Tabu - Bernadeta Prandzioch - ebook + książka

Opis

Każde miasteczko ma swoje mroczne tajemnice. Zapraszamy na Mazury!

„(…) Czuł się jak w potrzasku, nerwowo wodził wzrokiem z jednej strony na drugą. Miał coraz mniej czasu, coraz mniej powietrza, pomieszczenie się kurczyło, pochłaniało przestrzeń. Wydawało mu się, że jest coraz bliżej rozwiązania, że jeśli pozwoli sobie poddać się temu uczuciu, przypomni sobie, co się wydarzyło. Musiał przetrwać ten lęk. Zacisnął powieki i wkroczył z powrotem w ciemność. Przywołane z pamięci obrazy zaczęły wirować, próbował je uchwycić, lecz one wciąż mu umykały. Słyszał jakiś stłumiony krzyk, głuche uderzenie, czuł gałęzie smagające go po twarzy i ramionach, nierówności drogi. Biegł, na pewno biegł. Przed czym uciekał?”

Skazany przed laty za morderstwo pacjent szpitala psychiatrycznego Zygmunt Milewski próbuje popełnić samobójstwo. Jeden z psychiatrów, Wiktor Janosz, zaczyna interesować się jego przypadkiem i z pomocą znajomego policjanta wraca do dawno zamkniętej sprawy. Ku swojemu zdziwieniu napotyka jednak mur milczenia, a nawet wrogości. Niechęć potęguje fakt, że Wiktor jest w miasteczku obcy, przyjechał tutaj z Warszawy z powodu problemów osobistych i zawodowych. Mimo to nie odpuszcza, a zawikłane tropy prowadzą go w odległą, przed- i powojenną przeszłość Węgorzewa-Angerburga i jego mieszkańców. W śledztwie pomaga mu młoda dziennikarka, Judyta Socha. Jakie tajemnice spokojnego małego miasteczka z niegdysiejszych Prus Wschodnich wyjdą na jaw?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
4
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Odnalazłem w tej krainie coś z sarny,

coś skromnie przytulnego

z brązową sierścią ziemi i spokojnymi oczami jezior.

Ernst Jünger, Promieniowania, tłum. Sławomir Błaut

Jadzi

NIE PAMIĘTAŁ, JAK SIĘ TUTAJ ZNALAZŁ.

Wpatrywał się w nierówności na suficie i próbował sobie przypomnieć, poskładać strzępki wirujących obrazów w całość i dojść do tego, kto go tutaj zamknął i dlaczego. Wiedział tylko, że to musiało stać się nagle. Wciąż miał na sobie własne ubranie, choć teraz poszarpane i zabrudzone krwią. Czy to była jego krew? Nie wiedział, nie pamiętał. Nie myślał składnie, czuł się ociężały i pozbawiony woli – zgadywał, że to działanie leków. Nie zważając na zawroty głowy, podniósł się, ale szarpnięcie pasów uniemożliwiło dalszy ruch. A więc przypięli go pasami. Był agresywny, stwarzał zagrożenie, zrobił komuś krzywdę? Nie miał pojęcia. Czuł się obco sam ze sobą, jakby to nie był on, jakby się rozdzielił i obserwował jakąś część siebie z zewnątrz. Chciał podnieść dłoń do twarzy, obmacać się, ocenić, czy to jego krew, czy zrobił komuś krzywdę, ale nie miał jak, krępujące go pasy na to nie pozwalały.

Niczego nie pamiętał, a jednak czuł, że nie powinien się tutaj znaleźć, że to pomyłka. Otworzył usta, ale zanim wydobył z siebie krzyk, zawahał się. Poczuł, że to nic nie da. Musi czekać. Przyjdą, na pewno przyjdą, nie mogą trzymać go w zamknięciu w nieskończoność.

Gdy tak leżał na łóżku, ściany po obu stronach zaczęły falować, serce przyspieszyło, dopasowując się do rytmu przypływów i odpływów. Czuł się jak w potrzasku, nerwowo wodził wzrokiem z jednej strony na drugą. Zostało mu coraz mniej czasu, coraz mniej powietrza, pomieszczenie się kurczyło, pochłaniało przestrzeń. Wydawało mu się, że jest coraz bliżej rozwiązania, że jeśli tylko podda się temu uczuciu, przypomni sobie, co się wydarzyło. Musiał przetrwać ten lęk. Zacisnął powieki i wkroczył z powrotem w ciemność. Przywołane z pamięci obrazy zaczęły wirować, próbował je uchwycić, lecz one wciąż mu umykały. Słyszał jakiś stłumiony krzyk, głuche uderzenie, czuł gałęzie smagające go po twarzy i ramionach, nierówności drogi. Biegł, na pewno biegł. Przed czym uciekał?

Ocknął się, słysząc szczęk zamka i skrzypienie kroków na linoleum. Wiedział, że przyszli po niego, jeszcze zanim otworzyły się drzwi. Czuł to. Udało mu się odruchowo sięgnąć do kieszeni, ale nie znalazł tam nic, co mogłoby mu pomóc. Nagle w pomieszczeniu rozbłysło ostre światło, zamknął oczy, gdy źrenice skurczyły się boleśnie. Coś opadło mu na twarz, ktoś złapał go za ramię, a potem było ukłucie i chłód rozlewającego się pod skórą płynu.

Kiedy zerwali mu z głowy płachtę, znajdował się gdzie indziej. Wciąż był unieruchomiony, ale teraz w innej pozycji. Nie wiedział, jak to się stało. Na wpół leżał przypięty ciasno do fotela z odchylonym oparciem. Ręce, nogi i głowę oplatały szerokie skórzane pasy. Głowę? Przecież przed chwilą swobodnie ją unosił. Nic nie rozumiał. Powiódł wzrokiem dookoła, chociaż obraz wciąż mu się rozmywał, uparcie nie chciał złapać ostrości.

Twarz, która się w niego wpatrywała, wydała mu się znajoma. Kim był ten człowiek? Dlaczego powinien go pamiętać? Nie potrafił sobie przypomnieć. Mężczyzna coś do niego mówił, ale on tego nie słyszał, a może nie chciał słyszeć. A potem na chwilę mignęła mu jej sylwetka. Tak, to była ona, chciał ją zawołać, poprosić, by wyjaśniła im, że to pomyłka, przecież jest jednym z nich, nie muszą tego robić. Ktoś zaszedł go jednak od tyłu i wcisnął mokry knebel w usta. Próbował się wyrywać, ale bezskutecznie, usłyszał brzęk zapinanej z tyłu sprzączki, akurat ten dźwięk dotarł do niego z zaskakującą precyzją.

Poczuł strach. Zwierzęcy, nieopanowany, zawężający pole widzenia i wyzwalający nadludzką energię. Dotarło do niego, co go czeka – wiedział, co chcą mu zrobić. Zapomni, o wszystkim zapomni.

A przecież mu nie wolno.

Krzyknął. Mimo zakneblowanych ust udało mu się jakoś nabrać powietrza i wykrzyczeć z siebie całe przerażenie.

I właśnie ten krzyk go obudził.

Rozdział 1

PORANEK BYŁ WYJĄTKOWO RZEŚKI. Las stopniowo rzedł, za drzewami majaczyła szosa i sznur aut sunących w obu kierunkach. Ścieżka opadała łagodnie, by następnie się rozszerzyć i połączyć z chodnikiem. Wiktor wybiegł spomiędzy drzew i zatrzymał się przy ławce. Oparł dłonie na udach i skupił się na tym, by wyrównać oddech. Serce, zmuszane przez ostatnią godzinę do ogromnego wysiłku, zwolniło niemalże z wdzięcznością. Był wykończony, ale wreszcie odzyskał spokój. Wyciągnął z kieszeni telefon i zerknął na ekran: szesnaście i pół kilometra, nieźle. Spauzował odtwarzacz i wyjął z uszu słuchawki. Głos Tilla Lindemanna wyśpiewującego, że we’re all living in Amerika, Amerika ist wunderbar, urwał się w pół słowa. Szum samochodów pędzących po krajowej sześćdziesiątcetrójce natychmiast stał się nieznośny. Niech już stąd jadą, niech wracają do siebie, żeby wreszcie nastał spokój, pomyślał i nigdy jeszcze tak bardzo jak w tej chwili nie pragnął, żeby sezon się skończył. Obejrzał się, wytężając wzrok i próbując wyłapać ruch między drzewami. W końcu udało mu się dostrzec znajomą, pochyloną sylwetkę Romana. A więc dał radę, pomyślał Wiktor z uznaniem, wpatrując się w biegnącego ostatkiem sił kolegę. Romek wypadł zziajany na chodnik i kurczowo chwytając się ławki, usiłował złapać oddech. Chwilę to trwało, w końcu sięgnął po butelkę z wodą schowaną w kieszeni na plecach, odkręcił i jednym haustem wypił pozostałą zawartość. Rzucił w Wiktora pustą, ten nie zdążył się uchylić – butelka odbiła się od jego ramienia, z suchym trzaskiem uderzyła o chodnikową płytę, a potem niespiesznie potoczyła się wprost pod nogi Romana.

– Oszalałeś z tempem? Myślałem, że zejdę na zawał. Niektórzy mają przed sobą dzień w robocie. – Pokręcił głową i spojrzał z przyganą na Wiktora.

– Wyobraź sobie, że też idę dzisiaj do pracy, tyle że trochę później – uściślił kolega. – Poza tym wytrzymałeś, jestem z ciebie dumny. Założę się, że jesteś najbardziej wysportowanym policjantem w promieniu stu kilometrów. Żaden złoczyńca ci nie umknie. – Poklepał towarzysza po ramieniu, a ten nie był pewny, czy faktycznie go chwali, czy raczej się nabija.

– Odwal się – burknął profilaktycznie, na wypadek gdyby prawdziwa była druga opcja. – Nie powinieneś być przypadkiem nieco bardziej empatyczny, panie doktorze? Na medycynie nie uczą takich rzeczy?

– Może uczyli, ale to było tak dawno, że zdążyłem już zapomnieć. Powiedz lepiej, jak tam żona.

– Je, śpi i narzeka na wszystko. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie te końcówki bywają frustrujące. Wiem, co mówię, przerabiam to już trzeci raz. Trudno stwierdzić, kto z nas bardziej niecierpliwie odlicza dni do porodu.

– Gdzie się podziała twoja empatia? – natychmiast odgryzł się Wiktor, ale tak naprawdę doskonale rozumiał kumpla. Dobrze pamiętał, jak to jest nie móc się doczekać, żeby żona wreszcie urodziła.

Romek przykucnął, żeby poprawić sznurowadła, wsunął je do butów i podniósł się, zadowolony z efektu.

– Muszę lecieć – oznajmił. – Za pół godziny zaczynam dyżur na komendzie, a przydałby mi się jeszcze prysznic.

– Jasne, na razie. Pozdrów Ankę – powiedział Wiktor. Schylił się po butelkę, wrzucił ją do śmietnika i ruszył w przeciwnym niż Roman kierunku.

Spojrzał na zegarek – minęła siódma trzydzieści, spokojnie mógł jeszcze wstąpić po świeże pieczywo w drodze do domu. Ledwo skręcił w boczną uliczkę, zaczepił go starszy mężczyzna w obszarpanym ubraniu. Hubert, stały element tutejszego krajobrazu, występujący na przemian wyłącznie w dwóch stanach: „już-już-prawie-trzeźwy” albo „znowu-niezbyt-trzeźwy”. Nie uznawał upijania się do nieprzytomności, ale też nigdy nie pozwalał, by świat zaatakował go bez odpowiedniego znieczulenia. Siwe, skołtunione włosy wymykały mu się spod spłowiałej bejsbolówki Chicago Bulls. W rękach niósł wypakowane siaty, których zawartość trudno było odgadnąć. Oddychał ciężko, a gdy się nachylił, Wiktora owionął odór przetrawionego alkoholu.

– Panie kierowniku, potrzebna złotówka. Wie pan, na klina. – Hubert z wyraźnym trudem formułował myśli. Mimo to uśmiechnął się porozumiewawczo, odsłaniając przerwy między zębami.

Wiktor wiedział, że nie powinien się dorzucać do tego interesu. Ze wszystkich interesów świata akurat ten powinien wspierać najmniej i to nie z powodu swoich przekonań czy poczucia wyższości. Nie czuł się od Huberta lepszy ani mądrzejszy, sam robił równie głupie i pozbawione sensu rzeczy, które miały bolesne konsekwencje. Jedynym powodem, dla którego powinien teraz odmówić, był jego zawód.

– Hubert, wiesz, że kiedyś nie wytrzymam i zamknę cię u siebie w szpitalu. – Pokręcił głową i spojrzał na niego jak na niesforne dziecko.

– Wiem, panie kierowniku, ale jeszcze nie dzisiaj. Na razie daj pan na klina, pięknie proszę.

Wiktor przez chwilę się wahał. Miał przy sobie tylko dwie dziesiątki, żadnych drobnych, bo monety przeszkadzały podczas biegania. W końcu sięgnął do pokrowca na telefon i wstydząc się własnej uległości, wcisnął zwiniętą dychę w dłoń mężczyzny. Ten rozpłynął się w zachwycie, ukłonił lekarzowi i odszedł szybkim krokiem, jakby się bał, że darczyńca się rozmyśli.

Chryste, co ze mnie za psychiatra, pomyślał Wiktor, patrząc za odchodzącym mężczyzną. Ze złością kopnął leżący na chodniku kamień. Sam nie wiedział, dlaczego zawsze ulega Hubertowi; kiedy ten stawał na jego drodze, nigdy nie był zdolny mu się sprzeciwić. Łapał się na ten przymilny uśmiech połączony ze stanowczym tonem i koniec. Wciąż walcząc z poczuciem winy, dotarł do piekarni. W chwili, gdy popchnął ciężkie metalowe drzwi i wszedł do środka, umilkło szczebiotanie zgromadzonych wewnątrz kobiet. Czując, jak skupia się na nim uwaga, w jednej chwili stracił całą pewność siebie, najchętniej obróciłby się na pięcie i wyszedł. Od jego przyjazdu do Węgorzewa minęło już dobrych kilka miesięcy, ale wciąż się nie przyzwyczaił, że tutaj wszystko wygląda nieco inaczej: ludzie mniej się śpieszą, cenią niezobowiązujące grzeczności i kochają poranne plotkowanie. W dodatku miał wrażenie, że jego traktują jakoś szczególnie, chociaż nie do końca wiedział dlaczego. Może chodziło o to, że jest lekarzem, może o to, że mieszkał sam, w dodatku nieco na uboczu, albo o to, że ciągnęła się za nim historia pospiesznego wyjazdu z Warszawy. Tyle że on ciężko znosił tę pomieszaną z ciekawością zwykłą ludzką życzliwość.

– Dzień dobry, panie doktorze. Jak się dzisiaj miewamy? Jeszcze nie ma ósmej, a pan już po treningu, nic, tylko podziwiać. Proszę, proszę, panie już zrobiły zakupy i tak sobie rozmawiamy. To co zwykle? Pięknie nam dzisiaj wyszły razowce, będzie pan doktor zadowolony – Korczakowa szczebiotała jak co dzień, nie dając mu nawet dojść do słowa.

Wiktor jedynie kiwał głową z rezygnacją.

Szkoda, że nie mógł po prostu zamówić zakupów w Auchan Direct, nie wychodząc nawet z domu. Tak byłoby o wiele prościej, ale niestety nie mieszkał już w Warszawie, tutaj mógł co najwyżej skusić się na zakupy w Biedronce, ale przecież i tam wszystkie kasjerki kojarzyły klientów z widzenia. Żeby nie przyciągać ciekawskich spojrzeń, skupił się na studiowaniu wiszących na ścianach fotografii.

Zdjęcia w jasnych drewnianych ramkach przedstawiały piekarnię w czasach, gdy zwano ją jeszcze Konditorei und Bäckerei, a jej właścicielem był Emil Raschke – tak przynajmniej informował szyld nad wejściem do sklepu. Sam właściciel był bardzo przystojnym jegomościem, co dało się wywnioskować z jednego ze zdjęć, na którym dumnie wypinał pierś przed witryną swojego zakładu, otoczony gromadką nad wyraz poważnych dzieci. Obok niego stała żona w śnieżnobiałym fartuchu na prostej czarnej sukience. Dziś nadal piecze się tutaj chleb, choć po tamtym świecie niewiele pozostało, pomyślał Wiktor. Podążył wzrokiem dalej i jego uwagę przyciągnęły leżące na ladzie ulotki wyborcze Kaniewicza.

– Mam nadzieję, że pan doktor będzie głosować na naszego burmistrza. – Korczakowa najwidoczniej śledziła każdy jego ruch, nawet kiedy odwrócona do niego plecami sięgała po pieczywo.

– Proszę pana doktora lepiej nie namawiać, szkoda by było, jakby burmistrz nam stąd do Warszawy wyjechał – wtrąciła się stojąca obok Wiktora kobieta.

Zerknął na nią ukradkiem, ale jej nie rozpoznał. Wciąż jeszcze nie kojarzył tutaj wszystkich, za to miał wrażenie, że wszyscy kojarzą jego. Chociaż zupełnie o to nie zabiegał.

– Co też pani mówi! Komu jak komu, ale naszemu burmistrzowi to się po prostu należy za te wszystkie lata, kiedy tu tak ciężko pracował. I nie tylko on, pamięta pani przecież, ile nam jego ojciec wywalczył jako naczelnik gminy. Ale syn… Ileż to się naprosił, najeździł, wyszarpywał na miasto każdą złotówkę. Zresztą on i w Warszawie o nas nie zapomni, mieć takiego posła to będzie dla nas zaszczyt. – Bochenek chleba wylądował przed Wiktorem, a Korczakowa klasnęła w dłonie na potwierdzenie swoich słów.

Zapłacił, zgarnął resztę i wycofał się sprzed lady. Kobiety nadal się spierały, czy lepiej, żeby Kaniewicz został, czy wyjechał do stolicy, więc doktor wyszedł chyłkiem, rzucając „Do widzenia”. Nie dziwił się burmistrzowi, że po tylu latach chciał się stąd wyrwać. Miał wrażenie, że małe miasta nie pozwalają człowiekowi oddychać. Wbrew temu, co myślą udręczone mieszczuchy wyobrażające sobie, jak będzie wyglądało sielskie życie na prowincji, gdy wreszcie odważą się rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady czy inne Pieniny. Gdziekolwiek, byle daleko od Warszawy, Poznania, Wrocławia, od zgiełku, kredytów, smrodu spalin i zimowego smogu.

Wiktor rozmyślał nad tym tak intensywnie, że nawet się nie zorientował, jak i kiedy dotarł pod dom. Wyjął pocztę ze skrzynki, przejrzał koperty, ale nie znalazł wśród nich niczego ciekawego, same reklamy i rachunki. Otworzył drzwi i skierował się prosto do kuchni, rzucił na masywny, drewniany blat stołu siatkę z pieczywem, koperty, klucze i komórkę. W drodze do łazienki zdjął przepocone ciuchy. Sięgał po ręcznik, kiedy rozdzwonił się telefon. Niech dzwoni, pomyślał, czekając, aż ucichnie. Po chwili melodyjka rozbrzmiała jednak ponownie. Nago podążył z powrotem do kuchni i zerknął na wyświetlacz. Judyta? A czegóż ona mogła od niego chcieć?

– Słucham – rzucił do słuchawki nieco szorstko, nie spodziewając się dobrych wieści.

– Nie zabijaj posłańca – odpowiedziała Judyta obronnie. – Dzwonię w imieniu Agaty… – Zacięła się na chwilę, szukając właściwych słów, a może dobrego powodu, by uzasadnić, dlaczego dzwoni ona, a nie jej najlepsza przyjaciółka i zarazem żona Wiktora. Ale ponieważ przekonujące wyjaśnienia się nie znalazły, wyrzuciła z siebie wszystko na jednym oddechu, chcąc jak najszybciej mieć to z głowy: – Nie potrafi znaleźć papierowej wersji pracy doktorskiej i podejrzewa, że mogłeś ją zabrać razem ze swoimi rzeczami. Potrzebuje jej, bo straciła elektroniczną kopię.

– I nie mogła zadzwonić sama? – zapytał Wiktor retorycznie, chociaż znał odpowiedź. Odkąd się przeprowadził, Agata nie zadzwoniła ani razu. Właściwie nie odzywała się do niego o wiele dłużej. – Okej, poszukam jej, ale może mi to chwilę zabrać, nie zdążyłem jeszcze rozpakować wszystkich kartonów.

– Przez pół roku? Myślałam, że w takiej dziurze nie narzeka się na brak wolnego czasu – rzuciła ze śmiechem Judyta, ale natychmiast się zreflektowała. – Przepraszam, rozumiem, że nie byłeś w nastroju.

– A co u nich? – zapytał z wahaniem Wiktor.

– Wszystko w porządku – odpowiedziała Judyta, a on poczuł jednocześnie ulgę i złość. Jakaś jego cząstka chciałaby, żeby im nie szło bez niego, żeby nie umieli sobie poradzić pod jego nieobecność. Ale radzą sobie. Judyta kontynuowała: – Mikołaj i Majka właśnie wrócili z obozu. A Agata… wiesz, jaka ona jest: nie do zatrzymania. Rzuciła się w wir pracy. Pewnie na wiosnę będzie już po habilitacji. Słuchaj, kończę, za dwie minuty muszę wyjść z domu, jeśli chcę zdążyć na kolegium redakcyjne.

– Jasne. Trzymaj się. Odezwę się, jak tylko znajdę ten przeklęty doktorat.

Z wściekłością odłożył telefon na blat. Poniedziałek, ja pierdolę! Poniedziałki zawsze są paskudne. Jeden telefon wystarczył, żeby odechciało mu się wszystkiego. Pewnie Agata wcale nie potrzebowała tego jebanego doktoratu, mógłby się założyć, że leży na jej biurku, a ona cieszy się wizją tego, jak jej mąż przekopuje przywiezione ze sobą rupiecie. Z wyrzutem spojrzał w róg salonu, gdzie w malowniczym nieładzie piętrzyły się pozaklejane kartony. Jego stare życie.

– Nieaktualne życie – dodał na głos, jakby chciał samemu sobie przypomnieć, że do tamtego nie ma już powrotu.

Mimowolnie obrócił się i sięgnął po przyczepione do lodówki zdjęcie. Spojrzał na roześmiane twarze, ledwie mieszczące się w kadrze. Opalony Mikołaj mrużył oczy i śmiesznie marszczył nos. Majka szczerzyła zęby w szczerbatym uśmiechu, a zbyt długa grzywka wciskała się jej do oczu. Próbował sobie przypomnieć, gdzie dokładnie zrobił tę fotkę, ale pamięć nagle go zawiodła – wspomnienia się zlewały. To chyba było w Splicie, tuż po tym jak skończyli wycieczkę po winnicach. Albo jednak w Trogirze, nie wiedzieć czemu te dwa miasta zawsze mu się myliły. Nie, to na pewno był Split, było koszmarnie gorąco, a Agata spaliła sobie wtedy ramiona i wieczorem szukał w nocnych sklepach kefiru, żeby jej ulżyć.

To był lipiec 2010, ostatnie wspólne wakacje, ledwie rok temu, a czuł się, jakby upłynęły wieki. Nie widział dzieciaków ani Agaty od prawie roku. Wiedział, że powinien to zmienić, powinien zawalczyć, to też jego dzieci, miał do tego prawo, a przede wszystkim to one miały prawo się z nim widywać i nikt nie mógł im tego zabronić. Nikt, nawet Agata.

Na powrót przypiął zdjęcie magnesem i obiecał sobie, że się tym zajmie, że zrobi wszystko, aby mógł je odwiedzić. Zadrżał od chłodu i dopiero teraz uświadomił sobie, że nie dotarł pod prysznic. Z westchnieniem ruszył do łazienki.

Godzinę później z piskiem opon zahamował swoim range roverem sport na parkingu na tyłach szpitala. Wkurwienie ciągle mu nie minęło, a teraz spotęgowała je jeszcze wizja wspólnej dniówki z Dębskim. Zdecydowanie nie nadawali na tych samych falach. Wiktor nie szukał zwady: odkąd przyjechał, starał się po prostu schodzić ordynatorowi z drogi i utrzymywać status quo. I przez większość czasu nawet mu się to udawało. Miał jednak świadomość, że przyjaźni, nawet najbardziej szorstkiej, nigdy z tego nie będzie. Wysiadł z auta i zauważył na parkingu škodę superb Kaniewicza. Doceniał spryt burmistrza przy wyborze samochodu. Niepozorne auto, niekojarzące się z luksusem, w rzeczywistości skrywało pod maską potężną moc. Brak oznaczeń na klapie bagażnika co prawda utrudniał identyfikację postronnym osobom, ale dwie podwójne rury wydechowe nie pozostawiały wątpliwości co do możliwości silnika. Trzy przecinek sześć litra, sześć cylindrów, napęd na cztery koła, niezłe cacko, pomyślał Wiktor. Za tę cenę mógłby sobie kupić mercedesa klasy E albo audi A6. Ale wtedy wzbudzałby zazdrość. A tak, jeżdżąc škodą, wciąż pozostawał dla wszystkich równym chłopem.

Burmistrz, jak co poniedziałek, odwiedzał ojca. Siedział w białym, pozbawionym wyrazu pokoju i mówił. Mówił dużo, jakby słowami chciał pokryć własne poczucie winy z powodu tego, że oddał ojca w obce ręce. A może ze strachu, że jego też to kiedyś czeka – upiorna końcówka życia, bez świadomości, w całkowitej zależności od innych, w odarciu z godności i resztek człowieczeństwa.

Bo Jakub Kaniewicz właśnie w taki sposób odbierał stan ojca: jako zupełną porażkę u kresu życia. Tym bardziej spektakularną, że jego ojciec zawsze był silnym, twardym mężczyzną, który nie bał się nikogo i niczego. A teraz leżał nieruchomo, gapiąc się pustym spojrzeniem w sufit, podczas gdy strużka śliny ściekała mu z kącika ust po brodzie i wsiąkała w kołnierz piżamy.

Syn wyjął z kieszeni chusteczkę i z wyraźnym obrzydzeniem wytarł ojcu twarz, a potem wrócił do przerwanego monologu:

– Udało się, wiesz? Okazało się, że Rudawski, wiesz który, ten, co kierował spółdzielnią mleczarską w Grajewie, zna się z szefem partii. Zasiadali razem w radzie nadzorczej jakiejś spółki, nie pamiętam jakiej, zresztą nieważne. Załatwił mi dodatkowe finansowanie i rekomendację, bo uważa, że trzeba wspierać takich ludzi jak ja, którzy – jak mówi – całe życie pracowali na rzecz regionu. Że właśnie tacy powinni trafiać do polityki, a nie karierowicze z Warszawy, którzy nie znają tutejszych realiów. Więc myślę, że wszystko jest na dobrej drodze, wiesz, tato, że się uda. Niby nie powinienem tak mówić, żeby nie zapeszać, ale wierzę, że wygram. Będziesz ze mnie dumny. Tak długo mnie do tego przygotowywałeś, i proszę. Krystyna już przegląda oferty mieszkań, mówi, że chce wyjechać ze mną, że nie ma sensu, żebym dojeżdżał do Warszawy. Tam nam będzie lepiej, tak powtarza, a przede wszystkim bliżej Pawełka. Nie, nie spodziewamy się, że będzie chciał znowu z nami zamieszkać, ale przynajmniej wpadnie od czasu do czasu na obiad, opowie, co słychać. Tak będzie lepiej dla wszystkich. A tutaj też sobie poradzą, w końcu co się dało, to zrobiłem. Zastanawiasz się, kto przejmie po mnie schedę? Kto wie, jak ludzie zdecydują. Ja bym obstawiał Staszka Klimaszewskiego albo Kopickiego z wydziału infrastruktury. Rozumny chłop, dobry gospodarz. Zresztą, pożyjemy, zobaczymy – dokończył i podniósł się z niewygodnego krzesła. – No, na mnie czas. Do pracy muszę jechać. Ale zajrzę znowu za tydzień.

Burmistrz przez chwilę przyglądał się ojcu, jakby czekał na jakieś potwierdzenie z jego strony, ale nic takiego nie nastąpiło, bo nastąpić nie mogło. Sięgnął więc po marynarkę i wyszedł z pokoju. Zamyślony, niemal wpadł na Wiktora, który skracał sobie drogę na własny oddział, przechodząc przez neurologię.

– Dzień dobry, burmistrzu. Jak tam ojciec?

– Raz lepiej, raz gorzej – odparł Kaniewicz, a po chwili wahania dodał: – Dzisiaj było raczej gorzej. Najbardziej męczy mnie bezsilność. Chciałbym mu pomóc, ale nie mogę.

– Ma tutaj najlepszą opiekę, to mogę zaręczyć.

– Wiem i nie w tym rzecz. Cóż, czasem pozostaje tylko zaakceptować to, co jest. A jak ci się podoba praca? Nie tęsknisz za Warszawą?

– Ani trochę – kłamstwo przeszło Wiktorowi gładko przez gardło. – Ale cieszę się, że skończyły się już wakacje i za parę dni będzie tu znowu cicho i spokojnie. A przy okazji… wpadłbym w najbliższych dniach zapłacić za wynajem na kolejne miesiące.

– Zapraszamy na kolację, Krystyna będzie zachwycona. Może jutro o ósmej – Burmistrz, przyzwyczajony do wydawania poleceń, bardziej oświadczył, niż zapytał.

Wiktor przytaknął, nie miał żadnych planów, a kuchnia burmistrzowej była najbardziej kuszącym elementem uiszczania opłaty za wynajem. Tymczasem rozdzwonił się telefon Kaniewicza, więc lekarz pożegnał się bezgłośnie i zaczął wspinać na swoje piętro.

Ledwie wszedł na oddział, napotkał wkurzonego Dębskiego. Nie, żeby podminowany szef był niespotykanym zjawiskiem, ale Wiktor miał poczucie, że trochę za dużo tych przykrości jak na jeden poranek.

– Janosz, czy mnie się wydaje, czy od dziesięciu minut powinieneś już pracować?

– Przepraszam, ordynatorze. – Natychmiast przybrał przesadnie uprzejmy ton. – Zatrzymał mnie burmistrz, ale obiecuję to nadrobić.

Kątem oka dostrzegł za plecami Dębskiego Igę w kusej spódniczce i obcisłym fartuszku. Patrząc na nią, wiedział, dlaczego niektórych tak kręcą kobiece mundurki. Pielęgniarka przewróciła oczami, słysząc jego słabe tłumaczenia. Znała Dębskiego znacznie dłużej i wiedziała, że takie gadki na niego nie działają. Nieoczekiwanie dla nich obojga ordynator jednak odpuścił. Odwrócił się i ruszył do swojego gabinetu. Kiedy tylko zniknął z pola widzenia, Wiktor chwycił pielęgniarkę za rękę i pociągnął za sobą do pustego pokoju zabiegowego.

– Co ty robisz? Oszalałeś?! – Iga usiłowała się uwolnić, ale jej na to nie pozwolił, przekręcił klucz w zamku i przyciągnął ją do siebie.

– Raczej się stęskniłem – wymruczał.

Odepchnęła go, ale bez przekonania, bo za sprawą jego dotyku jej opór powoli słabł.

– Jeśli Dębski nas nakryje…

– To co? Co nam zrobi? – Wiktor podważył dłońmi brzeg spódnicy i wsunąwszy palce pod spód, powiódł nimi wzdłuż ud, aż do pośladków.

– Ja wiem, że tobie nie zależy, ale ja potrzebuję tej pracy.

– Taką pielęgniarkę zatrudnią wszędzie, uwierz mi – droczył się, rozpinając już Idze fartuch.

Oparł ją o biurko i pocałował. Oddała pocałunek i sięgnęła do guzików jego koszuli. Zahaczony łokciem pojemnik ze zużytymi strzykawkami z trzaskiem wylądował na podłodze. Na kilka sekund wstrzymali oddech, mierząc się spojrzeniami i czekając, czy ktoś zapuka do drzwi, ale kiedy to nie nastąpiło, skwitowali rzecz cichym śmiechem i wrócili do pocałunków. Dłoń Igi zawędrowała do paska Wiktora, rozpięła sprzączkę, guzik, rozsunęła zamek i pozwoliła spodniom opaść na uda. Przytulił ją jeszcze mocniej, pospiesznie zdarł z niej fartuch i sięgnął do zapięcia stanika.

Nagły krzyk sprawił, że znieruchomieli.

– Pomocy! Szybko, do trójki! – dotarł do nich głos z korytarza.

Wiktor pospiesznie wciągnął spodnie i zapiął koszulę, Iga w tym czasie poprawiła spódniczkę i fartuch. Wybiegli z zabiegowego i skierowali się prosto do trójki. Młoda pielęgniarka pochylała się nad leżącym na podłodze mężczyzną i rozglądała w popłochu. Najwyraźniej nie wiedziała, co ma robić.

– Co się stało? – Wiktor ją odsunął i sprawdził tętno pacjentowi.

– Ja… weszłam do sali, a on wisiał tutaj… to znaczy na klamce… zaczęłam krzyczeć… odwiązałam go, chociaż się szarpał… i to wszystko – zakończyła drżącym głosem.

Pacjent oddychał, ale był nieprzytomny. Wiktor poklepał go po policzku i potrząsnął za ramiona. Młodziutka pielęgniarka zaczęła płakać.

– Do diabła, zabierz ją stąd! – Łzy rozzłościły lekarza.

Iga bez słowa pociągnęła dziewczynę na korytarz i po chwili wróciła sama.

Mężczyzna oprzytomniał. Momentalnie szarpnął się, próbując odepchnąć Wiktora. Iga pomogła lekarzowi go przytrzymać i uniemożliwić dalsze ruchy.

– Słyszy mnie pan? – Zerknął na przyczepioną do łóżka kartę obserwacji pacjenta, szukając imienia. – Panie Zygmuncie, czy pan mnie słyszy?

Mężczyzna zaczął wyrywać się jeszcze mocniej.

– Iga, zawołaj salowych, musimy go unieruchomić na łóżku.

Pielęgniarka wybiegła z sali, a Wiktor trzymał pacjenta w silnym uścisku i przyglądał się jego twarzy. Mężczyzna coraz bardziej słabł, tylko czerwona pręga na jego szyi pulsowała nienaturalnie żywo. W końcu przestał walczyć i zaczął płakać.

– Ja nie chciałem… nie mogę, nic sam… to oni… to oni… – powtarzał w kółko, kwiląc jak małe dziecko. I trochę tak wyglądał: bezbronny, w zbyt dużej piżamie na żylastym ciele, skurczony, oblepiony smarkami i śliną.

– Kto ci kazał to zrobić? – zapytał Wiktor, nie spodziewając się żadnej sensownej odpowiedzi. Przywykł już, że w pracy psychiatry wszystko wymyka się racjonalnym osądom. Ale trzeba spróbować zrozumieć pacjenta. Uwierzyć w to, co przeżywa i co ma do powiedzenia. Z potoku bezładnych słów zawsze dało się wydobyć coś cennego.

– Ja nie chciałem… nie mogę, nic sam… to oni… to oni… – usłyszał znowu.

Czasem zazdrościł kolegom, którzy wybrali inne specjalizacje. Oni mieli wyniki, sukcesy, każdego dnia posuwali się naprzód. On natomiast musiał być cierpliwy, przygotowany na porażkę, zaprogramowany na myślenie w zupełnie innych kategoriach. Dwadzieścia procent wyleczonych przypadków to wielki powód do zadowolenia. Powroty na oddział to znak, że pacjenci wciąż żyją. Nieudane próby samobójcze są lepsze od tych udanych. I tak dalej.

A teraz znowu się udało.

– No nareszcie! – krzyknął, kiedy drzwi ponownie się otwarły. Ale zamiast Igi w ślad za salowymi wszedł Dębski.

– Panowie, połóżcie go na łóżku i przytrzymajcie – zaordynował. W jednej ręce trzymał strzykawkę, w drugiej gazik do dezynfekcji. – Dziękuję za pomoc, doktorze – zwrócił się do Wiktora. – Już sobie poradzimy.

– Chciałbym zostać – zaoponował lekarz.

– Zapewniam cię, że do tego wrócimy. Ale teraz mój pacjent potrzebuje spokoju, zwłaszcza że to nie pierwsza taka sytuacja – powiedział stanowczo, akcentując słowo „mój”.

Wiktor podniósł ręce w obronnym geście, nie miał ochoty stawiać się Dębskiemu. Zresztą może ordynator miał rację. To nie była jego sprawa.

– To wracam do pracy, ale gdybym był potrzebny, daj znać – odpowiedział szefowi i wyszedł z pokoju.

Na korytarzu Iga spojrzała na niego pytająco.

– Haloperidol, chyba piątka. Nie dał mi z nim pogadać. Jakoś to dziwnie wszystko wyglądało, nie sądzisz? – Westchnął zdezorientowany. – Wiesz o tym pacjencie coś więcej?

– O Milewskim? Niewiele. Długo tu przebywa, dłużej niż ktokolwiek inny, kilka lat. Rozpił się dramatycznie po wyjściu z więzienia, potem było tylko gorzej. Psychozy, depresja, ostatnio też… – Iga nie zdążyła dokończyć, przerwał jej dzwonek wzywający ją do sali na końcu korytarza, więc gestem przeprosiła Wiktora i szybkim krokiem udała się w tamtą stronę.

Lekarz postanowił wrócić do swoich obowiązków. Do końca dnia nie udało mu się już spotkać Dębskiego, chociaż chciał go zapytać o pacjenta. Głos Milewskiego został mu w głowie znacznie dłużej, niż powinien. Kiedy zasypiał wieczorem, wciąż go słyszał. Zwielokrotnione „to oni” nie dawało mu spokoju. Nie miał pojęcia, czy „oni” istnieją naprawdę, czy są tylko wytworem umysłu Zygmunta. Lękał się tej ciemności, w którą wciągali go pacjenci. Tego smutku, beznadziei, oddechu śmierci. Obiecywał sobie, że tak nie będzie, ale czasem nie potrafił nad tym zapanować. Może Agata miała rację, może przynosił to do domu, chociaż bardzo tego nie chciał. Może podtruwał ich rodzinę powoli, niemal niezauważalnie, aż wreszcie wszystko stało się nieznośne. Chciałby ją zapytać, czy teraz, bez niego, jest jej lepiej. Zanim zdążył się zastanowić, sięgnął po telefon, ale rozłączył się, gdy tylko usłyszał w słuchawce sygnał połączenia. Jest wpół do pierwszej, idioto, a Agata z tobą nie rozmawia, strofował sam siebie. Przewracał się z boku na bok, ale długo nie mógł zasnąć. Sen, który w końcu nadszedł, był niespokojny i płytki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Text copyright © by Bernadeta Prandzioch 2019

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Agnieszka Horzowska

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Katarzyna Borkowska / [email protected]

Fotografie na okładce

© Wessel Wessels/Arcangel

© Sam Wordley/Shutterstock.com

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Tabu, wyd. I, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8062-670-6

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer