Szpony diabła - Marek Boszko-Rudnicki - ebook + audiobook + książka

Szpony diabła ebook i audiobook

Marek Boszko-Rudnicki

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedną z nich jest miejsce, które od zakończenia wojny strzeżone jest przez tajemniczą grupę. Jej członkowie pilnują, by to, co zostało ukryte z rozkazu najwyższych władz niemieckich III Rzeszy, nawet dziś nie dostało się w niepowołane ręce. Przypadek sprawia, że zaczynają tracić kontrolę nad sytuacją. A wszystko za sprawą dziennikarza, który otrzymuje na międzynarodowym targu staroci tajemniczą, zardzewiałą skrzynkę, która była przeznaczona dla kogoś innego. Zaczyna się polowanie. Ktoś chce za wszelką cenę odzyskać dziwny artefakt. Dziennikarz i jego przyjaciel, od lat poszukujący tajnej broni Hitlera, muszą teraz stawić czoła zagrożeniu, przed którym nie ochroni ich nawet policja i tajne służby. Istnieją bowiem tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego…

Brutalna, ostra jazda w otoczeniu, które tylko pozornie wydaje się sielankowe. Marek Boszko-Rudnicki i tym razem nie zawiódł, tworząc prequel powieści „Remedium 111”.

Müller wziął głęboki oddech, raz jeszcze spojrzał na wejście do tunelu, gdzie jeszcze było słychać strzały SS-manów z Totenkopfverbände likwidujących więźniów, zacisnął zęby i zdecydowanie przekręcił przełącznik na skrzyni.
Żołnierze zasłonili uszy.
W tym momencie przednia część góry głęboko jęknęła, podniosła się i zaraz po tym jakby z westchnieniem głębokiego pomruku zapadła się do wnętrza.


Marek Boszko-Rudnicki - dziennikarz i redaktor kilku tytułów prasowych, laureat nagród dziennikarskich SDP, SDRP oraz BCC. Wykształcenie - informatyk, pasje - historia, paleoastronautyka i góry. Autor wielu publikacji dotyczących tajemnic historii i odkryć z pogranicza nauki nieakademickiej oraz kilku książek, w tym „Remedium 111” i „Kołowrót dziejów” oraz kilkukrotnie wznawianej, kontrowersyjnej pozycji „Bękarty bogów”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 45 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,3 (51 ocen)
27
15
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AkademiaInternetu.pl

Nie polecam

Fabuła - ok. Ale lektora nie da się słuchać: 2 godziny walki i kapitulacja, mimo że akcja "się działa".
00

Popularność




Rozdział 1

Heuscheuergebirge, marzec 1945 r.

 

Prace trwały już od trzech miesięcy. Naturalna grota, wyrobisko po starej kopalni, została znacznie powiększona, podobnie jak wydrążone na kilkadziesiąt metrów dojście do niej. Przygotowano też starannie miejsca do odstrzałów. Po zakończeniu prac miejsca drążeń do starej kopalni miały być wysadzone, aby zamaskować wszystkie prowadzone tu roboty. Przywieziono nawet, mimo wczesnej wiosny, kilkadziesiąt sadzonek różnych iglaków i krzaków, które miały ostatecznie ukryć dokonywane tu prace.

Z oddali dobiegł pogłos dalekiego frontu. Huk dział przypominał wyładowania burzy. Jeszcze delikatny w brzmieniu i stłumiony przez odległość, ale nieustannie się przybliżający. To Korpus Pancerny Großdeutschland generała Dietricha von Sauckena skutecznie odpierał ataki przeważających sił 1 Frontu Białoruskiego. Z danych wywiadu wynikało, że Rosjanie sprowadzili dla wzmocnienia ataku doświadczone dywizje piechoty 102 Korpusu Strzeleckiego i czołgi 6 Korpusu Zmechanizowanego Gwardii. Wprawdzie oddziały Sauckena wzmocniła 1 Dywizja Pancerno-Spadochronowa „Hermann Göring”, ale to i tak było za mało.

Rosjan było zwyczajnie za dużo i nie szanowali życia swoich żołnierzy. Otumaniona samogonem masa parła jak bezbronne owce na rzeź; tysiące słabo uzbrojonych lub nawet bez broni, popychanych przez jednostki NKWD, ginęło, nie przebywszy nawet połowy odległości do okopów niemieckich, ale zaraz zastępowała ich kolejna fala i jeszcze następna.

Trupy czerwonoarmistów zalegały już cały front, tworząc szary kobierzec na zasypanych śniegiem polach.

I tak było każdego dnia.

Tu jednak nie musieli się już spieszyć, aby prace zostały zakończone na czas.

Byli gotowi już od wczoraj.

Oddziałowi specjalnie wydzielonej jednostki gwardii przybocznej, Leibstandarte SS Adolf Hitler, dowodzonemu przez oberstgruppenführera Hansa Stracka, towarzyszyły dwa pomocnicze SS-Totenkopfverbände oraz trzystu robotników sprowadzonych z obozu Konzentrationslager Groß-Rosen. Zostali starannie wyselekcjonowani ze względu na relatywnie jeszcze dobrą kondycję fizyczną. Przy tym zadaniu i w tym górzystym terenie była ona niezbędna do realizacji szczególnego rozkazu, który przyszedł prosto od Reichsführera z Reichskanzlei.

– Praktycznie wszystko jest na miejscu. – Do Stracka podszedł, przypalając papierosa, gruppenführer Jürgen Stroop, oddelegowany tu z rozkazu Himmlera. Teoretycznie podlegał Strackowi, ale miał mieć baczenie na wszystko, a po wykonaniu zadania zdać osobiście relację Reichsführerowi.

Ten tylko skinął głową, wpatrując się w rozpostartą na kamieniu mapę. Tlącym się cygarem wodził od góry Fuchsstein po pas wypiętrzeń skalnych przypominających trzmielowe tunele w postrzępionych przez erozję skałach, a kończył na maleńkiej wiosce Gross Iser.

– Tak, tu nikt nie dotrze… – mruknął do swoich myśli, podniósł głowę i dodał: – Proszę kończyć. Musimy jeszcze dziś być w Gellenau. Otrzymałem nowe rozkazy od brigadeführera

Augsbergera. Jego estońska dywizja grenadierów SS ma przemieścić się w rejon Neustadt, a dla nas mają nowe zadanie.

Nie dopowiedział, że nie chodzi o obronę tego terenu, ale stworzenie wrażenia, że to normalne działania, mające opóźnić postępy oddziałów Armii Czerwonej. Na tyle skutecznie powstrzymać ataki Rosjan i obronić Neustadt, aby później szybko wycofać się na obszar protektoratu Böhmen und Mähren. Wciągnąć przeciwnika w pogoń za nimi, aby nie interesował się terenem, przez który przechodzi.

Tajemnica Fuchsstein musiała być bezwzględnie zachowana. Nawet jeśli wymagało to ofiar wśród swoich.

Dał znać Stroopowi.

Gruppenführer kiwnął tylko głową bez słowa, ale zastygł na chwilę, jakby się wahał.

– To SS-Totenkopfverbände, Jürgen, sam wiesz… – rzekł Strack.

Stroop odwrócił się bez słowa.

Wielu żołnierzy z Waffen SS nie darzyło sympatią członków Totenkopfverbände, do której werbowano wielu kryminalistów. Stroop skinął na stojącego kilka kroków dalej swojego zastępcę, sturmbannführera Haschego.

– Kończymy, zaczynaj.

Ten bez słowa skierował się w stronę stojących na obrzeżach wejścia żołnierzy.

Rzucił cicho polecenie dowodzącemu Totenkopfverbände, obersturmführerowi Fluckowi.

– Eliminujemy. – Wskazał na więźniów wnoszących ostatnie skrzynie do tunelu. – I bez ceregieli, zaczyna nam już brakować czasu.

Fluck wydał krótki rozkaz.

Jego czterdziestu SS-manów zagoniło bezceremonialnie więźniów do tunelu wiodącego pod górę.

Stroop patrzył na zegarek. Gdy minęła minuta i od strony wlotu doszły przytłumione serie z broni maszynowej, dał znak

swojemu zastępcy, hauptsturmführerowi Saksowi. Ten tylko na to czekał. Zaprawieni w bojach żołnierze Leibstandarte SS Adolf Hitler, do tej pory markujący rozleniwienie, nagle przemienili się w czujny oddział.

Dowodzący saperami untersturmführer Müller rzucił do leżących obok niego w niskiej zapadlinie krótki rozkaz.

Odsłonili plandekę, pod którą ukryta była skrzynka połączona kablami z podziemnym korytarzem. Gdy w poprzednim tygodniu żołnierze z SS-Totenkopfverbände z więźniami byli na dole góry, aby rozładować przybyłe ciężarówki, saperzy umieścili tu specjalnie przygotowane, wzmocnione ładunki wybuchowe na bazie dinitrobenzenu. Miały dużo większą moc, ważyły przeszło tonę i gdyby nie sprowadzony ciężki nosiciel ładunków Schwerer Ladungsträger Borgward B IV, byłyby kłopoty z dowiezieniem ich na miejsce. Strack jednak myślał o wszystkim i niczego nie pozostawiał przypadkowi.

Müller wziął głęboki oddech, raz jeszcze spojrzał na wejście do tunelu, gdzie jeszcze było słychać strzały SS-manów z Totenkopfverbände likwidujących więźniów, zacisnął zęby i zdecydowanie przekręcił przełącznik na skrzyni.

Żołnierze zasłonili uszy.

W tym momencie przednia część góry głęboko jęknęła, podniosła się i zaraz po tym jakby z westchnieniem głębokiego pomruku zapadła się do wnętrza.

Rozdział 2

Współcześnie, sierpień. Łężyckie Skałki

 

Wyszli ze schroniska dopiero po godzinie jedenastej, gdy słońce mocno już przygrzewało. Doszli do Fortu Karola, którego nieliczne szczątki pamiętały chwalebny okres jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej, po czym skierowali się w stronę rozległego pasma Lisiego Grzbietu.

Ścieżka wiodła lekko w górę, prowadząc na Łężyckie Skałki zwane przez tubylców sawanną afrykańską. Wybrali lżejszą trasę ze względu na intensywnie wczoraj obchodzone imieniny Ingrid i kaca, który rano dotknął wszystkich, a chłopaków najbardziej.

Wąska dróżka wznosiła się łagodnie, miejscami opadała w dół, po czym ponownie kierowała się do góry, nie męcząc ich zbytnio. Mijane skałki, a właściwie całe ich wypiętrzenie, w niemal płaskim terenie dochodziły miejscami ledwie do paru metrów.

Przeszli przez las i stanęli.

Kilkaset metrów przed nimi krajobraz zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z łąki niespodziewanie wyrastały ogromne, połączone ze sobą bloki skalne, wypiętrzone kilkadziesiąt metrów ponad okolicę, niemal drapiące swoimi szczytami nisko zawieszone nad nimi białe cumulusy. Krajobraz przypominał jako żywo trasę wędrówki hobbitów do Samotnej Góry Erebor. Tu kamień poddany wielowiekowej erozji tworzył surrealistyczne kształty, wydźwignięte ku niebu i sterczące nad całością okolicy niczym ruiny zapomnianego zamku z książki Tolkiena.

– Niesamowite – pierwszy odezwał się Egil. – Chyba jakoś można wejść na górę. Sprawdzimy?

Pozostali popatrzyli na siebie niepewnie, ale niecodzienny widok przyciągał jak magnes. Kac kacem, ale warto było się pomęczyć i wdrapać na szczyt, aby zobaczyć okolicę.

– To w drogę. – Decyzję podjęła Maria. – Nie mam ochoty wracać tą samą trasą.

Właśnie ona namówiła ich na wyprawę wakacyjną do Polski. Jej rodzice mieszkali przed laty w Radkowie. Przez kilka lat zbierali pieniądze na wycieczkę do Szwecji i już nie wrócili z niej na prom powrotny. Maria urodziła się już w Szwecji. Po wielu latach, już po 1989 roku, rodzice odwiedzali wraz z nią rodzinną miejscowość i groby dziadków, którzy tu osiedli po wojnie. Z tamtych wypraw Maria wracała zauroczona okolicą tak odmienną od surowych szwedzkich krajobrazów. W tym roku namówiła piątkę przyjaciół z Uniwersytetu w Uppsali, gdzie studiowała, aby jej dwudzieste drugie urodziny obchodzili razem z nią w Polsce, w której nigdy nie byli.

Dzień wcześniej pojechali na Festiwal Karkonoskiej Nalewki do Szklarskiej i przywieźli ze sobą sporo miejscowego specjału. Zaczęli smakowanie od likieru, potem przeszli na nalewki z czarnej porzeczki i jarzębiny czerwonej i jakoś tak zeszło do niemal trzeciej w nocy. Typowego otumanienia alkoholowego nie odczuli, dopiero podniesienie się i ustanie na nogach sprawiło dużo trudności. Za to rano dał znać o sobie wszechpotężny kac.

Alf, Egil i Håkan chcieli spędzić czas w łóżku, ale Ingrid, pasjonatka czynnego wypoczynku, zbuntowała Marię i Jannę, i summa summarum wyruszyli na krótką wycieczkę po okolicy. Egil zabrał ze sobą kilka puszek piwa, którymi dzielił się z kolegami. Szybko wrócił im dobry humor. Co pewien czas tylko robili przerwę na odpoczynek, gdy męskie pęcherze domagały się opróżnienia.

Po kilkunastu minutach doszli do ścieżki prowadzącej w kierunku skał.

Tu teren przypominał jeszcze bardziej surrealistyczną scenerię z filmu fantasy. Wznosił się i opadał, prowadząc do formacji przypominających kamienne kopce celowo ustawione na pochyłej, dużej polanie. Zatrzymali się na krótki odpoczynek, po czym poganiani przez Ingrid ruszyli dalej, tym razem skręcając na południowy zachód, gdzie w oddali horyzont przysłaniały Orlické hory, położone już po czeskiej stronie.

Po pół godzinie doszli do miejsca, gdzie na drzewach pojawiły się oznaczenia zielonego i niebieskiego szlaku turystycznego. Oba szlaki wiodły bardzo stromo do góry.

Tym razem przystawali zziajani co kilkadziesiąt metrów. Nikt jednak nie zaprotestował, choć oddech stał się płytszy i bardziej urywany. Zagrała ambicja: kto pierwszy wejdzie na szczyt, a kto zwyczajnie spuchnie.

Po godzinie dotarli do górnego tarasu, mocno zmęczeni, spoceni, ciężko dysząc, ale pełni satysfakcji z powodu widoku, który poniżej roztaczał się na świat. Skały, niczym średniowieczny mur z licznymi otworami, wynik wielowiekowej erozji, ukazały fascynujący widok na okoliczne połoniny. Kilkadziesiąt metrów w dole roztaczała się płaska przestrzeń doliny, z tego miejsca nierealna i wydająca się tak odległa jak Księżyc od Ziemi.

Nie mogli uwierzyć, że jeszcze niedawno widzieli to miejsce z oddali.

– Fantastycznie, ale na drugi raz nie dam się namówić – skomentował widok Egil.

Dziewczęta, widząc uginające się od jagód krzaki, zaczęły zbierać owoce.

Alf z Egilem ułożyli się wygodnie na mchu, otwierając kolejne piwa, a Håkan, przyciśnięty przez naturę, poszedł szukać miejsca, gdzie mógłby opróżnić pęcherz.

Sonderauftrag Linz – krótka i lakoniczna informacja zaczynała się od tych dwóch tylko wyrazów; Zadanie specjalne Linz.

Po chwili dekoder deszyfrujący wypuścił dwa kolejne: Aler 6. I niemal natychmiast dwa symbole oznaczające wysokie prawdopodobieństwo.

Gdyby ktoś nawet zdołał przełamać blokadę urządzenia kryptującego, i tak nie domyśliłby się, o co chodzi. On wiedział. Po to go zatrudniono, aby pełnił dyżur dwadzieścia cztery godziny na dobę. Po nim czuwanie przejmował inny, którego zmieniał kolejny, i tak we trzech nadzorowali okolicę, aby w przypadku czegoś niepokojącego informacja natychmiast została przekazana do centrali.

Gdzie mieściła się centrala, nie miał pojęcia i nigdy o tym nie myślał. Dlaczego mieli pilnować okolicy? Też nie wiedział. Do czasu, gdy ten cholerny głaz nie rozłupał skalnej półki.

Nawet gdy wcześniej pojawiała się naturalna ciekawość, od razu ją odrzucał. Warunki, jakie przed laty przed nim postawiono, były bardzo precyzyjne: miał być obserwatorem, który wykonuje zadanie, a czasami polecenia, nawet wykraczające daleko poza obowiązujące prawo; bez dyskusji i komentowania.

Gdy go werbowano, nie potrafił odmówić. Był akurat bez środków do życia, a zapisany w życiorysie wyrok za napad z pobiciem eliminował wszelkie oferty pracy. Kilka arów ziemi nie dawało żadnego zysku, co najwyżej tyle, by przeżyć, korzystając z gminnej zapomogi.

Na szkolenie pojechał do Berchtesgaden, gdzie teoretycznie podjął pracę w firmie budowlanej. Teoretycznie, bo cały rok spędził na intensywnym szkoleniu specjalistycznym doskonalącym różne umiejętności. Nawet nie było ciężkie i mu się podobało, bo gros czasu poświęcono technice, do której zawsze miał smykałkę, i skutecznemu eliminowaniu ewentualnego przeciwnika. A że podczas pięcioletniej odsiadki w Polsce z nudów uczył się języka niemieckiego, teraz ta wiedza bardzo się przydała.

A później wrócił do kraju z fałszywym orzeczeniem lekarskim, że uległ wypadkowi na budowie. Kwota odszkodowania przyznana przez fikcyjną firmę, którą co miesiąc przesyłano mu na konto, pozwalała nie parać się już żadną pracą. A od czasu do czasu jakiś turysta, wędrując po górach, zachodził do jego chatki i zostawiał grubą kopertę, taki dodatkowy finansowy impuls, ale też ostrzeżenie, że oni wiedzą i czuwają.

Chwalono usytuowanie jego gospodarstwa, które było położone na wprost Lisiego Grzbietu. Nie wspomniano dlaczego, miał tylko zachować baczenie, czy prócz turystów nie pojawią się jacyś poszukiwacze skarbów. A wówczas powinien przekonać ich, aby szukali gdzie indziej. Wybór rodzaju perswazji pozostawiono jemu. Był tylko jeden warunek: miała być skuteczna. Zlecono też dobranie kilku pomagierów, którzy wykonają każde polecenie i których ma interesować tylko forsa, nic więcej. To też zrobił.

Jeszcze w trakcie szkolenia o pracy ze zmiennikami nie rozmawiał. Józef jedynie przypuszczał, że przeszli oni podobną drogę. I otrzymali, tam, dokąd wyjechali, podobny nakaz, aby w przypadku dostrzeżenia czegoś niepokojącego natychmiast meldować o tym centrali. Nawet nie chciał się domyślać, co by się stało, gdyby złamał umowę.

W trakcie nauki pokazano im, co dzieje się z tymi, którzy złamali zakazy. Wymowa była jednoznaczna. Jednym z kursantów był pewien Czech, jak domyślił się po akcencie, który nagle zniknął. Wcześniej narzekał na wszystko, a z miasta przychodził często mocno podchmielony. Kilka dni później pojawił się na jego miejsce inny. Zamiana odbyła się bez żadnych tłumaczeń. A tydzień później, gdy miał wolne i czytał miejscową gazetę, pijąc kawę na tarasie hotelu Zum Türken Obersalzberg w Berchtesgaden, natrafił na krótką notatkę, że jakiś czeski turysta spadł z wysokiej skarpy wznoszącej się nad Königssee, Jeziorem Królewskim. Dzień zgadzał się z odejściem zmiennika i pojawieniem się nowego. Krótki komentarz od redakcji brzmiał:

W tym miejscu nigdy dotąd nie doszło do żadnego wypadku. Policja prowadzi dochodzenie wyjaśniające, jak turysta znalazł się w miejscu, gdzie nawet wytrawnemu wspinaczowi byłoby trudno podejść. Z nieoficjalnych informacji wynika, że nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów.

To było więcej niż ostrzeżenie: zawoalowany przekaz, że skończy tak każdy, kto zacznie mleć ozorem lub pójdzie za głosem ciekawości. Nikt im nie bronił, gdy akurat mieli wolne, razem pójść do miasta, a nawet do miejscowego burdelu, ale temat tego, co robią, był świętym tabu nawet w prywatnych rozmowach.

Håkan uważnie patrzył pod nogi, bo pomiędzy gęstą trawą z trudem można było dostrzec niewidoczne, niemal zarośnięte głębokie studnie, pęknięcia o większej i mniejszej średnicy, których głębokość skrywała ciemność. Przed nim, tuż za kamiennym murem, część skał tworzyła płaską przestrzeń, dziwną półkę nad urwiskiem, przypominającą talerz wbity w pionowy ogrom granitowego masywu.

Pomyślał, że to doskonały punkt widokowy i przyprowadzi tu przyjaciół, ale najpierw musi się wysikać. Sięgnął do rozporka, gdy inny element otoczenia przykuł jego uwagę. Z boku, niemal na skraju owego kamiennego stołu, spoczywał potężny głaz, a właściwie dwie rozpołowione jego części. Nie powinno go tu być; był czymś nienaturalnym na płaskiej przestrzeni półki. Tuż obok niego spoczywało częściowo roztrzaskane niemal stuletnie drzewo. Wyrwane korzenie tworzyły macki bajkowego potwora sterczące w górę, a korona z większością pnia sięgała w dół grani, ukryta przed jego wzrokiem.

Podniósł głowę. Wznosząca się obok pionowo skała dała wyjaśnienie. Jej zwieńczenie miało świeżą, poszarpaną potężną siłą ranę.

Studiował geologię i teraz szybko analizował widok. Głaz był do niedawna kilkadziesiąt metrów wyżej na szczycie ściany. Drzewo musiało wrosnąć korzeniami pod jego podstawę. Widocznie burza, która jakiś czas temu przeszła nad Karkonoszami, musiała mocno je podmyć, w rezultacie czego przechyliło się pod wpływem nawałnicy. Część korzeni nie wytrzymała napięcia i puściła, co w efekcie spowodowało utratę równowagi całości i runięcie w dół. Głaz pozbawiony podstawy i wzmocnienia oplatających go dotąd korzeni stracił stabilność, uderzył w podtrzymujący go od zsunięcia mały wierzchołek, zmiótł go swoim ciężarem i razem z drzewem zsunął się w kierunku półki. Impet uderzenia kilkuset ton spowodował, że uległ rozpołowieniu, a w półce powstała szczelina na ponad metr szerokości.

Dobra – pomyślał, dokończył rozpinanie rozporka i z ulgą oddał hołd naturze.

Już miał wracać do przyjaciół, ale postanowił obejrzeć jeszcze tę szczelinę. Ciekawiło go, na jaką głębokość pękła i jakie inne skutki wywołało uderzenie.

Podszedł bliżej. Nie była głęboka, sięgała na półtora do dwóch metrów, na dnie tworząc…

Ukląkł na jej skraju, aby lepiej widzieć. No tak, pomyślał, przypominając sobie wykłady z geomechaniki. Uderzający w półkę kamień trafił na wtrącenie z opali wrażliwych nie tylko na temperaturę, ale również procesy dehydratacji, a przez to nie tak twarde jak otaczający je materiał. Przypadek sprawił, że ogromna siła spadającego twardego budulca rozerwała spoinę słabszą od całej półki. Widać było też kruche wtrącenia chalcedonu i kwarcu beta.

Dojrzał miejsce, gdzie można było zsunąć się na dół, i niewiele myśląc, uczynił to, wykorzystując ostre krawędzie. Nie było to trudne, bo rozpiętość szczeliny pozwoliła łatwo przytrzymywać się jej ścian obiema rękami. Na dole było jasno. Podłoże tworzyło tysiące odłamków pokruszonego opalu. Zastanawiał się chwilę, na ile jest ono stabilne i czy nie jest to zawieszony pomost nad dalszą częścią, który pod wpływem ciężaru jego ciała nie runie zaraz w dół. Przytrzymał się ścian i kilka razu mocno uderzył butami. Nic się nie działo, nie usłyszał też charakterystycznego dla pustki odgłosu.

Uspokojony ruszył ostrożnie wzdłuż szczeliny w miejsce, które wydawało się bardziej zacienione. Szczelina przez kilka metrów prowadziła prosto, a następnie skręcała w kierunku urwiska, z którego spadł głaz. Stawiał kroki ostrożnie, zaciekawiony coraz bardziej, gdzie go to doprowadzi.

Nieobecność Håkana przedłużała się, co pierwsza zauważyła Maria.

– Egil, co z nim, posikał się i wstydzi się pokazać? – zażartowała, ukrywając zaniepokojenie.

– Znasz go, to maniak geologii, jak zobaczy ciekawy kamyczek, modli się nad nim i zapomina o świecie. – Chłopak schował do plecaka pustą już puszkę po piwie i leniwie się przeciągnął. – Zaraz przylezie, spoko, to duży chłopczyk.

Marii to nie uspokoiło. Håkan narzekał ostatnio na kłucie w sercu. Zbadał się, nic nie stwierdzono, lekarz ocenił to tylko jako skutek nerwowej sesji egzaminacyjnej i braku snu.

Zerknęła na zegarek, nie było go już prawie pół godziny.

– Koniec sjesty, ruszyć dupska, zobaczmy, co znalazł – zakomenderowała stanowczo. – Do schroniska mamy ładny kawałek. – I dodała z naciskiem: – Jak będziecie marudzić, nie zdążymy na obiad.

Dziewczyny przerwały zbieranie jagód i poparły koleżankę, podczas gdy Egil z Alfem niechętnie podnosili się z miękkiego mchu. Wypite piwo i palące słońce rozleniwiało, nie zachęcając do dodatkowego wysiłku.

W tym momencie zza skał wynurzył się Håkan.

– No i zguba się znalazła – skomentował Egil z westchnieniem, opadając na mech, i rzekł do niego złośliwie: – I co, znalazłeś zardzewiały miecz Völunda?

Chłopak nic nie mówił. Bladość jego twarzy pierwsza dostrzegła Janna.

– Diabła zobaczyłeś? Źle się czujesz? Mówiłam, abyście tyle nie chlali, teraz sam widzisz. Rzygałeś?

– To nie to. – Håkan machnął ręką, ale nic nie wyjaśnił. Stał chwilę w miejscu, myślami będąc jeszcze gdzie indziej, jakby podejmował trudną decyzję. – Daj papierosa – zwrócił się niespodziewanie do Alfa, który jako konformista z urodzenia jedyny w grupie sprzeciwiał się wobec wszechobecnych zakazów dotyczących wszelkich używek, które zdominowały życie w Skandynawii. Co miesiąc zaopatrywał się w sztangi cameli w strefie wolnocłowej promu kursującego do Stralsundu. I palił ostentacyjnie na wszelkiego rodzaju imprezach, znajdując zresztą wielu naśladowców.

Håkan, mimo że zazwyczaj stronił od papierosów, teraz zaciągnął się łapczywie i głęboko. Po czym wolno wypuścił dym, obserwując, jak unosi się w powietrzu.

– Słuchajcie… – przerwał, pociągnął raz jeszcze, chwilę obserwował żarzący się popiół i krzywiąc się, zgasił papierosa o konar drzewa.

– No co jest, gadaj. – Tym razem zaciekawił się Egil. – Jaja sobie robisz?

Patrzyli na niego z zainteresowaniem. Nigdy się tak nie zachowywał, co wywołało wśród dziewczyn lekki niepokój.

– Dobra, mów, co odkryłeś. – Maria zachowała jak zwykle rozsądek. W przeciwieństwie do reszty, typowych mieszczuchów, tylko ona znała góry. Przyszło jej do głowy, że może znalazł martwego turystę, co zawsze mogło się zdarzyć, i stąd jego dziwne zachowanie.

– Wiecie, coś znalazłem, ale musicie sami to zobaczyć, chodźcie, pokażę.

Nie oglądając się na pozostałych, odwrócił się i ruszył w kierunku skał, skąd przyszedł.

– Mówiłem, skarb Nibelungów… – Nieprzekonany Egil próbował nadal żartować, ale i jego zaintrygowała nietypowa reakcja kolegi.

Podniósł się, wzruszył ramionami, zarzucił plecak na ramiona i ruszył za Håkanem.

Gdy doszli do skalnej półki, dziewczyny wydały pisk radości. Roztaczająca się w dole panorama doliny mogła zachwycić nawet największego sceptyka. Drzewa w oddali wydawały się miniaturkami, a widoczne na skraju lasu jezioro ledwie kałużą pośród zielonego kobierca.

– Rzeczywiście piękne. – Janna pierwsza skomentowała widok. – Nie musiałeś jednak tak nas straszyć, ty ponuraku! – zaśmiała się, uderzając kolegę w plecy. – Już się bałam, że coś się stało.

Podziwiali widok i w pierwszej chwili nie zareagowali, gdy stwierdził dziwnie stanowczo:

– Stało się, ale nie tu.

Był bardzo podekscytowany. Powoli odwrócili się do niego. Na twarzach dziewcząt ponownie pojawiło się zdziwienie i niepokój.

– Nie, nie to, co myślicie. – Pomachał rękoma, wskazując szczelinę. – To… jest cholernie dziwne. Ta skała – wskazał rozpołowiony głaz – spadła na dół, rozłupała półkę i ta szczelina… Chodźcie lepiej, tylko ostrożnie. – Podszedł do pęknięcia i tak jak poprzednio sprawnie zsunął się na dół.

Tym razem ich zaciekawił.

Ostrożnie podeszli do miejsca, gdzie zniknął w głębi utworzonej w szczelinie ścieżki.

Tylko Egil ocenił ją sceptycznie.

– Ta cholera nie wydaje się bezpieczna.

– Sprawdziłem, pod spodem jest skała, a z wierzchu okruchy powstałe w wyniku rozpadu opalu i chalcedonu…

– Znaczy nie zarwie się?

– Nie ma obawy. Złaźcie.

Gdy zgromadzili się na dole, Håkan ruszył ostrożnie do przodu. Minęli zakręt. Tu przyspieszył, docierając po chwili do miejsca, gdzie pęknięta powierzchnia łączyła się z podobnym zagłębieniem pionowej ściany.

Przystanął, czekając, aż dojdą do niego.

– Wyjmijcie latarki, będzie trochę ciemno. I uwaga na strop, obniża się.

Nie patrząc, czy posłuchali, ruszył do przodu, niknąc w ciemnej części szczeliny.

Wahali się chwilę, ale podążyli za nim. Już na dnie szczeliny było nieco chłodniej, ale gdy oblała ich ciemność, temperatura od razu spadła o kilka stopni. Nie przeszli więcej niż parę metrów. Håkan zatrzymał się, czekając, aż dołączą.

– Zaintrygowała mnie ta szczelina, bo rzadko się zdarza, aby mechaniczne uderzenie spowodowało aż taki uskok. – Odwrócił się do nich i wyjaśnił. W świetle latarek wąski korytarz mienił się opalizującym fioletowo-granatowym odblaskiem, przemieniając kolor ich twarzy w trupią barwę. – Wiecie, że nie poszedłem na geologię z przymusu, że zawsze mnie to ciekawiło, a taka niecodzienna formacja… Porobiłem nawet zdjęcia, by pokazać mojemu promotorowi, profesorowi Alevangowi, zawsze mu przywozimy ciekawostki…

Przerwał, jakby myślami błądził już gdzie indziej.

– Doszedłem tu, ale coś mnie podkusiło, aby pójść dalej, choć wydaje się, że już nic ciekawego tam nie ma i szczelina się zasklepia. I teraz uwaga, nie kończy się, ale zwęża tak, że trzeba przeciskać się bokiem. Zdejmijcie plecaki, a później jest to, czego nigdy byście się nie spodziewali.

Tym razem zbędnych pytań nie było. Ciekawość wzięła górę.

Willę pradziad Rainera wybudował jeszcze pod koniec XIX wieku. Nie miała w sobie niczego nadzwyczajnego. Wówczas była jedynie letnim domkiem myśliwskim wzniesionym w stylu bawarskim, w którym pojawiali się goście nie częściej niż dwa razy do roku z okazji polowań.

Dziadek zaraz po pierwszej wojnie światowej, podobnie jak inni arystokraci, obawiał się, iż posiadłość może być zagrożona w następstwie zapisów konstytucji weimarskiej. Czasy były niepewne, motłoch zaczął się panoszyć, dochodziło do niemieszczących się dawniej w głowie ekscesów, podpaleń, rabunków, a nawet mordów na przedstawicielach szlachty i bogatych kupcach.

Zaczął szukać wsparcia ze strony narodowych socjalistów. Tak on, jak i ojciec, widząc rosnące w siłę ruchy komunistyczne i lewicowe, związali się z osobami popierającymi finansowo i po cichu małą partyjkę Deutsche Arbeiterpartei. Po czasie przekształciła się ona w Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei, która wkrótce zdobyła władzę.

Poparcie opłacało się i miało realny wymiar.

Kolejna wojna trwała zaledwie niepełne sześć lat, ale zdążyli ją wykorzystać. Majątki na Śląsku rodzina straciła bezpowrotnie na rzecz Polski, podobnie jak te, które mieli w Marchii Brandenburskiej i Bawarii. W drugim przypadku zadziałała przezorność ojca, który wykorzystując zgromadzone w czasie wojny pieniądze, ulokował je w bankach w Argentynie, gdzie stworzył fundację na rzecz eksportu i rozwoju. Ta kupiła rodową siedzibę i w ten sposób udało się ją zachować. Dopiero po czasie, gdy ojciec wciągnął go w swoją nieoficjalną działalność, Rainer dowiedział się, że istotnej roli nie odegrały wcale pieniądze, a pewna organizacja stworzona przez wyższych oficerów Wehrmachtu i Waffen SS. Nie chodziło, podobnie jak przed wojną, stricte o nazizm, a o ochronę zagrożonych interesów. Działali nieoficjalnie, choć z cichym poparciem wielu wysoko postawionych osób, w których grono wprowadzili też swoich przedstawicieli. Cel nadrzędny – ochrona RFN przed wschodnią agresją i stworzenie kadr na wypadek wojny domowej z komunistami, których agenci śmiało sobie poczynali, wywołując ferment w społeczeństwie.

Zamyślił się, wspominając okres, gdy był młody i wszystko wydawało się takie proste; ci są wrogami, ci sprzymierzeńcami. W miarę wprowadzania go w działalność organizacji zrozumiał, że nic nie jest proste.

Janna stanęła nad krawędzią szczeliny i zawahała się. Takie miejsca podniecały chłopaków, ale w niej rodziły obawy, że coś sobie złamie, że się podrapie albo zwyczajnie zwichnie kostkę.

Maria i Egil byli już na dole i coś tam do siebie ćwierkali.

Håkan machnął do niej, ponaglając.

Odruchowo odwróciła się i przez chwilę wydawało jej się, że u góry, ze szczytu grani, przypatruje się im jakiś mężczyzna. Przymknęła oczy, bo światło raziło i nie widziała dokładnie. Gdy jeszcze raz spojrzała, nikogo nie było, a w tym samym miejscu tylko mały świerk poruszał się w rytm wiatru.

– Jestem zwyczajny tchórz – mruknęła zła na siebie i skoczyła do szczeliny, gdzie stał Alf, by zamortyzować jej skok.

Odwrócił wzrok od wznoszącej się za oknami połoniny, przenosząc go na grube ciosy podstawy willi i jednospadowy dach kryjący dwie kondygnacje obite drewnem. Solidna robota, kiedyś potrafili dobrze to robić – pomyślał i nie pierwszy raz skonstatował, że chichotem losu jest fakt, że mała chatka, domek myśliwski, stała się centrum decyzyjnym organizacji, jak brzmiało to oficjalnie, działającej na rzecz wzmocnienia narodowego przemysłu. Pomagamy, inspirujemy, a przecież – pomyślał rozgoryczony – fundusze zdobyte w czasie wojny i ukryte z końcem narodowego socjalizmu w różnych zakątkach świata zostały formalnie wyklęte, choć chętnie z nich korzystano.

Willa zawsze budziła w Rainerze ciepłe uczucia. Tak piwnice, jak i elementy nośne, w tym drewniane belki, wykończone zostały ozdobnymi żłobieniami, które niezmiennie podziwiał. Podobnie jak futryny okien wykonane z drewnianym gzymsem dekoracyjnym i słupkami, posadowionymi na kamiennym cokole. Całość prezentowała się doskonale i była pełna uroku.

Wiedział o tym, że w jego wspomnieniach dominuje szczęśliwy okres beztroskiego dzieciństwa. Mimo to z dumą patrzył na kształt budowli, gdy z psami udawał się na pobliską połoninę na spacer. Najistotniejszym elementem było jednak usytuowanie willi z dala od turystycznych szlaków i ciekawskich. A także fakt, że na poddaszu została zamontowana duża satelitarna instalacja niewidoczna z zewnątrz.

Zazwyczaj spotykali się tu ci, którzy stali jeszcze wyżej w hierarchii. On był tylko dysponentem miejsca. I tym, który w chwilach nagłych miał podejmować decyzje. Jak wcześniej jego ojciec. Później raportował jedynie, dlaczego taką, a nie inną, ale to jemu powierzono tę istotną dla bezpieczeństwa organizacji funkcję i jak dotąd nigdy nie zawiódł.

Teraz patrzył na ekran komputera i próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio przyszły oddzielone zaledwie kilkoma godzinami dwie takie informacje. Dwadzieścia, góra trzydzieści lat temu, gdy w tym regionie dochodziło do zmian politycznych.

Sonderauftrag Linz oznaczało prawdopodobieństwo naruszenia miejsca. Aler 6, że sytuacja jest pilna, wręcz alarmowa, i należy natychmiast podjąć decyzję, co robić. I ostatnia, podobna do poprzedniej, ale wzbogacona alarmem Teil 10, że miejsce zostało naruszone.

Jakim cudem, przecież to niemalże niemożliwe – zastanawiał się Rainer, zaskoczony. Żadne wcześniejsze doniesienie nie sugerowało, aby w tamtym terenie prowadzono jakieś prace budowlane, a nawet naukowe. Będzie musiał dowiedzieć się czegoś więcej. Jednak w tej chwili musiał podjąć szybką decyzję.

Pochylił się nad biurkiem, uruchomił program szyfrujący i wpisał tylko jedno słowo: Liquidierung. Wobec sygnału Teil 10 możliwe było do przyjęcia tylko jedno rozwiązanie – „eliminacja” – choć zdawał sobie sprawę, że tak radykalne działanie może rodzić komplikacje. Niechętnie po nie sięgał, ale w Europie stopień zagrożenia był dużo większy niż w Ameryce Południowej. Sekcja UW, „Uśpionych Wilków”, jak ją nazywali, musiała sobie poradzić, podobnie jak w kilku innych przypadkach dotąd. Nigdy nie zawiodła, nigdy nie było żadnych komplikacji, choć po prawdzie dotychczasowe sytuacje były na odmiennym poziomie konsekwencji.

Rozdział 3

10 sierpnia, godzina 13.45. Polska Agencja Prasowa

 

Z ostatniej chwili. Pilne. Wycofać informację – niezgodność wersji policji i GOPR.

Do śmiertelnego wypadku doszło w weekend w Górach Sowich w paśmie Lisiego Grzbietu. Grupa młodych skandynawskich studentów spadła z wysokiego na 60 metrów żlebu.

Jak powiedział dyżurny ratownik z Grupy Wałbrzysko-Kłodzkiej GOPR, o śmiertelnym wypadku w rejonie Łężyckich Skałek ratowników powiadomili w sobotę po południu przypadkowi turyści, którzy natknęli się na leżące pod urwiskiem ciała. Kiedy ratownicy dotarli na miejsce, okazało się, że skandynawscy turyści wskutek upadku doznali śmiertelnych obrażeń.

Grupa składała się ze studentów uniwersytetu w Uppsali, trzech kobiet i trzech mężczyzn. Tydzień wcześniej w tym rejonie przeszła bardzo groźna burza, która spowodowała uszkodzenie podłoża na niektórych odcinkach turystycznych ścieżek. Z uwagi na dużą odległość od Stacji Centralnej i brak możliwości szybkiego dotarcia w miejsce wypadku do działań wezwano śmigłowiec „Ratownik 13” z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Na miejscu jest prokurator i ze względu na wypadek obcokrajowców – także służby specjalne, przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Ambasady Królestwa Szwecji.

Rozdział 4

15 września. Szczecin, park Kasprowicza

 

Pchli targ, a formalnie Międzynarodowy Festiwal Folklorystyczny, został zorganizowany pierwszy raz od kilkunastu lat jako dodatkowa atrakcja rocznicy utworzenia w 1999 roku samorządu województwa. Władze przywiązywały do obchodów duże znaczenie, gdyż przyciągające ludzi uroczystości doskonale można było wykorzystać w zbliżającej się kampanii wyborczej.

Nawiązano kontakt z partyjnymi kolegami z Gdańska, gdzie tradycyjny Jarmark Dominikański wabił tak wielu wystawców staroci, że zorganizowano dodatkowe imprezy na placu Kaszubskim w Gdyni, w Oliwie i na Zaspie. Zaoferowano tamtym wystawcom darmowe stoiska i noclegi za symboliczną złotówkę, co od razu skrytykowała miejscowa prasa, prócz jednej gazety, popierającej akurat rządzących. Wysłano wici do innych miast wojewódzkich i w efekcie do Szczecina zjechało, prócz niemal sześciuset wystawców polskich, również ponad dwustu z Białorusi, Ukrainy, Litwy, Czech, Słowacji, a nawet Rumunii i Bułgarii.

Władza ogłosiła sukces i każdy dzień jarmarku wykorzystała do publicznego pokazania się, aby przyszłym wyborcom utrwalić swój wizerunek i nazwisko.

Pierwotnie planowano umieścić jarmark na tradycyjnie do tego wybieranej przed laty ulicy Jagiellońskiej, ale ta po przebudowie okazała się zbyt mała na tak dużą liczbę zgłoszeń. Zdecydowano się na rozległy park Kasprowicza. Imprezę wzbogacono o dawno niewidziane Targi Książki w Plenerze, osobną Mydło i Powidło, gdzie sprzedawano niemal wszystko, głównie jednak przejęte przez miasto rzeczy po zmarłych nieposiadających spadkobierców mieszkańcach miasta w ramach cyklicznej akcji Kram Szpargałek, oraz oczko w głowie miejscowego samorządu – Targi Produktów Tradycyjnych. Powstało małe miasteczko targowe, na którego organizację wyasygnowano pieniądze z dofinansowania unijnego. Mocno reklamowana też w Niemczech impreza spowodowała przyjazd tłumów turystów zza zachodniej granicy.

Na deskach pobliskiego Teatru Letniego non stop odbywały się występy, w których antraktach rządzący województwem politycy pod pretekstem omawiania walorów regionu coraz częściej prezentowali swoje osoby.

Peter lubił tę niecodzienną atmosferę obcowania z przedmiotami z przeszłości. Każdy z nich miał duszę, swoją historię, często nieopisaną, ale krzyczącą w milczeniu drobnymi rysami, a czasami ukrytą jedynie pod patyną czasu.

Oglądał skrzynki pełne posrebrzanych sztućców, których w Szczecinie na nielicznych targowiskach staroci nigdy nie oferowano. Sprzedawcy z Gdańska konkurowali tu z rumuńskimi, a wybór był tak duży, że z trudem oderwał się od kolejnego pojemnika.

Dobrał już komplet sześciu jednakowych widelców, noży i łyżeczek wyprodukowanych w słynnej angielskiej wytwórni wyrobów metalowych i posrebrzanych Josepha Rodgersa. Na trzonkach prócz bogatego zdobienia miały obok nazwy firmy i płaskorzeźby królowej szachów wybity równoramienny krzyż oraz sześcioramienną gwiazdę, znak fabryczny. I co istotne, końce noży nie były zaokrąglone, jak w większości XIX-wiecznej produkcji, a bardziej prostokątne z dodatkowym szlifem ostrza. To powodowało, że mimo długiego użytkowania nóż nie tępił się i nadal, prócz patyny, nic nie świadczyło o długości jego żywota. Po dziadkach odziedziczył kilka sztuk serii królewskiej Rodgersa, które przetrwały wojenną zawieruchę, teraz więc cieszył się ze zdobytego kompletu.

Spojrzał z żalem na inne stoiska. Najchętniej pozostałby tu do wieczora, ale z redakcji już dzwonili, że internetowa część online domaga się kolejnej relacji. Prowadzili ją na bieżąco, co godzinę dodając nowe informacje, co spowodowało zwiększenie indywidualnych wejść z czterdziestu do niemal stu tysięcy. Takiej okazji nie można było przegapić, bo na takie właśnie liczby najbardziej łasi byli zleceniodawcy reklam. Już to dostrzegli, zlecenia zwiększyły się wielokrotnie i naczelny dbał, aby nikt nie ulegał czarowi miejsca, a dziennikarze racjonalnie dodawali co rusz jakieś newsy, nawet zmyślone, byleby przyciągające uwagę internautów.

Zapłacił sprzedawcy, Rumunowi o ciemniejszej karnacji niż pozostali jego pobratymcy. Domyślił się, że to Rom, i bardziej mu zależało na sprzedaży towaru niż wykłócaniu się o cenę. Może dlatego, że jego rodacy wyraźnie stronili od niego, a nawet swoje stoiska od cygańskiego odgrodzili ostentacyjnie prowizorycznymi płotkami ze skrzynek.

Peterowi było to obojętne.

Rom miał bogaty wybór, choć dość przypadkowych przedmiotów i przede wszystkim był dużo bardziej uprzejmy od sąsiadów. Uśmiechał się, nie znał ani słowa po polsku, ale wyraźnie starał się wyczuć intencje kupującego.

Peter pokazał mu na migi, czego jeszcze szuka, a widząc, że ten nie rozumie, wyjął notatnik i naszkicował. Rumun uśmiechnął się jeszcze szerzej i pokazał dłońmi, że coś ma, ale… – tu pokiwał na bok głową, nie bardzo wiedząc, jak to przekazać gestykulacją, i tylko pokręcił młynka samymi dłońmi.

– Pokaż, pokaż – zachęcił go Peter, kiwając głową, że chce zobaczyć, ale nie był pewien, czy Rumun zrozumiał intencje.

Handlarz popatrzył na niego uważnie, jak gdyby się nad czymś zastanawiał, w końcu podjął decyzję i przywołał z zaplecza kompana podobnego do niego jak dwie krople wody, a sam skrył się we wnętrzu namiotu.

Peterowi przyszło do głowy, że go zbagatelizował, bo ten drugi też patrzył na niego, jakby zobaczył krowę z dwoma głowami, i nic nie mówił.

Miał odejść, gdy zmiennik zatrzymał go, przytrzymując za rękaw i mówiąc coś szybko po swojemu.

Teraz się uśmiechał. Po chwili odwrócił się i krzyknął ponaglająco w kierunku namiotu.

Minęło kolejne kilka minut i Peter już nic nie rozumiał; zatrzymują go czy zniechęcają?

Postanowił poczekać jeszcze. A w tym czasie oglądał bibeloty oferowane do sprzedaży. Prócz dużej skrzynki z posrebrzanymi sztućcami był tu towar typowy dla Rumunów; zegarki, lornetki wojskowe produkcji chińskiej, podróbki noży szwajcarskich, czajniki z elementami fajansu, ładowarki, a nawet kilka fotograficznych aparatów analogowych i dwa razy więcej cyfrowych, gaz do zapalniczek i same zapalniczki, podróbki perfum, różne otwieracze do piwa, lalki, garnki i temu podobne drobiazgi.

– Pan, pan… – doleciał go głos pierwszego sprzedawcy.

Odwrócił się. W rozpostartej pałatce namiotu stał Rom i wyraźnie zachęcał go, aby podszedł do niego.

Wszedł na stoisko.

Rom zniknął w środku.

Ruszył za nim.

Niemal połowa wnętrza kryła zwykłe kartony, zrolowane materace, śpiwory, czajnik, kilka garnków i kuchenkę na gaz, mały stolik i krzesełko. Wbrew temu, co opowiadało się o Cyganach, wszystko było porządnie poustawiane, podłoga czysta, a całość mimo magazynowego wystroju robiła schludne wrażenie. Po chwili dopiero dostrzegł dwie pary oczu wpatrzone w niego zza kartonów w rogu; dwie kobiety. Gdy zobaczyły, że im się przypatruje, schyliły głowy.

– Pan, pan… – ponownie ten sam ponaglający głos.

Rom wskazał mu jedyne krzesło, wyraźnie oczekując, że Polak skorzysta z zaproszenia.

Poczuł, że jest to wyróżnienie, choć nie wiedział, czy dlatego, że kupował u niego, traktując go tak samo jak innych sprzedawców, co nie było normą wśród kupujących na rumuńskich stanowiskach. Turyści wyraźnie je omijali z nieukrywaną pogardą, patrząc na biedne ubiory znacznie różniące się od tych, które nosił przewalający się wśród stoisk tłum.

Peter pamiętał jeszcze czasy, gdy w Berlinie w latach dziewięćdziesiątych Niemcy podobnie traktowali Polaków sprzedających swoje towary.

Gdy usiadł, Rom postawił na stoliku dużą skrzynkę po owocach zapakowaną w szary papier pakowy. Rozwinął go i wskazał dłonią, aby gość zajrzał do środka.

Zrobił to zaciekawiony i zaintrygowany. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś żart. Kilka przedmiotów pokrytych czymś, co było mieszanką gliny i cementu, tworzyło trudną do usunięcia warstwę i mało zachęcało do bliższego zapoznania się z zawartością. Tym bardziej że prócz warstwy cementowo-glinianej pobrudzone było czymś, czego zapach wskazywał na naftę. Widocznie znalazca próbował szybko oczyścić całość, co udało się tylko połowicznie.

Sięgnął po pierwszy. To był…

Przyjrzał się bliżej, próbując odłupać i zeskrobać nalot. Tak, teraz to widział. Pochwa noża, a w niej… Podniósł przedmiot do światła. To musiał być fallschirmjäger, niemiecki grawitacyjny nóż spadochroniarzy. Szybko skalkulował, że oczyszczenie całości i wydobycie noża z pochwy zajmie trochę czasu, ale warto, bo od dawna polował na taki egzemplarz, ale na aukcjach było ich mało i osiągały ceny przewyższające jego skromne możliwości finansowe. Skąd ten Cygan to zdobył – pomyślał przelotnie.

Zachowując kamienną twarz, spytał:

– Ile?

Widząc, że Rom nie rozumie, pokazał palcami międzynarodowy gest oznaczający pieniądze.

Cygan wzruszył ramionami, coś mruknął do siebie, a następnie sięgnął do kieszeni i wyjął z wyraźną nadzieją na twarzy banknot dwudziestozłotowy. Widząc minę swojego gościa, powiedział coś i szybko pokazał dziesięciozłotowy.

Peter skonstatował, że Rom próbuje za wszelką cenę sprzedać swój towar. I nagle zrobiło mu się go żal. Niby Rumunia jest już jakiś czas w Unii Europejskiej, ale obszary biedy w tym państwie nadal są tak duże, że jest to trudno zrozumiałe dla przeciętnego Polaka.

Uśmiechnął się, pokiwał głową, że się nie zgadza, a widząc zawiedzioną minę Roma, szybko sięgnął do portfela i ku jego zdumieniu wręczył mu banknot dwudziestozłotowy.

Dla tej jedynej chwili, gdy mina sprzedawcy ze zrezygnowanej przemieniała się w wyraz szczęścia, gotów był jeszcze coś nabyć, byle co, aby tylko pozostawić sprzedawcę właśnie w takim nastroju.

Zanim zdążył zareagować, Rom sięgnął do skrzynki i wyjął spory przedmiot przypominający metalową kasetkę. Była również w znacznym stopniu pokryta tą zaschłą breją i śmierdziała naftą.

– Cadou… preszent… – wymówił szybko, uśmiechając się.

– Nie, nie. – Peter na taki obrót sprawy nie mógł się zgodzić i wyciągnął następny banknot.

Rom odmówił i tak spierali się kilka minut, co przerwał nagle telefon Petera.

To było kolejne ponaglenie z redakcji.

Pokazał na komórkę, powiedział jedno z nielicznych słów zapamiętanych z wycieczek do Rumunii – „cap”, wyjął z kieszeni reklamówkę, wsadził doń kasetkę z nożem, a dodatkowy banknot w dłoń sprzedawcy.

– La revedere – pożegnał się szybko, dorzucając: – Încă pentru a vedea. – I nim Rom zdążył zareagować, wyszedł z namiotu.

Czyszczeniem noża zajął się, gdy wreszcie miał trochę wolnego czasu w weekend. Zajęło mu to pełne trzy godziny, ale efekt był wspaniały. Skóra pochwy błyszczała nasączona specjalnym środkiem z wielorybiego tłuszczu, a matowe metalowe skuwki wyglądały, jakby dopiero wyszły spod sztancy. Samo zaś ostrze mogło przynieść chwałę producentowi; ani śladu rdzy, nadal ostre i gotowe do użytku.

Zrobił sobie kolejną filiżankę kawy, a na biurko położył tajemniczą kasetkę. Chwilę obracał ją w dłoniach, dokładnie oglądając ze wszystkich stron. Większa część każdego boku ukryta była za warstwą wyschniętej gliny zmieszanej z betonowym pyłem. Popukał śrubokrętem, próbując jej twardość. Nie kruszyła się, była więc dość mocna. Tylko dwa naroża kasetki były jej pozbawione i przypominały wystające z błota rogi zwierzęcia, które w nim utonęło.

Zastanawiał się, co też może kryć. Potrząsnął, ale z głębi nie wydobył się żaden dźwięk. Była więc pusta albo wypełniona czymś po brzegi. Jeśli została znaleziona w tym samym miejscu, co fallschirmjäger, mogła należeć do spadochroniarza. Co taki facet mógł trzymać w kasecie, i do tego metalowej? I po co mu była? Tylko zawadzała i ciążyła w plecaku, o ile w nim została ukryta.

Przez chwilę przyszło mu do głowy, że może jest to jakiś ładunek wybuchowy nietypowego kształtu, ale zaraz tę myśl odrzucił.

Uruchomił ręczną szlifierkę, delikatnie nacinając pokrywającą boki warstwę. Wbrew pierwszemu wrażeniu nie była to jednolita skorupa z betonu, a raczej materiał zmieszany ze stwardniałym pyłem skalnym. Przyszło mu do głowy, że musiała przeleżeć gdzieś w magazynie materiałów budowlanych podziemnego bunkra, gdzie wilgoci było mało, ale na tyle dużo, że przez całe lata resztki zespoliły się z ziemią w jedną całość.

Krojenie warstwy po pierwszych nacięciach poszło znacznie sprawniej. Tylko warstwa wierzchnia była twarda. Ta pod spodem kruszyła się stosunkowo łatwo.

Po pół godzinie kasetka była niemal oczyszczona. Pozostał jedynie szlam, którego niwelowanie nie miało sensu i nic nie wnosiło. Teraz musiał się zastanowić, jak ją otworzyć. Dziurka po kluczu była widoczna, tyle że nie miał nawet odpowiedniego wytrycha. Zagięty drut i próba manipulacji nim nic nie dały.

Zniechęcony odłożył ją na półkę. Zawsze będzie miał czas na otworzenie całości. Sięgnął po pilota od tunera, uruchomił radio, przestawił na magnetofon i wybrał ulubioną składankę Deep Purple Child In Time.

Po kilku minutach zmęczenie dało o sobie znać i poczuł, jak odpływa w sen.

Rozdział 5

16 września, godzina 2.48. Szczecin

 

Natrętny dźwięk przebił się do świadomości i dźgnął w mózg, świdrując modulowanym tembrem telefonicznego dzwonka.

Przed oczami nadal miał obrazy ze snu z udziałem byłej żony, Alicji. Od rozwodu upłynął już rok, a ona nadal co jakiś czas męczyła go w koszmarach. I tak jak jeszcze podczas małżeństwa słyszał w snach ciąg narzekań: że jest zerem, że inni zarabiają duże pieniądze, a on głodowe, że wyszła za życiowego fajtłapę, który obiecywał złote góry, a przynosi do domu marne grosze.

Sytuacja w pewnym momencie dojrzała do rozwodu i zrobił to, kierując się rozsądkiem, a nie sercem. Nadal mu na niej zależało, ale nie było dnia, który upłynąłby bez awantury, która rozbijała go psychicznie. Sam rozwód ciężko zniósł, ale zyskał spokój i trudną do zaakceptowania pustkę. Rzucił się więc w wir pracy. Nie narzekał, jak inni, na nocne dyżury i wysyłanie w teren. Musiał zabić wspomnienie Alicji. I robił to w miarę skutecznie, choć na nocne koszmary nie miał wpływu.

Teraz z trudem otworzył oczy zasypane piaskiem.

Pierwsza myśl, że zaspał, że to znowu ona, męcząca go nawet we śnie, że to niemożliwe, że jeszcze ma parę godzin.

Komórka wcisnęła się między oparcie fotela a siedzisko, ale nie zamierzała przestać drgać i dalej wygrywała melodię.

Co, u diabła! – Wkurzony patrzył na okna zasnute ciemnością, konstatując, że nikt normalny o takiej porze nie dzwoni.

Zerknął na zegarek. Dochodziła godzina trzecia.

Drugi rzut na wyświetlacz.

To Dutka, dyżurna online z redakcji. Pomyślał, że dziewczynie odbiło, bo nikt o zdrowych zmysłach, nawet dyżurni internetowego wydania gazety, nie jest już na nogach. Chyba że wracając z jakiejś balangi, natknęli się na zdarzenie, z którym sami sobie nie mogą poradzić, ale to zdarzało się tak rzadko, że prawie nigdy.

– Jeśli to nie koniec świata albo nie zamordowali kolejnego prezydenta… – Odblokował linię, rzucając pierwsze słowa, które mu przyszły do głowy.

– Peter, przepraszam, ale szłam siku…

– Kurmać, o problemach z pęcherzem na Facebooku, a nie do mnie, i to w środku nocy. Odbiło ci?

– …i odruchowo włączyłam radio, a tam, że pali się jarmark, a to twój temat.

Chciał coś rzucić w odpowiedzi, ale momentalnie dotarła do niego istota wiadomości. Jarmark tylko jemu podlegał i cokolwiek by na nim się stało i o jakiejkolwiek porze, było to w jego zakresie.

I musiał o tym wiedzieć pierwszy.

Szefostwa nie obchodziło, że ludzie czasami nocą śpią we własnych łóżkach. Liczyły się tylko odsłony w internecie i zadowolenie bossów w Warszawie, że im słupki skaczą, co przyciągało reklamodawców i zlecenia. A jak zlecenia, to pieniądze, choć z nich nigdy redakcja nic nie miała. Gdzie szły zyski, to każdy się domyślał.

Gdy czasem wyprzedził ich serwis internetowy innego medium, na porannym kolegium z zastępcy redaktora naczelnego wychodziło istne zwierzę.

Momentalnie więc otrzeźwiał, choć nadal wewnętrznie przymulał go sen.

– Jakieś szczegóły? – Stłumił ziewanie, koncentrując się na głosie Dutki.

– Nie wiem, usłyszałam tylko, że fajczą się jakieś stragany i jeszcze nie ma na miejscu policji. Pewnie wracali z jakiegoś klubu i od razu puścili w eter. Wiesz, im za to płacą ekstra.

– Kochana z ciebie dziewczynka, nawet gdy sikasz w nocy. Lecę.

Wyłączył się, nie czekając na jej reakcję.

Dutka miała cięty język i raczej nie chciał usłyszeć odpowiedzi.

Zasnął w ubraniu, teraz więc tylko chwilę zabrało mu chwycenie aparatu fotograficznego i kamery, kolejną zamknięcie mieszkania i dotarcie do samochodu.

Po dziesięciu minutach był już na miejscu.

Nad straganami unosił się gryzący dym. Paliła się część, gdzie stoiska mieli handlowcy zagraniczni. Było ciemno, co już samo w sobie było dziwne, bo stragany nocą oświetlano, co miało dodatkowo zabezpieczyć je przed włamaniami. Teoretycznie po zamknięciu przejeżdżał tędy kilka razy patrol straży miejskiej, ale między jednym a drugim nawrotem mijała godzina.

Mimo września było nadal ciepło, nawet po zmierzchu. Po alejkach kręciło się już kilkunastu zdezorientowanych handlowców zaniepokojonych pożarem. Na szczęście nie było wiatru, ogień więc nie rozprzestrzeniał się, liżąc jedynie te budy, które były blisko epicentrum.

Zrobił kilka pierwszych zdjęć, odnotowując w pamięci, że źródłem pożaru musiały być stoiska rumuńskich handlowców. To tam nadal w niebo wzbijał się pomarańczowoczerwony słup, sięgając już gałęzi okolicznych platanów. Czarny dym pełzł po ziemi niczym fale rozlewającego się morza. W miejscach, gdzie żar był większy, temperatura powietrza podnosiła dym do góry i lepiej było się nie zbliżać, bo łatwo było się zaczadzić.

Spróbował podejść bliżej, aby mieć lepsze ujęcie. Naciągnął T-shirt na usta i nos; trochę pomogło. Uruchomił kamerę i w tym momencie przyszło mu do głowy podejrzenie, czy przypadkiem pożaru nie wywołali sprzedawcy, u których robił ostatnio zakupy. Widział u nich w namiocie kuchenkę gazową.

Z oddali dobiegł dźwięk syreny zbliżających się wozów strażackich manewrujących między rozstawionymi wszędzie stoiskami. Szybko jechali. Odwrócił się, aby zobaczyć, kiedy zejść z drogi rozpędzonym wozom.

Ustawił zoom w kamerze na maksymalną odległość.

W tym momencie temperatura płonących stoisk spowodowała, że właśnie tam nastąpił zapłon. Być może żar dotarł do jakichś materiałów łatwopalnych i doszło do potężnej eksplozji.

Ogień zawirował z dodatkową mocą, zmieniając kolor na brunatnożółty.

Fala gorąca gwałtownie rozlała się po otoczeniu, docierając do miejsca, gdzie stał Peter.

Robert zastanawiał się nad tym już od dłuższego czasu. Jeśli jego tok rozumowania był poprawny, Incydent Gdyński ’59, podobnie jak wcześniejszy, który go bardziej interesował i nazywany był w wąskim gronie paleoastronautyków Pierwszym Incydentem Gdyńskim, był jedną wielką ściemą.

Tajemnicze wydarzenia plus plotki i doniesienia prasowe o UFO zza żelaznej kurtyny, szeptane historie o zwłokach ukrywanych w szpitalach i zainteresowaniu się radzieckich towarzyszy, to wystarczyło – składał fakty w jedną całość – aby stugębna plotka zrobiła swoje i stworzyła legendę pokutującą do dziś. A że był to rok 1959, ostatni rok odwilży popaździernikowej, kiedy jeszcze ludzie wierzyli w socjalizm z ludzką twarzą, zakazy dawnych tajemnic trochę się poluzowały i część wypłynęła na zewnątrz, poza wojsko. Wkrótce jednak znów zaczęto przykręcać śrubę, z wiadomym skutkiem.

Wstał od biurka, nastawił wodę na kawę i czekając, aż się zagotuje, patrzył zamyślony na widoczny za oknem, teraz pochłonięty przez poranną mgłę, masyw Kowarskiego Grzbietu.

Historię ewidentnie stworzono na użytek społeczeństwa – konkludował w myślach, zadowolony z siebie, że wreszcie zebrał całość skąpych informacji do kupy. W tle musiały się kryć rozgrywki wywiadów i nieprzewidziana katastrofa. A może – tu przypomniał sobie dokument, do którego ostatnio dotarł – wykorzystanie wynalazku przez kogoś, kto przejął go po wojnie. I co miał wspólnego, i czy w ogóle, ten drugi z tym pierwszym?

Kto wie, wszystko było możliwe i dlatego w ciągu kilku ostatnich dni wracał myślami do morza. A ten dokument…

Pożar rozprzestrzeniał się.

Peter szybko wycofał się na bezpieczną odległość, nadal filmując miejsce, gdzie przed południem robił zakupy u Cyganów. Teraz zniknęło w jednej drgającej kuli ognia. Miał dziwne wrażenie, że właśnie tam jest epicentrum pożogi.

– Wycofać się, nie przeszkadzać – usłyszał z tyłu nawoływania.

Strażacy jeszcze nie zdążyli dobrze wyhamować, gdy z armatki pierwszego wozu bojowego trysnęła smuga środka gaszącego.

Zajechał wóz dowodzenia.

Rozpoznał znajomego brygadiera Raczka, który zazwyczaj nie uczestniczył w tego typu akcjach, pozostawiając działanie młodszym kolegom. Teraz jednak, gdy paliły się stoiska zagranicznych sprzedawców, musiał pojawić się osobiście.

Nadjeżdżały kolejne wozy. Rozwijano gaśnice, podłączając je do wewnętrznych zasobników.

– Część, Witula – zagadnął brygadiera, gdy ten wydał już pierwsze rozkazy, a teraz wyciągnął paczkę papierosów. Normalnie nie palił, ale gdy czasami brał udział w akcji, papierosy zawsze miał przy sobie. Tłumaczył kiedyś Peterowi przy piwie, że to taki głupi przesąd. Śniło mu się po akcji, w której niemal nie stracił życia, a był wówczas świeżo po szkółce oficerskiej, że z zadymionego pomieszczenia wyszedł tylko dzięki światłu z żaru od papierosa.

– A ciebie co tu przygnało, spać nie możesz?

– Tak jak ty.

– Ja byłem u szwagra na imieninach i jeszcze szumi… – Brygadier przerwał i rzucił szybko do najbliższej drużyny ciągnącej wąż: – Gdzie, kurwa, was nosi, tam od tyłu, tu zabezpiecza czwarta, wy od strony drzew.

Podpalił papierosa, zaciągnął się mocno i bardziej sam do siebie niż do Petera skomentował sytuację:

– Będzie jazda, jak dwie dupy. Zaraz marszałek będzie szukał winnego, a stary chce od niego wycyganić szmal na nowy sprzęt, to tylko będzie mu wtórował. Daj Boże, aby było to podpalenie.

– Podpalenie? To nie Rosja.

– Policja też będzie parła w tym kierunku, jacyś bezdomni, zostawiona kuchenka, coś w tym stylu, sam wiesz, to miała być prestiżowa laurka władz.

– A wówczas…

– Nikt nie dopierdoli się, że czegoś nie dopatrzyliśmy.

Do akcji włączały się nowe drużyny. Dowodzący nimi odbierali rozkazy i udawali się na wyznaczone stanowiska. W pierwszej kolejności środek gaszący kierowano na największy ogień, a wodę na drzewa i stragany najbliżej ognia.

– Witula…

– Peter, spieprzaj stąd, bo będą mieli pretensje, że preferuję znajomego pismaka.

– Daj luz, tam na prawo – wskazał brygadierowi potencjalne źródło pożaru – jest buda Cyganów, obok Rumunów. Chyba nie przepadali za sobą, bo nawet odgrodzili się od nich.

– Ich sprawa.

– Czekaj, w namiocie były dwie kobiety i dwóch facetów. Nie wynajmowali niczego, spali w środku. Mieli kuchenkę i butle gazowe.

– O kurwa… – Raczek dalej nie słuchał i nie dociekał, skąd pismak ma te informacje. Przyzwyczaił się, że w obecnych czasach dziennikarze często dysponują nowinami, które jako pierwsze powinny otrzymać służby. Nieporozumienia między sprzedawcami, to mogło być to. Chwycił radiotelefon i rzucił doń kilka słów.

Po chwili przybiegła specjalna drużyna wyposażona w sprzęt, który umożliwiał wejście ratowników tam, gdzie temperatura udaremniała działania strażakom ubranym w zwykłe stroje. Dostali go w ubiegłym roku od Amerykanów w nagrodę za wygraną szczecińskiej ekipy w międzynarodowych zawodach World Police & Fire Games w Fairfax County nieopodal Waszyngtonu. To była zupełnie nowa konstrukcja oparta na doświadczeniach lotów w kosmos. Do tej pory, prócz ćwiczeń, nie mieli możliwości wypróbowania nowych ubrań w praktyce.

– Pokaż im gdzie. – Raczek był praktykiem, wiedział, że liczy się czas.

Peter wskazał kierunek, ale widząc okalający wszystko dym, uruchomił kamerę i pokazał dowódcy drużyny sfilmowane przez zoom miejsce i wybuch, który spotęgował ogień. Ten uważnie patrzył, porównując obraz z kamery z otoczeniem. Kiwnął głową, że już się orientuje, wydał rozkaz swoim ludziom przez interkom i zaraz ich nie było.

Dym podchodził już do miejsca, gdzie stali.

Czajnik zaczął gwizdać.

Robert sięgnął do kredensu i wyjął pudełko esmeraldy special, ostatni prezent od Petera przesłany mu na urodziny. Gdy po rozpakowaniu zobaczył na etykiecie jakieś czerwone drobne owoce i logo panamskiej plantacji Hacienda La Esmeralda oraz doczytał, że jest to kawa gatunku geisha, mocno się zdziwił. Nawet przyszło mu do głowy, że Peterowi odbiło, bo kawy nigdy u niego nie brakowało. Z ciekawości zajrzał do internetu i wówczas pojął, na czym polegała wyjątkowość prezentu. Sprzedawana była tylko raz do roku, i to podczas specjalnych aukcji. Należała do najlepszych na świecie, i od razu zaczął się zastanawiać, ile przyjaciel musiał na nią wydać i skąd ją zdobył.

Domyślił się też, że to taka aluzja do przeszłości, przemytów marynarskich i lat ich młodości.

Dawno nie był nad Bałtykiem i nie tęsknił za nim. Nie żeby nie lubił szerokich plaż i szumu fal, ale mimo upływu wielu lat głęboka zadra z dawnych lat nadal tkwiła w podświadomości. Mimo że od tamtych zdarzeń dawno już zdążył zmienić się ustrój, jego prominentni szefowie odeszli w niepamięć, WOP został zastąpiony Strażą Graniczną, a dawniej wrogie państwa stały się przyjaciółmi.

Zaparzył kawę w specjalnym pojemniku, odczekał kilka minut, a później przelał do filiżanki. Usiadł za biurkiem i sięgnął po papierosy w szufladzie. Nie powinien palić, miał wszczepione stenty, ale czasami łamał się, gdy uznał, że chwila jest tego warta.

Od kilku dni czuł, że musi porozmawiać z Peterem, bo to jego właśnie opinia na temat odkrycia byłaby teraz bardzo cenna. Ponownie wrócił do wspomnień, gdy poznali się w okresie końcówki socjalizmu. On, komendant placówki WOP, i Peter – młody, ciekawski dziennikarz, który zadawał zbyt dociekliwe pytania, które innym nie przyszłyby do głowy.

Na początku nie darzyli się sympatią. Peter uważał Roberta za typowego trepa, który pewnie dochrapał się stopnia pułkownika, włażąc w dupę zwierzchnikom i nadgorliwością ponadnormatywnego trzepania turystów wracających promami ze Szwecji, ale musiał z nim rozmawiać, bo taka była procedura w WOP-ie; najpierw dowódca, a dopiero po wydaniu zgody rozmowy z podwładnymi.

On zaś postrzegał Petera jako typową mendę dziennikarską na usługach władzy, pewnie ustosunkowaną, bo jego pytania niemal zawsze przekraczały dozwolony standard, artykuły często wyłuskiwały negatywne działania nadgorliwych służb, a na to mógł sobie pozwolić jedynie ktoś z układu lub wariat.

Rychło okazało się, że mieli wspólne zainteresowania: paleoastronautykę, co wywołało u obu zdziwienie. Po kilku prywatnych spotkaniach przy wódeczce wyprostowali opinie o sobie i tak zawiązała się przyjaźń. Przy czym on prezentował bardziej racjonalne podejście do życia i zdarzeń, w których uczestniczył, a Peter typowo dziennikarskie, bo bardziej szukał sensacji i dobrego sprzedania tematu niż naukowych dowodów na potwierdzenie różnych tajemnic. Jednak mimo tego lekkiego podejścia do tematów, gdy sytuacja wymagała podjęcia decyzji na „tak” lub „nie”, aby się nie ośmieszyć, jego intuicja zazwyczaj podpowiadała najbardziej wiarygodne i trafne rozwiązania, które pozwalały w miarę bezpiecznie balansować na granicy tego, co wówczas dopuszczała do druku cenzura.

Cały jarmark został ogrodzony specjalnymi taśmami, poza które nikt z przybywających dopiero na miejsce dziennikarzy nie mógł wejść. Pożar był nie byle jaką gratką dla mediów. Wszystkie redakcje budziły w tempie alarmowym swoich dziennikarzy i wysyłały ekipy na miejsca zdarzenia.

Peter nie zamierzał do nich dołączać.

Z praktyki wiedział, że gdy jest już w środku, przedstawiciele strażaków czy policji biorą go za swojego, a wiszące na ramieniu kamera i aparat fotograficzny były też na wyposażeniu inspektorów obu służb, którzy dokumentowali całe zdarzenie.

Znalazł miejsce, gdzie rozstawiono turystyczne stoliki i wodę dla służb biorących udział w akcji. Przejrzał materiał, wybrał zdjęcia do wysłania poprzez WhatsApp, skonfigurował kilka obrazów z kamery i zadzwonił do Dutki.

– Masz? – spytała krótko.

Sądząc po głosie, była już na chodzie.

– Mam i już wysyłam obrazy. Zaraz napiszę kilka słów i doślę.

– Czekam. Węgra już powiadomiłam. Jedzie na miejsce.

Węgier, redakcyjny fotoreporter, mieszkał w Dobrej, miał więc do przejechania około dwudziestu kilometrów. Powinien pojawić się nie wcześniej niż za pół godziny. Do czasu jego przybycia musiał Dutce wysłać pierwszy tekst i dorobić kolejne fotki.

Wyciągnął ultrabooka, uruchomił klawiaturę i zaczął szybko przelewać na ekran wszystkie spostrzeżenia. Gdy skończył, uzupełnił tekst wtrąceniami nadającymi całości odpowiednią dramaturgię. Przeczytał raz jeszcze całość, poprawił kilka wyrazów i kliknął polecenie „wyślij” z dodatkowym oznaczeniem „pilne”.

Teraz dopiero poczuł zmęczenie.

Sprawdził transfer zdjęć i filmików. Nadal przechodziły przez portal. Zostało jeszcze około czterdziestu procent.

Wstał, wszedł na stolik i popatrzył w kierunku pożarów. Ogień był już dużo mniejszy. Strażacy zrobili dobrą robotę, atakując w pierwszej kolejności centra ognisk, co przyniosło widoczne skutki. Nadal paliły się stoiska, ale drzewa rosnące w parku zostały ugaszone. Podobnie jak liście, które po sierpniowych upałach i utrzymującej się nadal wysokiej temperaturze w dzień gwałtownie opadały. Wysuszone i zalegające na trawnikach stanowiły doskonałą pożywkę dla ognia.

Ciche piknięcie dało znać, że zostały wysłane wszystkie wiadomości.

Zebrał sprzęt. Teraz chciał dojść do epicentrum.

– Halo, pan kto? – dobiegło z tyłu.

Dwóch mundurowych, ściągniętych do pomocy kryminalnym, zbliżało się od strony, gdzie stały wozy strażackie. Udał, że nie słyszy, i dalej szedł, ostentacyjnie opierając aparat o ramię.

Może się odczepią, gdy nie zareaguje.

Czasami ta sztuczka się udawała. Mundurowi uznawali, że to jakiś policyjny fotograf, i dawali sobie spokój. Zazwyczaj nie wykazywali się nadgorliwością, bo gdy rzeczywiście trafiali na policyjnego pstryka, ten wściekał się, że mu przeszkadzają, i rugał ich jak bure suki. Przeważnie był to oficer z kryminalnego, a krawężniki stały na niższym niż on szczeblu.

Ci jednak nie zrezygnowali.

Pewnie gnojki ze szkółki i jeszcze się nie nauczyli – pomyślał i przyspieszył.

Kątem oka dostrzegł, że oni też przyspieszyli, podążając za nim bez słowa.

Skręcił za najbliższy stragan i gdy zniknął im z oczu, zaczął biec, klucząc między budami. Słyszał, jak konsekwentnie za nim podążali, źli, że tracą cel z oczu.

Przebiegł obok stoiska Białorusinów i wpadł na sektor rumuński. Tu czuć było wyraźnie spaleniznę, choć ogień już ugaszono.

Poruszania się wśród czarnych resztek nie ułatwiał fakt, że oświetlenie nadal nie działało, a tlące się jeszcze miejsca wytwarzały gryzący dym, unoszący się nad ziemią. Każdy krok powodował, że białoszara zawiesina podrywana była do góry, tworząc dodatkową barierę w ciemności.

– A pan to… o kurwa, co tu robisz! – Niespodziewanie zza pogorzeliska po prawej wyłonił się człowiek w policyjnym mundurze. Z szyi zwisał mu aparat fotograficzny.

Peter myśli miał tak zajęte ucieczką przed mundurowymi, że zaskoczenie nie pozwoliło mu skojarzyć głosu. Tym bardziej że policjant stał w ciemnej plamie cienia na tle czarnych spalonych belek poszycia budy. Peter praktycznie nie miał już drogi ucieczki. Ten przed nim zagradzał przejście do epicentrum, ci z tyłu do sektora białoruskiego.

O Pierwszy Incydent Gdyński Peter z Robertem sprzeczali się już od lat. Był niemal nieznany, wiedzieli o nim tylko nieliczni, interesujący się tematyką paleoastronautyczną, ale nikt nie próbował naświetlić tej odległej tajemniczej historii. Tylko oni, bo wpadli na pomysł, że może mieć coś wspólnego właśnie z Drugim Incydentem.

A ten dotyczył hipotetycznego upadku w 1959 roku tajemniczego obiektu do basenu portowego Marynarki Wojennej w Gdyni. W miarę upływu czasu ze względu na tajemnicę, jaką wojsko natychmiast otoczyło zdarzenie, zaczęła krążyć legenda. A ta dodawała różne wątki, jak ten o zaobserwowaniu nad Trójmiastem jakiegoś NOL-a, który już po katastrofie szukał wraku rozbitego w basenie UFO. Że znaleziono nawet zwłoki „kosmity”, że załoga UFO wyzionęła ducha w gdańskim czy gdyńskim szpitalu, a jeszcze inna, że jedną „istotę” odnaleziono przy Kapitanacie Portu Wojennego Gdynia, a drugą na miejskiej plaży.

Był to okres, gdy nawet za wschodnią granicę przenikały modne wówczas na Zachodzie opowieści o UFO. Obaj z szacunkiem odnosili się do guru polskiej paleoastronautyki, starszego od nich Bronka Epeckiego, który jako pierwszy zweryfikował dane z wydarzeń 1959 roku, a wynik swych dociekań opublikował dopiero w 1997 roku w japońskiej telewizji NHK TTC Channel 8. Obaj jednak mieli wątpliwości, że doszło do katastrofy UFO. Faktem było, że coś wpadło do wojskowego basenu numer IV w 1945 roku. I że polskie służby od razu odseparowały teren, a zaraz po tym pojawiły się rosyjskie, które coś wydobyły z wody i wyekspediowały znalezisko do ZSRR. Co istotne dla ich badań Pierwszego Incydentu Gdyńskiego, tak w 1945, jak i w 1959 roku coś wpadło do tego samego basenu.

Robert prowadził swoje własne dochodzenie, bazując na kontaktach z okresu, gdy był jeszcze dowódcą jednostki WOP, a później Straży Granicznej i znał nielicznych weteranów, którzy jeszcze żyli, a niegdyś uruchamiali port gdyński. Przybyli do Gdyni w okresie, gdy na Wolinie nadal broniły się wojska niemieckie, a od zdobycia Berlina dzieliły ich dwa miesiące. Od razu założył, że ten pierwszy incydent nie musiał i nie miał żadnego związku z UFO, choć taka wersja wydawała się atrakcyjna społecznie. Świadkowie, nieliczne wówczas materiały wojennej prasy i zebrane wywiady – wszystko to wydawało się w pewnym stopniu nawet wiarygodne, gdyby nie pasujące do siebie fakty.

Odrzucił od razu atak niemiecki na nieliczne jednostki w porcie, a także upadek uszkodzonego samolotu rosyjskiego lub któregoś z państw sprzymierzonych. Gdyby tak było, zostałoby to jednoznacznie odnotowane w oficjalnych dokumentach. A tu wiadomo było tylko, że „coś” wpadło do basenu, że polski wywiad otoczył szczelnym kordonem teren i posłał do wody nurków. Ponoć nic nie znaleźli, ale zaraz po tym pojawiły się służby rosyjskiego GRU z własnymi nurkami, którzy trzy dni penetrowali zamulone dno basenu. A później coś wyciągnięto z dna, szczelnie opakowano, wywieziono do Rosji, a polskim wojskowym pod groźbą zdrady tajemnicy wojskowej nakazano milczenie.

To zastanawiało i dawało asumpt do wyciągnięcia jedynego rozsądnego wniosku, że pod przykrywką tajemnicy utajniono coś istotnego dla Sowietów. Zaczął głębiej grzebać w wydarzeniach roku 1945 i tu trafił na interesujący ślad. Z kilku wspomnień wyłonił się intrygujący obraz ostatnich miesięcy wojny.

Jeszcze pod koniec marca toczyły się walki o cały teren Trójmiasta. Dopiero w pierwszych dniach kwietnia Rosjanie zlikwidowali ostatnie punkty oporu na Westerplatte i na Stogach. Nie udało się za to zdobyć Półwyspu Helskiego, bronionego nadal przez Niemców. Poddali się dopiero po kapitulacji Berlina.

Z opowiadań starych wiarusów wynika, że co najmniej kilka razy doszło wówczas do trudnych do zinterpretowania incydentów. Gdy dowództwo Kriegsmarine ewakuowało się z Gdańska na Hel, Rosjanie wysłali do ataku na konwój aż czterdzieści sztuk najnowszej wersji swojego ciężkiego szturmowca Iljuszyna Ił-8, aby uniemożliwić ucieczkę. Akcja miał wymiar niespotykany. Tak duża liczba użytych jednocześnie samolotów do zlikwidowania jednego konwoju zdarzała się wyjątkowo rzadko. Gdy pierwsze iły-8 pojawiły się nad niemieckimi kolumnami, z nieba spadło na nie coś, co świadkowie określili „migotliwą błyskawicą”. To były jakieś jednostki latające, choć w niczym nie przypominały ani widywanych najczęściej odrzutowych messerschmittów Me 262 Schwalbe i Me 163 Komet, ani też rzadszych heinkli He 162 Volksjäger.

Świecące kule poruszały się z niewiarygodną prędkością, a co bardziej istotne i może dlatego tak mocno wryło się w pamięci świadków, manewrowały w sposób nieosiągalny dla innych samolotów; niemal skręcając w miejscu. Strzelcy z iljuszynów nie nadążyli ich nawet namierzać.

Śmigały swobodnie między rosyjską formacją. W pewnej chwili zaczęły emitować światło, które spowodowało wybuch paliwa w rosyjskich maszynach. Gdy wyeliminowanych z walki zostało niemal trzy czwarte szturmowców, piloci dostali rozkaz natychmiastowej ucieczki. Tajemnicze „kule” nie goniły ich, tylko przez cały czas ewakuacji krążyły nad uciekającą kolumną. A zaraz po tym, gdy Niemcy dotarli nad półwysep, „kule” skierowały się nad zajęty przez Rosjan port. Tu cumowały transportowce „Bille” i „Weser”, które nie zdążyły odpłynąć na Hel. Oba były załadowane amunicją i oba, zaatakowane światłem przez tajemnicze obiekty, wybuchły, skutecznie blokując port.

Robert dotarł do dwóch marynarzy, świadków wydarzeń. Służyli pierwotnie w Brygadzie Pancernej imienia Bohaterów Westerplatte. Dowodzący nią sowiecki pułkownik Aleksander Milutin nakazał sprawdzenie, który z żołnierzy widział już morze. Ci, którzy się do tego przyznali, zostali mianowani marynarzami na ocalałej jednostce „Gdańsk”. Statek, przedwojenny parowiec pasażerski, został zatopiony podczas walk w 1939 roku. Rok później Kriegsmarine go wydobyło i został włączony do służby.

Po szybkim ataku na port jednego z pododdziałów brygady te trzy statki, „Gdańsk”, „Bille” i „Weser”, zostały przejęte i od razu zaczęto się zastanawiać, jak ich użyć do walki. Pułkownik Milutin wpadł na pomysł, aby je uzbroić i wysłać do ostrzeliwania Helu.