nie był sam. Zawsze w towarzystwie swoich kompanów, których mu nie brakowało, a którzy mienili się jego przyjaciółmi, zwłaszcza z powodu jego zawsze pełnego portfela. Rodzice, a w szczególności matka, go rozpieszczali. Lucas potrafił być “duszą towarzystwa”. Miał zawsze przy sobie jakąś dziewczynę, ale teraz od dwóch miesięcy Susan dostąpiła zaszczytu bycia jego wybranką, co w znaczący sposób nobilitowało ją w młodocianym towarzystwie niewielkiego miasta, w którym prawie wszyscy lepiej lub gorzej się znali. Lucas miał jeszcze jedną, w jego wieku dziwną obsesję, której nikomu na razie nie zdradzał. Bardzo chciałby mieć kiedyś syna i wychowywać go inaczej niż wychowywano jego.

Lucas cenił uczucie Susan. Do tej pory zakochiwały się w nim bardzo atrakcyjne, ale głupiutkie dziewczyny, z którymi Lucas czuł się niedowartościowany. Susan była inna, była mądra, inteligentna i bardzo zdolna. Dopóki nie była dziewczyną Lucasa, to nikt specjalnie nie zwracał na nią uwagi. Owszem podobała się chłopakom, ale tak jak inne. Chłopcy trochę bali zalecać się do Susan z racji tego, że znano ją jako wyróżniającą się uczennicę. Jednak z chwilą połączenia się z Lucasem, inni dostrzegli prawdziwą kobiecość Susan i zaczęli Lucasowi mu jej zazdrościć. Susan wyraźnie zaczęła odczuwać zwiększone zainteresowanie innych, fajnych chłopaków i wcale jej to nie przeszkadzało, ani jej nie stresowało. Była zdolna, ale była też ładną kobietą i myślała tak, jak myślą ładne kobiety.

Susan i Lucas byli zakochaną parą.

***

Trzy miesiące później.

- Lucas, przyjęli mnie, przyjęli mnie na uniwersytet! Tak się cieszę. Co na to powiesz?

- Zapomnisz tam o mnie.

- Lucas, co ty gadasz, kocham cię, mówiłam ci, zawsze będziemy razem!

- Będziemy się spotykać?

- Lucas, pewnie że będziemy! Przecież to tylko niecałe dwieście kilometrów. Na każdy weekend będę w domu.

Lucas przytulił czule Susan. Teraz dopiero kiedy poczuł, że może ją stracić, że musi o nią trochę zawalczyć, jego uczucie stawało się głębsze i prawdziwsze.

***

Uniwersytet techniczny w stanie Teksas. Dwa miesiące później.

- Susan, gdzie tak pędzisz? Pogadaj ze mną trochę.

- Jack, nie gniewaj się, nie mogę teraz, dzisiaj piątek i zaraz wracam do domu. Pogadamy w poniedziałek, jak wrócę, ok?

Susan już od kilku tygodni zauważyła, że Jack się nią interesuje i szuka z nią kontaktu. Jack był bardzo przystojny, ale Susan szczególnie zwróciła uwagę na to, że jest wybitnie zdolny i inteligentny. Susan uczęszczała z Jackiem do tej samej grupy i miała już okazje przekonać się na wspólnych zajęciach o zdolnościach Jacka. Imponował jej swoją bystrością umysłu i łatwością zdobywania wiedzy. Przygotowania do kolejnych kolokwiów było dla niej i dla innych ciężką pracą, a dla Jacka wydawały się dobrą rozrywką. Jack potrafił nawet wyprowadzić z równowagi wykładowców, swoimi dociekliwymi pytaniami, przekraczającymi zakres obowiązującego materiału. Susan rozumiała, że prawdopodobnie podoba się Jackowi i że byłaby w stanie z łatwością zdobyć jego sympatię. Susan nawet podobałoby się to, gdyby mogła być dziewczyną tego przystojnego i inteligentnego mądrali. Widziała, że inne dziewczyny wyraźnie próbują nawiązać z Jackiem bliższy kontakt a on akurat upodobał sobie ją. Jednak Jack nie wiedział tego, co czuła Susan. Serce Susan było już zajęte. Dla Susan liczył się tylko on. Liczył się tylko jej Lucas, którego kochała ponad wszelką miarę.

Kilka dni później. Na campusie.

- Susan, daj się wreszcie zaprosić, chociaż na kawę. Mam cię błagać na kolanach?

Jack nie ustępował w próbach zainteresowania dziewczyny swoją osobą.

- Dobra, chodź na tą kawę, chyba musimy pogadać.

- Susan, co jest z tobą? Tak trudno nawiązać z tobą kontakt.

- Jack, co chcesz ode mnie?

- Jak to co chcę? Chce z tobą chodzić, podobasz mi się bardzo.

Nieśmiałość na pewno nie była cechą, którą można by przypisywać Jackowi. Lubił kontakty z dziewczynami, lubił się do nich zalecać i przekonał się już dawno, że nie warto być nieśmiałym.

- Jack to miłe co mówisz. Jesteś naprawdę fajny i naprawdę mi się podobasz, ale ja już z kimś jestem, nie zostawię go dla ciebie.

- Tego się właśnie obawiałem. Dziękuję, że jesteś chociaż szczera. Zapłacę za kawę i pójdę już.

- Jack przecież możemy być przyjaciółmi.

- Dlaczego mielibyśmy nie być przyjaciółmi? Susan co ty mówisz, przecież wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi. Przecież wcale nie obrażam się na ciebie. Szkoda tylko, że jest tak jak mówisz.

Jack szybko wstał od stolika, podszedł do baru i zapłacił rachunek choć swojej kawy prawie w ogóle nie wypił. Nie chciał żeby dziewczyna widziała, że łamie mu się głos a oczy zaszły mu łzami. Faceci nie lubią okazywać słabości, szczególnie przed kobietami, które im się podobają. Jack przestał zalecać się do Susan, ale nie był w stanie o niej zapomnieć. Był uprzejmy, ale starał się być obojętny, a ta wcale nie czuła się z tym dobrze. Kochała Lucasa, ale doskonale rozumiała, że Lucas do pięt nie dorasta Jackowi. Jack już jest kimś i na pewno życie z nim nie byłoby życiem przeciętnym a przyszłość z Lucasem jest niepewna. Ale dziewczyna była zakochana i racjonalne wnioski nie przemawiały do niej. Działała chemia, chemia Lucasa.

Kilka tygodni później

Susan, zbliżając się rano do budynku swojej uczelni zauważyła, że stoi przed nim wielu zgromadzonych studentów, wśród nich byli studenci z jej grupy, był również Jack.

- Dlaczego nie wchodzicie? Co to ma być, jakiś strajk?

Grupa popatrzyła na nią z głupim uśmiechem, ale nikt, nic nie mówił. W końcu Jack się odezwał:

- Susan, tam za tymi drzwiami czeka na ciebie prawdziwe życie. Tam jest kwintesencja naszej przyszłości, tak będzie smakować.

Jedna z koleżanek skonstatowała:

- Raczej pachnieć.

Susan nic nie rozumiała.

- Nie wiem o co wam chodzi, ale ja idę bo już jest późno. Nie zamierzam się przez was spóźniać.

Koleżanki i koledzy ze zrozumieniem pokiwali głowami, ale nic nie komentowali. Susan weszła do budynku. Po kilkunastu sekundach była z powrotem.

- Ja pierniczę co to jest?

Cale towarzystwo wybuchło śmiechem.

- Życie, moja droga. A dokładniej to pękła rura.

- Jaka rura?

- Kanalizacyjna, to chyba czuć.

Z budynku wyszła pani doktor, która była opiekunem ich grupy.

- Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że mamy poważną awarię. Zajęcia są odwołane do końca tygodnia. Macie weekend o dwa dni dłuższy. Firma już jedzie, będą to naprawiać, ale sprzątanie i wietrzenie potrwa do poniedziałku. Jeśli ktoś chce, to może jechać do domu.

Susan cieszyła się, że może wcześniej jechać do siebie. Cieszyła się, że spędzi więcej czasu z Lucasem. Postanowiła zrobić mu niespodziankę i nie dzwonić wcześniej. Szybko się spakowała i wsiadła do samochodu. Po niespełna trzech godzinach była w swojej miejscowości. Postanowiła, że zanim pójdzie do domu, to wpadnie do Lucasa. Jego rodzice niedawno wynajęli mu mieszkanie, ponieważ jego matka bardzo się przejmowała kiedy Lucas późno wracał do domu. Ojciec Lucasa widząc to postanowił, że czas już, żeby syn się usamodzielnił. Susan miała klucze do tego mieszkania. Wiele nocy już tam spędziła. Miała nadzieję, że zastanie go jeszcze w domu, choć była już godzina dziesiąta trzydzieści. Susan tęskniła za Lucasem i była podniecona. Miała prosty plan. Chciała od razu się z nim kochać. Nie dzwoniła, tylko cicho otwarła drzwi swoim kluczem. Weszła do środka. W mieszkaniu było cicho. Na stole w salonie była pusta butelka po whisky, brudne kieliszki i jakieś resztki jedzenia. Wszystko w nieładzie. Susan weszła do sypialni. W łóżku leżał nagi Lucas a obok niego również naga, leżała jedna z jego byłych dziewczyn, którą Susan trochę znała. Miała na imię Nicole. Lucas obudził się kiedy Susan otwarła drzwi i zaspanym, przepitym wzrokiem popatrzył na Susan. Poderwał się jak oparzony, ubrał spodnie i pobiegł za Susan, która właśnie szybkim krokiem wychodziła z mieszkania.

- Susan, Susan, poczekaj, przepraszam cię Susan, nie zostawiaj mnie!

Susan nie chciała tego słuchać, pobiegła w stronę samochodu i szybko odjechała do swojego domu. Lucas próbował przeprosić i udobruchać ją jakoś. Nachodził ją przez cały weekend, przyniósł kwiaty, ale ona miała go na razie dosyć i nie chciała z nim rozmawiać. Skróciła pobyt w domu i pojechała z powrotem do kampusu.

Po kilku tygodniach Susan jednak dała się przeprosić. Była zakochana w Lucasie i była w stanie wiele mu wybaczyć. Choć w to nie wierzyła, to dała sobie wmówić, że jego zdrada była jednorazowym wybrykiem. Próbowała przekonać samą siebie, że może rzeczywiście jest tak jak Lucas jej wmawiał. Bardzo chciała żeby tak w istocie było. Relacje pomiędzy Lucasem a Susan powoli wracały do normy. Susan znowu zaczęła za nim tęsknić a Lucas obdarowywał ją szczodrze czułymi słowami i demonstrował swoją wierność i przywiązanie przy każdej okazji. Susan znowu wracała na każdy weekend do domu i spędzała z Lucasem więcej czasu, niż z własnymi rodzicami i rodzeństwem. Nocowała znowu wyłącznie u niego wtedy, kiedy przyjeżdżała do swojego miasta. Susan wydawało się, że on znowu należał wyłącznie do niej. Nauka szła jej dobrze i znowu wszystko układało się po jej myśli. Mieli już z Lucasem wspólne plany na przyszłość, myśleli o małżeństwie. Obiecał jej, że zajmie się na poważnie biznesem rodzinnym i że będzie myślał o kupnie domu. Przestał już tak często spotykać się ze swoimi koleżkami i przesiadywać w knajpach do późnej nocy. Codziennie chodził rano do pracy w rodzinnej firmie. Pewnego ranka, kiedy byli razem, wyjawił Susan swoją obsesję. To co jej powiedział bardzo ją zdziwiło. Zanim wstał z łóżka, zapytał ją niespodziewanie:

- Susan, urodzisz mi syna?

- Lucas, co z tobą? Co ci chodzi po głowie?

- Bardzo, bardzo, chciałbym mieć syna.

- Pewnie kiedyś ci urodzę, jeśli będziemy razem i będziesz mnie kochał.

- Susan, obiecaj, że urodzisz mi syna.

***

Po kilku miesiącach, w kampusie.

- Susan jak tam? Umiesz wszystko? Damy radę?

- Pewnie że damy.

Jedna z koleżanek z akademika, z którą Susan chodziła do jednej grupy, zaczepiła ją, jak ta siedziała na ławce przed budynkiem uczelni. Za godzinę mieli razem zdawać ważny egzamin semestralny z bardzo trudnej elektroniki. Susan uczyła się na bieżąco i była niemal pewna, że jakoś sobie poradzi, ale nerwowo przeglądała notatki i skrypty, których miała na kolanach pokaźny plik. Widziała jak Jack wchodzi do budynku. Spokojny, wyluzowany. Stanął w drzwiach, bo ją zauważył i ładnie się do niej uśmiechnął. Wiedziała już na co stać Jacka. Nie potrafiła pojąć jak można być tak zdolnym. Jack swoją wiedzą przerastał niektórych wykładowców, którzy prowadzili zajęcia. Jeden z nich na zajęciach z fizyki, przy całej grupie wprost mu to powiedział, kiedy przez piętnaście minut zapisali razem całą tablicę, rozważając wspólnie jakieś abstrakcyjne zagadnienie fizyki teoretycznej, którego pozostali studenci zupełnie nie znali. Jack z adiunktem posunęli się tak daleko, że Susan oraz większość pozostałych w ogóle przestała rozumieć o czym rozmawiają. Susan dziwiła się, że Jack cięgle jest sam, choć zalecało się do niego kilka dziewczyn z grupy, które nie były jeszcze związane z kimś innym. Wyobrażała sobie, że pewnie Jack ma kogoś gdzieś daleko, spoza grona studentów, podobnie jak ona. Jack bardzo podobał się Susan. Ale ona patrząc jak Jack uśmiecha się do niej z progu wydziału powtarzała w myślach swoją mantrę:

- “Przecież kocham Lucasa, przecież kocham Lucasa.”

I rzeczywiście tak było.

W tym momencie zadzwonił telefon. Susan odebrała.

- Cześć Susan, tu Sandy.

- Sandy, cześć, jak się cieszę, tak dawno cię nie słyszałam.

Sandy była najlepszą koleżanką Susan. Znały się od dzieciństwa, wychowywały się w sąsiedztwie i chodziły razem do wszystkich szkół aż do ukończenia szkoły średniej. Obie mogły zawsze na siebie liczyć. Zwierzały się sobie ze wszystkiego, włącznie z intymnymi aspektami kontaktów ze swoimi chłopakami. W ich życiu nie odbyła się żadna ważna uroczystość, żadne urodziny, żadne radości nie były świętowane, w których nie byłyby obie. Sandy studiowała ekonomię na uczelni w mieście, w którym razem dorastali. Dopiero studia Susan trochę je rozdzieliły. Sandy wiedziała wszystko o Lucasie a nawet wiedziała, że gdzieś na uczelni Susan jest wybitny student o imieniu Jack. Sandy gorąco zachęcała Susan do wchodzenia w znajomość z Jackiem. Przy każdym spotkaniu przestrzegała Susan przed Lucasem. Odradzała jej wiązanie się z nim na stałe. Susan trochę zaczęło to drażnić i ostatnio stosunki pomiędzy Susan a Sandy trochę się ochłodziły, ale tylko odrobinę. Sandy i Susan były dla siebie najlepszymi przyjaciółkami, bez żadnych wątpliwości.

- Sandy co u ciebie?

- Masz chwilę? Chciałabym ci coś powiedzieć.

- Stało się coś?

- Tak.

- Co?

- Usiądź.

- Siedzę, nie wygłupiaj się, gadaj.

- Susan, może się na mnie obrazisz, ale muszę ci coś powiedzieć i powiem ci to wprost, bez ogródek.

- Gadaj w końcu.

- Ta zdzira która leżała w łóżku z Lucasem.

- Nicole. Znowu z nią poszedł?

- Gorzej, ona łazi po knajpach i pieprzy że jest z nim w ciąży.

Susan i to nie od tego czasu, jak ich nakryłaś, tylko podobno od kilku tygodni.

- Sandy, co ty gadasz? Skąd wiesz? Może to nieprawda?

- Może, sama go zapytaj, przykro mi Susan, ale musiałam. Nie mogę już znieść jak ten drań robi cię w... ech nie powiem w co. Nie gniewaj się na mnie.

Susan załamanym głosem była w stanie odpowiedzieć tylko:

- Nie gniewam się.

I rozłączyła rozmowę.

Twarz Susan zalały łzy a serce pękało z żalu i rozpaczy. Nie była w stanie iść na egzamin. Wsiadła do auta i pojechała do domu.

Kilka godzin później.

- Powiedz mi czy to prawda?

Lucas odpowiedział po dłuższej chwili milczenia:

- To prawda, chciałem ci powiedzieć, tylko nie wiedziałem jak.

- Zrywasz ze mną?

- Chcę się z nią ożenić zanim urodzi dziecko. Za dwa miesiące się żenię, już wszystko ustalone, oświadczyłem się.

Susan przepłakała ostatnie dwa tygodnie. Omal nie zawaliła sesji. Wszyscy znajomi pomagali jej się otrząsnąć na tyle, żeby pozdawała egzaminy. Pomagał jej również Jack. Nie dopytywał co się stało, ale koleżanki Susan powiedziały mu, że rzucił ją chłopak z którym chodziła od ponad roku.

W końcu trochę się pozbierała i zaczęła normalnie się uczyć i uczęszczać na zajęcia. Trudno było tylko zobaczyć na jej twarzy ten pogodny uśmiech, z którym wcześniej prawie nigdy się nie rozstawała. Po miesiącu spotkała Jacka na trawniku przed akademikiem, jak czytał podręcznik i się uczył. Dosiadła się w kucki obok niego i przez dłuższą chwilę milczała.

- Jack.

- Tak?

- Chcesz iść jeszcze na tą kawę?

Spokojnie odłożył książkę i popatrzył w niebieskie oczy dziewczyny. Dziewczyny, o której marzył od miesięcy, od pierwszego spojrzenia na nią. Twarz Susan i Jacka rozjaśnił pogodny uśmiech.

***

Eva. Początek historii.

Cztery miesiące po “Lilian Day”. Australia, wyspa Moreton. 30 km od miasta Brisbane. 9 tysięcy km od San Jose.

- Eva, mamy czekać na ciebie tutaj?

- Nie no coś ty, macie płynąć do brzegu.

- Eva nie przesadzasz? Stąd do przystani jest pięć kilometrów.

- No to co? A do brzegu pięćset metrów.

- Przecież wszędzie są rafy, nie dopłyniesz tu bezpiecznie do brzegu.

- No wiem o tym. Popłynę sobie powoli wzdłuż brzegu i spotkamy się na przystani. Za jakieś trzy godziny mnie zobaczycie. Będę akurat na kolacje.

- Uważaj, żebyś sama nie stała się kolacją.

- No, ale śmieszne.

Eva poprawiła zapięcie pianki do nurkowania, założyła długie płetwy i maskę, a do ręki wzięła rurkę.

- Jesteś pewna? Dasz sobie radę?

- Dam, dam, nic się o mnie nie martwcie, dziesiątki razy już tak płynęłam.

- Ok, jak chcesz, będziemy czekać na przystani.

Eva usiadła na krawędzi łodzi i wykonała obrót przez plecy wpadając do wody. To nie była zwykła morska toń. To był ciekły kryształ. Woda tak czysta i przejrzysta, że dno które zobaczyła wyraźnie ze wszystkimi szczegółami, wydawało się być pięć metrów pod nią, a w rzeczywistości było prawie dziesięć razy dalej. Woda była ciepła i miała pod powierzchnią kolor jasnego, pastelowego błękitu a wraz z głębokością przechodziła w ciemniejsze, mocniejsze odcienie. Przy dnie wydawała się być granatowa, ale wciąż idealnie przejrzysta.

Eva spokojnie płynęła z rurką, tuż pod powierzchnią, nie wychylając głowy. Wykonywała tylko lekkie ruchy płetwami, które nie wymagały prawie żadnego wysiłku, jednak równomiernie i efektywnie popychały jej delikatne i zgrabne ciało. Przepłynęła kilkadziesiąt metrów zbliżając się do rafy.

Eva wydawała się częścią otaczającej ją przyrody. Smukłość jej ciała w piankowym kombinezonie, przedłużonego dodatkowo długimi płetwami, idealnie wpisywała się w harmonię natury. A środowisko bardzo różniło się od tego, do czego przywykli zwykli ludzie. To był alternatywny świat, dany do ujrzenia na żywo tylko nielicznej reprezentacji gatunku ludzkiego. Mogli go właściwie odczuwać tylko zapaleńcy, którzy znaleźli się w miejscu najpiękniejszej rafy koralowej na świecie i potrafili nurkować. Oglądanie go na ekranie nie oddawało jego rzeczywistego piękna. Dawało się je w pełni odczuwać tylko łącznie z dotykiem i zapachem ciepłej słonej wody oraz wzrostem ciśnienia, ze zmianą głębokości.

Eva przesuwała się wzdłuż podwodnego klifu pokrytego rafą, czyli wielu gatunków zwierząt na stałe przytwierdzonych do skał i budujących mineralne struktury swoich wapiennych szkieletów o złożonej fakturze i żywym kolorze. Dominowały oczywiście różne gatunki korali. Wśród tego podwodnego labiryntu pływały tropikalne ryby o ostrych barwach i dziwnych kształtach. Eva znała ten osobliwy krajobraz bardzo dobrze, jednak przy każdym nurkowaniu odkrywała go dla siebie na nowo. Wydawało jej się, że ten widok i te odczucia nie są w stanie jej się znudzić, choćby całe swoje życie miałaby spędzić w wodzie. Kochała rafę i nurkowanie ponad wszystko na świecie.

Eva jest zgrabną 23 latką o dziecięcej budowie. Urodziła się i wychowała w mieście Brisbane, które znajduje się na wschodnim wybrzeżu kontynentalnej części Australii. Ojciec Evy jest zawodowym nurkiem i od niego zaraziła się pasją do nurkowania oraz ogólnie do miłości do przyrody, szczególnie podwodnej jej części. Głównym zajęciem Evy jest praca jako instruktor nurkowania na wyspie Moreton. Początkowo pracowała razem z ojcem, ale potem znalazła lepiej płatną pracę na innej marinie w innej części wyspy. Obecnie była już doświadczonym nurkiem, obytym ze wszystkimi rodzajami sprzętu. Posiadała spore doświadczenie, pomimo młodego wieku. Ponieważ była bardzo ładna, miła i uprzejma, to wielu turystów życzyło sobie nurkować właśnie z nią. Interes się kręcił, kierownictwo klubu nurkowego było z tego zadowolone, a Eva zarabiała na tyle dobrze, że mogła sama się utrzymywać i wynajmować mały domek na wyspie Moreton. Skromnie w nim żyła. Właścicielką tego domku była stara babcia, która dożywała swoich dni w domu opieki w Brisbane.