Szmaragdowy pierścień - Krystyna Gerlach - ebook

Szmaragdowy pierścień ebook

Krystyna Gerlach

3,7

Opis

Detektyw Mark Calley zostaje zaangażowany przez córkę milionera Sarę Dersen w celu odszukania jej stryja. Stryj miał dostarczyć kobiecie szmaragdowy naszyjnik, część kompletu, który otrzymała wraz ze szmaragdowym pierścieniem od swojego ojca. Mężczyzna zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Detektyw zostaje wplątany w sprawę, której dziwne zdarzenia prześladują go na każdym kroku. Szmaragdowy pierścień nie jest zwykłą biżuterią, tylko kluczem do rozwiązania zagadki tajemniczych zniknięć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krystyna Gerlach

Szmaragdowy pierścień

© Krystyna Gerlach, 2021

Detektyw Mark Calley zostaje zaangażowany przez córkę milionera Sarę Dersen w celu odszukania jej stryja. Stryj miał dostarczyć kobiecie szmaragdowy naszyjnik, część kompletu, który otrzymała wraz ze szmaragdowym pierścieniem od swojego ojca. Mężczyzna zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Detektyw zostaje wplątany w sprawę, której dziwne zdarzenia prześladują go na każdym kroku. Szmaragdowy pierścień nie jest zwykłą biżuterią, tylko kluczem do rozwiązania zagadki tajemniczych zniknięć.

ISBN 978-83-8245-463-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

— Szefie, interesantka, która dzwoniła przed chwilą była bardzo zdenerwowana. Nalegała na bezzwłoczny kontakt z panem — powiedziała Celia spoglądając na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który właśnie wszedł do gabinetu.

Celia Stanton, sekretarka w agencji detektywistycznej, była niezwykle spostrzegawczą i niezawodną osobą, na której można było polegać w każdej sytuacji.

— Ta pani nie zamierza złożyć wizyty w naszym biurze?

— Po sposobie w jaki przedstawiła sprawę, sądzę że ta klientka nie zgłosi się do biura — raczej poprosi pana aby przyszedł pan do niej… O, może to ona — dodała Celia gdy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę:

— Biuro detektywistyczne

— Dzwoniłam parę minut temu. Chciałabym rozmawiać z panem Markiem Calley.

— Oczywiście. Właśnie wrócił — Celia przekazała słuchawkę szefowi.

— Mark Calley przy telefonie — powiedział detektyw.

— Dzień dobry panie Calley — odezwał się zdeterminowany głos — proszę wybaczyć, że nie przedstawiam się teraz, ale wolałbym nie wymieniać mojego nazwiska przez telefon. Czy mógłby pan przyjść do mnie dziś wieczorem?

— Oczywiście, proszę mi podać adres.

Znał tę dzielnicę, był tam kilka razy w związku ze sprawą, którą zajmował się kilka lat temu.

— Czy 17-ta godzina odpowiada panu?

— Będę punktualnie.

— Dziękuję panu. A więc — do widzenia.

Celia Stanton spojrzała na kartkę, na której Mark zanotował adres.

— To jest gdzieś w okolicy Knightsbridge.

— Mam wrażenie, że ten przypadek będzie interesujący. W każdym razie jakaś odmiana po sprawie Darneyów. Nie była to przyjemna historia.

— Ale odnalazł pan jego żonę.

— Mieszkała już z narzeczonym i zdążyła wnieść sprawę o rozwód. Nic niezwykłego. Ale już czas na mnie. Jeśli ktoś będzie do mnie dzwonił, proszę powiedzieć, że wrócę do biura około dwudziestej, ewentualnie podać mu numer mojej komórki.

Wszystkie okna były ciemne gdy Mark zatrzymał samochód przed domem swojej klientki. Tylko w jednym pokoju — przypuszczalnie salonie — paliło się światło. Drzwi frontowe otworzyły się prawie natychmiast, gdy tylko nacisnął dzwonek. Dziewczyna stojąca w progu wyglądała na około 22 lata, miała ciemne długie włosy i prawie czarne oczy.

— Dobry wieczór, jestem Mark Calley.

Dziewczyna cofnęła się o krok, zapraszając go do środka. Mark wszedł do dużego hallu, który wydłużał się w salon urządzony z niezwykłą prostotą, zważywszy, że architektura domu sprawiała wrażenie zamożności. Jedynym wygodnym meblem była miękka kanapa, którą dziewczyna wskazała mu ruchem ręki i w której prawie utonął.

— Przepraszam, że nie przedstawiłam się przez telefon, ale wolałabym, aby moje nazwisko było zachowane w tajemnicy. Jeżeli musi je pan zanotować w kartotece klientów, proszę wpisać tam jakieś inne, fikcyjne nazwisko.

— Jak pani sobie życzy.

— Dziękuję panu. A więc… jestem Sara Dersen.

Sara Dersen. Znał to nazwisko bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, trudno było go nie znać. Wiele lat temu Martin Dersen odkrył żyłę złota w Kanadzie i zaczął ją eksploatować wraz z dwoma przyjaciółmi. Wkrótce potem jego działalność zyskała rozgłos. Przed dokonaniem odkrycia nie wiodło mu się zbyt dobrze, gdyż będąc lekarzem przeprowadzał jednocześnie rozmaite kosztowne eksperymenty, zaś praca badawcza pochłaniała lwią część jego honorarium. Wydobywając złoto zaczął żyć na wielką skalę i imię jego jeszcze bardziej zasłynęło z powodu licznych skandali, jak i założenia kilku nowoczesnych szpitali, które przydały mu blasku milionera, zanim wreszcie spotkał dziewczynę swego życia, ożenił się i ustatkował. Jego nagła, niewyjaśniona śmierć wznieciła różne domysły, tym bardziej że ciało zniknęło tuż przed pogrzebem i nigdy nie zostało odnalezione. Niektórzy uważali, że popełnił samobójstwo, inni domyślali się morderstwa. Jego nazwisko jeszcze przez długi czas ukazywało się na pierwszych stronach gazet, był również Mark bardzo zaintrygowany tą zagadką. A teraz — córka wielkiego niegdyś Martina Dersena siedziała naprzeciw niego, przypatrując mu się z niepokojem w ciemnych oczach.

— Moja przyjaciółka, Alma Rasbee, zarekomendowała mi pana. Świetnie poprowadził pan jej sprawę.

Mark pamiętał ten przypadek. Alma Rasbee, samotna wdowa, mieszkała w pięknej willi, czasami tylko przyjmując wizyty małego grona przyjaciół. Wkrótce po śmierci jej męża zaczęły ją nękać tajemnicze nocne telefony i dziwaczne listy.

— A w jaki sposób mogę pomóc pani?

— Widzi pan ten pierścień? — Sara wyciągnęła rękę w kierunku Marka, aby mógł się dobrze przyjrzeć klejnotowi. Pierścień był szmaragdowy, otoczony maleńkimi diamencikami.

— Wspaniały.

— Tak. Jest jeszcze naszyjnik pasujący do pierścionka; został zrobiony specjalnie na zamówienie… ale nie wiem, co się z nim stało — Sara westchnęła, cofając rękę. — Ten komplet kosztował fortunę. Dostałam go na moje szesnaste urodziny i… — przerwała.

— Chciałaby pani abym odnalazł ten naszyjnik? Moim zdaniem — to raczej sprawa policji.

Sara gwałtownie potrząsnęła głową.

— Nie chcę, żeby mieszała się do tego policja. Poza tym martwię się raczej o mojego stryja. Nie wiem czy słyszał pan, że mój ojciec miał kuzyna, z którym stracił kontakt wiele lat temu. Nazywa się Harold Starlit. Moja matka umarła osiem lat temu, a wkrótce po jej śmierci pojawił się nieoczekiwanie mój stryj i zaopiekował się mną.

— Fakt, że się troszczy o panią dobrze o nim świadczy.

— Owszem. Ale pewnej nocy ktoś się włamał do mojego domu. Niestety, ja nie mam sejfu, na szczęście nie skradziono naszyjnika. Stryj zainstalował sejf w swoim mieszkaniu i zaofiarował się go tam ukryć. Ale on mieszka stale za granicą. Wyjechał niedawno do Nowego Jorku w sprawach służbowych, oprócz maila przysłał mi list, w którym napisał, że wkrótce wraca, i to była ostatnia wiadomość, jaką od niego dostałam.

— Powinna pani napisać do niego.

— Wysłałam kilka maili. Nie otrzymałam odpowiedzi.

— Mógł mieć do załatwienia jakąś pilną sprawę i nagle wyjechał. Może wrócić lada dzień.

Dziewczyna pokręciła głową.

— Pojechałam tam, panie Calley. W zeszłym tygodniu.

— I co?

— Nie ma go. Zniknął.

— Jak to — zniknął?

— Nikt go tam nie widział. Jego nazwisko nie figuruje w księdze gości, ani w tym, ani w żadnym innym hotelu. Pokazywałam nawet recepcjonistom jego fotografię. Nikt go sobie nie przypomina. A jeżeli on szybko nie wróci… ja nie mogę czekać. Muszę odzyskać ten naszyjnik przed końcem tygodnia.

— Mam wrażenie, że kolia jest dla pani ważniejsza od zniknięcia stryja. Mówi pani takim tonem, jak gdyby pani życie od tego zależało. Chyba że… jeżeli pani coś ukrywa…

— Proszę pana — Sara przerwała mu ostro. — Nic więcej nie mogę panu powiedzieć. Przynajmniej nie w tej chwili.

— Zdaje sobie pani oczywiście sprawę, że jeżeli mam w czymś pomóc, muszę znać wszystkie fakty.

— Naturalnie, ale proszę mi wierzyć, to nie ma żadnego związku ze sprawą.

— Każda informacja może mieć duże znaczenie, mimo, że pani może nawet nie podejrzewać związku.

— Wiem dobrze co mówię. Wszystko zależy od znalezienia mojego stryja.

— W, którym hotelu się zatrzymał?

— Hotel Orion. Podałam w recepcji numer pokoju i datę przyjazdu.

— Co dokładnie powiedziano pani?

— Przez dwa dni ten pokój był wolny, ale zatrzymało się tam norweskie małżeństwo.

— Chyba stryj nie podał fikcyjnego nazwiska?

— Na pewno nie.

— Czy ma pani list wysłany z hotelu?

— Tak, oczywiście. Chce go pan zobaczyć?

Wstała z fotela i wyjęła list z szuflady biurka stojącego pod oknem. Podała go Markowi. W rogu koperty widniał nadruk nazwy hotelu wytłaczany złotymi literami. Taki sam nadruk był na papierze listowym.

— Czy pokazała pani ten list w recepcji?

— Oczywiście, ale recepcjonista zaprzeczył jakoby miał widzieć mego stryja. A jeśli chodzi o papier listowy, powiedział że stryj prawdopodobnie odwiedził kogoś w tym hotelu i zabrał kilka kartek w trakcie wizyty.

— Czy stryj telefonował do pani w międzyczasie?

— Nie, przysłał tylko ten list.

Mark zastanowił się przez chwilę.

— Interesujące. A więc dobrze, panno Dersen. Zobaczę co da się zrobić.

— Zajmie się pan tą sprawą, prawda? Jeśli chodzi o koszty, oto jest dwa tysiące funtów — wręczyła mu kilka banknotów. — Nie lubię wypisywać czeków. Pokryję także wszystkie inne wydatki.

— Może pani na mnie liczyć. Zatrzymam na razie ten list, może okazać się potrzebny. Czy ma pani fotografię stryja?

Sara otworzyła torebkę i wyjęła z portfelika małe zdjęcie. Przedstawiało wytwornego, potężnie zbudowanego mężczyznę o przenikliwych oczach i krzaczastych brwiach.

— Skontaktuję się z panią, jak tylko będę coś wiedział — powiedział Mark, wsuwając list i fotografię do portfela.

— Dziękuję panu — odrzekła Sara, gdy detektyw wstał, szykując się do wyjścia. Stała w progu domu, patrząc jak jego samochód odjeżdża i znika za zakrętem ulicy, potem zamknęła drzwi i osunęła się na kanapę.

***

Mark Calley odleciał do Nowego Jorku wczesnym rankiem następnego dnia. Miał nadzieję, że znajdzie wolny pokój w hotelu mimo że nie dokonał rezerwacji; sezon letni już minął.

Hotel wyglądał luksusowo. Tłumy ludzi robiły zakupy lub oglądały wystawy w kilku małych sklepikach hotelowych. Mark skierował się prosto do recepcji.

— Dobry wieczór.

Recepcjonista skinął głową, na jego twarzy pojawił się grzecznościowy uśmiech.

— Dzień dobry. Czym mogę służyć?

— Chciałbym jednoosobowy pokój z łazienką.

— Czy ma pan rezerwację?

— Nie. Sądziłem, że w tak wielkim hotelu będą jakieś wolne pokoje.

— Owszem. Jest kilka.

— Czy numer 428 jest wolny? Słyszałem, że jest bardzo ładny.

Recepcjonista obrzucił Marka tak zagadkowym spojrzeniem, że detektyw zdziwił się.

— 428 — powtórzył urzędnik. — Czy… na pewno ten pokój pan życzy?

— Tak. Można go wynająć?

— Owszem, proszę pana. — Recepcjonista wciąż przypatrywał mu się w tak dziwny sposób, że Mark był zmuszony zapytać:

— Czy coś jest nie w porządku?

Recepcjonista opanował się w ułamku sekundy, na jego twarz powrócił uprzejmy, obojętny uśmiech.

— Zrobił pan dobry wybór. Pokój jest piękny. Przypuszczam, że mieszkał pan już w nim poprzednio.

— Nie ja. Mój kolega. Był zachwycony zarówno pokojem, jak i widokiem z tej strony hotelu.

— Ach, tak. Rozumiem — odparł chłodno recepcjonista, podając Markowi klucz.

Pokój był ogromny, jak na jednoosobowy apartament. Okno wychodziło na ruchliwą ulicę i Mark miał stąd świetny widok na wejście do hotelu. Harold Starlit, stryj Sary, miał zajmować sąsiedni pokój.

Gdy tylko boy hotelowy wniósł jego bagaż i wyszedł, Mark opuścił swój pokój i delikatnie zapukał do drzwi sąsiedniego numeru 427. Nie było odpowiedzi. Ponowne pukanie nie przyniosło rezultatu, drzwi były zamknięte na klucz. Mark zastanawiał się przez chwilę, co robić. Pokój mógł być wolny, albo sąsiad wyszedł. Ale przecież Starlit napisał w swym liście do bratanicy, że zajmował ten właśnie pokój i zamierzał pozostać tutaj przez następny miesiąc.

Gdy po kilku godzinach oczekiwania stryj Sary Dersen nie pojawił się, Mark zszedł na dół do recepcji. Tym razem za kontuarem stał inny urzędnik, wyszukiwał w komputerze nazwiska nowo przybyłych gości i Mark musiał cierpliwie poczekać kilka minut.

— Czy pan Starlit zwolnił już pokój? — zapytał, gdy tylko grupa turystów skierowała się w stronę windy — Starlit?

— Mieszka pod numerem 427.

— Proszę chwilę zaczekać. Zaraz sprawdzę.

Mark czekał niecierpliwie patrząc jak na ekranie komputera przesuwała się długa lista nazwisk, lecz po chwili urzędnik potrząsnął głową.

— Niestety, proszę pana. Pan Starlit nie mieszka w naszym hotelu.

— To niemożliwe. Wyznaczył mi spotkanie na godzinę szóstą wieczorem. Nie zjawił się, a jest zwykle bardzo punktualny. Zastanawiałem się czy coś mu się nie przydarzyło. Czy może pan sprawdzić jeszcze raz?

— Bardzo mi przykro, ale nikt o takim nazwisku nie figuruje w rejestrze.

Mark wyjął z portfela list Starlita wraz z jego fotografią.

— Proszę spojrzeć na to. Otrzymałem od niego ten list kilka dni temu.

To jest nadruk waszego hotelu, prawda?

Recepcjonista przyjrzał się uważnie kopercie i przytaknął.

— Przysłał mi także swoją ostatnią fotografię — niech pan na nią spojrzy.

Recepcjonista utkwił wzrok w zdjęciu, próbując sobie coś przypomnieć, lecz z wyrazu jego twarzy Mark wywnioskował, że jego wysiłki są daremne.

— Ten pan nigdy nie mieszkał w naszym hotelu — rzekł urzędnik oddając fotografię.

— Jest pan tego pewien?

— Najzupełniej.

— No cóż, może podał inne nazwisko, a zdjęcie nie jest najlepsze, i nie może pan go rozpoznać. W takim razie poczekam na niego w holu.

— Pokój 427 jest wolny, proszę pana.

Mark zatrzymał się w pół kroku do najbliższego fotela.

— Naprawdę?

— W tej chwili tak. Ale jest zarezerwowany.

— Dla kogo?

— Niestety, nie możemy udzielać takich informacji.

— Rozumiem. Dziękuję panu.

A więc tak się sprawa przedstawiała. Wyglądało na to, że Harold Starlit po prostu rozpłynął się w powietrzu. Nie było go w hotelu, nikt go tu nie widział. W takim razie gdzie był? Został zamordowany przez kogoś, kto połakomił się na kosztowny naszyjnik i w celu uniknięcia skandalu personelowi kategorycznie zakazano cokolwiek ujawniać? Wszystko było możliwe. Ale jeżeli pokój nie był teraz zajęty, mógł zaryzykować i sprawdzić go.

Mark wrócił do swego pokoju i wyszedł na balkon. W dole samochody pędziły ulicą z zawrotną szybkością. Piętro było wysokie, balkony nie były połączone, rozdzielał je szeroki parapet. Odległość była duża. A jednak musiał dostać się do tamtego pokoju i przeszukać go. Tak, było bardzo prawdopodobne, że Starlitowi stało się coś poważnego, a personelowi przykazano milczenie na ten temat. Ale w pokoju mogło zostać coś, co naprowadziłoby go na jakiś ślad. Nie było najmniejszej nadziei na pokonanie dystansu między balkonami. Mark cofnął się do pokoju, otworzył walizkę i wyjął z bocznej kieszeni wytrych. Wsunął do kieszeni marynarki latarkę i wyszedł na korytarz.

Jakiś starszy mężczyzna przeszedł koło niego i zatrzymał się trochę dalej, przy swoim pokoju. Mark zamykał drzwi bardzo wolno, czekając aż mężczyzna wejdzie do środka, następnie szybko skierował się do sąsiedniego numeru. Otworzenie drzwi było fraszką — kilka chwil później był wewnątrz.

Światło latarki omiotło pokój. Na pierwszy rzut oka Mark nie dostrzegł nic interesującego, lecz jeśli Starlit był tutaj, pomimo zaprzeczeń personelu, mógł pozostawić jakiś ślad swojego pobytu.

Przetrząsanie łazienki także nie przyniosło rezultatu, a pokój był tak nienagannie czysty jak gdyby nikt w nim nigdy nie mieszkał. Szafa i szuflady nocnego stolika były całkowicie puste.

Bardziej z nawyku niż z przekonania, że coś znajdzie Mark zajrzał pod łóżko. Przy nodze łóżka, koło ściany, przytulone do listwy podłogi tak, że było prawie niewidoczne, leżało coś błyszczącego. Detektyw wsunął się pod mebel i wyciągnął mały przedmiot. Była to złota bransoletka. Obracając ją w dłoni zauważył na zapięciu wygrawerowany monogram: B.D. Bransoletka mogła zostać wyrzucona przez nieuwagę i spaść pod łóżko lub zapomniana w pośpiechu. Jednakże, jeśli Harold Starlit zajmował ten pokój, jakim sposobem znalazła się tutaj bransoletka? Może miał tu spotkanie z kobietą, w takim razie kim ona jest? I gdzie obecnie przebywał Starlit?

Ostrożnie, tak, aby nikt go nie zauważył, Mark wyszedł z pokoju i postanowił jeszcze raz zejść na dół do recepcji. Za kontuarem stał jakiś inny, młody recepcjonista. Mark zdecydował się zaryzykować.

— Czy pan Starlit zostawił dla mnie jakąś wiadomość?

— Niestety nie.

— Jest pan tego pewien? Jest prawie północ. Oczekiwałem go o szóstej wieczorem.

— Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę.

— Podobno wyprowadził się już z hotelu. W takim razie chciałbym się przenieść do jego pokoju — to znaczy do numeru 427.

— Ten pokój jest zarezerwowany.

— Naprawdę? — Mark miał nadzieję, że jego zdziwienie jest dobrze udane.

— Tak, proszę pana.

— Nikt go teraz nie zajmuje. Chciałbym go wziąć na dwa, trzy dni.

— To niemożliwe.

— Od kiedy będzie zajęty?

— Nie wiadomo. Mogą przyjechać jeszcze dzisiaj, jutro rano albo za tydzień.

— Tym sposobem hotel ponosi straty.

— Pokój został opłacony z góry.

— Ach, tak, rozumiem. Widzę, że ten pan jest tutaj częstym gościem.

— Raczej nie. Był tutaj chyba dwa razy, to znaczy od czasu gdy ja tutaj pracuję.

— Czy mógłby mi pan podać nazwisko tego lokatora?

Recepcjonista wyglądał na około 19 lat. Może właśnie dlatego powiedział Markowi tak dużo. Ale tym razem był nieugięty.

— To wbrew przepisom. Nie wolno mam tego robić.

Detektyw uciekł się do najstarszego, najbardziej wypróbowanego sposobu otrzymywania potrzebnych informacji. Wyjął 50-dolarowy banknot i zaczął się nim bawić. Recepcjonista zerknął na niego, lecz nie ustępował.

— Te nazwisko jest mi bardzo potrzebne — Mark ukradkiem wyjął z portfela następne 50 dolarów.

— Wyrzucą mnie z pracy, jeśli ktoś mnie przyłapie — recepcjonista mówił ściszonym głosem, rozglądając się dokoła z obawą.

— Nikt nie patrzy w naszą stronę. A ja jestem ostatnią osobą, która mogłaby pana wydać.

— Niech pan chwilę poczeka — szepnął chłopak. Zaczął przeszukiwać dane w komputerze.

— Chciałbym opłacić pokój z góry — powiedział Mark głośno. — Proszę o rachunek.

Karteczka z nazwiskiem i adresem lokatora numeru 427 wsunęła się do jego ręki. 100 dolarów wraz z należnością za hotel zniknęło za kontuarem.

— Dziękuję panu. Dobranoc — rzekł Mark.

Recepcjonista skłonił się lekko.

Po powrocie do swego pokoju Mark przeczytał karteczkę — „Barry Dryton, Atlanta, 40 East Drive”.

Czy Dryton był w jakiś sposób związany z Haroldem Starlitem? Czy go znał? Dlaczego zarezerwował pokój na ten sam okres kiedy Starlit przypuszczalnie go zajmował?

Mark postanowił zarezerwować miejsce w samolocie odlatującym następnego dnia do Atlanty, potem zatelefonował do Sary Dersen.

— Czy dowiedział się pan czegoś? — zapytała dziewczyna gdy tylko usłyszała jego głos.

— Niewiele. Stryja pani nikt nie widział w tym hotelu.

— Ależ to niemożliwe. Już sama nie wiem, co o tym myśleć. Przecież pisał do mnie stamtąd.

— I to właśnie muszę sprawdzić, aby wyjaśnić wątpliwości i rozwikłać tę sprawę. Chciałbym panią jeszcze o coś zapytać — czy zna pani, albo może słyszała kiedyś nazwisko Dryton?

Sara zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

— Dryton? Chyba nie, nie przypominam sobie… a dlaczego pan pyta? Kto to jest?

— W ten chwili to nieważne. A propos, czy pan Starlit często jeździ do Atlanty?

— O ile mi wiadomo, nigdy tam nie był. Chociaż… przez wiele lat mieszkał poza Anglią i wrócił dopiero po śmierci mojego ojca, więc niewiele wiem o jego podróżach.

— Czy ma tam przyjaciół?

— Nie jestem pewna… dużo mi opowiadał o swoich kolegach, lecz nie wspominał o nikim z Atlanty.

— Rozumiem. W porządku, panno Dersen. Zadzwonię do pani za kilka dni.

— Bardzo proszę, niech pan się postara załatwić to jak najszybciej. Strasznie się niepokoję. Miałam bardzo zły sen ostatniej nocy… naprawdę nie wiem co robić… czuję się zupełnie zagubiona

— Zrobię co w mojej mocy, niech pani będzie spokojna. Proszę się tak nie zamartwiać.

— Dobrze. Będę czekać — odpowiedziała Sara, żałosnym tonem.

Mark odłożył słuchawkę, mając wrażenie, że dziewczyna jednak nie powiedziała mu wszystkiego. Prześladowało go jakieś niejasne przeczucie, ale nie umiał go sprecyzować.

Następnego ranka wstał wcześnie. Samolot odlatywał dopiero o 11-tej, miał więc jeszcze trochę czasu. Z korytarza dochodził głośny szum odkurzacza. Sprzątanie zaczynało się tutaj prawie o świcie.

Wyszedł z pokoju i zamykając drzwi na klucz usłyszał jak coś upadło na podłogę. Odwrócił głowę, aby zobaczyć co się stało. Sprzątaczka stała nieruchomo, jak skamieniała, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, rączka odkurzacza leżała u jej stóp.

— Co się dzieje? — zapytał Mark ze zdumieniem.

Kobieta wzdrygnęła się.

— N...nic, przepraszam pana, naprawdę nic…

— Wygląda pani na przestraszoną.

— Po prostu ...myślałam, że to ona…

— Co za „ona”? O kim pani mówi?

Sprzątaczka rozłożyła bezradnie ręce, jak gdyby chciała odpędzić od siebie jakieś niemiłe wspomnienia.

— Pan mieszka w tym pokoju?

— Tak. Od wczoraj. Ale — zaczęła pani o kimś mówić…

— Sama nie wiem. To była młoda dziewczyna. Miała jakieś 20 lat. Znaleziono ją… — kobieta przerwała.

— Słucham panią.

Sprzątaczka podniosła z podłogi rączkę odkurzacza.

— To nie ma znaczenia.

— Wydaje mi się, że to jednak ważna sprawa. Wyglądała pani bardzo dziwnie — była pani wręcz przerażona, gdy zobaczyła mnie pani wychodzącego z pokoju. Z jakiego powodu?

— Ten pokój… jest zawsze wolny.

— Jak to — zawsze? Dlaczego?

— Nikt nie chce w nim mieszkać. To znaczy, stali goście, którzy zwykle zatrzymują się w tym hotelu. Inni, którzy przyjeżdżają tu po raz pierwszy, nic nie wiedzą… biorą go… i przenoszą się do innego.

— Ja jednak zamieszkałem w tym pokoju, więc chciałbym wiedzieć, co w nim jest takiego niezwykłego.

Kobieta spojrzała na Marka z zaniepokojeniem i milczała przez chwilę.

— Niczego pan nie zauważył?

— O czym pani mówi?

— Nic. Miał pan szczęście — mruknęła kobieta.

— Proszę mi powiedzieć. Mam zamiar zatrzymać się tutaj w powrotnej drodze, więc wolałbym się dowiedzieć o co chodzi A ponieważ pani już zaczęła o tym mówić…

Sprzątaczka popatrzyła na niego uważnie i zawahała się.

— Ale… nie powtórzy pan tego nikomu?

— Zapewniam panią, że nie.

— Podobno w tym pokoju dzieje się coś niezwykłego. Często dochodzą stamtąd jakieś dziwne dźwięki, nawet jeśli nikogo w nim nie ma. Ja też słyszałam jakieś hałasy, nawet wiele razy. Mieszkała tam młoda dziewczyna, jak już panu mówiłam, i pewnego dnia znaleziono ją martwą. Krążyły pogłoski, że popełniła samobójstwo, ale ja w to nie wierzę. Ona by tego nie zrobiła.

— Skąd ta pewność?

— Miała się tu spotkać z narzeczonym i dlatego prosiła mnie dzień wcześniej, żebym bardzo starannie sprzątnęła pokój. Była bardzo przejęta.

— Może jej narzeczony zerwał z nią?

— O, nie. Telefonował do niej akurat gdy sprzątałam i słyszałam całą rozmowę. Mieli się wkrótce spotkać. To było morderstwo, proszę pana, jestem o tym przekonana, czuję to…

— Nie czytałem o tym.

— Gazety nic o tym nie pisały. Właściciel hotelu zrobił wszystko, aby zatuszować sprawę. Bał się, że straci gości. I dlatego oficjalny werdykt głosił, że to było samobójstwo.

— A co z mordercą?

— Przeprowadzono ciche śledztwo, ale bez rezultatu. W każdym razie od tamtej pory, od jej śmierci nikt nie chce w tym pokoju mieszkać. Wszyscy mówią, że ktoś tam buszuje po nocach.

— Tak, to rzeczywiście nieprzyjemna sprawa. Właściwie chciałem wziąć tamten pokój — powiedział Mark, wskazując drzwi numeru 427, ale powiedziano mi, że jest zarezerwowany.

— To prawda. Tamten jest zawsze zarezerwowany.

— Zawsze?

— Od ponad roku. Wciąż zatrzymuje się w nim ta sama para małżeńska.– Ten hotel musi im odpowiadać.

— Raczej tylko mężowi tej kobiety, bo jej się tutaj zupełnie nie podoba.

— Naprawdę?

— Nieraz słyszałam jak narzekała, że muszą tu mieszkać, a on bez przerwy na nią krzyczał. Poza tym ona była okropna, nieuprzejma, opryskliwa. Głównie wobec mnie, ale dla innych także. Kiedyś sprzątałam łazienkę, a ona wrzasnęła na mnie, abym się wyniosła, i to z taką furią, że nawet jej mąż powiedział jej: „Uspokój, się, Barbara”.

— Barbara?

— Tak się nazywała. I była bardzo nieporządna — ciągnęła sprzątaczka jednym tchem, jakby zadowolona, że ma się komu wyżalić. Mark słuchał ze wzrastającym zainteresowaniem.

— Bardzo nieporządna — powtórzyła kobieta. — Czy wie pan, co ona pewnego dnia wyrzuciła do kosza na śmieci? Złotą papierośnicę.

— Może była tylko pozłacana. Nikt nie wyrzucałby złota do śmieci.

— Nie, jestem pewna, że to było złoto. Papierośnica była dość ciężka. Poza tym ta dama miała niezwykle gwałtowny charakter. I nic dziwnego. Sądząc po jej wyglądzie, pochodziła z jakiegoś południowego kraju, może była Włoszką. On był zupełnie inny, był jej przeciwieństwem.

— Taki spokojny?

— Nie to miałam na myśli. Ona była brunetką, a on blondynem, miał jas-ne falujące włosy i ciemne oczy. Ładna para, gdyby się tylko tak nie kłócili…

Po schodach na górę szła jakaś kobieta. Sprzątaczka przerwała swe wywody w pół słowa. — Przepraszam, muszę wracać do pracy.

Weszła do jednego z pokojów, podczas gdy Mark zszedł na dół do restauracji. Zamówił śniadanie i zaczął się zastanawiać. Jeśli Harold Starlit był w tym hotelu, dlaczego wszyscy temu zaprzeczali? I kim była ta para małżeńska, która zajmowała jego pokój? Mark rozejrzał się po sali, aby zobaczyć czy któryś z gości siedzących przy innych stolikach przypomina Starlita, ale żaden z nich nie był do niego podobny. Wyjął z portfela fotografię i przyjrzał się jej jeszcze raz. Kelnerka przyniosła śniadanie i nakryła do stołu, lecz zamiast odejść, zatrzymała się przy jego krześle.

— Przepraszam pana.

— Tak, słucham? — Mark spojrzał na nią zirytowany, niezadowolony, że przerywa tok jego rozważań. — A, rzeczywiście, tu jest należność za śniadanie — przesunął w jej kierunku kilka monet przygotowanych zawczasu.

— Dziękuję. Proszę wybaczyć, że o to pytam, ale… czy jest pan może znajomym pana Starlita?

Mark obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem.

— Owszem. Jak pani zgadła?

— Trzyma pan jego fotografię — dziewczyna wskazała zdjęcie.

— Pani go zna?

— Zwykle siadał przy stolikach, które obsługiwałam.

— Miałem się z nim tu spotkać, ale wyjechał.

— I chyba nie wróci szybko — powiedziała kelnerka. — Wyjeżdżał w wielkim pośpiechu.

— Kiedy to było?

— Przed tygodniem. Prosił mnie jeszcze, abym mu przygotowała kilka kanapek na drogę i przez roztargnienie zostawił portfel na stoliku. Jeśli pan jest jego przyjacielem…

— Oddam mu ten portfel osobiście — zapewnił ją Mark.

— Bardzo panu dziękuję. Zastanawiałam się, co z nim zrobić, a… wolałam nie oddawać go do recepcji.

— Nie ma o czym mówić. Czy pamięta pani jak długo mój kolega przebywał w tym hotelu?

— Kilka dni. Chętnie ze mną rozmawiał, miałam wrażenie, że zamierza przedłużyć swój pobyt, ale wzywały go sprawy zawodowe.

— Mówił dokąd się wybiera?

— Do Montrealu.

— Dziękuję pani za przekazanie mi portfela. Inna sprawa, że jeśli Harold jest taki zapominalski, mógł zostawić coś w pokoju. Pamięta pani może, który pokój zajmował?

— Tego nie wiem, ale recepcjonista pana poinformuje.

— Ma pani rację.

Dziewczyna odeszła. Mark zaczął jeść śniadanie automatycznie, nie zwracając uwagi na to, co ma na talerzu. Mimo wszystko to był jakiś ślad, dowód na to, że Starlit jednak tu był. Musiał być, inaczej kelnerka nie zapamiętałaby go. Detektyw nie chciał więcej wywierać presji na recepcjonistę. Jeżeli ten chłopak zaprzeczał oczywistym faktom, jego dalsze pytania mogły obudzić zbędną czujność. Odłożył na chwilę widelec i zajrzał ostrożnie do portfela. Kelnerka mówiła prawdę. Poza sporą sumą pieniędzy nie było tam nic godnego uwagi. W rogu, za plastikowym okienkiem widniało nazwisko właściciela, lecz adresu nigdzie nie było widać. Wsunął portfel do kieszeni marynarki. Musiał się teraz skontaktować z Drytonem.

Może on będzie mógł rzucić trochę światła na tę sprawę.

Recepcja była pusta gdy Mark wracał na górę do pokoju po swoją walizkę. Poddało mu to pewien pomysł. Zwolnił kroku i zatrzymał się przy kontuarze, rozglądając się dookoła z pozorną obojętnością. Nikt go nie obserwował. Sięgnął lewą ręką po księgę gości, aby odnaleźć zapis z poprzedniego miesiąca. Wrzesień 15., tak, to była ta data. Szybko przejrzał kolumnę nazwisk. Harold Starlit na niej nie figurował.

Wzrok Marka zatrzymał się nagle w samym środku kartki. „Barry Dryton” — nazwisko to było wpisane trochę innym odcieniem długopisu w porównaniu z innymi. Detektyw pochylił się trochę nad księgą; teraz widział to bardzo wyraźnie — po dokładnym przyjrzeniu się można było dostrzec, że nazwisko było napisane jedno na drugim. Spod spodu prześwitywały jakieś litery. Mark patrzył na nie wytężonym wzrokiem. Udało mu się odróżnić kilka liter: H… o… t… i… Wyglądało na to, że poprzednie nazwisko wpisane do księgi zostało wytarte i nazwisko Drytona wpisane w to miejsce.

— Czym mogę służyć?

Mark podniósł nagle głowę. Recepcjonista właśnie zbliżał się do kontuaru. Detektyw błyskawicznie zamknął księgę, odsunął ją na miejsce i cofnął rękę zanim recepcjonista mógł spostrzec ruch. Z wyrazu jego twarzy Mark nie zdołał odgadnąć czy urzędnik cokolwiek zauważył.

— Wyjeżdżam. Uregulowałem już rachunek.

— Czy mam wezwać taksówkę?

— Bardzo proszę.

***

40 East Drive. Była 4-ta po południu, gdy Mark dotarł na miejsce. Drzwi otworzył mu korpulentny jasnowłosy mężczyzna, który świetnie pasował do rysopisu podanego przez hotelową sprzątaczkę.

— Dzień dobry. Chciałbym się zobaczyć z panem Drytonem.

— To ja.

— Nazywam się Mark Calley. Czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut?

Dryton zaprosił go do środka i zaprowadził do salonu.

— Napije się pan czegoś?

— Nie, dziękuję.

— Ale chyba nie zrobi panu różnicy, jeśli ja pozwolę sobie na mały kieliszek — Dryton podszedł do barku stojącego przy kominku i otworzył karafkę. Chwilę później usiadł w fotelu przy długim, niskim stoliku, naprzeciwko Marka.

— Sherry rozjaśnia mi umysł — powiedział. — Pomaga mi trzeźwo myśleć. A więc, w jakiej sprawie chciał się pan ze mną widzieć?

— Nie zajmę panu wiele czasu. Szukam pana znajomego, Harolda Starlita. Powiedziano mi, że pan może mnie poinformować gdzie mogę go znaleźć.

Ręka Drytona podnosząca kieliszek do ust zawisła w powietrzu.

— Harold? Czy on… jest pańskim przyjacielem?

W pierwszej chwili Mark zamierzał potwierdzić, ale zmienił zamiar. Badawcze, przenikliwe spojrzenie siedzącego naprzeciwko niego mężczyzny przeszywało go na wylot, zdawało się go ostrzegać, że umie natychmiast wykryć każde kłamstwo.

— Niezupełnie. To krewny mojej znajomej. Chciała się z nim bezzwłocznie skontaktować w pewnej, bardzo pilnej dla niej sprawie, a ponieważ i tak miałem sprawę w tym mieście… nie mogłem jej odmówić.

Dryton wychylił kieliszek jednym haustem i postawił go wolno na stoliku.

— Jest pan wyjątkowo uczynny.

— Przyszedłem do właściwej osoby, prawda?

— Owszem. Harold rzeczywiście zatrzymał się u mnie na kilka dni.

— Doskonale. Mogę się więc z nim zobaczyć?

— W tej chwili nie ma go w domu. Wyszedł do lekarza.

— Jest chory?

— Miał niedawno wypadek. Na szczęście to chyba nic groźnego. Opowie panu wszystko sam, gdy wróci. Powinien zjawić się za jakieś dwie godziny. Gabinet lekarski jest daleko stąd.

— W takim razie powinien zgłosić się do szpitala.

— O, nie. Zranienie nie było aż tak poważne.

— Co właściwie się stało?

— Sam dobrze tego nie wiem. Nie opowiadał mi szczegółów. I tak niedługo wróci.

Zerknął na zegarek.

— Przepraszam pana, ale ja także muszę już wyjść. O 5-tej mam umówione spotkanie. Czy… zamierza pan poczekać tutaj?

Ton głosu nie wyrażał zachęty. Mark wstał z fotela.

— Nie, ja także pójdę do miasta. Mam jeszcze coś do załatwienia. Wrócę o 7-mej.

— Jak pan woli.

Mark opuścił dom, zaintrygowany rezultatem rozmowy. Zgodnie z informacjami uzyskanymi od kelnerki w hotelowej restauracji, Harold Starlit powinien być teraz w Montrealu. Co wpłynęło na tak nieoczekiwaną zmianę jego planów? A jeżeli obecnie przebywał w tym domu, to z jakiego powodu jego nazwisko zostało wytarte z listy gości i nazwisko Drytona wpisane w to miejsce? Czy Dryton miał nad Starlitem jakąś władzę? A może trzymał go w szachu?

Wrócił punktualnie o 7-mej. Tym razem drzwi otworzył krępy, ciemnowłosy mężczyzna w okularach, z ręką na temblaku.

— Pan Calley, prawda? — zapytał, zanim Mark zdążył cokolwiek powiedzieć. Gdy Mark potwierdził, gospodarz zaprosił go do domu tak serdecznie, jak gdyby znał go od lat.

— Barry powiedział mi, że chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś rodzinnej sprawie — jego głos był trochę zachrypnięty.

— To prawda. Trudno mi było pana odnaleźć.

— Odnaleźć? Myślałem, że jest pan znajomym któregoś z mych krewnych.– Pańskiej bratanicy, ale nie jestem jej znajomym. Jestem detektywem.

— Pan? Detektywem? Wydawało mi się — tak mówił Barry — że jest pan tu tylko przejazdem.

— Nie czułem się upoważniony, aby naświetlać sprawę komukolwiek oprócz pana. To byłoby wbrew woli mojej klientki.

— Widzę, że jest pan człowiekiem godnym zaufania.

— To cecha naszego zawodu. Pańska bratanica martwi się o pana.

— Czyżby? Nie ma absolutnie żadnego powodu, aby się martwić.

— Kilka tygodni temu Sara wysłała panu dwa maile, na które pan nie odpowiedział, a ja nie mogłem znaleźć pana w hotelu.

— Ach, o to chodzi.

— Potem powiedziano mi, że planował pan pojechać do Montrealu. Starlit żachnął się nagle.

— Rzeczywiście, miałem taki zamiar, ale moje plany zostały w ostatniej chwili pokrzyżowane. Nie mówmy o tym więcej. Proszę usiąść — powiedział z lekką irytacją, sadowiąc się w fotelu koło wysokiej, stojącej lampy, ocienionej wielkim brązowym abażurem, tak, że jego twarz była częściowo pogrążona w półmroku.

— Dlaczego podał pan swej bratanicy adres hotelu jako adres kontaktowy, jeśli nie zamierzał pan przedłużyć tam swojego pobytu?

— Ależ miałam taki zamiar! Początkowo czułem się tam doskonale. Ale miałem ważny powód, aby go opuścić. A Sara nie powinna była wynajmować detektywa, żeby mnie szukać. Ona jest szalona. Poza tym to nieprawda, że nie kontaktowałem się z nią. Była u mnie tu, w tym domu, i to w zeszłym tygodniu. Przyjechała zobaczyć się ze mną zupełnie nieoczekiwanie, wtedy gdy absolutnie nie spodziewałem się jej wizyty.

Mark przyglądał się mężczyźnie z niedowierzaniem. Starlit zauważył jego nieufne spojrzenie.

— Niech pan się tak nie dziwi. Czasem zachowanie tej dziewczyny mnie zastanawia. Ona jest zupełnie nieobliczalna. Mówi, że planuje jakąś dalszą podróż i nagle zjawia się tutaj, paplając o sprawach, o, których nigdy przedtem nie rozmawialiśmy, a które podobno powinienem dobrze znać. Ona jest naprawdę szalona.

Wstał z fotela, podszedł do okna i otworzył je szeroko. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego.

— Nie odniosłem takiego wrażenia — zaprzeczył Mark.

— Oczywiście. Musi pan strzec interesów swojej klientki. Poza tym jest śliczna. Te niewinne czarne oczy mogłyby zaprowadzić do samego piekła mniej rozważnego człowieka.

— Sądzę, że naprawdę rozsądnych ludzi jest niewielu.

— To prawda, ale jeśli wyjdzie za mąż za młodego człowieka, wtedy oboje źle skończą.

— Wszystko zależy od tego, w kim się zakocha.

— Chłopak, którego wybrała, nie jest dla niej odpowiednim kandydatem. Powtarzałem jej to wiele razy.

— Kto to jest?

— To… a, zresztą, i tak nic pan nie wie na ten temat. Przepraszam pana, uniosłem się. Próbuję dyskutować z panem o sprawach, które pana nie dotyczą. Jest pan tylko detektywem.

Uwaga ta uraziła zawodową ambicję Marka. Nie miał najmniejszego zamiaru zagłębiać się w prywatne problemy Był najwyższy czas załatwić sprawę, która go sprowadziła pod ten adres.

— Czy ma pan przy sobie naszyjnik? — zapytał z pozornym spokojem, przechodząc do rzeczy.

— O, którym naszyjniku pan mówi?

— Chodzi mi o szmaragdowy.

— Ach, ten. Tak, jest tutaj.

— Czy są jakieś inne?

— Dała mi dwa. Szmaragdowy i trochę mniejszy, z szafirów. Dlaczego pan pyta?

— Sara pilnie potrzebuje naszyjnika ze szmaragdów.

— Akurat teraz? Z jakiego powodu?

— Nie zadaję moim klientem takich pytań. To nie moja sprawa.

— Tak, tak. Oczywiście. Ma pan rację. No cóż, obie kolie są w bankowym sejfie. Nie chciałem trzymać go w domu po tej aferze w hotelu.

— Miał pan kłopoty?

— Kłopoty?! Przeżyłem piekło! Widzi pan ten temblak? Ktoś napadł na mnie gdy wracałem do pokoju. Może myślał, że mam klejnot przy sobie.

Nie byłbym takim głupcem.

— Nie domyśla się pan kim był napastnik?

— Zaatakował mnie od tyłu, tuż po wyjściu z windy. Akurat korytarz na moim piętrze był pusty. Może nie przywiązywałbym do tego wagi, gdyby podobna sytuacja nie zdarzyła się w poprzednim hotelu. Tylko, że wtedy zostałem napadnięty w moim własnym pokoju, gdy już otworzyłem drzwi i chciałem zapalić światło. Więc muszę wyznać, że się naprawdę przestraszyłem. Przekupiłem recepcjonistę, aby wykasował w komputerze moje nazwisko z księgi gości, a ponieważ Barry miał wkrótce tam przyjechać, aby omówić ze mną pewne kwestie, zarezerwowałem dla niego ten sam pokój. Chciałem zatrzeć za sobą ślad. Później, ponieważ przyjaźnię się z Barrym od lat i wiem, że mogę mu ufać, postanowiłem przenieść się na pewien czas do jego domu.

— Informował pan policję o tych napadach?

— Po co? I tak by nie znaleźli tego człowieka.

— Nie docenia pan ich możliwości. Starlit machnął ręką lekceważąco.

— Nie zdołałbym nawet podać rysopisu tego zbira. Zresztą to już i tak nieważne.

— Nie byłbym tego taki pewny — powiedział Mark — ale to już pana decyzja. Uważam, że teraz powinien pan wrócić da Londynu i zobaczyć się z bratanicą. Ona bardzo niecierpliwie oczekuje na wiadomości od pana.

— To ciekawe. Nie wydawała się zniecierpliwiona w zeszłym tygodniu. No trudno, tym razem spełnię jej życzenie. Dzisiaj jest piątek, prawda?

Polecę do Londynu w poniedziałek.

— Odkłada pan wyjazd? Bratanica mówiła, że sprawa jest bardzo pilna.

— Zatelefonuję do niej i wszystko wyjaśnię. Muszę jeszcze wyjąć naszyjnik z bankowego sejfu. Dzisiaj już nie zdążę, a jutro jest to niemożliwe. Ponadto mam jeszcze umówione spotkanie w interesach. To zajmie tylko jeden dzień, a potem — będę mógł jechać do Londynu.

— Pojedzie pan prosto do Sary?

— Zatrzymam się na krótko w Nowym Jorku — a tuż po tym pojadę do niej. A propos… czy… ma pan zarezerwowany pokój w hotelu Orion?

Trudno tam dostać coś bez rezerwacji.

— Nie miałem z tym najmniejszego kłopotu. Poza tym, jestem przewidujący, zarezerwowałem pokój obok tego, który pan zajmował. Chyba zdążę jeszcze na samolot do Nowego Jorku — odrzekł Mark, spoglądając na zegarek. — A więc, oczekuję pana w poniedziałek.

— A tak na marginesie — oto pana portfel — dodał, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki. — Zostawił go pan w restauracji hotelowej.

— Pańska twarz musi wzbudzać zaufanie, jeśli oddano go panu.

— Urodziłem się w czepku. Żegnam pana.

— Życzę dobrej podróży.

Dochodziła północ gdy samolot Marka zaczął podchodzić do lądowania. Następnego dnia wczesnym rankiem zatelefonował do Sary Dersen. Jej głos był przepełniony entuzjazmem gdy usłyszała nowinę. Zwłoka w dostarczeniu naszyjnika nie martwiła jej już tak bardzo, w świetle faktu, że detektyw odnalazł jej stryja.

Mark uśmiechnął się. W poprzednich latach podejmował się wielokrotnie poważniejszych spraw, w których czasami ryzykował życiem: to zadanie natomiast było stosunkowo łatwe i wydawało się, że doprowadził je de pomyślnego zakończenia i to w krótkim czasie.

— Nie musi pan już do mnie dzwonić, gdy pan wróci do Londynu. Prosto z lotniska proszę przyjechać do mojego domu — nalegała Sara.

Obiecał jej ze tak zrobi. Później poszedł do łazienki wziąć prysznic. Spływające na niego strugi wody zagłuszały wszystkie inne dźwięki więc mężczyzna nie usłyszał jak drzwi do jego pokoju otworzyły się. Ktoś stanął w progu nie wchodząc nawet do środka. Mark nie zamknął drzwi łazienki; jego sylwetka odcinała się wyraźnie na tle jasnej glazury i półprzezroczystej zasłony prysznica. Ręka intruza, trzymająca mały fosforyzujący przedmiot, uniosła się na wysokość głowy detektywa. Mark nagle odniósł wrażenie ze dynamit rozsadza mu czaszkę rozrywając ją na setki kawałków. Tracąc przytomność osunął się z wolna na podłogę łazienki pod strumieniami wody tryskającej z prysznica…

Rozdział II

Monotonny warkot silników samolotu był torturą, sprawiał nieznośny ból. W mózgu Marka stukały tysiące młoteczków. Mimo wszystko miał niesamowite szczęście. Gdyby pokojówka nie znalazła go nieprzytomnego w ostatniej chwili, na pewno by już nie żył. Opuścił szpital na własne życzenie pomimo surowych zakazów i protestów lekarzy, gdy odzyskał przytomność po czterech dniach. Jego napastnik był niebywale silny.

Był o kilka dni spóźniony na umówione spotkanie ze swoją klientką. Miał nadzieję, że zastanie Sarę Dersen w domu. Gdy tylko jego samolot wylądował, Mark postanowił jednak zatelefonować do Sary, aby powiadomić ją o swoim przybyciu, ale jej numer był wciąż zajęty. W tej sytuacji postanowił zatrzymać taksówkę i pojechać prosto do jej domu.

Otworzyła drzwi prawie natychmiast i Mark, mówiąc krótkie „cześć”, wszedł do salonu bez zaproszenia. W głowie mu się kręciło. Przez chwilę żałował, że jednak nie został w szpitalu.

— Dobry wieczór — powiedział, gdy przedmioty przestały wirować mu przed oczami — i przepraszam za spóźnienie.

— Spóźnienie? — dziewczyna wciąż stała przy drzwiach, patrząc na niego ze zdumieniem.

— Bardzo mi przykro z tego powodu, ale to naprawdę nie wynikło z mojej winy.

— Co pan właściwie tutaj robi? Po co pan przyszedł? Proszę wyjść.

— Co za niemiłe powitanie. Zaraz wszystko wyjaśnię i zapewniam, że nie ma pani powodu, aby się tak irytować. Załatwienie tej sprawy zajęło mi trochę więcej czasu niż początkowo planowałem, jednakże mam nadzieję, że ten człowiek skontaktował się z panią. Rozumiem, że w tej sytuacji dla pani liczy się każdy dzień, ale, jak już powiedziałem…

Dziewczyna wyglądała na coraz bardziej rozgniewaną.

— O jakiej sprawie pan mówi? — zapytała podniesionym tonem. — Kto miał się ze mną skontaktować? I kim pan właściwie jest?!

— Kim… jestem?

— Nie przedstawił się pan. Jeśli miał pan do mnie jakąś sprawę, mógł pan zatelefonować zamiast wdzierać się tutaj.

Mark zaczął odnosić wrażenie, że wszedł do domu wariatów.

— Przecież sama mi pani powiedziała, żebym prosto z lotniska przyjechał do pani do domu.

— Ja to panu powiedziałam?

— Tak! Pani! Przed tygodniem!

Mark spojrzał na dziewczynę z wściekłością, ale jego złość minęła, gdy zobaczył wyraz jej twarzy. Jej zdumienie nie było udawane. Czyżby straciła nagle pamięć?

— Pan się myli — zaprotestowała dziewczyna. — Przed tygodniem w ogóle mnie tutaj nie było. Nigdy przedtem pana nie widziałam.

Mark jęknął.

— W porządku. Jeśli pani twierdzi, że mnie pani nie zna, zacznijmy od początku. Jestem Mark Calley, prywatny detektyw. Zaangażowała mnie pani w celu załatwienia pewnej sprawy rodzinnej. Czy teraz pani sobie mnie przypomina?

— Nie.

— Pani nazwisko zostało wciągnięte do kartoteki, o, przepraszam, nie pani prawdziwe nazwisko. Prosiła pani, abym wpisał fikcyjne dane.

— Panie Calley — rzekła dziewczyna, zamykając frontowe drzwi i podchodząc do kanapy, na której siedział detektyw. — O jakiej sprawie pan mówi?

— Czy to znaczy, że pani wciąż utrzymuje, że mnie pani nie zna?

— Widzę pana po raz pierwszy w życiu.

Młoteczki w głowie Marka zaczęły stukać z podwójną szybkością Detektyw z wysiłkiem podniósł się z kanapy i postąpił kilka kroków w kierunku wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się.

— W takim razie wykreślę pani nazwisko z kartoteki, panno Dersen — spojrzał na jej rękę. — Widzę, że nie nosi już pani szmaragdowego pierścionka. Szkoda. Był naprawdę piękny.

Otworzył drzwi, ale tym razem dziewczyna pobiegła do niego i zatrzasnęła je.

— Niech pan poczeka.

— Zmieniła pani zdanie? Czyżby wreszcie pani sobie mnie przypomniała, panno Dersen?

— Nie jestem Sarą Dersen.

Kłamała w żywe oczy. Cierpliwość Marka wyczerpała się. Otworzył drzwi.

— Żegnam panią.

Dziewczyna chwyciła go za rękaw marynarki.

— Niech pan zaczeka, bardzo proszę.

— Jeśli pani nie jest Sarą Dersen, nie potrzebuje pani mojej pomocy. Poza tym, cywilizowani ludzie nie robią takich kawałów.

— To naprawdę nie jest żart, niech mnie pan wysłucha. Powiedział pan, że jestem pana klientką.

— Rzeczywiście.

— Proszę mi wybaczyć, że tak pana potraktowałam, ale… ja także się niepokoję.

— Zauważyłem to.

— Niech pan nie będzie cyniczny. Dopiero teraz, gdy wymienił pan jej nazwisko, zaczęłam rozumieć… bałam się podstępu. Powiedziałam, że nigdy przedtem pana nie spotkałam i to jest prawda. Ja nie jestem Sarą Dersen. Nazywam się Nora McRee. Sara Dersen jest moją siostrą.

— Co?!

— Bliźniaczką. Jesteśmy nie do odróżnienia. Nic dziwnego, że pan nas pomylił. Właśnie czekam na nią.

— Czy może pani to udowodnić?

— Oczywiście — otworzyła małą torebkę leżącą na komodzie, wyjęła z niej paszport i podała mu. Mark przejrzał paszport bardzo dokładnie. Rzeczywiście, mówiła prawdę. Koło fotografii dziewczyny widniało nazwisko: Nora McRee. Miejsce zamieszkania — stan Ohio.

— A pani mąż? Nie przyjechał z panią?

— Jestem rozwiedziona.

Mark potarł czoło. Poczuł się nagle tak słabo, że o mało nie zemdlał. Był bardzo blady.

— Co się panu stało? Proszę, niech pan usiądzie — poprowadziła go z powrotem na kanapę.

Detektyw opadł ciężko na miękki plusz kanapy, oddychając z trudem.

— Mam wrażenie jakbym miał balon zamiast głowy. Balon wypełniony materiałem wybuchowym. Powinienem zostać w szpitalu.

— Pan był w szpitalu? Dlaczego? Co się wydarzyło?

— Ktoś zaatakował mnie w hotelu — to znaczy w moim pokoju.

— Kto?

— Nie mam pojęcia. Nie natrafili na jego ślad — albo — jej. Chyba jednak był to mężczyzna. Kobieta nie miałaby aż tyle siły.

— Dam panu zimny kompres na czoło. Niech pan tylko siedzi spokojnie.

— Dziękuję pani.

Nora przyniosła z kuchni miseczkę z zimną wodą i kilkoma kostkami lodu oraz dużą chustkę i przyłożyła ją do rozpalonej głowy Marka. Kompres złagodził trochę ból.

— Co dokładnie stało się w tym hotelu?

— Pokojówka znalazła mnie nieprzytomnego i wezwała pogotowie. Odzyskałem przytomność dopiero po kilku dniach. Lekarz powiedział, że gdyby przywieziono mnie do szpitala 10 minut później, nie zdołaliby mnie uratować.

— Ależ to koszmarne.

— Ktokolwiek to był, nie pozbędzie się mnie tak szybko. A gdzie jest pani siostra? Wspomniała pani, że czeka tu pani na nią.

— Nie wiem, gdzie ona jest. Zadzwoniła do mnie kilka dni temu i prosiła, żebym natychmiast przyjechała. Chciała ze mną omówić jakąś bardzo ważną sprawę. Przyjechałam najszybciej jak mogłam, ale nie zastałam jej.

Twarz Nory wykrzywił nagle straszny grymas. Dziewczyna wydała rozpaczliwy jęk upadła na podłogę i objęła rękami szyję, jak gdyby broniła się przed kimś niewidzialnym albo chciała coś z niej zerwać. Mark patrzył z przerażeniem jak Nora potoczyła się po podłodze. Zsunął się z fotela i próbował pomóc jej wstać, ale dziewczyna wyślizgiwała mu się z rąk. Jej zęby były zaciśnięte, oddychała z trudem. Potem, w jednej chwili osłabła w jego ramionach, jej głowa opadła w dół.

— Pani McRee!

Nora otworzyła oczy. Mark pomógł jej usiąść na dywanie. Jej blada twarz zaczęła nabierać koloru, ale wciąż wyglądała na przerażoną i oddychała z trudem.

— Boże, to było okropne — wykrztusiła słabym głosem.

— Owszem. Nie wiedziałem, że pani jest chora. Chyba częściowo ponoszę za to winę. Zdaje mi się, że zdenerwowałem panią.

— Nie musi pan siebie za nic winić. Poza tym cieszę się doskonałym zdrowiem.

— Chyba pani przesadza.

— Nie jestem epileptyczka, jeśli to miał pan na myśli. Tu chodzi o moją siostrę. Coś złego musiało jej się stać.

— Nie wie pani nawet, gdzie ona jest.

— To prawda, ale jestem przekonana, że przydarzyło jej się coś strasznego.

— Nigdy nie lekceważę kobiecej intuicji, ale w tej chwili nie wiemy, co się z nią dzieje.

— Niech pan nie zapomina, że jesteśmy bliźniaczkami. Mamy identyczne reakcje. W dzieciństwie, gdy Sara się kiedyś poparzyła, ja też odczuwałam straszny ból. A przed chwilą miałam uczucie, że ktoś chciał ją zabić, udusić…

— Skąd może to pani wiedzieć?

— Właśnie dlatego, że ja odniosłam takie wrażenie!… to było tak, jak gdyby ktoś chciał udusić mnie! Poczułam dotknięcie silnych rąk na mojej szyi, później coś jakby… sznur… zacisnął się wokół niej… i wtedy nagle ucisk zelżał… nie wierzy mi pan?! — krzyknęła, zauważywszy, że Mark przygląda jej się z niedowierzaniem. — Myśli pan, że oszalałam, prawda?

— Co dokładnie powiedziała siostra, gdy dzwoniła do pani? — zapytał detektyw, ignorując jej wybuch gniewu — ale najpierw niech pani lepiej usiądzie na kanapie — dodał, pomagając jej podnieść się z podłogi. On sam czuł się już dużo lepiej — i proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań.

— Sara nie powiedziała mi nic ważnego. Zatelefonowała tylko i prosiła, żebym przyjechała, to wszystko.

— Kiedy dzwoniła?

— W sobotę wieczorem.

Sobota wieczór. O tej porze Mark był w drodze do Nowego Jorku. — Nie powiedziała z jakiego powodu chciała się z panią zobaczyć?

— Mówiła tylko, że sprawa jest bardzo pilna, ale wolała nie omawiać jej przez telefon.

— Co zrobiła pani potem?

— Wsiadłam w pierwszy samolot lecący do Londynu, ale Sary nie było w domu.

— W jaki sposób dostała się pani do środka?

— Mam własny komplet kluczy. Często ją odwiedzam.

— Zostawiła jakąś wiadomość?

— Nie, żadnej.

— W takim razie chyba przypuszczała, że wróci do domu przed pani przyjazdem.

Nora uniosła rękę i zaczęła delikatnie dotykać szyję.

— Boli? — zapytał Mark.

— Trochę, ale to już mija… panie Marku?… — zamilkła, zastanawiając się przez chwilę.

— Słucham?

— Jaką sprawę zleciła panu Sara?

— To siostra mnie zaangażowała — w tej sytuacji wolałbym nie dyskutować na ten temat.

— Niech pan posłucha. To moja siostra, i ona zaginęła. A ja czuję — po prostu wiem — że stało się jej coś złego, że jest w niebezpieczeństwie. Pan musi mi wszystko opowiedzieć — rzekła Nora stanowczym tonem, z desperacją.

— Możliwe, że pani ma rację — Mark po namyśle przyznał niechętnie… — a więc dobrze, chyba mogę ujawnić kilka szczegółów. Panna Dersen zobowiązała mnie, abym odnalazł Harolda Starlita; miałem się z nim skontaktować w sprawie szmaragdowego naszyjnika, który jest w jego posiadaniu, a którego pani siostra pilnie potrzebowała.

— Powiedział pan — Harold Starlit? i że to Sara prosiła pana o odnalezienie go?

— Tak, pani stryja.

— Mego… stryja?

— Właśnie.

Nora wpatrywała się w niego oszołomiona, siedząc nieruchomo jak posąg. — I… znalazł go pan?

— Znalazłem.

— Gdzie?

— Tam, gdzie jest w tej chwili. Zatrzymał się w domu swego kolegi, w Atlancie. Ale nie rozumiem jednej rzeczy…

— Tak?

— Sara mówiła, że od dawna nie miała wiadomości od stryja, podczas gdy on stanowczo temu zaprzeczył. Twierdzi, że spotkał się z nią przed tygodniem.

— Ponieważ to nie z Sarą się widział — rzekła Nora. Marka zaskoczył wyraz jej twarzy. Jej oczy, poprzednio jasnobrązowe, były teraz prawie czarne, gdy przyglądała mu się z uwagą, jak gdyby chciała przeniknąć jego myśli — to byłam ja — oznajmiła, cedząc powoli słowa. — To ja pojechałam zobaczyć się z nim.

— Ależ… chyba nie mówi pani tego poważnie. Zresztą, on był przekonany…

— To prawda. On sądził, że rozmawia z Sarą. A ja… wolałam nie wyprowadzać go z błędu.

— Pani McRee, jeżeli wplątała się pani w jakąś podejrzaną sprawę, ostrzegam panią, że igra pani z ogniem. Takie zabawy mogą się źle skończyć, mogą panią narazić na niebezpieczeństwo.

— Doskonale o tym wiem, ale tym razem musiałam udawać, że jestem Sarą. Nie mogłam postąpić inaczej.

— Co też pani przyszło do głowy? Z jakiego powodu pani się tak zachowała?

— W tej chwili nie mogę panu nic wyjaśnić — po prostu dlatego, że sama jeszcze nie wiem czy mam rację… czy moje wątpliwości nie są bezpodstawne… Ale jeżeli Sara zniknęła, jeśli coś jej się stało, w takim razie moje życie także jest w niebezpieczeństwie. Czy wie pan, że bliźniaczki prawie zawsze umierają o tej samej porze? A więc, w przypadku gdyby ona wpadła w jakieś poważne tarapaty, ten sam los dosięgnie także i mnie. Pomagając jej wyplątać się z kłopotów odsuwam niebezpieczeństwo także od siebie. A jeżeli Sara jest teraz w krytycznej sytuacji, bez oparcia, ja muszę działać za nas obie. Och… — twarz Nory znowu wykrzywiła się z bólu, jej ręka wykręciła się silnie, i opadła na poręcz kanapy.

— Moje palce… — jęknęła dziewczyna.

Jej palce chwycił skurcz. Mark próbował rozmasować jej rękę, ale jego zabiegi tylko wzmogły ból. W chwilę później, ku jego wielkiej uldze, twarz dziewczyny zaczęła się powoli odprężać, kurcz ustąpił i Nora opadła na oparcie kanapy.

— Panie Calley mam uczucie jakby moja siostra przechodziła teraz piekła. Co się z nią dzieje? Gdzie ona jest?

— Harold Starlit miał przyjechać tu w ciągu dwóch dni. Mógł się tu zjawić, gdy ja byłem w szpitalu — odrzekł Mark, unikając bezpośredniej odpowiedzi.

— I zabrał Sarę z sobą? Dlaczego nie poczekali na pana?

— Możliwe, że czas ich naglił. Zarezerwuję dwa miejsca w samolocie lecącym wieczorem do Atlanty. Mam nadzieję, że zastaniemy ich w domu Drytona.

Mark zarezerwował miejsca w samolocie startującym za trzy godziny.

Nora wzięła z sobą tylko małą walizeczkę; w godzinę później wyruszyli.

***

Dochodziła dziesiąta wieczorem, gdy w dole, z oddali zobaczyli światła miasta. Prosto z lotniska pojechali do willi.

Drzwi otworzył niewysoki, starszy mężczyzna, wyglądający na około osiemdziesiąt lat. Prezentował się trochę dziwnie w znoszonym szlafroku i równie zdartych rannych pantoflach.

— Dobry wieczór — rzekł Mark. — Przepraszam, że nachodzimy pana o tak późnej porze, ale sprawa jest bardzo pilna. Czy zastaliśmy pana Drytona?

— Kogo?

— Barry Drytona.

— To jakaś pomyłka. Nie znam nikogo o takim nazwisku.

— Ależ… rozmawiałem z nim tu, w tym domu, kilka dni temu.

— To niemożliwe. Oprócz mnie nikt tu nie mieszka. Przepraszam pana, ale jest mi zimno. To nie jest odpowiednia pora na wizyty — mężczyzna rozgniewał się nagle i zamierzał zamknąć drzwi. Mark i Nora wymienili spojrzenia.

— A… pan Starlit? Czy ewentualnie moglibyśmy się zobaczyć z Ha- roldem?

— Powtarzam, że nie ma tu nikogo poza mną. Mieszkam w tym domu zupełnie sam i nikt się u mnie nie zatrzymał. Zresztą… proszę zapytać sąsiadów. Może oni będą coś wiedzieli.

— No cóż, spróbujemy — powiedział Mark z rezygnacją. — Przepraszam za najście. Obawiam się, że wyrwaliśmy pana ze snu.

— W porządku, nic nie szkodzi — mężczyzna ujął łańcuch, zamierzając założyć go na drzwi, gdy nagle na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia i jakby z niedowierzaniem utkwił wzrok w dziewczynie stojącej tuż za Markiem. Detektyw odwrócił się.

Twarz Nory była blada jak płótno, jej ramię wykręcone do tyłu w dziwny sposób. W chwilę później osunęła się na ziemię, oddychając ciężko.

— Co się stało tej dziewczynie?

— Chyba jest epileptyczką — rzekł Mark. — Ma następny atak.

— Następny?

— Miała już dwa dziś rano.

— Tak mi przykro, nigdy bym nie przypuszczał… niech pan ją wniesie do środka, młody człowieku, niech się pan pospieszy… — puścił łańcuch i otworzył szeroko drzwi. Mark wszedł do holu niosąc w ramionach półprzytomną Norę.

— Niech pan położy ją tutaj, na tej sofie. Będzie jej tu wygodnie — powiedział gospodarz, prowadząc ich do salonu. Sam szybko pobiegł do kuchni i po chwili ocierał czoło Nory wilgotną chusteczką, próbując jednocześnie wsunąć jakiś metalowy przedmiot między jej zęby.