Ta, która zawiniła - Jane Corry - ebook + audiobook

Ta, która zawiniła ebook i audiobook

Jane Corry

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mocny, błyskotliwy, misternie skonstruowany thriller psychologiczny, który zachwyci fanów B.A. Paris i Jenny Blackhurst.

Popełniłam błąd. Ale dla nich jestem po prostu morderczynią.

Moje życie nigdy nie było idealne. Jednak kiedy urodził się mój wnuk Josh, wiele spraw przestało mieć znaczenie. Ale o jednym nie mogę zapomnieć.

Mężczyzna, któremu poświęciłam całe życie, ma romans. Choć powiedział, że to skończone, narastającej fali niepewności nie dało się już zatrzymać. Zraniona, swój wolny czas spędzałam z Joshem. Aż pewnego dnia, kiedy się nim opiekowałam, do męża zadzwoniła TA kobieta...

Na ten jeden krótki moment spuściłam Josha z oczu. Na jedną krótką chwilę...

 

Wtedy wydarzenia wymknęły się spod kontroli.

Przeszłość ponownie zapukała do moich drzwi.

A koszmary sprzed lat powróciły...

 

Uzależniająca, wyrazista, z wprost niesamowitymi, niemożliwymi do przewidzenia zwrotami akcji.

B.A. Paris, autorka Za zamkniętymi drzwiami

Wspaniale napisana!

Peter James

Przeraźliwie dobry thriller.
Nicci French

Subtelna i prowokująca do myślenia.
Adele Parks

Mrożąca krew w żyłach, poruszająca, z wartką akcją i zwrotami, których nie sposób przewidzieć.
Claire Douglas

Pięknie napisana, misternie skonstruowana, bez reszty wciągająca.

Emma Curtis

Genialnie wymyślona, błyskotliwie napisana, przerażająco realna.

Jane Shemilt

Chwytający za serce thriller, który nie pozwoli wam zasnąć.

Kate Hamer

Po prostu nie mogłam się oderwać.

Teresa Driscoll

Thriller psychologiczny najwyższej próby!

S.D. Sykes

Fani thrillerów psychologicznych nie będą mogli się oderwać już od pierwszej strony.

„Closer”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 53 min

Lektor: Sylwia Gliwa

Oceny
4,4 (390 ocen)
228
97
48
11
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KMyk85

Z braku laku…

Zapowiadała się ciekawie, ale bardzo rozczarowuje: przegadana do granic możliwości, naiwna i mało prawdopodobna, do tego rozwiązanie wielkiej tajemnicy jest śmiechu warte. Do thrillera psychologicznego jej bardzo daleko.
40
ewagestwa

Nie polecam

Potwornie mnie zmęczyła ta książka, poddałam się przed końcem, jak dla mnie historia mogła by być ciekawa, ale po co Autorka niepotrzebnie komplikuje wprowadzając postaci i wątki, które nic nie wnoszą, chyba po to żeby książka wydawała się być wielowymiarowa, zawiła, tylko po co..?
30
biedronka51

Całkiem niezła

Najlepsze na koncu.....
20
Gosiaa9

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna opowieść, czyta się jednym tchem. Polecam wszystkim
21
jaroslawkusnierz

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek, jaką miałem w ręku. Faktycznie,nie oderwiesz się od lektury.
10

Popularność




MOCNY, BŁYSKOTLIWY, MISTERNIE SKONSTRUOWANY THRILLER PSYCHOLOGICZNY, KTÓRY ZACHWYCI FANÓW B.A. PARIS I JENNY BLACKHURST!

Moje życie nigdy nie było idealne. Jednak kiedy urodził się mój wnuk Josh, wiele spraw przestało mieć znaczenie. Ale o jednym nie mogę zapomnieć. Mężczyzna, któremu poświęciłam całe życie, ma romans. Choć powiedział, że to skończone, narastającej fali niepewności nie dało się już zatrzymać. Zraniona, swój wolny czas spędzałam z Joshem. Aż pewnego dnia, kiedy się nim opiekowałam, do męża zadzwoniła TA kobieta... Dosłownie na moment spuściłam Josha z oczu. Na jedną krótką chwilę...

WTEDY WYDARZENIA WYMKNĘŁY SIĘ SPOD KONTROLI. PRZESZŁOŚĆ PONOWNIE ZAPUKAŁA DO MOICH DRZWI.

A KOSZMARY SPRZED LAT POWRÓCIŁY...

JANE CORRY

Brytyjska powieściopisarka i dziennikarka. Jej artykuły regularnie ukazują się na łamach „Daily Telegraph” i „My Weekly Magazine”. Przez trzy lata pracowała w więzieniu dla mężczyzn o zaostrzonym rygorze, gdzie prowadziła warsztaty pisarskie dla osadzonych. Te doświadczenia posłużyły jej za inspirację do napisania pierwszego thrillera Żona mojego męża, który od razu przyniósł jej niebywały sukces. Jane Corry wykłada kreatywne pisanie w Oxfordzie. Jako profesjonalna pisarka doradza też studentom literatury angielskiej na Uniwersytecie Exeter. Jest autorką sześciu thrillerów psychologicznych, które regularnie trafiają na listy bestsellerów i sprzedały się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy w 35 krajach.

Kolejna książka Jane Corry The Lies We Tell ukaże się w Wydawnictwie Albatros w 2022 roku.

janecorryauthor.com

W serii ukazały się

JENNY BLACKHURST

Zanim pozwolę ci wejść

Czarownice nie płoną

Tak cię straciłam

Noc, kiedy umarła

Ktoś tu kłamie

JANE CORRY

Ta, która zawiniła

TANA FRENCH

Ściana sekretów. Wiem, kto go zabił

Zdążyć przed zmrokiem

Lustrzane odbicie

Bez śladu

Kolonia

Ostatni intruz

ALEX MARWOOD

Dziewczyny, które zabiły Chloe

Zabójca z sąsiedztwa

Najmroczniejszy sekret

Zatruty ogród

B.A. PARIS

Za zamkniętymi drzwiami

Na skraju załamania

Pozwól mi wrócić

Dylemat

Terapeutka

Dublerka

(z CLARE MACKINTOSH, SOPHIE HANNAH i HOLLY BROWN)

MARISHA PESSL

Nocny film

C.L. TAYLOR

Teraz zaśniesz

Zanim powróci strach

Nieznajomi

Tytuł oryginału:

I LOOKED AWAY

Copyright © Jane Corry 2019

The author has asserted his moral rights

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2021

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcie na okładce: David Werbrouck/Unsplash.com

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-745-1

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Kilka słów od Jane
Podziękowania
Ta, która zawiniła: nauka kryjąca się za opowieścią
Literatura

Pamięci mojej mamy: najcieplejszej i najlepszej ze wszystkich babć. Dla mojego męża, dzieci i wnuków, a także dla mojego kręgu przezabawnych i niegrzecznych przyjaciółek, które są również świeżo upieczonymi babciami. Wielkie uściski dla Doris, naszej ukochanej babci, która mieszkała z nami przez te wszystkie lata. Moja siostra i ja musiałyśmy zwracać się do niej po imieniu, bo uważała, że słowo „babcia” ją postarza.

Nie powinienem iść za szybko.

Ale jeśli będę szedł zbyt wolno, stanę się ruchomym celem.

Każda kość w moim ciele boi się, że poczuję na ramieniu czyjąś dłoń. Że ktoś szarpnie mnie za rękę.

Mijają mnie samochody. Niektóre wloką się wzdłuż chodnika, jakby ich kierowcy czytali znaki drogowe. Ogarnia mnie przerażenie. A jeśli chcą czegoś innego?

Idę dalej. Kucam na mokrym chodniku.

– Proszę, pomóżcie mi – błagam. – Dajcie mi coś do zjedzenia.

Na razie mam pełny żołądek. Ale co będzie później?

Dorwiesz mnie na ulicy?

Ben Westwood, poeta i pisarz

Poems from a Runaway

„DAILY TELEGRAPH”

DZIECKO GINIE W TRAGICZNYM WYPADKU

Mały chłopiec zginął w zdarzeniu, które policja określiła mianem tragicznego wypadku. Nie ujawniono dalszych szczegółów.

Prolog

Ellie

Oxfordshire

Sobota, 17 sierpnia 2019. Data, która na zawsze wyryje się w moim sercu, choć teraz jeszcze o tym nie wiem. Teraz jest po prostu upalny letni dzień, dokładnie tak jak przepowiadały prognozy pogody. Roger i ja mamy przed sobą resztę życia. Tak powiedziała terapeutka dla par, zanim pożegnała się z nami. Zgodziłaś się dać mu kolejną szansę. Zacząć z czystym kontem. Nie oglądaj się za siebie.

Ale chociaż staram się postępować zgodnie z jej wskazówkami, nie potrafię ignorować niewidocznej blizny, którą noszę w sobie. Dokuczliwego bólu, który nie daje mi spokoju.

Robienie „czegoś” pomaga. Dlatego idę do miasteczka w swoich nowych turkusowych sandałkach ze złotymi ozdobami – z których jestem raczej zadowolona – żeby kupić nową tubkę mojego ulubionego „cudownego” kremu nawilżającego. Nigdy nie wygram konkursu na Wytworną Babcię, ale cieszy mnie, gdy ludzie mówią: „Co? Masz czteroletniego wnuka? Nie wyglądasz!”. W wieku czterdziestu dziewięciu lat w końcu poczułam się w swojej skórze tak dobrze, jak nigdy nie czułam się, będąc nieokrzesaną nastolatką. Mam rodzinę i własne zainteresowania, a także pracuję jako wolontariuszka w więzieniu. Dzięki temu nie narzekam na brak zajęć. I nie myślę o przeszłości.

– „Big Issue”* – odzywa się kobieta siedząca w kucki na chodniku przed drogerią Boots.

Ma taki sam pełen nadziei głos – choć bez akcentu – jaki słyszałam u innych bezdomnych, których widuję w tej okolicy. Regularnie kupowałam od niej czasopisma i wiem, że chociaż wydaje się opryskliwa, jest całkiem miła.

Zjawiła się na naszej ulicy jakieś półtora roku temu, w tych swoich hipisowskich fioletowych spodniach (takich, co to są szerokie w udach i zwężają się ku dołowi), ze srebrnymi i złotymi gwiazdami wytatuowanymi na szyi, w granatowej workowatej wiatrówce, z tunelami w uszach, ogoloną głową i ogorzałą od słońca twarzą, która mogłaby należeć do każdej kobiety po czterdziestce. Po tym, jak zobaczyłam ją kilka razy, zaczęłam dawać jej drobne na coś do jedzenia, które natychmiast znikały w jednej z jej przepastnych kieszeni. „Dzięki”, rzucała zawsze i pocierała dłonie, jakby próbowała zetrzeć z nich jakiś niewidoczny brud pozostawiony przez pieniądze. Zauważyłam też, że nuci coś pod nosem, choć trudno było rozpoznać melodię.

Kiedyś zapytałam ją, od jak dawna jest bezdomna. „Raz jestem, a raz nie”, odparła wymijająco. Od tego czasu za każdym razem, gdy kupowałam od niej czasopismo, ucinałyśmy sobie krótką pogawędkę. Zdradziła mi nawet, że ma na imię Jo (choć sposób, w jaki to powiedziała, sugerował, że nie było to imię, które dano jej na chrzcie) i że w dzieciństwie „nie zawracała sobie głowy szkołą” („Chociaż w więzieniu czytałam na potęgę”, dodała). Byłam ciekawa, za co siedziała, ale wolałam nie pytać. Raz odbyłyśmy fascynującą rozmowę o tym, czy nowy rządowy program pomocy bezdomnym rzeczywiście pomaga ludziom żyjącym na ulicy.

Gdy zrobiło się zimno, tak bardzo się o nią martwiłam, że próbowałam nawet znaleźć dla niej jakieś lokum; nic z tego jednak nie wyszło. Może za bardzo się zaangażowałam, ale taką już mam naturę – lubię pomagać. To straszne, że w dzisiejszych czasach niektórzy ludzie nadal nie mają gdzie mieszkać ani co jeść. Jednak kilka miesięcy temu, kiedy ponownie zaczęłam podejrzewać Rogera, zobaczyłam, jak Jo, kompletnie pijana, wytacza się z pubu. Nie tyle wkurzyło mnie, że na to właśnie wydaje moje pieniądze, ile byłam wściekła, że dałam się oszukać. Oczywiście sama nie piję. Nie po tym, co przeszłam.

Przyznaję, że od tamtej pory starałam się jej unikać, czasami przechodziłam na drugą stronę, udając, że jej nie widzę. Jednak w ten upalny sierpniowy dzień z jakiegoś powodu czuję, że muszę się zatrzymać.

– Dzięki – mówi i zagląda do swojej brudnej dłoni.

Dałam jej dokładnie tyle, ile kosztuje czasopismo. Wygląda na rozczarowaną, przez co czuję się podle. Jest w tej chudej jak patyk łysej kobiecie z kwadratową szczęką coś, co sprawia, że wydaje się jednocześnie krucha i twarda. Odruchowo sięgam do torby po drobne.

I wtedy ją widzę. Carole.

Przez minutę stoję jak wryta, wpatrując się w kobietę, która omal nie zniszczyła mojej rodziny. Rzadko przeklinam, ale z radością posłałabym do diabła te zgrabne nogi w rajstopach o grubości dwudziestu den, bezwstydnie demonstrowane w kremowych szpilkach z paseczkami. Jej obcisła sukienka (dużo bardziej elegancka od moich dżinsów) podkreśla wąską talię w taki sposób, że zastanawiam się, czy ta kobieta w ogóle cokolwiek je. Ja potrafię przytyć dwa kilogramy od samego patrzenia na czekoladę.

Ma odkryte ramiona – jest młodsza ode mnie i nie potrzebuje rękawów, żeby ukryć zwiotczałą skórę, którą nagle zauważyłam u siebie kilka lat temu. Moja rywalka ma długie ciemne włosy (nie proste i mysie jak moje), które niby naturalnie spływają jej na łopatki, ale wiem na pewno, że modeluje je w każdy czwartek. Dowiedziałam się o tym, bo jedna z moich przyjaciółek chodzi do tego samego fryzjera. To średniej wielkości miasteczko w hrabstwie Oxfordshire – dwadzieścia minut drogi od Oksfordu – gdzie wszyscy wszystkich znają.

Żałuję, że w ogóle zobaczyliśmy to miejsce. I ją.

Carole idzie główną ulicą prosto w moją stronę. Krok ma pewny, na jej ramieniu kołysze się granatowa torebka. Markowe okulary przeciwsłoneczne nasunęła na głowę, jak gdyby chciała się nimi pochwalić, a nie zrobić z nich jakiś użytek. Usta pomalowała koralowopomarańczową szminką. Ślady szminki w takim samym odcieniu znalazłam na koszuli Rogera tuż przed świętami Bożego Narodzenia. „Jest mój!”, zdawały się krzyczeć.

Sama wybieram bezpieczniejsze odcienie. Bezbarwny błyszczyk albo – na specjalne okazje – „bladą brzoskwinię”. Ale dokąd zaprowadziło mnie to całe bezpieczeństwo?

Na sam jej widok trzęsą mi się kolana. Wyciągam ręce, żeby się czegoś przytrzymać, i upuszczam portfel. Monety z brzękiem rozsypują się po chodniku. Co ona tu robi? Ostatnim razem, gdy przejeżdżałam obok jej uroczego domku z cegły i krzemienia, z kapryfolium rosnącym przy drzwiach, zobaczyłam tabliczkę z napisem SPRZEDANE. Roger przysięgał, że przeprowadziła się z powrotem do Londynu. A jednak tu jest i idzie prosto na mnie.

– To Carole – przyznał w końcu mój mąż, gdy w święta bez ogródek zapytałam go o szminkę. – Przykro mi, Ellie. To poważna sprawa. Wpłaciliśmy zaliczkę na mieszkanie w Clapham. – Zaraz potem jęknął, jakby go coś zabolało. – Chodzi o to, że ja ją kocham.

Nie. Nie mógł mi tego zrobić. Nie pozwolę na to. Oczywiście, już wcześniej miewał romanse, ale nigdy dotąd nie mówił o „miłości”. To słowo należało do nas. Jego rodziny.

Chwyciłam go za klapy i przyciągnęłam do siebie. Mój mąż nadal chodził po domu w brązowych tweedowych marynarkach, zupełnie jak wtedy, gdy był wykładowcą.

– Jak możesz przekreślić dwadzieścia osiem lat małżeństwa? – wyszlochałam. – Myślałam, że zestarzejemy się razem. I co z dziećmi?

– Na litość boską, Ellie – odparł, odpychając mnie od siebie, jak gdyby nie był w stanie znieść mojego dotyku. – Dzieci są już dorosłe.

Ale dzieci, niezależnie od wieku, potrzebują rodziców. Wiem o tym najlepiej.

Strach przerodził się w złość.

– A Josh? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Naprawdę chcesz, żebyśmy powiedzieli mu, że jego dziadek zostawił nas dla innej kobiety? Co pomyśli o tobie, kiedy dorośnie?

Roger wzruszył ramionami.

– Będę przy nim. Carole lubi dzieci. Zawsze chciała mieć własne. Nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby przyjeżdżał do nas na weekendy.

– Nie możesz tego zrobić! Nie pozwolę ci!

Zrobił kolejny krok do tyłu i popatrzył na mnie, jakbym była kimś zupełnie obcym.

– Spójrzmy prawdzie w oczy, Ellie. Odkąd dowiedziałem się, co zrobiłaś, nie mogę patrzeć na ciebie tak jak dawniej. Nie jesteśmy za starzy, żeby zacząć wszystko od nowa. Dlatego… – Zawahał się. – Chcę rozwodu.

Mogłam zrobić tylko jedno. Lata temu obiecałam, że to się nie powtórzy. Ale trudno wyzbyć się starych przyzwyczajeń. Na szczęście miałam pod ręką kuchenne nożyczki.

– Na litość boską, Ellie! – wrzasnął i chwycił ścierkę do naczyń, żeby zatamować krew ściekającą mi z nadgarstka. – Co z tobą?

Nagle przypomniałam sobie głos swojej macochy: „Co z tobą, Ellie?”.

Na samą myśl o tym przebiega mnie dreszcz.

Kiedy pozszywali mnie w Radcliffe, Roger oznajmił mi (ze smutkiem wymalowanym na twarzy), że chyba jednak miałam rację. Nie może opuścić rodziny. Zostanie. I tak, w końcu zgodzi się pójść na terapię dla par, jeśli przysięgnę, że nigdy więcej nie zrobię sobie krzywdy. Podobno powiedział o wszystkim Carole, a ona się z tym pogodziła.

– Proszę bardzo, kochana. – Głos sprzedawczyni „Big Issue” wyrywa mnie z zamyślenia. Kobieta kuca u moich stóp, zbierając z chodnika rozsypane monety. – Są wszystkie, co do jednej.

Zakłopotana pochylam się, żeby je wziąć, i w tej samej chwili kątem oka dostrzegam kremowe szpilki. Czuję przytłaczający zapach perfum. A zaraz potem słyszę nad głową głos Carole. Wystarczająco donośny, żebym nie uroniła ani słowa. Ma ten rodzaj dziewczęcego głosiku, który tak bardzo irytuje u kobiet w pewnym wieku, a za którym niektórzy mężczyźni wprost szaleją.

– Stwierdziłam, że powinnaś wiedzieć, że nadal się spotykamy – syczy.

Spoglądam na nią, serce wali mi jak oszalałe.

– Roger chce, żebym była częścią rodziny. A przy okazji, czy twojemu wnukowi podoba się nowy domek do zabawy?

Skąd wiedziała? Roger kupił domek do naszego ogrodu jako prezent dla Josha. Musiał przypadkiem wpaść na Carole i wspomnieć jej o tym. W ustach mam sucho. Czy to możliwe, że wybrali go razem?

Na myśl o tym robi mi się niedobrze. Może pracownicy sklepu uznali, że naprawdę jest babcią Josha…

– Daj mi święty spokój! Kłamiesz! – mówię drżącym głosem.

Przechyla głowę, jakby powątpiewała w moje słowa.

– Czyżby? Z tego, co słyszałam, to ty całe życie kłamiesz. Niektórzy mówią, że nie powinnaś opiekować się dziećmi…

Czyżby Roger jej to zdradził? A może dowiedziała się od kogoś innego? Może wyszukała informacje o mnie w internecie. Gdzieś przecież musi być jakiś ślad. Co bym zrobiła, gdyby prawda wyszła na jaw?

– Jak śmiesz – próbuję powiedzieć, ale słowa więzną mi w gardle.

Zanim w końcu wyrzucam to z siebie, Carole znika w tłumie przechodniów.

– Wróciłam! – wołam.

Drżącymi rękami zamykam za sobą drzwi i ostrożnie odkładam klucze do stojącej na stoliku w przedpokoju niebiesko-białej porcelanowej miski, obok kluczy Rogera. Są przypięte do breloczka z napisem „Dziadek”, który nasza córka podarowała mu pod choinkę. Przez ostatni rok staliśmy się wyjątkowo czujni po tym, jak w okolicy doszło do serii włamań, a jeden z sąsiadów został napadnięty. Teraz jednak bardziej jestem zdenerwowana spotkaniem z Carole.

Zmuszam się, żeby mój głos brzmiał normalnie. Ale w ustach mam sucho ze strachu. Podchodzę do lodówki, by nalać sobie szklankę soku z czarnego bzu. Co roku latem robię go sama z kwiatów krzewów rosnących w naszym ogrodzie. Rabaty obsadzone roślinami wieloletnimi i rozległe trawniki były jednym z powodów, dla których kupiliśmy ten dom na przedmieściach. Jest w stylu epoki królowej Anny, ma jasnocytrynowy front, okna otwierane pionowo i urocze kominy. Jest tu także mały zagajnik, w którym posiałam maki i niezapominajki ku pamięci mojej mamy.

Człowiek nigdy nie jest za stary, żeby potrzebował matki.

Nawet po tylu latach wciąż zdarza mi się widywać jej śliczną, dobrotliwą twarz i czuję różany zapach jej delikatnej skóry. Czuję jej policzek tuż przy moim. Widzę w pamięci, jak klęczę obok niej w jej ukochanym ogrodzie, który piele tak długo, aż robi się zmęczona i musi odpocząć. Wyobrażam sobie, jak razem wędrujemy wiejskimi ścieżkami. To ona nauczyła mnie nazw wszystkich krzewów i kwiatów polnych. Zrywałyśmy je, suszyłyśmy między stronicami Encyklopedii Britannica dla dzieci i opisywałyśmy, korzystając z mojego sfatygowanego zielnika.

Najbardziej lubiła niezapominajki. A ja trybulę leśną, zwaną również koronkami królowej Anny. Muskałam palcami delikatne białe kwiaty i płakałam, gdy rozpadały mi się w dłoniach.

„Nie płacz – mówiła mama. – Możesz zerwać inne”. To jedno z nielicznych wspomnień z mojego dzieciństwa, więc trzymam się go kurczowo, przerażona, że mogłabym je stracić. Ach, jakże kochałaby swoje wnuki. I jak bardzo uwielbiałaby Josha…

– Przyjdę za kilka minut! – woła z gabinetu Roger.

W kuchni na cały regulator gra radio, stacja BBC Radio 4, w której mówią właśnie, jak zrobić idealny suflet serowy. Nigdy nie wyłączam radia, nawet gdy wychodzę. Jego dźwięki działają na mnie uspokajająco z wyjątkiem wiadomości, ale te zawsze przyciszam. Dość mam własnych problemów.

W ceramicznym dwukomorowym zlewie myję ręce moim ulubionym mydłem lawendowym Neal’s Yard i nastawiam czajnik na kuchence Aga. Myśli wirują mi w głowie. Czy powinnam powiedzieć Rogerowi, że spotkałam na ulicy Carole, chociaż zapewniał mnie, że się wyniosła? Rozpaczliwie tego pragnę. Ale terapeutka mówiła, że powinnam skończyć z oskarżeniami. Mam zachowywać się tak, jak gdybym mu ufała. W zeszłym miesiącu, kiedy ni stąd, ni zowąd podarował mi srebrną bransoletkę, udałam nawet, że się cieszę. Naprawdę myślał, że prezent, który mi dał, bo czuł się winny, może cokolwiek naprawić?

„Tata zachował się paskudnie, ale jest mu przykro – powiedziała moja córka, kiedy wszystko się wydało. – Nie możesz mu wybaczyć? Nie chcę być częścią jednej z tych rodzin, w których dziadkowie nie odzywają się do siebie. W kółko słyszę od przyjaciół, ile to mamy szczęścia. Josh bardzo was kocha. Oboje”.

Josh. Mój powód, dla którego jeszcze się trzymam. Czasami nie mogę uwierzyć, że mój jedyny wnuk jest już z nami od czterech lat – prawie pięciu. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez niego. „Busiu!”, woła podekscytowany, gdy przyjeżdża do nas w odwiedziny. Mówił tak na mnie, kiedy był malutki, i tak już zostało.

Oficjalnie poniedziałek jest moim „dniem Josha”, bo wtedy opiekuję się nim, podczas gdy moja córka jest w pracy. Nieoficjalnie widzę go codziennie. Niech ktoś spróbuje mnie powstrzymać! Z chwilą, gdy wzięłam go w ramiona, poczułam się tak, jakbym zaraz miała się roztopić, a ogrom miłości, która na mnie spłynęła, kompletnie mnie zaskoczył. Śmiem twierdzić, że była ona większa niż ta, którą czułam do własnych dzieci, kiedy przyszły na świat. Jak to w ogóle możliwe?

Z czasem kochałam go coraz bardziej. Nie ma na świecie niczego piękniejszego od mokrego buziaka, który składa na moim policzku, od miękkich, pulchnych i cieplutkich dziecięcych ramionek, które zarzuca mi na szyję, i radości malującej się na jego twarzy, kiedy razem zdmuchujemy dmuchawce i robimy aniołki na śniegu, od skupienia, z jakim odczytuje litery na fiszkach (M… A… M… A) albo piecze kruche czekoladowe ciasteczka, stojąc w naszej kuchni na specjalnym małym taborecie.

Ale jego ulubioną zabawką jest szwajcarska pozytywka, którą dostałam od mamy, stojące teraz na mojej toaletce. Kiedy mama zmarła, dzięki niej czułam, że nadal jest blisko mnie. To drewniane pudełeczko z wyrzeźbionym na wieczku kwiatem. Trzeba dwukrotnie przekręcić kluczyk, a następnie unieść wieczko. „Zamknij oczy”, mówię często do Josha. Natychmiast zaciska powieki z ufnością, na jaką stać tylko dzieci. W powietrzu rozlegają się dźwięki Edelweiss, tego słynnego utworu z filmu Dźwięki muzyki. „Otwórz”, mówię, a on wtedy spogląda z zachwytem.

„Czary, busiu!”, szepcze.

Dzięki wnuczkowi odzyskałam chęć do życia. Nie pozwolę, żeby Roger czy byle rozwódka pokroju Carole zniszczyli jego życie, tak jak moja macocha zniszczyła moje.

„Jeśli będziesz potrzebowała czasu, żeby wszystko przemyśleć, zawsze możesz przyjechać tutaj”, zapewnił mnie na Skypie mój syn, kiedy powiedziałam mu o ostatnim romansie Rogera. Mówiąc „tutaj”, miał na myśli Australię – najdalszy zakątek świata, gdzie mógł uciec od ojca, którego „łajdaczenie się”, jak to ujął, sprawiało, że „chciało mu się rzygać”. Ale myśl o tym, że miałabym tygodniami, może nawet miesiącami nie widywać mojego jedynego wnuka, była nie do zniesienia.

Nie do zniesienia jest też myśl, że miałabym dzielić się nim z inną kobietą. Miałabym pozwolić, żeby nazywał Carole „babcią”? Ona byłaby tą elegancką, wytworną babcią, a ja tą płochliwą i zaniedbaną. Ona obsypywałaby go prezentami, żeby zdobyć jego serce, a ja patrzyłabym, jak zabiera go do zoo i na przedstawienia. Mógłby – aż krzywię się ze strachu – pokochać ją bardziej ode mnie.

– Cześć. – Mój mąż wychodzi z gabinetu i muska ustami moje wargi.

Staram się nie myśleć, że jeszcze niedawno te same usta całowały Carole. Że tymi rękami pieścił najbardziej intymne części jej ciała. Tym głosem mówił jej, że ją kocha. Może nadal ją kocha. Ale teraz to bez znaczenia, pod warunkiem że zostanie ze mną.

– Cześć. – Robię krok do tyłu, czując się jak drugoplanowa postać w sztuce.

Trzeba przyznać, że Roger mógłby grać główną rolę; nie tylko dlatego, że potrafi być taki przekonujący. Mój mąż jest przystojny. Mimo swoich sześćdziesięciu pięciu lat nadal ma gęstą czuprynę i wciąż emanuje uroczą otwartością, którą latami czarował studentów. Ma potrzebę zwracania na siebie uwagi, połączoną z naturalnym darem rozśmieszania ludzi, choć zwykle zachowuje go dla innych, zamiast marnować na mnie. Metr dziewięćdziesiąt dwa wzrostu i wciąż atrakcyjne ciało, które świetnie prezentuje się w beżowych chinosach i rozpiętych pod szyją koszulach. Dziś jest za gorąco na tweedową marynarkę.

– Dobrze bawiłaś się w mieście? – pyta.

Omal nie łamię złożonej sobie obietnicy, że nie powiem mu o Carole, ale w porę gryzę się w język.

– Tak, dziękuję. – Nasza uprzejmość trąci sztucznością, jednak lepsze to niż ciągłe kłótnie. – Co robiłeś? – pytam.

W normalnym związku byłoby to zupełnie zwyczajne pytanie, ale teraz wiem, że kiedy twoja druga połówka dopuszcza się zdrady, wszystko, co mówisz, co oglądasz w telewizji i o czym czytasz w gazetach, nabiera całkiem nowego znaczenia. Tak więc moje: „Co robiłeś?” może być odczytane jako: „Z kim się dzisiaj przespałeś?”.

– Majsterkowałem – odpowiada. – Nie podobało mi się okablowanie sprzętu stereo w gabinecie, dlatego kupiłem cieńsze kable, które mniej rzucają się w oczy.

Roger zawsze był praktyczny. Była to jedna z rzeczy, które ujęły mnie w nim, kiedy się poznaliśmy. Mając osiemnaście lat, myślałam naiwnie, że skoro potrafi wszystko naprawić, to może mnie też naprawi.

– Przyszli też nowi sąsiedzi powiedzieć, że przeprojektowują swój ogród – dodaje. – Chcieli się upewnić, że nam nie przeszkadzają. Pogadaliśmy trochę. Zaprosili mnie na kawę, ale zadzwoniła Amy. Ma jakiś pilny termin i pytała, czy nie wzięlibyśmy Josha na kilka godzin.

Tak! Nagle cały dzień wydał mi się lepszy. Kiedy nasza córka oznajmiła, że razem z mężem postanowili wyprowadzić się z Londynu, żeby być bliżej nas, poczułam niewysłowioną radość i wdzięczność. Najwyraźniej doskonale wpisuję się w trend, który staje się coraz bardziej popularny. Mam swoją pracę, chociaż mówiąc szczerze, traktuję ją raczej jako hobby. Robienie mozaikowego stolika na charytatywne targi rękodzieła trudno nazwać pracą na pełny etat. Kiedy więc dzieci potrzebują dodatkowej pary rąk – jak teraz w wakacje, zanim Josh pójdzie do „prawdziwej szkoły” – jestem do ich dyspozycji.

Jest coś wyjątkowego w dziecku twojego dziecka. To cud, że córka, którą urodziłam, sama ma teraz dziecko, które posiada również moje geny. To połączyło nas niewidzialną pępowiną.

Mój wnuk, Josh, nie tylko mnie kocha. On mi ufa. Uwielbia mnie – zamiast mówić mi, co powinnam, a czego nie powinnam robić, tym protekcjonalnym tonem, który z takim upodobaniem przybierają starsze dzieci. Nigdy mnie nie zdradzi, jak zrobił to (a może nadal robi) jego dziadek. Przede wszystkim jednak jest dla mnie nowym początkiem. Szansą na to, że tym razem wszystko będzie jak trzeba. Że nie powtórzę koszmarnych błędów z przeszłości.

Zmuszam się, by wyrzucić Carole z głowy, i zaczynam planować dzień. Zjemy we trójkę lunch, więc Roger i ja nie będziemy musieli silić się na uprzejmą rozmowę. Dla Josha mam butelkę soku bez cukru i jakichkolwiek dodatków, przy czym obstaje moja córka, a mój mąż wypije kieliszek wytrawnego białego wina. Ja pozostanę przy wodzie gazowanej z plasterkiem cytryny. Później będziemy się bawić w ogrodzie. Idealnie.

I nagle Roger wszystko psuje.

– Odpuszczę sobie lunch, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Wolałbym pomajsterkować przy okablowaniu.

– Dobrze – mówię powoli, mając w głowie radę terapeutki.

Zajmij się czymś. Emerytura bywa stresująca, jeśli człowiek nie ma co robić.

Roger bierze mnie za rękę i ściska ją, jakby liczył, że dodam mu otuchy. Przez ułamek sekundy znów widzę te długie włosy i nogi. Ja również ściskam jego rękę, ale czuję, że gdzieś w środku niewidoczna rana zaczyna palić mnie żywym ogniem.

Słyszę trzaśnięcie drzwi samochodu na zewnątrz. Małe stópki biegną ścieżką w stronę domu. A zaraz potem rozlega się stukot kołatki i głos mojej córki:

– Josh! Zaczekaj na mamę!

Wnuczek wpada mi w ramiona. Ma na sobie czerwoną koszulkę, którą kupiłam mu w zeszłym tygodniu. Jejku! Robi się taki ciężki, że niedługo go nie podniosę, ale teraz wdycham jego zapach. Jeśli potrzebuję dowodu, że słusznie postąpiłam, nie rozbijając naszej małej rodziny, jest nim Josh.

– Rzucaj, busiu! Rzucaj!

Pewnego dnia mój wnuk będzie grał w reprezentacji Anglii w krykieta. Wiem to! Ma dryg do piłki.

– Za wysoko!

Znowu próbuję.

Łup! Josh wali piłkę plastikowym kijem do krykieta, który przywieźliśmy mu z krótkich wiosennych wakacji na wyspach Scilly, gdzie próbowaliśmy zacząć wszystko od nowa.

– Świetnie!

– Jeszcze. Jeszcze!

Patrzę w niebo. Słońce skryło się za chmurami. Zrobiło się parno, powietrze jest nieruchome, jakby zbierało się na burzę.

– Jeszcze raz!

Piłka szybuje w górę i leci nad moją głową w kierunku domu.

– Ścigajmy się, busiu!

Zostaję w tyle i pozwalam mu wygrać. Przez drzwi balkonowe gabinetu dostrzegam Rogera. Jest w nim coś, co nawet z tej odległości wydaje się dziwne. Krąży po pokoju, z telefonem przy uchu, i wymachuje wolną ręką, jakby się z kimś kłócił. Czy nie mówił, że chce zmienić kable?

Paskudny chłód pełznie mi po plecach niczym wąż. „Nadal się spotykamy”.

– Mam piłkę, busiu!

Nie chcę kłócić się z mężem przy wnuku.

– Sprawdź, jak daleko potrafisz ją odbić, skarbie. Zaraz wrócę.

Podchodzę bliżej do domu. Roger stoi odwrócony do mnie plecami. Zaraz potem staje bokiem. Łzy ściekają mu po policzkach i chociaż nie słyszę, co mówi, wiem, że rozmawia z Carole. Wciąż za nią tęskni. Zostawi nas. Moje postanowienie, żeby przymykać oko na pewne rzeczy, momentalnie znika.

Wściekle szarpię za klamkę. Drzwi są zamknięte. Słysząc hałas, Roger się wzdryga. Na jego twarzy maluje się poczucie winy. Stara się je ukryć, ale jest już za późno.

Mówi coś, czego nie słyszę, i macha ręką na znak, że to pilna rozmowa. Nie wątpię.

– Otwieraj, draniu! – wrzeszczę (powinnam dodać, że rzadko używam podobnych słów).

On jednak odwraca się do mnie plecami!

Znowu szarpię za klamkę. Tym razem tak mocno, że prawie ją wyrywam. Niechętnie – a przynajmniej tak to wygląda – Roger chowa telefon do kieszeni i otwiera drzwi.

– To była ona, tak? – Wpadam do środka i żądam wyjaśnień.

– O czym ty mówisz?

– Dobrze wiesz, o czym, do cholery, mówię. Pokaż mi telefon.

Zasłania kieszeń ręką.

– Nie. Proszę.

Za późno. Przyskakuję do niego i wyciągam telefon z kieszeni jego spodni. Gorączkowo przeglądam listę połączeń, ale Roger wyrywa mi aparat. Odbieram mu go. A on znów wyszarpuje mi go z rąk. Twarz ma czerwoną, wzrok przerażony.

– Carole była z tobą, kiedy wybierałeś ten cholerny domek, co?! – wrzeszczę. – No dalej, przyznaj się!

Waha się. Przez sekundę. Jednak to wystarczy.

– To nie było tak… – bąka niepewnie.

– Ty draniu! – krzyczę. – Jesteś nic niewart. Wszystko spieprzyłeś. To koniec. Bądź sobie z tą swoją dziwką. Proszę bardzo! Ale nie myśl, że będziesz miał też rodzinę. Prędzej umrę, niż pozwolę, żeby bawiła się w babcię.

I nagle sobie przypominam. Josh. Gdzie on jest? O Boże. Jak mogłam spuścić go z oczu? Cholerny Roger. Ale przerażające uczucie, od którego włoski na karku stają mi dęba, mówi mi, że to także moja wina.

Trawnik jest pusty. Panika ściska mnie w gardle, aż nie mogę oddychać. Staram się o tym nie myśleć, gdy co sił biegnę do ogrodu. Jest bezpieczny dla dzieci, prawda? Po narodzinach Josha wzmocniliśmy płot odgradzający nas od sąsiadów. Furtka, zamknięta na kłódkę, jest za wysoka, by mógł przez nią przejść na ulicę. Nie ma go na drewnianej zjeżdżalni, którą kupiliśmy mu na czwarte urodziny. Może jest w domku do zabawy? Podbiegam tam i zaglądam do środka. Widzę stolik, krzesełko i pomalowaną do połowy kolorowankę. Nic więcej. Tak samo w altanie.

Zegar na wieży kościoła wybija godzinę.

I nagle serce zamiera mi w piersi. Dla wielu ludzi to tylko takie powiedzenie. Ale ja naprawdę czuję, jakby serce przestało mi bić, kiedy zaglądam za domek i widzę wyłamany fragment płotu. Jak to możliwe? Sprawdzaliśmy go nie dalej jak w zeszłym tygodniu. A jednak w płocie zieje dziura. Wystarczająco duża, żeby przecisnęło się przez nią dziecko…

Raniąc sobie ręce do krwi, szarpię strzaskane drewno i nie bacząc na ból, wchodzę do ogrodu obok.

I nagle przypominam sobie, co mówił Roger. „Przyszli też nowi sąsiedzi powiedzieć, że przeprojektowują swój ogród”…

W ogrodzie jest staw. Duży, ze stojącą pośrodku wymyślną fontanną.

Na powierzchni wody unosi się czerwona koszulka.

* Brytyjskie czasopismo sprzedawane na ulicach przez ludzi bezdomnych, dzięki czemu mają szansę na legalny zarobek.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Przed wypadkiem

Niezapominajka (Myosotis sylvatica)

Niebieski kwiat leśny.

Historia mówi, że dawno, dawno temu para

kochanków urządziła piknik na klifie. Dziewczyna

zobaczyła śliczny niebieski kwiatek rosnący na

skraju urwiska. „Jaki on piękny!”, zawołała.

Młodzieniec natychmiast skoczył na nogi

i pobiegł, żeby go dla niej zerwać, ale stracił

równowagę i upadł. „Nie zapomnij mnie!”,

zdążył jeszcze krzyknąć, lecąc w dół

na spotkanie śmierci.

To przypomnienie – jeśli byłoby nam ono

potrzebne – że miłość potrafi zabijać.

1

Ellie

Więzienie Longwaite, Oxfordshire Cztery miesiące później

Rozglądam się po swojej celi. Jest pusta, nie licząc stolika z plastikowym blatem, twardego krzesła, kartonowego pudełka na moje rzeczy, muszli klozetowej i dwóch wąskich łóżek. Poduszka, która leży na moim, jest nowa i twarda jak kamień. Każda jest twarda, kiedy zaczynasz odsiadkę. „Specjalnie tak robią, żeby człowiek nie zmrużył cholernego oka”, poinformowała mnie moja współwięźniarka.

Teraz jej tu nie ma. Leżę więc na plecach i pozwalam myślom płynąć swobodnie. Przez całe życie starałam się zapomnieć o przeszłości. Ale może najwyższy czas stawić czoła faktom.

Od tego może zależeć moja wolność.

Kiedy wracam wspomnieniami do dzieciństwa – tej części sprzed wypadku – moją uwagę zwracają drobne rzeczy. Głupie, niemal banalne zdarzenia. Dopiero później uświadomiłam sobie, że były one zapowiedzią nadchodzących koszmarów.

Weźmy na przykład gotowane jajka. Kiedy pierwszy raz pokazałam Joshowi, jak obierać je ze skorupki, usłyszałam w głowie głos mojej matki, tak wyraźny, jak gdyby stała tuż obok w naszej kuchni, na zielonych przedmieściach północnego Londynu.

– Delikatnie stukasz w nie łyżeczką – tłumaczyła mi. – A potem bierzesz nóż i ostrożnie ścinasz górę.

– Ale czy jajka to nie boli? – zapytałam.

Objęła mnie z czułością. Wciąż czuję ten uścisk.

– Głuptasku! To nie człowiek. Jesteś taka wrażliwa, Ellie. I co ja mam z tobą zrobić?

Głos miała ciepły, życzliwy. Niewiele pozostało mi wspomnień związanych z moją mamą, ale nie pamiętam, żeby się złościła. Oprócz tego jednego razu.

Rodzice kupili mi lalkę. Musiały być moje urodziny albo Boże Narodzenie, bo w tamtym czasie dzieci dostawały prezenty tylko na specjalne okazje. Lalka była piękna, miała porcelanową twarz i żółte kręcone włosy. Kiedy ją obracałam, mówiła „mama”, tak wzruszająco, że nie chciałam wypuszczać jej z objęć.

– Szkoda, że nie jest prawdziwa – powiedziałam. – Nie możesz mieć dziecka jak mamusie moich koleżanek?

– Nie – odparła i spojrzała na mnie z przyganą, jakbym zachowała się bardzo niegrzecznie. – Nie mogę.

Zaraz potem złapała śliczną niebieską miseczkę, którą tak lubiła, i cisnęła nią o ścianę. Przez chwilę stała wpatrzona w leżące na podłodze skorupy. A potem bez słowa wyszła z pokoju.

Uklękłam, żeby pozbierać kawałki porcelany, i rozpłakałam się.

– To nic – uspokajał mnie tata, pomagając mi sprzątać odłamki. – Mama musi się na chwilę położyć. Kiedy odpocznie, poczuje się lepiej. A teraz zostaw to, bo jeszcze się skaleczysz.

Bruzdy na jego czole przypominały mi coś, co nazywa się tekturą falistą, w którą pakował różne rzeczy.

– Przepraszam, Ellie – powiedziała mama, kiedy w końcu do nas wróciła. – Byłam zmęczona. Czasami w takich chwilach coś we mnie pęka.

Nawet teraz słyszę w głowie swoje dziecięce myśli. Pęknięte znaczyło połamane. Pękały gałązki, kiedy się na nie nadepnęło. Czy to oznaczało, że moja mama też się połamie? Potłucze jak ta śliczna niebieska miseczka? Może stąd są te linie na chodnikach: bo ktoś próbował je rozbić? Mama powiedziała mi kiedyś, że następowanie na linie między płytami przynosi pecha. I że musimy je omijać, żeby nic nam się nie stało. Ale nie możemy nikomu o tym mówić, aby ludzie nie pomyśleli, że jesteśmy niemądre.

Zaczęłam mieć koszmary.

– Ćśśś – szeptał tata, kiedy przychodził mnie uspokajać, bo mama znów nie czuła się dobrze. – Już w porządku.

Wiedziałam, że kłamie, ponieważ jego czoło znowu przypominało tekturę falistą. Niedługo potem mama była już tak zmęczona, że nie mogła odprowadzać mnie do szkoły. Dlatego odprowadzał mnie tata. Miał długie nogi i prawie biegłam, żeby dotrzymać mu kroku, ale spieszyliśmy się, dlatego że musiał jeszcze wrócić i otworzyć sklep papierniczy. Sklep był w rodzinie mamy od lat i po śmierci dziadka przejął go mój tata. Pewnego razu zatrzymaliśmy się przy drzewie, którego pień był w środku pusty.

– Zajrzyj tam – powiedział tata z nutą zachwytu w głosie. – Widzisz grzyby, które rosną na dnie? Nie dotykaj ich. Mogą być trujące.

A jednak chciałam to zrobić. Może były zaczarowane i mogłyby wyleczyć mamę ze zmęczenia?

Czasami, kiedy tata musiał opiekować się mamą, ze szkoły odbierała mnie nasza sąsiadka, panna Greenway. Pachniała talkiem i miała ładne żółte włosy, jak dziewczyna na butelce mojego szamponu. Pytała mnie, czy chcę skorzystać z „ubikacji”, nie z „toalety”, a gdy raz wzięła mnie do siebie na kolację, zauważyłam, że trzyma nóż i widelec w sposób, który moja mama określała mianem „pospolity”, cokolwiek to znaczyło.

„To żaden kłopot”, powtarzała mojemu tacie, odprowadzając mnie do domu. Od razu biegłam do pogrążonego w mroku pokoju mamy, z zasłonami w niebieskie pasy, i opowiadałam jej, jak minął mi dzień. Czasami słuchała, kiedy mówiłam o swojej nowej najlepszej przyjaciółce – często się zmieniały – ale zwykle odwracała się, przesuwając poduszkę, jak gdyby ją to irytowało, i kazała mi „przyjść później”.

Na szóste urodziny rodzice nie zorganizowali dla mnie przyjęcia, bo mama „nie czuła się dobrze”.

– A ty nie możesz się tym zająć? – spytałam tatę.

Uśmiechnął się blado.

– W tej sytuacji byłoby to nie na miejscu.

Co miał na myśli?

Później, kiedy nowi przyjaciele pytali mnie, od jak dawna moja mama choruje, nie potrafiłam odpowiedzieć. Czasami wydawało mi się, że od miesięcy. Czasami, że od lat. Pamiętam, że minęły kolejne święta, bo pierwszy raz w życiu nie dostałam nic pod choinkę.

– Jesteś już dużą dziewczynką – powiedział tata.

A co to miało do rzeczy?

Pewnego dnia zamiast taty odebrała mnie ze szkoły panna Greenway. Zauważyłam, że oczy ma zaczerwienione, jakby ktoś zamalował białka czerwoną kredką. Tym razem nie pachniała talkiem.

– Twój tata prosił, żebyś przyszła na trochę do nas – oznajmiła.

– Dlaczego? – nie przestawałam pytać, gdy trzymając mnie za rękę, prowadziła mnie do swojego domu.

Zamiast odpowiedzieć, tylko mocniej ściskała moją dłoń.

Nie lubiłam domu panny Greenway. Był taki duży jak nasz, ale ciemniejszy, bo „prąd kosztuje”. Mieszkała ze swoją matką, panią Greenway, która zawsze, kiedy coś powiedziałam, krzyczała: „Mów głośniej!”. W łazience na półce pod oknem stał odświeżacz powietrza z namalowanymi na butelce różowo-białymi kwiatkami. Z ciekawości psiknęłam nim i kichnęłam, gdy w powietrze uniósł się wonny obłoczek. Szybko wybiegłam z łazienki i zatrzasnęłam drzwi w obawie, że narobię sobie kłopotów.

Tym razem na kolację była zapiekanka pasterska.

– Twój tata mówił, że to twoje ulubione danie – rzuciła sąsiadka, stawiając przede mną talerz.

Ziemniaki na wierzchu były grudkowate, ale zjadłam je, bo nie chciałam być nieuprzejma.

– Smakuje ci, skarbie? – spytała panna Greenway. Miała wysoki, piskliwy głos. Brzmiał jak pomiaukiwanie kociąt, które nasza nauczycielka w zeszłym roku przyniosła do szkoły, w razie gdyby któreś z dzieci chciało wziąć jedno do domu. (Ja nie mogłam, bo „i bez tego dość mieliśmy kłopotów”). – Jesteś pewna, że nie chcesz dokładki? Zobacz, przygotowałam też galaretkę, chociaż jeszcze nie stężała. – Panna Greenway wyraźnie się zasmuciła. – Chyba nie bardzo potrafię gotować dla dzieci.

Galaretka w niczym nie przypominała tych robionych przez mamę, z kawałkami mandarynek w środku, ale zjadłam ją grzecznie, tak jak zapiekankę.

Po kolacji usiadłyśmy w pokoju, który panna Greenway nazywała „salonem”. Zastanawiałam się, gdzie w takim razie jest pokój dzienny.

– Mama i ja zwykle czytamy po kolacji – powiedziałam.

– Nie mamy w domu żadnych książek dla dzieci, ale jeśli chcesz, możesz przejrzeć to. – Wręczyła mi magazyn. – To najnowszy numer „Woman’s Realm”. Zobacz, na okładce jest zdjęcie księcia Karola. Najwyższy czas, żeby się ożenił, nie sądzisz?

Na szczęście nie oczekiwała ode mnie odpowiedzi. Usiadła na kanapie i podwinęła nogi pod siebie, podczas gdy ja kartkowałam czasopismo. Nigdy nie widziałam, żeby mama czytała coś takiego. Tata zawsze mówił, że „siedzi z nosem w książce”.

Na kominku stał złocony zegar. Słyszałam jego głośne miarowe tykanie. Matka panny Greenway, która siedziała w fotelu przy kominku i robiła na drutach, co rusz na niego zerkała.

– Kiedy to dziecko pójdzie w końcu do domu? – zapytała, jakby mnie tam nie było.

Sama się nad tym zastanawiałam.

– Mamo! Musimy zaczekać na jej ojca. – Panna Greenway poklepała siedzisko kanapy. – Czas włączyć telewizor. Chcesz obejrzeć z nami wiadomości?

W jej ustach słowo „wiadomości” zabrzmiało jak „jadą ości”. U nas w domu słuchaliśmy radia.

Na ekranie pojawił się bardzo poważny mężczyzna, mówiący o wojnie, która wybuchła w miejscu o nazwie Wi Et Nam. Pokazywali też straszne zdjęcia okaleczonych dzieci.

– Mów głośniej – fuknęła stara pani Greenway, wymachując laską w stronę telewizora. – Nic nie rozumiem.

– Mówiłam ci, mamo. – Głos panny Greenway był teraz inny. Ostrzejszy. – Musisz iść na badanie słuchu.

W końcu rozległo się pukanie do drzwi. Panna Greenway zerwała się z kanapy, jakby tylko na to czekała. Zauważyłam, że jej matka spojrzała na mnie ze współczuciem. Zaraz potem usłyszałam głos taty.

Był cichy. Niski. Zbliżał się.

– Ellie?

Mówił nie do mnie, lecz do rdzawoczerwonych zawijasów na dywanie.

– Mama chce cię widzieć.

Raz-dwa włożyłam kurtkę.

– Już jej lepiej? – spytałam.

Panna Greenway zakasłała.

– Co powiedział? – wrzasnęła staruszka. – Umarła już?

– Mamo! – Panna Greenway odwróciła się do mojego taty. – Tak mi przykro.

– Umarła? – powtórzyłam. To słowo miało paskudny posmak. – Nie rozumiem.

– Twoja mama chce się pożegnać – wyjaśnił tata.

Głos miał skrzekliwy, jakby w gardle utknęła mu żaba (chociaż wiedziałam, że to niemożliwe). Jego dłoń w rękawiczce trzymała mnie mocno, kiedy szliśmy podjazdem w stronę naszego domu.

To wszystko było bez sensu.

– Dokąd wyjeżdża? Dlaczego nie możemy jechać razem z nią? I dlaczego mama panny Greenway zapytała, czy już umarła?

Palce taty zacisnęły się jeszcze mocniej. Zabolało, ale nawet nie pisnęłam.

W naszym domu paliły się wszystkie światła. Zupełnie jakbyśmy szykowali się do przyjęcia, tyle że poza nami nie było tu nikogo, oprócz kobiety, której nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Miała na sobie fartuch pielęgniarki, taki sam jak ten, który trzymałam w pudle z kostiumami.

– Pana żona chce ją widzieć – powiedziała, chwytając mnie za rękę i ciągnąc po schodach. – Szybko. Zanim będzie za późno.

Wepchnęła mnie do sypialni rodziców. Meble były takie same. Toaletka pod oknem z widokiem na jesion. Wysoka drewniana szafa z sękami, które wyglądały jak twarze (jeden przypominał głowę lwa). Miękkie różowe kapcie mamy, stojące przy łóżku.

Ale wpatrzona w sufit pożółkła twarz nie należała do mojej mamy. Podobnie jak chuda pierś, z której przy każdym oddechu wydobywały się dziwne dźwięki. Do kogo należały te czarne, wpatrujące się we mnie oczy? I chude ramię, które uniosło się, a zaraz potem opadło na kołdrę?

– Podejdź – wychrypiała. – Połóż się obok mnie.

Kiedy byłam mała, uwielbiałam w niedzielę rano wdrapywać się do łóżka rodziców. Graliśmy w rozmaite gry i opowiadaliśmy sobie różne historie. Aż pewnego dnia tata uznał, że jestem już za duża, i wszystko się skończyło.

Przez jakiś czas brakowało mi tego. Teraz jednak przerażała mnie myśl, że mam się położyć obok tej wychudłej żółtej postaci, która udawała moją mamę.

– Co zrobiłaś z moją mamą? – jęknęłam.

– To nic, Ellie – szepnął tata. – Twoja mama wygląda inaczej, ale w środku jest taka sama. Zrób, o co cię prosi, i połóż się przy niej. Chce cię tylko przytulić.

Zmusiłam się, żeby to zrobić. Pościel wydawała się mokra. Dłoń matki zaczęła głaskać mnie po ręce. Była twarda i koścista.

– Pocałuj mnie, Ellie – wymruczała pożółkła istota.

Siedzący na skraju łóżka tata zachęcił mnie skinieniem głowy. Pochyliłam się nad nią i przytknęłam usta do jej prawego policzka. Był taki zimny.

– Jeszcze raz – wyszeptała.

Nie! Odrzuciłam kołdrę i uciekłam. Z ust tej istoty wydobył się szloch, jak gdybym ją skrzywdziła.

– Wracaj tu, Ellie! – zawołał za mną tata.

Zbiegłam po schodach, pokonując po trzy stopnie naraz, minęłam pielęgniarkę i popędziłam na dwór, w stronę powykręcanej jabłoni o chropowatej korze, gdzie zwykle czytałam. Trzęsłam się tak bardzo, że gałąź, na której siedziałam, również zaczęła się trząść. Łapczywie chwytałam powietrze.

– Ellie?

Tata wyszedł tylnymi drzwiami i zmierzał w moją stronę. Stanął pod drzewem i wyciągnął ręce. Myślałam, że będzie zły, ale jego skąpana w blasku księżyca twarz była gładka, jak wyprasowana żelazkiem.

– Możesz zejść. Już po wszystkim.

Stoi nade mną z pasem w dłoni.

– Jesteś niegrzeczną dziewczynką. Kim jesteś?

– Niegrzeczną dziewczynką – powtarzam.

– Zupełnie jak twoja matka.

Zaciskam usta.

– No dalej! – wrzeszczy mój ojciec. – Powiedz to!

Ale ja nie zamierzam nic mówić.

Kiedy pas opada w dół, mam wrażenie, że skóra mi płonie.

2

Jo

Bristol

– Słyszy mnie pani?

Zrywam się ze snu. Potrzebuję chwili, żeby oprzytomnieć. Rzucił się na mnie, w oczach miał obłęd. Jego ręce na mojej szyi. Paznokcie wbijające się w skórę…

To nie dzieje się naprawdę, powtarzam sobie. Gość, który gapi się na mnie z góry, nie jest człowiekiem z mojego koszmaru. Chociaż on też nie wygląda zbyt przyjaźnie.

– Czas wysiadać. Jesteśmy na miejscu.

Przecieram oczy, oszołomiona ze zmęczenia i gwałtownego wyrwania ze snu. Gdzie ja jestem? Przez minutę wydaje mi się, że to gliniarz, ale potem uświadamiam sobie, że to uniform kierowcy autobusu. Mimo to jestem przerażona. I nie wiem dlaczego.

– Dobrze już, dobrze – mówię.

Podnoszę się i idę między rzędami siedzeń w stronę drzwi. Nie mogę przestać się trząść.

Na zewnątrz widzę tablicę. WITAMY NA DWORCU AUTOBUSOWYM W BRISTOLU. Oddycham z ulgą. Nigdy nie byłam w Bristolu, ale wiem, że jest większy od poprzedniego miejsca. Będzie tu więcej ludzi, więcej miejsc, w których można się przespać i ukryć. I więcej policjantów, ale oni nie przejmują się takimi jak ja, dopóki nie sprawiamy kłopotów. Dość mają pracy. Tak więc przy odrobinie szczęścia nikt mnie nie zauważy.

Prostuję się i sięgam po stos „Big Issue”. Kierowca zasłania ręką nos. Tak, wiem, że śmierdzę. Może powinien spróbować, jak to jest nie mieć dachu nad głową i żyć na ulicy. To pewnie jeden z tych, którym się wydaje, że chcemy tak żyć. Chociaż jest w tym ziarno prawdy.

– Niechże się pani ruszy – ponagla mnie. – Niektórzy mają domy, do których chcieliby wrócić.

To musi być przyjemne. Chciałabym, żeby gdzieś ktoś na mnie czekał. Gdzieś, gdzie mogłabym zamknąć oczy i przespać kilka dni.

Potężny brodaty facet chwyta mnie za ramię, kiedy wyskakuję z autobusu. Zamieram.

– Zabierz ode mnie łapy – syczę.

– Chciałem tylko pomóc ci wysiąść, skarbie. Uważaj. Upuściłaś kilka numerów.

O nie. Ktoś zdążył już nadepnąć na ten na samej górze. I ten pod nim. Teraz ich już nie sprzedam.

– Pomogę ci. – Patrzę na ziemię, gdy brodacz zbiera magazyny. – A więc sprzedajesz „Big Issue”? – pyta wścibsko.

Zaczynam drżeć. Zostaw je, upominam się w myślach. Pryskaj stąd, zanim dalej będzie cię wypytywał.

Zanurzam się w tłum i przechodzę przez ulicę tuż przed nadjeżdżającym autobusem. Kierowca trąbi na mnie, ale udaje mi się przebiec. Kłuje mnie w piersi. Idę pospiesznie jedną ulicą, potem drugą, gdzie niemal potykam się o leżącą na chodniku potłuczoną butelkę. Na dźwięk syreny wzdrygam się przerażona. Oglądam się za siebie, jakbym bała się, że ktoś mnie śledzi. Jakaś kobieta piorunuje mnie wzrokiem. Ma bladą twarz i zapadnięte oczy. Serce wali mi jak szalone. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to manekin na wystawie sklepowej.

Bransoletka na mojej ręce zsunęła się tak nisko, że wystaje spod rękawa. Podciągam ją, żeby nie było jej widać. Myślę o numerach „Big Issue”, które musiałam zostawić. Co za strata. Sporo na nie wydałam. Nie wszyscy wiedzą, że najpierw trzeba za nie zapłacić.

Jestem teraz na innej ulicy, z graffiti na ścianach i szeregiem obskurnych sklepów, z których większość jest zabita deskami. „Skup i sprzedaż biżuterii”, głosi jeden z szyldów. W środku pali się światło.

Za ladą dzieciak z kolczykiem rozmiarów ogromnej miętówki wbija wzrok w iPada.

– Ile za to dostanę? – pytam nerwowo.

Zerka na mnie.

– Musiałbym ją obejrzeć.

Podciągnęłam bransoletkę tak wysoko, że teraz ledwie daję radę ją zdjąć.

Wstrzymuję oddech, gdy chłopak obraca ją w palcach, ogląda grawerunek po wewnętrznej stronie i waży ją w dłoni.

– Trzydzieści funciaków – mówi w końcu.

– Masz mnie za idiotkę? – warczę. Staram się, by mój głos zabrzmiał pewniej, niż się naprawdę czuję. – To srebro. Jest warta dużo więcej.

Dzieciak mruży oczy.

– Skąd ją masz?

– Dostałam w prezencie.

– Taaa, jasne.

W ustach mam sucho.

– Nie kłamię. Jest moja i mogę z nią zrobić, co chcę.

Za późno żałuję, że w ogóle tu przyszłam. A jeśli zadzwoni po gliny?

– I nie chcesz jej zatrzymać na pamiątkę? – Głos chłopaka ocieka sarkazmem. Nachyla się w moją stronę. Skórę ma szorstką, z bliznami po trądziku, a oddech cuchnący jak u psa. – Posłuchaj, skarbie. Każdy, kto tu przychodzi, próbuje mi wcisnąć podobną historyjkę. Muszę być ostrożny. Dam ci najwyżej pięćdziesiąt. Rozumiesz?

Nie mam wyboru.

– W gotówce – mówię słabym głosem.

Wręcza mi pieniądze tak szybko, że od razu wiem, że powinnam była zażądać więcej, i natychmiast wypycha mnie za drzwi. Odwracam się, by powiedzieć, że zmieniłam zdanie, ale na drzwiach pojawia się tabliczka z napisem „Zamknięte”, a światło w środku gaśnie. Drań, potrafił zwęszyć okazję.

Mijając grupkę dzieciaków na chodniku, muskam palcami banknoty w prawej kieszeni. Przez jakiś czas idę przed siebie, nie wiedząc, gdzie właściwie jestem. Przenikliwy wiatr wgryza mi się w kości. Niektóre ulice są bardziej eleganckie od innych. Na jednej niemal wszystkie okna są pozabijane deskami i wszędzie stoją kubły na śmieci. Przy innej wybudowano duże wytworne domy, przed którymi parkują ekskluzywne samochody.

Widzę neon sklepu całodobowego. Świetnie. Kupuję paczkę bibułek papierosowych Rizla, tytoń i kilka innych rzeczy. Po wyjściu co rusz oglądam się za siebie, tak na wszelki wypadek.

Robi się zimno, zupełnie jakby lato skończyło się z dnia na dzień. Staram się nie myśleć o zimie i o tym, jak ją przetrwam. Mijając drogerię Boots, przypominam sobie Oxfordshire i kobiety, które mi pomogły. Jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. Zastanawiam się, co teraz robi. Wyobrażam sobie, jak siedzi z mężem przy stole. Pewnie ugotowała coś wymyślnego, a może zabrał ją do jakiejś eleganckiej restauracji. Może obejrzą coś w telewizji. A później weźmie długą kąpiel z mnóstwem pachnących dodatków i przytuli głowę do miękkiej poduszki. Chcę być taka jak ona. Ale ona i ja? Nie mamy ze sobą nic wspólnego. I nigdy nie będziemy miały.

Mijam kiosk z wiszącym na zewnątrz plakatem.

POLOWANIE NA MORDERCZYNIĘ Z OXFORDSHIRE.

Dostaję gęsiej skórki. Przez sekundę twarz wydaje się znajoma, ale nie potrafię powiedzieć, gdzie ją widziałam.

Kręcę głową i idę dalej, wciąż myśląc o plakacie.

W pewnej chwili widzę reklamę hostelu. Może jednak jestem szczęściarą. Pchnięciem otwieram drzwi. To niezła nora z brudną białą farbą łuszczącą się ze ścian.

– Mamy komplet – rzuca młoda dziewczyna zza obdrapanego biurka. W języku ma srebrny kolczyk. – Przykro mi.

– Ile za pokój?

– Dwadzieścia, ale mówiłam już, że mamy komplet.

Przywdziewam maskę starej kobiety.

– Proszę, skarbie. Zmarzłam, a na dworze jest niebezpiecznie. Chwilę temu ktoś próbował mnie napaść.

Nie jest to prawda, ale mogłaby być.

Dziewczyna się waha.

Chwytam okazję.

– Na pewno macie coś wolnego – mówię błagalnie. – Schowek na szczotki. Cokolwiek. – Łzy napływają mi do oczu.

– Dobrze – rzuca niechętnie. – Może pani spać w naszym zapasowym pokoju. Na końcu korytarza jest wspólna toaleta. Śniadanie nie jest wliczone w cenę.

Prowadzi mnie do pomieszczenia wielkości celi więziennej, bez okna, z wąskim i twardym łóżkiem. Ale przynajmniej mam dach nad głową.

Powinnam spać jak zabita, ale całą noc przewracam się z boku na bok, analizując wszystko i próbując zdecydować, co robić. Kiedy w końcu udaje mi się zasnąć, znowu śni mi się ten człowiek. „Przestań!”, próbuję krzyknąć, lecz z moich ust nie wydobywa się żadne słowo. Jego ręce zaciskają się na mojej szyi z taką siłą, że krew tryska mi z ust. Ciało mam sztywne z przerażenia.

Budzi mnie walenie do drzwi.

– Zamknij się! – ryczy ktoś. – Wszystkich pobudzisz.

Nie mogę już zasnąć, więc pakuję rzeczy do torby i wychodzę. Im bardziej zatłoczone miejsce, tym lepiej. Podążając za znakiem, kieruję się do „Centrum”. Lawirując w tłumie ludzi spieszących do pracy, oczy mam szeroko otwarte. Nie jestem sama. Dopiero gdy ktoś znajdzie się w takiej sytuacji, uświadamia sobie, ile osób spędza życie, ciągle się ukrywając.

Wystarczy spojrzeć na postać, która kuli się pod szarym kocem, z psem leżącym obok na chodniku. Jaka jest historia tego człowieka? Postać siada. Przeciąga się. Ziewa. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to kobieta.

Siadam obok niej. Patrzy na moją ogoloną głowę. Zakrwawiony policzek. Sama też nie jest piękna z tymi sterczącymi na wszystkie strony włosami.

– Spierdalaj – warczy. – To moje miejsce.

Jej pies, z zawiązaną na szyi żółtą poplamioną chustką, wydaje gardłowy pomruk. Dobra. Zrozumiałam.

Odchodzę pospiesznie, wsuwając rękę do kieszeni, żeby upewnić się, czy nadal mam pieniądze ze sprzedaży bransoletki.

Mijam stragan. Pięć funtów za czapkę! To dużo, ale potrzebuję czegoś na głowę – czuję się obnażona, jakby wszyscy się na mnie gapili. Ostrożnie wyłuskuję banknot, tak żeby gość na stoisku nie dostrzegł pozostałych. Chwilę później naciągam czapkę na czoło i oglądam się za siebie. Nadal nic.

Muszę znaleźć zajęcie na najbliższe godziny. To jest najdziwniejsze w życiu na ulicy. Jest nudne, a zarazem przerażające.

A jednak daje okazję, żeby zobaczyć rzeczy, na które żyjący w ciągłym biegu człowiek nie zwróciłby uwagi. Jak choćby tamta dziewczyna siedząca obok starszej kobiety w ogródku przed kawiarnią. Ma siedemnaście, osiemnaście lat, a głaszcze matkę po włosach, jakby ta była małym dzieckiem. Kiedyś widziałam parę, która urządziła sobie piknik na trawie w parku, choć oboje wyglądali na pokłóconych. W pewnej chwili na kocu przysiadł ptaszek. Chłopak rzucił mu okruszek, a dziewczyna klasnęła w dłonie, jakby zrobił magiczną sztuczkę. Potem wszystko między nimi było już dobrze.

Na minutę zatrzymuję się przy parku z posągiem i przyglądam parze, która chichocząc, robi sobie selfie. Młodzieńcza miłość! Rozczula mnie i jednocześnie złości. Mam ochotę podejść do nich i powiedzieć, żeby o nią dbali, bo nigdy więcej nie znajdą drugiej takiej. Bo jeśli tego nie zrobią, ktoś lub coś roztrzaska ją na tysiąc drobnych kawałków.

Idę dalej i schodzę przejściem podziemnym do kamiennego kręgu, gdzie dzieciaki przyjeżdżają na rowerach i palą pety. Jeden drugiemu mówi, że spotkają się później w „Krakowni”. Mam złe przeczucie co do tego miejsca. Dlatego spuszczam wzrok i idę kolejnym przejściem, gdzie pod ścianą leży poduszka, jakby czekała na powrót właściciela.

Kiedy wychodzę na ulicę, zaczyna padać, ale – i tu los się do mnie uśmiecha – stoję naprzeciw kościoła z kamiennym krzyżem na szczycie dachu.

Kiedyś wierzyłam w takie rzeczy, teraz już nie wierzę. Siadam w jednej z bocznych ławek i obserwuję turystów płacących funciaka za świeczkę. Od czasu do czasu ktoś przypadkiem upuści banknot, a wtedy szybko go podnoszę. Pierwszy raz od wielu dni jestem spokojna. Czuję, że opadają mi powieki.

Budzi mnie burczenie w brzuchu. To kolejna rzecz, której uczy życie na ulicy. Człowiek rozumie różnicę między jedzeniem z głodu a jedzeniem z nudów. Widzieliście kiedyś otyłego bezdomnego? Nie sądzę.

Gość na ulicy sprzedaje pączki. Mam ochotę na coś słodkiego. Sięgam do prawej kieszeni i oblewa mnie zimny pot. Gdzie są moje pieniądze? Ktoś w kościele musiał mnie okraść, kiedy spałam. Idiotka ze mnie!

Biegnę z powrotem, przepychając się przez popołudniowe tłumy. Ale kościół jest pusty.

I co ja teraz zrobię? Nie mam pieniędzy na hostel, a nie mogę pójść do noclegowni. Idę przed siebie, aż zaczynają boleć mnie stopy. Z głodu burczy mi w brzuchu, ale idę dalej, bo nie wiem, co innego miałabym robić. Nad moją głową pikuje mewa. Ciężarówki z piskiem opon pokonują ogromne ronda. Plakaty przed teatrem namawiają mnie na kupno biletu, choć to nie miejsce dla takich jak ja. Pod murem siedzi mężczyzna – ma przed sobą odwrócony kapelusz, na pieniądze. Obok niego leży spleśniały bochenek chleba. Mijam sklep; wystawiona przed nim tablica nawołuje: „Czas na ciastko!”. Chyba śnisz, myślę.

Docieram do rzeki. To pewnie jakaś przystań. W dole pode mną kołyszą się łódki. Patrzę na wodę. Jak by to było wskoczyć do niej i nigdy więcej się nie wynurzyć?

– Nie rób tego – odzywa się zza moich pleców łagodny głos, w którym słyszę irlandzki akcent. – Nie warto.

Odwracam się błyskawicznie. To młody mężczyzna z kartonem, na którym widnieje napis: „Bezdomny i głodny”.

Zwykle stronię od innych, ale po tym wszystkim, co mnie spotkało, wypalam bez zastanowienia:

– Nie mam dokąd pójść. – Pociągam nosem. – Okradli mnie.

Patrzy na mnie współczująco, jakby znał to uczucie.

– Kiepska sprawa – mówi i wyciąga rękę na powitanie. – A przy okazji, mam na imię Paul.

Prawdziwy dżentelmen! Zęby ma zdumiewająco białe i równe. A więc nie jest palaczem ani ćpunem. Zauważam, że rękaw koszuli ma podarty.

– Dokąd idziesz? – pyta.

– Nie wiem – odpowiadam.

– Nie masz gdzie spać?

Kręcę głową.

– Ściemnia się. Lepiej, żebyś nie była tu sama. Może pójdziesz ze mną?

– Ha! Nie jestem taka głupia.

– No co ty? – Śmieje się, jakbym powiedziała coś zabawnego. – Mogłabyś być moją matką. Pomogę ci znaleźć miejsce na nocleg.

Waham się. Zimno mi i mam pusty żołądek. Chłopak nie wydaje się niebezpieczny, więc chwilę później podążam za nim chodnikiem wzdłuż rzeki i bocznymi uliczkami.

– Dokąd idziemy?

– Do miejsca o nazwie Stokes Croft. Będzie ci tam dobrze. Wszyscy się tam bujamy.

W okolicy jest mnóstwo pretensjonalnych sklepów, z których wylewa się hałaśliwa muzyka. Ich ściany pokrywa kolorowe graffiti; starannie wykonane obrazki i wyblakłe wiadomości w stylu „Pieprzyć brexit”, napisane czerwoną, niebieską i białą farbą. W końcu docieramy do dużego budynku fabryki z zabitymi oknami, jakby był kompletnie opuszczony, i mnóstwem znaków informujących o zakazie wstępu.

– Z tyłu – podpowiada chłopak. Jest tam wybite okno. – Przeciśnij się do środka. Tylko uważaj na odłamki szkła.

Nie jest to łatwe, ale w końcu mi się udaje.

Prostuję się. Chłopak stoi tuż obok. Nagle rozkłada ramiona, jakby prezentował mi jakiś pałac.

– Witaj u nas – mówi.

3

Ellie

Tu, w więzieniu, śmierć jest częścią naszego życia. Nie mówię o mordercach, a przynajmniej nie o tych, którzy przyznali się do winy. Mam na myśli wewnętrzną śmierć z braku świeżego powietrza, zapachu kwiatów w ogrodzie i objęć ludzi, których kochamy.

Ale przecież nie zasługuję na nic więcej.

Mój tata i ja mieliśmy zobaczyć mamę w miejscu zwanym „zakładem pogrzebowym”. To właśnie tam zabrano ją po tym, jak „odeszła”. Nie bardzo wiedziałam, co to znaczy, ale czułam, że powinnam wiedzieć, więc wolałam nie pytać.

– Dlaczego nie mogła zostać w swoim łóżku, w domu? – spytałam zamiast tego.

Musiałam dwukrotnie powtórzyć pytanie, zanim tata odpowiedział. Może nie miał siły mówić, bo od dawna nic nie jadł, chociaż ludzie dzwonili do drzwi i przynosili nam zapiekanki z jagnięciną, szarlotki i coś dziwnego o nazwie „fon du”. „Musisz jeść, żeby mieć siłę myśleć”, powtarzała zawsze mama.

– Przedsiębiorca pogrzebowy zadba o to, żeby ładnie wyglądała – odparł w końcu.

– Kto to jest przedsiębiorca pogrzebowy?

– To ktoś, kto… kto opiekuje się takimi ludźmi jak twoja mama.