Szepty gwiazd - Anna Łajkowska - ebook + książka

Szepty gwiazd ebook

Anna Łajkowska

3,2

Opis

Zbliża się Boże Narodzenie, pada śnieg i wszyscy dokądś biegną, ogarnięci przedświąteczną gorączką. Poznajemy Agatę, Jacka, Dorotę, Jagodę i Witka – ludzi na życiowym zakręcie, próbujących zacząć od nowa i odmienić los, który dotąd nie był dla nich zbyt łaskawy. Ale czy łączy ich coś jeszcze?

Mądra, wzruszająca opowieść o miłości, bolesnych rozstaniach, trudnych wyborach, nowych, nie zawsze łatwych związkach, ale i o nadziei. Bo jakoś o nią łatwiej w tej niepowtarzalnej, magicznej atmosferze świąt...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (74 oceny)
13
13
30
12
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annar76

Dobrze spędzony czas

taka niedokończona ....
00

Popularność




Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: zespół Wydawnictwa Dragon

Opracowanie graficzne: Jarosław Hess

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © Athiyada’s, © Foxys Forest Manufacture (front); archiwum prywatne autorki (skrzydełko)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2019

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-291-9

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel./faks 22 725 78 12

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Mojemu Tacie – Romanowi Stasiakowi

w dwudziestą piątą rocznicę śmierci

Mojemu Bratu – Michałowi Stasiakowi, który miał wtedy jedenaście lat

Postacie moich powieści są możliwościami mnie samego, które nie zostały urzeczywistnione. Dlatego kocham wszystkie tak samo i wszystkie tak samo mnie przerażają: każda z nich przekroczyła jakąś granicę, którą ja tylko obchodziłem dookoła. I właśnie ta przekroczona granica (granica, za którą kończy się moje „ja”) mnie pociąga. Dopiero za nią zaczyna się tajemnica, którą usiłuje rozwiązać powieść. Powieść nie jest wyznaniem autora, lecz badaniem tego, czym jest ludzkie życie w pułapce, którą stał się świat.

Milan Kundera

Grażyna Rudzińska

Szepty gwiazd przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem. Nie tylko dlatego, że znalazła się w kręgu tematycznym mojej obecnej pracy na uniwersytecie ani też żeby poczytać o sobie…

Wiele razy, patrząc z okna na dachy miasta, w którym przyszło mi żyć, znajdowałam w sobie marzenie, aby stworzyć niepowtarzalną historię o splatających się ze sobą losach różnych ludzi. Zwykle onieśmielał mnie fakt, że większość pisarzy właśnie toopisuje w swoich znakomitych dziełach.

Szepty gwiazd uzmysłowiły mi, że ciągle jeszcze można napisać coś nowego. I chociaż czytanie książek należy do moich obowiązków zawodowych, chociaż czytam dużo i mam naprawdę szeroki wachlarz zainteresowań, nie spotkałam dwóch jednakowych książek. Szepty gwiazd też nie są podobne do żadnej innej powieści.

Gdyby poproszono mnie o napisanie wstępu do kolejnego wydania tej książki, rozpoczęłabym tak:

Jest jedno miasto. A może jest ich wiele? Rozrosło się pięknie. Wszerz, wzwyż i w głąb. Dookoła starówki – odtworzonego z powojennych zniszczeń śródmieścia – ludzie zbudowali sobie osiedla. Różne. Z wielkiej płyty – połączonych niedbale ogromnych prefabrykatów – powstały dziesięciopiętrowe wieżowce. W nich dziwnie zaprojektowane mieszkania – w sypialni zawsze słychać hałas windy, a kuchnia jest połączona cienką ścianką z maleńką ubikacją (bo trudno tu mówić o oddzieleniu).

W tych blokach zamieszkali kiedyś pracownicy naukowi Politechniki w sąsiedztwie robotników, urzędników i dziennikarzy. W zimne wieczory lat osiemdziesiątych wszyscy jednakowo musieli walczyć z hulającym po mieszkaniach wiatrem, bo okna były nieszczelne i często otwierały się w nocy, budząc całą rodzinę nagłym podmuchem i hukiem spadających doniczek z kwiatami. Wszyscy razem stali w kolejkach do beczkowozów, gdy brakowało wody z powodu powtarzających się ciągle awarii wodociągów. Kiedyś w Wigilię wodę włączono dopiero po pasterce.

Po dwudziestu pięciu latach niektórzy ciągle jeszcze tam mieszkają. Jednak wielu – włączając tych, co pomarli – przeprowadziło się w wygodniejsze miejsca. Powstały nowe osiedla. Najpierw domów szeregowych, potem jednorodzinnych. I mnóstwo nowoczesnych małych bloczków, gdzie wszyscy mieszkańcy się znają, sadzą pod domami kwiaty i mogą spędzać czas na podobnych do ogrodów balkonach-tarasach, smrodząc sobie na przemian – w zależności od kierunku wiatru – dymem z grilla.

Dzieci inżynierów, dziennikarzy i robotników są dorosłe. Same mają już dzieci i zajmują mieszkania w starych mrówkowcach. Są urzędnikami w ZUS-ie, architektami i pracownikami działów marketingu w zagranicznych korporacjach.

U progu dwudziestego pierwszego wieku do łask wróciły stare kamienice w śródmieściu. Teraz naprawdę są skarbem. Ale nie wszyscy mieli takie szczęście, żeby w nich mieszkać, choć niektórzy odziedziczyli i wyremontowali mieszkania po babciach i dziadkach w zaniedbanych dzielnicach. W ten sposób odżyły dawne osiedla robotnicze. Całe miasto tętni życiem!

A kto tego nie lubi, może sobie kupić ziemię pod lasem, pole daleko od utwardzonych nawierzchni i postawić dom obok innych zapaleńców, doprowadzić sobie niemałym staraniem prąd i wodę oraz zbudować na własny koszt kawałek drogi, żeby stamtąd dojeżdżać codziennie do pełnego ludzi miasta. Bo i tak każdy tam właśnie musi wracać. Dowozić dzieci na balet czy na angielski i raz na jakiś czas wyprawić się do kina. Jeździć autobusami i tramwajami albo parkować na zatłoczonych placykach przed urzędami. Bo tam znajduje się centrum życia.

Ale jest też drugie miasto. Cmentarz na wzgórzach. Rośnie imponująco, że aż strach. Kiedyś nie był wielki – teraz to metropolia, nieprzypadkowo nazywana nekropolią. Tłumy ludzi wlewają się kilkoma bramami na jego teren. Wielu nie wraca.

Albo inaczej:

Pewnego razu całe miasto przygotowywało się do Bożego Narodzenia. Pogoda była kapryśna. Raz padał deszcz, raz śnieg. Wszyscy, chociaż mieli swoje pilne sprawy, musieli myśleć o rzeczach ważniejszych niż serwetki na świąteczny stół. Jakaś tajemna siła zmuszała ich, jednego po drugim, do zatrzymania się i rozejrzenia wokół siebie. A na dodatek staropolskim zwyczajem duchy zmarłych zaczęły im się błąkać po mieszkaniach.

Jedno szczęście, że w tym całym zamieszaniu nikomu nie przyszło do głowy, żeby w Wigilię szukać miejsca, w którym wnętrze ziemi się otworzyło i ukazało ukryte w nim skarby. Albo czekać, aż woda w rzekach i potokach zamieni się w wino i w miód. Albo nasłuchiwać skarg zatopionych w jeziorach dzwonów… Wszyscy zgromadzili się w domach i nikt nie wychodził, żeby przez dziurkę od klucza zobaczyć, kto ze zmarłych w tym roku siedzi na pustym miejscu. Nikt też nie błąkał się, by obserwować, jak ożywające kamienie obracają się dookoła własnej osi, a pszczoły odwiecznym prawem wigilijnej magii budzą się z zimowego snu.

Tylko czy aby na pewno nikt?

Pierwszy tydzień grudnia

Agata, jak ty wyglądasz! – Mama była jak zwykle bez litości dla niedbałego stroju i braku makijażu u swojej trzydziestopięcioletniej córki.

A ta mogłaby to samo powiedzieć o matce, gdyby nie fakt, że mama była po prostu chora. Ubrana w kostium, bo dopiero wróciła z pracy, z nienagannie ułożonymi, wypłukanymi w gencjanie siwo-różowymi włosami wyglądałaby bardzo dobrze jak na swój wiek. Praca na pół etatu w małej firmie, w księgowości, utrzymywała ją w niezłej kondycji umysłowej. Tylko te problemy ze zdrowiem, z wątrobą czy z żołądkiem, sprawiały, że zbiedniała na twarzy, schudła, pojawiło się więcej zmarszczek. Do tego podkrążone i wyraźnie cierpiące oczy.

Agata powiesiła swój płaszcz w ciemnym przedpokoju wyłożonym sosnową boazerią, która stopniowo przez ostatnich dwadzieścia lat traciła swoją świeżość, a wraz z nią słomkowy kolor. Kiedyś, gdy wujek ją układał w słoneczne jesienne dni, była szczytem marzeń i elegancji. Zmieniła wystrój całego mieszkania. Teraz ją przydałoby się zmienić, ale rodzice mieli do niej jakiś sentyment.

Wyremontowali już całe swoje M-4. Kuchnia i łazienka zostały uwolnione od kafelków, które dwadzieścia lat temu mama przytargała z kierowcą taty z jakiegoś GS-u na długo przed odebraniem kluczy do nowego mieszkania. Nie miała nawet pojęcia, jak wyglądają. „Bierze pani różowe czy brązowe?” – usłyszała, gdy nadeszła jej kolejka. „Jedne i drugie” – odpowiedziała pewnym głosem. „Ale tylko dziesięć metrów!” – ostrzegł ją ostrym tonem mężczyzna w granatowym fartuchu. Nie było czasu na zastanawianie się, więc mama, przeczuwając, że kuchnia potrzebuje mniej kafelków niż łazienka, kupiła jednych cztery metry, a drugich sześć. Okazało się, że jej przeczucie było słuszne, ale nie miała pojęcia o proporcjach potrzeb.

Kiedy przyszli z tatą, żeby zapłacić kafelkarzowi, zobaczyli ładną ścianę brązowych flizów w kuchni nad zlewem do poziomu wiszących szafek i… malowniczy szlaczek płytek w takim samym kolorze uzupełniający niedobór różowych w łazience. Fachowiec był zadowolony z siebie, że tak dobrze wybrnął z kłopotu, jaki napotkał w trakcie pracy – nikt nie słyszał wtedy jeszcze o telefonach komórkowych, nawet o stacjonarny było trudno. Mamie zbierało się na płacz, ilekroć ktoś wspomniał o „kafelkarzu artyście”. Inaczej o nim nie mówiono. Tylko tata milczał. To była ujma na jego honorze inżyniera, że nie przewidział w ogóle takiej ewentualności, jak połączenie dwóch kolorów i rodzajów płytek bez jego wiedzy i zgody.

Teraz, gdy Agata myła ręce, woda leciała z kranu o kosmicznym kształcie, który tata wynalazł gdzieś w katalogu i kupił za równie kosmiczne pieniądze. Ściany dookoła były pokryte bladozielonymi kafelkami o fakturze płótna, z wykończeniem w postaci wąskiego paska o nieco ciemniejszym odcieniu i ze złoconymi listkami. Rodzice wieszali tu tylko zielone ręczniki i kupowali kosmetyki, których opakowania pasowały do koloru łazienki. Agata i jej brat Jurek patrzyli na to z przymrużeniem oka i śmiali się, że wszystko ma związek z traumatycznymi przeżyciami sprzed lat.

– A gdzie tata? – Była już piąta i ojciec nawet jeszcze przed emeryturą o tej porze zawsze był w domu.

– W twoim pokoju, rysuje. Wiesz, kolejna fucha. – Tak nazywało się prace po godzinach, które tata od niepamiętnych czasów przynosił do domu.

Agata poszła do „swojego” pokoju, chociaż już od dziesięciu lat w nim nie mieszkała. Rodzice dopiero niedawno zerwali jej ukochaną tapetę w kwiatki i przemeblowali pomieszczenie tak, że służyło im teraz jako pracownia. Stało tam ogromne biurko, na którym tata rozkładał się ze swoimi rysunkami. Jego praca od lat polegała na przerysowywaniu projektów z jakichś fioletowych fotokopii na bielutką, przyjemnie szeleszczącą kalkę techniczną. Po co? Tego Agata nie wiedziała.

Drzwi były szeroko otwarte, ale tata chyba chciał dokończyć jakiś ważny element, bo nie ruszył się z miejsca, kiedy jego córka weszła do mieszkania, przywitała się z mamą i poszła do łazienki.

– Cześć, tato!

– Cześć, Agusiu.

Ojciec wstał nieśpiesznie od oświetlonego lampką biurka i zdjął okulary z czubka nosa. Był niski, przygarbiony, łysy, ale z kręcącymi się ciągle siwymi baczkami i resztą włosów opadających lekko na kark, wyszedł do niej na środek pokoju. Agata przytuliła się do niego, zawadzając jak zwykle o jego wystający brzuch, i pocałowała go w szorstki od zarostu policzek.

– Jak się miewasz? – Spojrzał na nią z troską. – Zmokłaś? Ciągle pada śnieg?

– Nie, teraz deszcz. Po śniegu już nie ma śladu, wszędzie chlapa i ciapa.

Tata podszedł do okna. Od dawna było już ciemno, ale on pracował przy lampie całe popołudnie i nie zwracał uwagi ani na czas, ani na pogodę.

– Odprowadziłaś Michałka na pianino?

– Nie, na angielski, dzisiaj przecież czwartek, zapomniałeś?

– Wiesz, że chyba tak. Czasem, kiedy tu siedzę, muszę się nawet przez chwilę zastanowić, jaka jest pora roku. – Ojciec stanął na nowo przy biurku.

– Tato, jest grudzień, trzy tygodnie do świąt, nie pamiętasz?

– Pamiętam, pamiętam. Twoja mama właśnie wyciągnęła mnie na zakupy. Chodziliśmy po sklepach chyba z pięć godzin. Czy ci ludzie nigdzie nie pracują? Od rana tłumy w mieście. Jakieś szaleństwo się porobiło z tą Gwiazdką. Następnym razem biorę wszystko na siebie i już od wakacji zacznę kupować prezenty.

– Tak, to bardzo dobry pomysł. Pamiętam, że wpadłeś na niego już kilka lat temu. – Agata uśmiechnęła się do opartego o biurko taty, który już zaczął szperać w pudełku ze stalówkami.

– Romku, wypijesz z nami kawę? – zapytała mama gdzieś z oddali, hałasując filiżankami i łyżeczkami.

– Tak, ale powiedz mamie, że wolę normalny kubek, a nie tę małą skorupę – odpowiedział cicho tylko do Agaty, nie odrywając głowy znad rysunku. – Dajcie mi pięć minut.

Córka poklepała ojca po ramieniu i wyszła. Mama postawiła na stole w dużym pokoju tacę z trzema filiżankami i dzbankiem pełnym pachnącej kawy. Agata wróciła do kuchni po ulubiony kubek taty i postawiła go na tacy.

– Ach, tak, rzeczywiście – westchnęła mama i nalała kawy najpierw do filiżanek. – Ale wiesz co, zaparzymy tacie fusiankę, bo inaczej nic dla nas nie zostanie na dolewkę.

– Dobrze, to ja pójdę.

Agata nalała nową porcję wody z filtra. Już od wielu lat na tym osiedlu woda z kranu była nie do zniesienia. Stanęła przy oknie i wpatrywała się w ciemną przestrzeń pomiędzy blokami. Co tydzień przychodziła tu na kawę, czekając na koniec zajęć Michała. Wiedziała, że w tym czasie mogłaby zrobić zakupy, zanieść do pralni kostiumy albo pójść do fryzjera. Wolała jednak te kawki. Po drodze zawsze kupowała w cukierni jakieś ciastka, w tym pączka i drożdżówkę dla taty. Mama wolała coś z kremem. Siadali przy stole i przez pierwsze pół godziny rozmawiali zwykle o bzdurach, o wszystkim i o niczym, starannie przygotowując się do dalszej części spotkania, która musiała prędzej czy później nadejść.

– A jak tam Michał? – Tym razem mama zaczęła wcześniej, właściwie od razu po tym, jak tata dołączył do nich przy stole.

– W szkole jak zwykle dobrze – odparła natychmiast Agata i jakby nigdy nic zaczęła zdawać relację z sukcesów syna na polu naukowym. – Zakwalifikował się do ostatniego etapu konkursu „Nasze Miasto”. Wiecie, tego o nagrodę prezydenta. W zeszłym roku wygrał siedemnastolatek.

Agata zawiesiła głos, była dumna z jedynaka, wszystkim opowiadała o kolejnych konkursach, w których brał udział.

– Ale ja mam na myśli coś innego. Jak sobie radzi w ogóle?

– A, w ogóle! – westchnęła Agata. – Jest naprawdę bardzo dzielny. Często na ten temat rozmawiamy, już właściwie wszystko zrozumiał.

– Jak możesz tak w ogóle mówić! – obruszył się tata, który do tej pory mieszał swoją kawę, wsypując po parę kryształków cukru, zbierał łyżeczką fusy z brzegu kubka, znów dosypywał cukier. – Ja tego nie rozumiem, chociaż stary dziad jestem, a mama nie śpi po nocach, mimo że minęło już tyle czasu. Więc nie mów mi, że Michał się pogodził…

– Tato, dzieci odbierają to inaczej, dla nich to nie jest jeszcze żadna tragedia – zaczęła już trochę zmęczonym głosem.

– Dla dzieci może nie, ale Michał to nie jest „jakieś” dziecko! To jest nasz Michał. Sama mówiłaś, jak ostatnio dopytywał się o pewne szczegóły. Czy tak rozmawia dziecko? – Tata mówił cały czas przyciszonym głosem. Widać było, że dusił w sobie emocje, ale krzyk nie leżał w jego naturze, więc cokolwiek się działo, po prostu mówił. Albo milczał.

Agata się poddała. Wyjątkowość Michała zawsze była jej słabym punktem. Wszędzie się jej doszukiwała, a że o dowody nie było trudno, mogła o tym mówić godzinami.

– Wiecie, ostatnio, w niedzielę, poszliśmy na spacer do naszego parku. Było ładnie, więc chodziliśmy bardzo długo. I Michał sam zaczął rozmowę. Czułam się jak u psychologa. Pytał, od jak dawna to trwało, kiedy zauważyłam, że coś jest nie tak, czy próbowałam coś z tym zrobić i tak dalej. Chciałam być szczera, chociaż nie wszystko mogłam mu powiedzieć. W końcu po dłuższej chwili zapytał: „Mamo, a co ja mógłbym teraz zrobić, żeby tata do nas wrócił?”.

Rodzice siedzieli dalej bez słowa. Ojciec znowu mącił łyżeczką w kubku, mama skubała rękaw ciepłego swetra, który zakładała zwykle po powrocie do domu. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Nikt nie zapytał nawet, jaka była odpowiedź Agaty. Ona sama wiedziała, że żadna nie byłaby dobra. Ani mówienie, że nic już się nie da zrobić, ani że tatuś musi to sam przemyśleć, ani tym bardziej że to decyzja tatusia i to jego trzeba by o to spytać…

– Zaczęłam mówić, że to nie jest niczyja wina, że po prostu tak się stało i nikt nie może już niczego zmienić.

– Biedne dziecko – wyszeptała mama i Agata miała pewność, że nie mówi o swojej córce, tylko o wnuku. – Jak on musi o tym wszystkim ciągle myśleć, jak to analizuje.

Agata nagle uderzyła łyżeczką o spodek.

– A myślisz, że ja nie analizuję? Że nie zastanawiam się, jak do tego doszło? Nie ma dnia, żebym o tym nie myślała. Gdzie zawiniłam, co robiłam źle? Najpierw przez pięć lat gotowałam obiadki, wszystko było podane, posprzątane, dzieciak nakarmiony, zadbany… Jacek przychodził o różnych porach i zawsze wszystko było okej. On był dobrym tatusiem, bo wymyślał codziennie nową bajkę! A jak zaczęłam pracować, nic się nie zmieniło, on ciągle był dobrym tatusiem.

– Przecież odbierał Michała z przedszkola, a potem ze szkoły, chodził na wywiadówki… – wtrącił nieśmiało tata.

– Tak, ale tylko wtedy, gdy mu to pasowało. Na pewno nie poświęcał swoich planów zawodowych ani towarzyskich. Zawsze musiał postawić na swoim. Nawet z imieniem się nie pogodził i uparcie nazywa Michała po swojemu. Zresztą nie zaczynajmy znów tej rozmowy. – Agata wiedziała, że teraz padnie kwestia o tym, że może jej mąż po prostu lepiej organizował sobie czas. A tego by nie zniosła. Zawsze stawały jej przed oczami karteczki na lodówce z zapiskami, co zrobić i w jakiej kolejności, pisane przez nią, gdy czas zaczynał przeciekać jej przez palce. Odłożyła łyżeczkę, odsunęła filiżankę i nie pytając mamy, nalała jej nową porcję kawy. – Porozmawiajmy lepiej o świętach – zaczęła, ale to też nie był dobry pomysł. Agata obstawała przy swojej decyzji i nie dawała się przekonać, żeby wszystko zorganizować inaczej.

Poruszyła więc temat zdrowia mamy. Okazało się, że lekarz wreszcie zdecydował się na zrobienie bardziej szczegółowych badań. Wyznaczono już termin gastroskopii, a na badania wątroby wczoraj zawiózł ją tata.

– Nie było to przyjemne, wiadomo, pobieranie krwi… Najgorsze, że na wyniki muszę czekać cały tydzień. I mam do ciebie prośbę. Oddajemy z tatą samochód do warsztatu, więc czy mogłabyś w przyszły czwartek odebrać te wyniki z przychodni wojewódzkiej? Masz ją po drodze z pracy, a tam od nas taki trudny dojazd…

– Oczywiście, nie ma problemu – obiecała Agata beztrosko, ale potem pomyślała sobie, że w czwartki ma zawsze napięty grafik. – Dam radę, za tydzień o tej porze będziemy razem świętować twoje wyniki.

– Wiesz co, już wolałabym nie świętować, byle tylko wiedzieć, co mi tak naprawdę dolega. Tak się ostatnio źle czuję, że wolę mieć jakąś konkretną chorobę i po prostu zacząć ją leczyć.

Mama podchodziła do życia raczej trzeźwo. Jest problem, więc trzeba go rozwiązać. „Oby tylko się dało…” – myślała Agata, jadąc windą.

2 grudnia, piątek

W piątek po południu pani Jadzia zostawała dłużej. Sprzątała dom przed weekendem i czekała na „pana doktora”, żeby chociaż raz w tygodniu się z nim zobaczyć i opowiedzieć, co się działo od poniedziałku.

Była już szósta, gdy usłyszała silnik samochodu, plusk ogromnej kałuży na zakręcie ulicy i w końcu szum otwieranej bramy garażowej. Kończyła mycie kuchenki gazowej. Został tylko okap.

Konrad zamknął starannie samochód, potem garaż i przez piwnicę wszedł do domu. Poczuł natychmiast ciepło i zapach zapieczonego sera. Był głodny jak pies.

– Dobry wieczór, pani Jadziu! – zawołał w kierunku kuchni i kobieta w mgnieniu oka znalazła się w przedpokoju, szurając swoimi „służbowymi” laczkami po brązowych płytkach.

– Dobry wieczór, panie doktorze. Czemu tak późno dzisiaj? – zapytała, trzymając w jednej ręce mokrą gąbkę, a w drugiej suchą ścierkę i przyglądając się, jak Konrad zdejmuje płaszcz, potem buty i zanosi teczkę do gabinetu, który służył jednocześnie za pokój komputerowy i bibliotekę.

– Jak zwykle, pani Jadziu, zabieg – odpowiedział tradycyjnie, jak co piątek. Gospodyni ciągle wierzyła, że któregoś piątku wróci wcześniej i zawsze doznawała zawodu.

– Co słychać w domu? – zainteresował się grzecznie, bo wiedział, że na to pani Jadzia czekała cały wieczór.

– Agnieszka powinna być za chwilę. Poszła do koleżanki od razu ze szkoły. Dzwoniła o czwartej. Łukasz jest u siebie na górze. Telefonowała pani Walkiewicz z ubezpieczeń, podobno coś trzeba zapłacić do dwudziestego. No i ktoś musi być jutro o dziesiątej w domu, bo wezwałam pana Krzysztofa do kranu w czekoladowej łazience. Wcześniej nie może.

Konrad razem z panią Jadzią kręcił się po kuchni. Umył ręce w zlewie, za co spotkało go piorunujące spojrzenie gospodyni. Zaczął rozstawiać talerze na stole. Tymczasem pani Jadzia nalała do dzbanka kompot śliwkowy.

– To ostatni słoik, panie doktorze… – poinformowała, podnosząc szklane naczynie z białym paskiem papieru i podpisem. – Nic już nie zostało…

Popatrzyli na siebie przez chwilę i Konrad wziął do ręki litrowy słój. Spojrzał na etykietkę. Drobne, okrągłe literki. Zerwał ją delikatnie i przykleił na lodówce. Potem znalazł przezroczystą taśmę klejącą w koszyku obok i wzmocnił nią naklejkę.

– Ale czy to dobrze dla Agusi, panie doktorze? – zapytała z troską pani Jadzia.

– Nie wiem – odrzekł Konrad, ciągle wpatrzony w napis. – Chyba już najgorsze minęło. Za kilka miesięcy kończy osiemnaście lat. Ostatnio jest już spokojniejsza. Sama pani zauważyła, prawda?

– A tak, tak. Teraz już nie ma porównania. Najgorsze były pierwsze miesiące po pogrzebie. Nie jadła, nie spała… Nie można się było odezwać, żeby nie wyszła z tego awantura. A potem jeszcze gorzej… – Pani Jadzia na chwilę zatrzymała się i popatrzyła gdzieś w okno. Potem szybko ustawiła na stole trzy szklaneczki.

– A pani nie zje dzisiaj z nami? Pani Jadziu, zapraszam. – To powoli stawało się rytuałem i Konrad uśmiechnął się w myślach do siebie.

– No, dobrze. Właściwie to mi się dzisiaj nie spieszy. – Kobieta wyjęła jeszcze jedną szklankę i ustawiła na stole obok czwartego talerza, podsuniętego tymczasem przez Konrada.

Prawie w każdy piątek dawała się namówić na obiad. Jadła mało, bo w domu miała zjeść normalną kolację z mężem. Pan Bronek był organistą w kościele i grał o szóstej. Codziennie pani Jadzia podawała obiad dzieciom Konrada i szła do kościoła, żeby potem z mężem wrócić do domu. Dzień w dzień, niezależnie od pogody, można było zobaczyć tę parę siedemdziesięciolatków idących ulicą pod rękę, zaglądających po drodze do każdego ogródka i na każde podwórko.

Pani Jadzia z włosami zaczesanymi wysoko w malowniczy kok trzymała się prosto i patrzyła na wszystko z góry. Fryzura przez kilka dekad jej życia była kruczoczarna, dopiero potem posiwiała. Na szczęście włosy były równie gęste i mocne jak kiedyś. Nie było powodu, żeby coś zmieniać. Zresztą to charakterystyczne uczesanie i sylwetka pani Jadzi były częścią krajobrazu Miasteczka. Konrad, podobnie jak dziesiątki innych chłopaków, bał się trochę wyniosłej pani sklepowej, a potem kierowniczki sklepu U Jadźki. Była chodzącą legendą. Podobno kiedyś omal nie zrobiła krzywdy złodziejaszkowi, który próbował wyciągnąć jej z kasy pieniądze. Zaczęła go tłuc po głowie jakąś deską do krojenia sera, a niektórzy mówili, że w drugiej ręce trzymała nóż.

Dopiero gdy pani Jadzia przeszła na emeryturę i zatrudniła się u nich jako pomoc domowa, zdał sobie sprawę, że to zwykła kobieta w średnim wieku, mająca swoje słabości, a nawet wady. Był tym faktem zaskoczony. Tak samo jak tego dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją u siebie w domu. Małgosia, jego żona, nie miała pojęcia, kogo zatrudnia. Wybrała osobę, którą jej polecono w przychodni jako „solidną firmę”. I się nie zawiodła. Pani Jadzia prowadziła idealnie ich trudny lekarski dom. Dzieci miały ciepły posiłek po przyjściu ze szkoły, Małgosia w przerwie pomiędzy przychodnią a prywatnymi wizytami domowymi, a Konrad o każdej porze dnia, a raczej późnego popołudnia lub wieczoru.

Po śmierci Małgosi pani Jadzia okazała się więcej niż niezbędna. Już nie tylko gotowała, prała i sprzątała. Była jedyną kobietą w domu, więc to ona zaalarmowała Konrada, że z Agnieszką dzieje się coś niedobrego. Wyczuła, że nastolatka nie radzi sobie sama po stracie matki, że będzie potrzebna pomoc psychologa, a może nawet psychiatry. I miała rację.

Łukasz miał wtedy dziewiętnaście lat. Sam sobie wszystko wytłumaczył. Miał dziewczynę i to nie było obojętne w zaistniałej sytuacji. Ale piętnastoletniej Agnieszce zawalił się świat. Po krótkim okresie walki ze wszystkimi, krzyków i nagłego wybiegania z klasy wpadła w depresję. Nauczyciele nie zauważyli niczego, bo myśleli, że się po prostu uspokoiła. Przestała sprawiać kłopoty na lekcjach, więc uznali, że wszystko wraca do normy. Konrada już nie wzywano do szkoły w środku dnia, żeby odebrał córkę z pokoju nauczycielskiego, do którego wcześniej była regularnie odsyłana z klasy za niewłaściwe zachowanie. Nie musiał już prowadzić niekończących się rozmów, po których zazwyczaj oboje płakali.

Agnieszka od pewnego momentu zaczęła prowadzić unormowany tryb życia, wychodziła do szkoły rano, wracała po południu, szła do swojego pokoju odrabiać lekcje, schodziła na obiad… Wprawne oko pani Jadzi wykryło jednak, że dziewczyna tak naprawdę jest nieobecna, reaguje na polecenia i wykonuje je automatycznie. Że nie uczy się, tylko godzinami leży na łóżku, że zjada coraz mniej. I to była najwyższa pora, żeby zabrać ją do specjalisty.

Od tego czasu minęły dwa trudne lata. Ponad siedemset dni bez Małgosi. Przychodnia zatrudniła pediatrę na jej miejsce. Już dawno przestały dzwonić w środku nocy matki, które przypadkowo znalazły starą gazetę z ogłoszeniem „Pediatra. Wizyty domowe”.

A w czasie pogrzebu myślał, że wszyscy już wiedzą. Że wszyscy przyszli. Mamy, które dopiero co zdążyły pierwszy raz zaszczepić swoje dzieci, i mamy z wyższymi od siebie pryszczatymi wyrostkami, ledwo pamiętającymi panią doktor od anginy, grypy, świnki i ospy.

– Cześć, tato – przywitał się Łukasz, odsuwając sobie krzesło. – Smacznego wszystkim.

– Cześć – odpowiedział Konrad, nie odrywając wzroku od okna. Deszcz spływał teraz strumieniami po szybie, w oddali rozpędzone samochody wjeżdżały w kałużę koło sklepu, woda szumiała w rynnie, którą pan Krzysztof naprawił w zeszłym tygodniu.

– Zadzwoń, Łukasz, do Agi. Może trzeba po nią pojechać. U kogo ona tak długo siedzi?

– Tato, daj spokój. Na pewno jest u Marty. To przecież blisko. Nie rozpuści się.

– Ale się przeziębi. Na pewno poszła w samej katanie.

Pani Jadzia, stojąca w oknie kuchennym wypatrzyła dziewczynę zmagającą się z furtką.

– Już idzie, panie doktorze, nie trzeba się denerwować. Zaraz się przebierze i zje ciepły obiad. Nic jej nie będzie.

– Cześć wszystkim! – dobiegł ich głos Agnieszki z przedsionka, a za moment ona sama zajrzała przez rozsuwane drzwi. – Co tak wszyscy stoicie? Stało się coś?

– Nie, nakrywamy do stołu. – Poruszyli się nagle, jakby ktoś puścił zatrzymany stop-klatką film.

„Tak naprawdę ciągle jej pilnujemy” – pomyślał Konrad i usiadł na swoim miejscu. Agnieszka poszła do łazienki, a po chwili wróciła uśmiechnięta, ze strąkami włosów, które musiały wystawać spod wełnianej czapki i zmokły tak, że jeszcze z nich kapało.

– Smacznego – powiedziała i usiadła obok ojca. – Co dzisiaj jemy, pani Jadziu?

– Jak zwykle zapiekanka-niespodzianka – pospieszył z odpowiedzią Łukasz. – Nie pamiętam, pani Jadziu, żeby zrobiła pani dwa razy taką samą. Zawsze jest w niej coś innego.

– Nooo – potwierdziła Agnieszka, chwytając za łyżkę. – O, przepraszam. Pani pierwsza.

Pani Jadzia nie mówiła nic, tylko obserwowała wszystkich. W końcu wzięła łyżkę i nałożyła potrawę według starszeństwa: najpierw panu doktorowi, potem Łukaszowi, Agnieszce i wreszcie sobie. Prawdę powiedziawszy, nie tylko o starszeństwo tu chodziło, ale raczej był to staromodny nawyk obsługiwania przy stole przede wszystkim mężczyzn. Więc Łukasz, chociaż nie wracał z żadnej pracy, tylko z uczelni, zwykle zaraz po ojcu otrzymywał z rąk pani Jadzi pierwsze kęsy. Wszyscy się do tego przyzwyczaili.

– Rozmawiałem dzisiaj z babcią Werą – zaczął Konrad nad pełnym talerzem. – Wszyscy uważają, że powinniśmy spędzić święta w domu.

– Wszyscy, to znaczy kto? – zapytała od razu Agnieszka. – Babcia Wera to jeszcze nie wszyscy.

– Babcia, dziadek, ciocia Wiola. – Konrad już zaczynał się tłumaczyć. I nie podobało mu się to. – Ja też się zastanowiłem i uważam, że powinniśmy zrobić normalną Wigilię, zaprosić wszystkich, bo mamy najwięcej miejsca… Zresztą zauważyliście, że nie zarezerwowałem w tym roku wyjazdu na narty. Poza tym obiecałem doktor Nowakowskiej, że będę na ślubie Michała w pierwszy dzień świąt.

– Tylko dlaczego nie uzgodniłeś tego z nami?

– Daj spokój, Aga – uspokoił siostrę Łukasz. – To nawet lepiej. Przecież nie będziemy wyjeżdżać na każde Boże Narodzenie. Trzeba zacząć normalnie żyć.

– Normalnie? – Dziewczyna nadąsała się i położyła widelec na brzegu talerza. – Jak możesz w ogóle tak mówić?!

Nikt już się nie odezwał. Nauczyli się, że lepiej nie drążyć spraw, nie dokończyć wątku, byle tylko w takiej atmosferze nie schodzić na temat mamy i ich dawnego życia. Co innego w czasie oglądania albumów przypomnieć sobie przyjemne chwile i nawet popłakać. Ale nie w nerwach, kiedy wszystko prowadziło do awantury, wybiegania z pokoju, trzaskania drzwiami i wpadania w wielogodzinną apatię.

Konrad uznał więc temat za zakończony. Aga to przemyśli, przetrawi i od przyszłego tygodnia będą mogli z panią Jadzią zacząć planować przygotowania.

3 grudnia, sobota

Dzień był jeszcze bardziej ponury niż poprzednie. Śnieg padał grubymi płatami, leżał kilka minut i rozpuszczał się, tworząc gęstą chlapę. Jacek założył ortalionową kurtkę z kapturem i wyszedł z mieszkania. Ile ta kurtka może mieć lat? Tyle co Milan, może trochę więcej. Joasia nie pozwoliła jej wyrzucić. Powiedziała, że pamięta ją od dawna, że tak go zapamiętała z pierwszego dnia na uczelni, o takim marzyła i teraz nie pozwoli sobie odebrać tego wizerunku. Chce się nacieszyć nim w tej kurtce, choćby tylko tej zimy.

Zbiegł szybko po schodach. „Jak nastolatek” – pomyślał sobie na podeście pomiędzy drugim a pierwszym piętrem i dla potwierdzenia trzasnął na dole z rozmachem metalowymi drzwiami klatki schodowej. Sprężystym krokiem poszedł na przystanek autobusowy.

Trzydzieste piąte urodziny. Okrągła rocznica, na dodatek w sobotę. Nie ma co. Dobrze się zaczyna. Najpierw załatwić sprawę z panią redaktor, potem szybko na uczelnię. Wykłady z zaocznymi tylko do czternastej. Dobrze się składa. Żadnych seminariów magisterskich, żadnych konsultacji. Będzie miał popołudnie tylko dla siebie.

Autobus dowiózł go do śródmieścia, stamtąd tramwaj i dość długi kawałek piechotą do budynku regionalnej telewizji.

– Dzień dobry! Moje nazwisko Szec. Jestem umówiony z panią redaktor – zwrócił się z szerokim uśmiechem do recepcjonistki siedzącej za wysoką ladą z jasnego drewna.

Spojrzała na monitor komputera, potem do dużego zeszytu z kolorowymi notatkami.

– A tak, proszę bardzo. Pani redaktor zaraz po pana zejdzie. Proszę spocząć.

Pokazała mu bielutkie fotele pod ścianą i podniosła słuchawkę. Coś powiedziała, odłożyła telefon i wróciła do porządkowania korespondencji.

Po chwili w przeszklonych drzwiach ukazała się wysoka kobieta po pięćdziesiątce, dziennikarka działu kultury, znana ze swojej wszechstronności, od lat prowadząca relacje z festiwali filmowych i wystaw.

– Witam pana serdecznie, panie Jacku. – Podeszła do niego z wyciągniętą dłonią tak szybko, że w ostatniej chwili zdążył się podnieść i wyprostować. – Zapraszam najpierw do mojego pokoju na krótką rozmowę, a potem do studia. Myślę, że wszystko już będzie gotowe. Nie powinno nam to zająć dłużej niż godzinę. – Spojrzała na zegarek. – O dziesiątej będzie pan wolny. Jak już mówiłam, wywiad ukaże się tuż przed świętami w moim cyklicznym programie o książkach. Z pewnością pan wie, że program nadajemy na żywo z Księgarenki i zwykle tam zapraszam gości. Wywiad z panem będzie miał jednak szczególny charakter i dlatego zostanie wklejony do programu. Rozumie pan, ekskluzywny wywiad z najpopularniejszym pisarzem roku.

– Dziękuję bardzo – wtrącił Jacek, otwierając przed dziennikarką kolejne szklane drzwi, prowadzące do następnego mrocznego, wyłożonego ciemną wykładziną korytarza. Szli szybko i tyle razy zmieniali kierunek, że już nie trafiłby samodzielnie do wyjścia.

W końcu znaleźli się w małej kanciapie, w której stało biurko, stary fotel i jakieś składane krzesełko.

– Proszę, niech pan usiądzie. Nie proponuję kawy, bo nie będziemy mieli na to czasu. – Wskazała mu fotel, a sama sięgnęła po notatki ułożone równiutko na biurku.

– Chciałabym, żebyśmy zaczęli od nagrody, której pan nie dostał.

– Czy musimy? – zapytał ze swoim czarującym uśmiechem numer jeden, przeznaczonym dla młodych i pięknych kobiet. – Właściwie nie ma o czym dyskutować. Przecież chyba mnie pani nie zapyta, komu według mnie nagroda się należała…

W tym momencie ktoś zapukał, drzwi się uchyliły i jakaś dziewczyna powiedziała, że pani redaktor i gość są proszeni do studia.

– No, dobrze. To nawet lepiej, rozmowa wypadnie naturalniej – stwierdziła dziennikarka.

Zabrała notatki, zarzuciła na ramię brązową zamszową torbę i znowu poprowadziła Jacka korytarzami.

– Najpierw się umalujemy. – Tym razem to ona otworzyła przed nim drzwi do niedużego pokoju z lustrami, w którym urzędowały dwie panie.

Jacek został usadzony na wygodnym obrotowym fotelu jak u fryzjera i okropnie gadatliwa dziewczyna zaczęła nakładać mu na twarz różne warstwy pudru. Dziennikarka usiadła przed drugim lustrem i oddała się w ręce starszej pani. Zrobiło się potworne zamieszanie. Jacek nie miał absolutnie nic do powiedzenia, ponieważ rozmowa dotyczyła nowego koloru włosów pani redaktor, jej szminki i bluzki, a także jakiejś bliżej nieokreślonej Bożeny, która kupiła sobie nowy opalizujący (cokolwiek to znaczy) lakier do włosów i spryskuje się nim przed każdym, nawet pięciominutowym wejściem na antenę.

– Tutaj przypudrujemy jeszcze nosek, żeby nie błyszczał się w telewizorze. Tutaj przygładzimy włosy. Och, jakie nieposłuszne! Rzadko który mężczyzna ma tak mocne włosy. No i te srebrne pasemka. Będzie pan pięknie wyglądał na granatowym tle, prawda, Reniu?

Jacek nie starał się nawet odpowiedzieć, uśmiechał się tylko pod nosem – sam do siebie i do tej przedziwnej sytuacji, w której się znalazł. Miał wrażenie, że to jakiś sen, na który patrzy z boku. Robiło się coraz goręcej i w ogóle nie mógł skupić myśli. Był pewien, że nie będzie miał pojęcia, jak odpowiadać na pytania dziennikarki. Cieszył się, że program jest nagrywany. Obiecał sobie nigdy nie zgodzić się na występ na żywo.

Poszli do studia. Było zaskakująco małe, przytulne i, jakby to powiedzieć, kameralne. Przed granatową planszą z iskrzącymi gwiazdami stała choinka ustrojona srebrnymi błyskotkami. Jacek dopiero teraz poczuł, że ten idiotyczny strój, w który pierwszy raz w życiu wbił się o tak wczesnej godzinie, i to w sobotę, jest tu jak najbardziej na miejscu. Czarny garnitur, śnieżnobiała koszula i szary jedwabny krawat, który kupowali z Agatą rok temu z okazji wielkiej gali na uczelni.

Dziennikarka rzuciła torbę gdzieś obok kamery, zdjęła brązowy sweter i ukazała się w świetle reflektorów w jakiejś błyszczącej kreacji. Sylwestrowej, jak na gust Jacka.

Usiedli w fotelach i natychmiast przypięto im mikrofony. W studiu było bardzo ciepło, ale nie duszno. Jacek spojrzał w kierunku kamer i natychmiast musiał zmrużyć oczy. Próbował usiąść wygodniej, rozstawił szerzej nogi, ocenił, jak wyglądają rozpięte klapy marynarki. Rozejrzał się już trochę swobodniej, próbował oddychać spokojnie. Lampy dawały bardzo silne światło, w cieniu za nimi zgromadzono mnóstwo sprzętu. Największe oczywiście były czarne kamery ze skierowanymi w jego stronę obiektywami. Pani redaktor była u siebie, ale też trochę zmieniła jej się twarz. Siedziała niby to swobodnie, ale kilka razy poprawiła bluzkę w miejscu, gdzie przypięty był mikrofon. Wystudiowanym ruchem założyła nogę na nogę i lekko oparła łokcie na poręczach fotela. Wtedy dopiero zwróciła się w stronę Jacka.

– Za chwilę zaczniemy nagranie. Proszę się nie przejmować, jeżeli coś nie wyjdzie. Spróbujemy nagrać od pierwszego razu, ale możemy też powtórzyć. Proszę odpowiadać swobodnie. Będę zadawała pytania według takiego planu, jaki omówiliśmy w czasie wstępnej rozmowy telefonicznej, a więc najpierw nagroda, potem pana inspiracje literackie, proces twórczy, a na koniec coś bliżej o rodzinie i świętach.

Jacek pomyślał sobie, że nie będzie to nic trudniejszego niż seria pytań z audytorium po udanym wykładzie na międzynarodowej konferencji. A na dodatek tym razem oczekuje się od niego odpowiedzi po polsku, a mają dotyczyć czegoś, co jeszcze niedawno było tylko jego hobby – pisarstwa. Usiadł wygodnie i poczuł, że dłonie ma zaciśnięte i spocone. Położył ręce swobodnie na oparciach fotela i nadał swojej twarzy przyjemny wygląd.

* * *

Kiedy weszli do sklepu, obie ekspedientki obsługiwały wysoką brunetkę o bladej twarzy, ubraną w kremową suknię z koronki z amerykańskim dekoltem. Dziewczyna, może dwudziestopięcioletnia, wyglądała w niej zjawiskowo. Nie jak panna młoda z okładki czasopisma ani jak bogata pannica wychodząca za milionową fortunę. Raczej jak młoda aktorka, której najlepsza przyjaciółka zaprojektowała i uszyła stylową suknię odpowiednią do jej urody i sposobu bycia.

Monika i Michał stali przez chwilę, przyglądając się pięknej scenie, bo dziewczyna obracała się przed lustrem z wdziękiem, a sprzedawczynie poprawiały coś na zmianę to przy zapięciu, to przy trenie.

– Ta chyba jest najładniejsza – podsumowała jedna z nich z uznaniem.

Dziewczyna nie była zdecydowana.

– Nie wiem, zawsze marzyłam o śnieżnobiałej z długim welonem. Ale rzeczywiście, moda się zmienia. Co chwilę wchodzą nowe fasony. Ta suknia jest naprawdę bardzo ładna.

– Tak. I nawet nie taka droga – dodała druga ekspedientka, porównując metkę sukni wiszącej obok na wieszaku. Tamta była rzeczywiście bielusieńka.

– Obie mieszczą się w moim budżecie – oznajmiła krótko i rzeczowo dziewczyna, jeszcze raz przechadzając się po salonie. – No cóż, nie zdecyduję dzisiaj sama. Najpóźniej jutro przyjdę tutaj z przyjaciółką i wybierzemy jedną z nich. Czy mogłyby panie odłożyć dla mnie obie? Do jutra, powiedzmy do piętnastej. Powinnyśmy się wyrobić.

Uśmiechnęła się do nich ładnie, ukazując równiutkie białe zęby i wróciła do przymierzalni.

Dopiero wtedy Monika podeszła do wieszaka, na którym wisiało ze dwadzieścia innych kreacji ślubnych.

– W takim razie ja chyba też coś dla siebie wybiorę… – powiedziała trochę do narzeczonego, a trochę do ekspedientek. – Czy mogłyby panie zasugerować coś odpowiedniego do mojego wzrostu i figury? Wiem, że nie będzie łatwo, ale może…

– Nie będzie problemu – zapewniła ją z zawodowym uśmiechem starsza, wyglądająca na szefową kobieta i podeszła pewnym krokiem na początek wieszaka. – Pana posadzimy na fotelu, a panią proszę do przymierzalni. Obejrzymy sobie, w czym pani jest dobrze i czy spodoba się pani narzeczonemu.

Monika nie była tak wysoka jak poprzednia klientka, miała też więcej centymetrów w biodrach i w biuście. Zawsze marzyła o bufiastej sukni z trenem, ale zdawała sobie sprawę, że chyba nie ma do tego fasonu odpowiednich warunków.

– A czy mogłabym przymierzyć tę suknię z wystawy? Wiem, że może będę w niej śmieszna, ale zawsze o takiej marzyłam.

– Dzisiaj może pani wszystko – odparła szefowa i poszła na zaplecze. Za chwilę wyniosła stamtąd suknię w odpowiednim rozmiarze.

Wysoka brunetka wyszła z przymierzalni przebrana już w swoje zwykłe rzeczy: czarne wąskie spodnie, do tego zamszowe botki, długi czarny golf i na to prosta skórzana kurtka.

– Dziękuję bardzo i do zobaczenia – rzuciła przez ramię i szybko wyszła, nie patrząc na nikogo.

Monika znikła w przymierzalni, zastanawiając się, czy i ona nie powinna zrobić jak ta dziewczyna w czerni: samodzielnie wybrać suknię. Podobno to zła wróżba, jeżeli pan młody zobaczy narzeczoną w sukni przed dniem ślubu. Co z tego, że plan był inny? Chciała dać Michałowi do wyboru dwie, góra trzy kreacje i potem kupić samodzielnie jedną z nich. Nie zmieniało to jednak faktu, że narzeczony zobaczy ją ubraną w suknię, która potem stanie się tą jedyną. Czy to nie przyniesie pecha? Tak, ta dziewczyna postępowała o wiele rozsądniej…

Niezdający sobie sprawy z tych wszystkich dylematów Michał zamiast siedzieć grzecznie w fotelu, zaczął na własną rękę przeszukiwać wieszaki i z sukniami, i z welonami. Odczuwał jakieś wewnętrzne wzruszenie. Właśnie został dopuszczony do rytuału, którym od wieków władały tylko kobiety. W tajemnicy przygotowywały się do dnia zaślubin, który znaczył dla nich tak wiele. Chyba więcej niż dla mężczyzny. Był jakimś świętem dziewictwa, kobiecej godności, nie wiadomo jeszcze czego… Szczęście, że czasy się zmieniły. Partnerstwo. To właściwe słowo na zdefiniowanie, czego oczekiwał po swoim małżeństwie. To widział zawsze pomiędzy rodzicami i akceptował w stu procentach.

Dotykał teraz cienkich materiałów, misternych koronek, drogich haftów i czekał na Monikę. Tak bardzo na nią czekał…

* * *

Nigdy więcej nagrywania ekskluzywnych wywiadów. Występ na żywo, proszę bardzo. Krótkie pytania i do widzenia. A tak: dwie i pół godziny męczarni. Człowiek na początku nie wie nawet, że zaczyna mówić, nie poznaje swojego głosu, nie ma pojęcia, jak ma patrzeć i w którą stronę. A w chwili, gdy wydaje się, że właśnie zaczął najlepszą wypowiedź – nagła pustka w głowie. Ani jednej myśli. Po prostu wychodzi się na idiotę.

Pani redaktor była wyrozumiała, kilka razy powtarzała to samo pytanie. Nie okazywała zdenerwowania, a na koniec podsumowała, że gładko poszło: „Ma pan naturalny sposób bycia i zrobimy z tego bardzo ładny kawałek programu”.

– Albo ja od siebie za dużo wymagam, albo ona jest z zawodu taka miła – mruknął do siebie na głos, opuszczając studio.

Po powrocie z telewizji nie zdążył nawet przemyśleć niczego, wpadł do swojego gabinetu na uczelni, natychmiast ściągnął kurtkę razem z marynarką i cisnął na krzesło. Zerwał z szyi krawat i wyciągnął z szafy gruby wełniany sweter w zieloną kratę. Założył go tak, żeby jak najmniejsza część białego kołnierzyka była widoczna. Potem zabrał notatki z podstaw zarządzania strategicznego i ruszył do sali wykładowej, gdzie czekali na niego zaoczni.

Nie lubił nawiązywać z nimi kontaktu. Albo dwudziestoparolatkowie po licencjacie bez kultury, z cwanymi minami, bezczelni, bo przyjechali własnymi samochodami, albo czterdziestolatkowie z dużym doświadczeniem zawodowym, wyrobionymi poglądami, pewni siebie. Przekonani, że wiedzą już wszystko, a studiują tylko dla papierka. Po prostu zaoczni.

Nie można było od nich zbyt wiele wymagać, bo tłumaczyli się pracą, dziećmi, budową domu, wyjazdami służbowymi. A jednak uczelnia nie mogła sobie pozwolić na gnioty i niedoróbki. Sam Jacek nie godził się na wypuszczenie niedouczonych absolwentów. Dlatego pracował indywidualnie z każdym, który chciał brać udział w jego seminarium magisterskim. Wyrzucał tych, którzy będąc jego magistrantami, nie fatygowali się na prowadzone przez niego wykłady. Śledził pilnie postępy każdej pracy. Panicznie bał się gotowców i prac pisanych na zlecenie.

Z tego powodu w żaden sposób nie dawał im odczuć tego, że są zaoczni. Nie skracał programu wykładów, nie upraszczał tematyki. Polecał im takie same podręczniki co studentom dziennym i tak samo traktował ich podczas egzaminu.

Zawsze organizował ustny, chociaż kosztowało go to wiele godzin wytężonej pracy. Atmosfera na korytarzu był ciężka, ale to dobrze. Dziewczyny, zielone na twarzach, siedziały z notatkami w drżących rękach. Nawet te najbardziej, wydawałoby się, wyluzowane po licencjatach na prywatnych uczelniach, gdzie wykładowcy podchodzili do nich jak do klientek, którym należy dostarczyć usługę edukacyjną, za którą zapłaciły. A one odwdzięczały się tym samym – traktowaniem ich jak sprzedawców w butiku.

Mężczyźni brali wszystko mężnie na klatę. Byli poważni i starali się uchodzić za zrównoważonych. Podając indeksy, czasem próbowali zagadnąć jakimś żartem – nie zawsze udanym, ale doceniał to. Byli zdenerwowani – w końcu o to chodziło. Mieli pamiętać ten egzamin i przekazywać dalej wieść o nieprzewidywalności doktora Szeca.

Dlatego na wykładach Jacka audytorium było pełne. Każdy chciał zrobić własne notatki, bo wierzył, że to może podczas egzaminu okazać się zbawienne. Jacek, wzorem swojego starego profesora Wyszogórskiego, starannie budował ten mit, zawsze zadając na egzaminie pytanie spoza zestawu, dotyczące dygresji robionych przez niego podczas wykładów. Wierzył, że obecność na wykładach jest sama w sobie zbawienna, że dzięki przychodzeniu na uczelnię, oddychaniu jej atmosferą zaoczni poczują klimat akademickiego życia i nabiorą ogłady… W końcu mieli należeć do elity intelektualnej kraju – mieli otrzymać wyższe wykształcenie!

Wszedł do audytorium. Zapadła cisza. Ostatnie osoby wchodziły do środka, niektórzy przesiadali się jeszcze i rozkładali zeszyty, notesy, ogromne skoroszyty. Wielu ustawiało dyktafony. Nie zabraniał, a nawet zachęcał. Co zrobią z nagraniami? Przekażą nieobecnym kolegom? Będą potem uzupełniać notatki, przepisywać słowo w słowo? Daj im Boże zdrowie. Wszystko lepsze niż ich zwykła obojętność i cwaniactwo.

Stanął za katedrą. Rozłożył notatki i spojrzał niechcący na swoje dłonie. Niezbyt zgrabne palce, krótkie okrągłe paznokcie. „Jak u robotnika” – pomyślał. Rozejrzał się po sali, popatrzył na zewnątrz. Na dworze było ponuro, więc światło na uczelni paliło się przez cały dzień. Zobaczył w ogromnych oknach sali wykładowej odbicie sceny, w której brał udział. A nawet grał główną rolę!

Przez tych kilka sekund poczuł ogromną dumę. Zadowolenie. „Oto kończę dziś trzydzieści pięć lat. Jestem kierownikiem katedry uniwersytetu. Nie jest to najlepsza uczelnia w Polsce, ale też nie najgorsza. Prowadzę badania naukowe, biorę udział w międzynarodowych konferencjach”.

Błądząc wzrokiem po lustrzanym odbiciu audytorium, trafił wreszcie na swoją sylwetkę. Wysoki, szczupły, może niewysportowany, ale dobrze zbudowany. Przystojny.

Poczuł się pewny siebie. „Jestem pisarzem. Od pięciu lat publikuję książki. Jeżdżę na spotkania autorskie, wydawca zabiera mnie na targi, liczy na to, że uda nam się w końcu sprzedać prawa do filmowej adaptacji Pola truskawek. Mam dość pieniędzy, żeby wygodnie żyć, wykształcić syna, może nawet mieć więcej dzieci…”.

Pomyślał o Joasi z ogromną czułością. „Stworzyć dom z tą dziewczyną, która dla mnie poświęca swoją rodzinę, dobre stosunki z rodzicami. Która kocha mnie od tylu lat. Cóż z tego, że nie wszystko jeszcze się ułożyło. Może to nawet lepiej. Co się odwlecze…”.

Zebrał się w sobie i zerknął do notatek. Był zadowolony i czuł, że może zacząć świętować swoje urodziny. Z werwą rozpoczął wykład. Słowa płynęły jak spokojna rzeka, dygresje były błyskotliwe, a pokazywane co jakiś czas slajdy momentami nawet zabawne. Zaoczni uśmiechali się, notowali, czasem zaczynali ożywione rozmowy, które milkły natychmiast, gdy przechodził do następnego zagadnienia.

Po skończonym wykładzie zrobił notatkę: „Zarządzanie i marketing, zaoczni – przepytać dobrze z urodzinowego wykładu: zdolność tworzenia wartości dodanej jako jedna z metod budowania przewagi konkurencyjnej, koncepcja łańcucha wartości według Portera”.

4 grudnia, niedziela

W niedzielny poranek Witka obudził jakiś koszmarny sen. Otworzył natychmiast oczy i odetchnął z ulgą. Serce biło mu szybko i poczuł, że ma zaciśnięte dłonie. Rozprostował je i sięgnął po leżący na stoliku nocnym zegarek na srebrnej bransolecie. Była szósta. Przyzwyczajony wstawać o tej porze organizm nie domagał się dalszego snu.

Witek odwrócił się delikatnie na drugi bok. Po lewej stronie łóżka leżała Jagoda. Na lewym boku. Obiema rękami obejmowała ogromny brzuch i kołysała się miarowo. Nie spała. Patrzyła przed siebie i znowu miała mokre oczy. Przysunął się bliżej i wsunął prawą dłoń pod jej ręce. Pogładził ją po brzuchu, a mały natychmiast wypchnął piąstkę albo piętkę.

– Nie śpicie… – wyszeptał Witek.

– Nie.

Tak było prawie co rano. Od czterech miesięcy Jagoda źle spała, codziennie płakała i chudła. Dobrze, że chociaż dzieciak rósł prawidłowo. Jeżeli wierzyć badaniom, przybierał na wadze, otrzymywał odpowiednią ilość krwi przez łożysko i był chłopcem.

Tylko ta wiadomość z końca sierpnia! Wada serca charakterystyczna dla dzieci z zespołem Downa. Pocieszali się, że to tylko USG, że dodatkowe badania niczego nie potwierdziły. Ale też żaden z lekarzy nie chciał zaprzeczyć. W końcu przestali pytać. Chodzili grzecznie na kolejne kontrole, badali krew i mocz i umawiali się na następną wizytę. Lekarz wpisywał przewidywany termin porodu zawsze około dwudziestego grudnia, a oni czuli przerażenie na myśl, że ta data zbliża się wielkimi krokami.

Nie było sensu ukrywać czegokolwiek przed rodziną. Witek wychodził z założenia, że im szybciej wszyscy oswoją się z tą myślą, tym lepiej. Zwłaszcza dziadkowie. A Jagoda jako osoba bardzo wierząca miała szczególne powody, żeby rozgłaszać złą wiadomość. Uważała, że to właśnie teraz jest czas, by wszyscy modlili się o zdrowie dla maluszka. Teraz, kiedy rozwija się jeszcze w ukryciu i tak wiele może się wydarzyć. „Teraz jest czas na nadzieję” – takie były jej pierwsze słowa, gdy po kilku tygodniach walki z całym światem medycznym stwierdziła, że zrobiła wszystko, co mogła.

Tylko że potem ta nadzieja zaczęła ją opuszczać. Witek nie mógł do niej dotrzeć. Próbował rozmawiać tak jak zwykle. Przekonywać ją takimi słowami, jakich normalnie używali w dyskusjach o życiu. Okazało się jednak, że sytuacja ją przerosła, że żadne teorie już się nie sprawdzają. Zdaniem, którym Jagoda kończyła każdą rozmowę, było: „Cokolwiek będzie, będzie dobrze”. Mieściło się w nim całe jej zaufanie do wyższych sił, na które ona nie miała wpływu i z którymi z racji swojej wiary chrześcijańskiej się godziła.

Witek jednak wiedział, że to zdanie wypowiadała na wyrost. Że nie w pełni się z nim zgadzała, bo była osobą, która zawsze do końca walczyła o swoje. Powtarzała za każdym razem, że po to Bóg dał człowiekowi rozum, żeby odkrywał prawa, na których świat jest zbudowany. To dotyczyło nawet najbardziej skomplikowanych praw fizyki i chemii, a co za tym idzie – również medycyny.

Człowiek wierzący, mawiała, musi korzystać z pomocy lekarzy. Jeżeli jesteśmy tak skonstruowani, że raz rozkrojona skóra się goi, to znaczy, że nie stoi nic na przeszkodzie, żebyśmy poddawali się operacjom. Jeśli zostaliśmy stworzeni z pasujących do siebie elementów, to dlaczego ich sobie nawzajem nie odstępować? Dlaczego nie przetaczać krwi, skoro Bóg nam to umożliwił? Nie chciała jednak zgodzić się na badania prenatalne. Bała się. Wiedzieli oboje, że niczego one nie zmienią. Witek wolał jej nie namawiać. Przecież gdyby cokolwiek się stało, poszło nie tak… Nawet nie chciał o tym myśleć.

Witek nie zastanawiał się tak głęboko nad aspektami życia. Dlatego lubił rozmawiać ze swoją żoną na różne tematy. Miała tak wiele prostych odpowiedzi. Do czasu. Do momentu, kiedy problem dotknął bezpośrednio jej rodzinę. Jagoda już nie była taka pewna siebie. Już nie roztrząsała swojego: co by było, gdyby…

Najpierw przeczytała wszystko, do czego znalazła dostęp. Zasypywała lekarzy pytaniami. O badania prenatalne, o operację przed porodem, o możliwe wady i zalety wszystkich rozwiązań. I gdy spotykała się tylko z bezradnością lub, co gorsza, z obojętnością, zaczynała powoli zamykać się w sobie.

Witek wiele dałby za chwilę takiej otwartej, trochę filozoficznej rozmowy. Tylko że sprawa dotyczyła ich własnego syna, który rósł sobie cichutko w swojej mamie i już miał imię, a to znaczyło, że jest jedyny i niepowtarzalny, nie mogło więc być mowy o żadnym filozofowaniu. Była tylko troska.

I stąd te ich nieprzespane noce. Stąd widok Jagody patrzącej bezmyślnie w białą ścianę. Stąd jej nieobecność w czasie zabaw z Martyną.

– Chodź, wstaniemy. Zrobimy sobie herbatę – zaproponował z entuzjazmem.

– Nie, dzisiaj nie.

– Nie pora na takie polegiwanie. Wytrzymaj jeszcze dwa tygodnie i wtedy pozwolę ci leżeć całymi dniami. Dziś niedziela. Zaplanujmy sobie coś. Ma być ładnie na dworze, Martynka liczy na jakieś wyjście – wyrzucał z siebie mnóstwo słów, bo najbardziej bał się negatywnej odpowiedzi. Nie wiedziałby, co wtedy zrobić.

Gładził Jagodę po włosach. Były naturalnie jasne, nigdy niefarbowane. Wiedział, że żona jest z nich dumna i bardzo o nie dba. Jeszcze bardziej niż o piegowatą buzię, na której odbijały się teraz te wszystkie nerwy i nieprzespane noce, mimo nacierania kremem i stosowania jakichś ziołowych kuracji odświeżających cerę.

– Tylko do kościoła i z powrotem – zgodziła się wreszcie niecierpiącym sprzeciwu tonem.

– Może być. Ale piechotą!

– Dobrze, ale dopiero na jedenastą.

– To jesteśmy umówieni. A co sobie życzysz na śniadanko?

– Właściwie nie jestem głodna.

Ciągle to samo. Namówienie jej do zjedzenia czegokolwiek graniczyło z cudem.

– To co zrobić dla Martyny?

– No, o nią to się chyba nie musisz martwić. Jeżeli nic nie zje, to też nie zbiednieje.

Faktycznie. Pięcioletnia Martynka była okazem zdrowia i urody, a także niestety odzwierciedleniem swojego ogromnego apetytu. Miała tak samo jasne włosy jak Agata, taką samą okrągłą twarz i nieduży nosek. Gdy ubierano ją w sukienkę, okrągły brzuszek wystawał daleko do przodu, a kolorowe rajstopki opinały się rozkosznie na udkach jak serdelki.

Babcie i dziadkowie byli zachwyceni. Z radością podtykali dziewczynce od najmłodszych lat co smakowitsze kąski i nie mogli się napatrzyć, jak ona to wszystko pięknie zjada. Zwłaszcza ulubione bananki. A że Jagoda po jej urodzeniu dość szybko wróciła do pracy, Martynka właściwie od pierwszych miesięcy rosła pod opieką babci Steni i babci Władzi, które prześcigały się w wymyślaniu pożywnych potraw dla swojej pierwszej i jedynej wnusi. W ten sposób rodzice zbyt późno zorientowali się, że dziecku grozi nadwaga, a nawet otyłość, chociaż poznawszy taką różnorodność smaków i zapachów, niewątpliwie zostanie wielkim kulinarnym ekspertem.

Długo leżeli w łóżku. Każde pogrążone we własnych myślach. Witek nie wstawał planowo i z zamysłem. Nabierał sił, gromadził energię, bo wiedział, że będzie mu potrzebna. Musi zarazić nią Jagodę tak, żeby jej wystarczyło na cały najbliższy tydzień. Jeszcze nie brał urlopu. Jeszcze kilka dni popracuje. Potem nie wiadomo, jak będzie…

A więc całą niedzielę poświęci dziewczynom. Zabierze je na dwór na tak długo, jak wytrzyma Jagoda. Potem do kina. To ostatnie okazje, żeby pójść razem. Potem pozwoli im na drzemkę, a sam przygotuje obiad. Coś wykwintnego i pożywnego – wiadomo. I dietetycznego, bo w tym domu ci, którzy nie powinni dużo jeść, zawsze mają apetyt (myślał tu o sobie i o Martynie), a ci, którzy muszą się dobrze odżywiać, zjedzą tak niewiele (Jagoda i Marcin), że trzeba wybierać dla nich ekstra kąski.

W końcu wstał. Założył szare spodnie od dresu i koszulkę pamiętającą obozy wędrowne, na które jeździli z Jagodą przez wiele lat. Właściwie aż do pojawienia się Martyny.

Odsłonił okna. Nie padało. Przyjrzał się dokładniej chodnikowi i zaparkowanym po obu stronach uliczki samochodom. Lekki mróz ściął pozostałości po kałużach i pokrył szronem zaschnięte kwiaty w skrzynce pani Jaworskiej z naprzeciwka. „A więc jeżeli ubierzemy się ciepło, to po mszy damy radę się trochę przespacerować” – pomyślał i mrucząc sobie pod nosem coś wesołego, poszedł do kuchni.

Nastawił wodę na herbatę. Znowu spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Żałował, że nie mają psa. Mógłby sobie teraz z nim wyjść, może nawet pobiegać godzinkę. Ale jeszcze nic straconego. Kiedyś kupią psa. I dom. Z dużym trawnikiem. Może nawet będzie miejsce dla kur i kozy…

Wiedział, że niedaleko od miasta można się tak urządzić. We wrześniu pomagał w organizacji wycieczki w przedszkolu Martynki. Pojechali na zaproszenie mamy Wiktorii do ich domu na wsi. Był zdziwiony. Autokar podjechał wiejską uliczką do polnej drogi, na której końcu stał niewykończony domek – nieduży dworek w modnym ostatnio stylu. Mama Wiktorii, tęga kobieta około trzydziestki, pracująca na co dzień w dziale reklamy dużej gazety regionalnej, przywitała ich w starej spódnicy i czarnych kaloszach. W gumiakach po prostu. Pokazała podwórko i kurnik ogrodzony płotem oraz łąkę, która zaczynała się na skarpie, i pasące się na niej dwie kozy. Dalej rósł las.

Witek długo stał i patrzył na mieniące się jesiennymi kolorami wierzchołki drzew. To właśnie wtedy odkrył w sobie to marzenie. Zamieszkać w takim miejscu. Zbudować albo kupić do wykończenia takie siedlisko. Ostatecznie przy dojazdach do pracy nie ma znaczenia, czy jedziesz ze wsi, czy stoisz godzinę w korku w środku miasta. Mieć psy i koty, może inne zwierzęta.

A jeżeli synek nie będzie zdrowy? Takie środowisko będzie chyba dla niego lepsze niż to mieszkanie w kamienicy i spacery po zatłoczonym parku pod ostrzałem wścibskich spojrzeń matek i babć przyprowadzających tam swoje zdrowe i tryskające energią maluchy.

Nazywał to w myślach, trochę złośliwie, modą na niepełnosprawność. Każdy stara się okazywać pomoc i zrozumienie. Wiedział, że w mieście bliżej byłoby do różnych miejsc, do których trzeba będzie chodzić. Badania kontrolne, rehabilitacja, stymulacja rozwoju… – tak to sobie wyobrażał. Tylko że on sam wierzył bardziej w świeże powietrze i kontakt ze zwierzętami. I spokój dla Jagody.

Zresztą na razie nie mówił niczego głośno. Starał się nie myśleć nawet o zmianie, jaka może nastąpić w ich życiu wraz z urodzeniem się dziecka. Ale w głębi duszy miał świadomość, że musi się na to przygotować.

Czajnik zagwizdał. A niech to! Znowu zapomniał, że o tej porze nie powinno się zakładać gwizdka. Wyobraził sobie natychmiast, jak w swoim pokoiku śpiąca do tej pory anielskim snem Martynka nagle otwiera oczy, jakby ktoś włączył niewidzialny guzik, i już jest gotowa do zabawy.

– Mamo! – usłyszał po piętnastu sekundach. Bezbłędnie, z zegarkiem w ręku.

Poszedł szybko do najmniejszego pomieszczenia w tym domu, które poprzednim lokatorom służyło jako składzik. Teraz pomalowane na biało, wyłożone różową tapetą i obstawione drewnianymi mebelkami było komnatką księżniczki.

Zbliżył się do łóżeczka. Martynka przeciągała się rozkosznie w swojej błękitnej koszuli nocnej podwiniętej teraz prawie pod brodę. Ukucnął przy tapczaniku, dotknął zaróżowionej twarzyczki. Była ciepła, pachniała snem, lekko spoconymi włosami, resztkami dziecięcych kosmetyków z wczorajszej kąpieli i jak zwykle zaropiałym prawym oczkiem, które tak trudno było wyleczyć z zapalenia spojówek.

– Wyspałaś się już? Zanieść cię do mamy? – zapytał, gładząc córeczkę po jedwabistych włoskach. Były tak delikatne, że nie mógł się nimi nacieszyć. Głaskał je i czuł ogromną dysproporcję pomiędzy swoją ręką i skórą a tym delikatnym ciałkiem. Dlatego lubił brać Martynę na ręce i czuć, jak przyczepia się do niego niczym małpka, obejmuje za szyję tłuściutkimi rączkami i ściska z całej siły.

– Jestem jeszcze śpiąca – wymamrotała, ziewając, i odwróciła się na boczek. Zamknęła oczy na dziesięć sekund. – Do mamy!

I już niósł ją do sypialni. Już układał na środku łóżka i pomagał Jagodzie odwrócić się na drugi bok. Już otulał je kołdrą i obiecywał jakąś niespodziankę. Ucieszył się, widząc, że żonie też sprawił przyjemność widok zaspanej, ale już tryskającej energią córeczki. Zostawił je w pokoju i zaczął się zastanawiać, co takiego może im zanieść.

Wrócił po piętnastu minutach z tacą pełną kanapek, trzema kubkami kakao i ciasteczkami, które znalazł gdzieś w szafce. Przyjemnie było słyszeć śmiech Martynki i wesoły głos żony, widzieć jak Jagoda wędruje palcami po kołdrze, wspina się po grubym brzuszku córeczki, żeby potem dopaść do szyi i połaskotać, wywołując niepohamowany śmiech dziecka.

Witek stanął uśmiechnięty z tacą na progu pokoju. Martynka zanosiła się od śmiechu, Jagoda co chwila pochylała się nad jej brzuszkiem, żeby jeszcze bardziej ją rozśmieszyć gorącym powietrzem wydmuchiwanym na gołe ciałko… W ferworze zabawy przesunęły się obie na środek łóżka. Ściągnięta kołdra odsłoniła czerwoną plamę tam, gdzie spała Jagoda.

Przez chwilę nie mógł się poruszyć. Wydawało mu się, że zdrętwiał na całym ciele. Przytrzymał mocniej tacę i odniósł ją do kuchni.

– Co jest, nie jemy tutaj? – zdziwiła się Jagoda.

Nie wiedział, co robić. Dopiero po chwili cały plan sam ułożył mu się w głowie i nie było chwili do stracenia. Im szybciej się to wyjaśni, tym lepiej. Tylko jak wszystko ukryć przed Martyną?

Wrócił do pokoju, usiadł na brzegu łóżka i osłonił kołdrą zabrudzone miejsce tak, żeby było widoczne tylko dla żony.

– Zobacz, Jagoda – szepnął.

– O Boże! – Spojrzała na niego ze łzami w oczach. – Tylko nie teraz. Ja nie chcę tak szybko, jeszcze dwa tygodnie. Nie chcę do szpitala!

To już była panika. Zupełnie niepotrzebna. Dwa tygodnie mieszczą się w granicach błędu, to żadna tragedia.

– Jagoda, posłuchaj mnie uważnie! To tylko dwa tygodnie. Nie zaliczą go do wcześniaków, nawet gdyby się teraz urodził. Pojedziemy i wszystko sprawdzimy. Może to tylko przejściowe. Proszę cię, nie płacz. Dla waszego dobra.

Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, a on nie wiedział, co ma jej jeszcze powiedzieć. Tak mu było żal tego poranka, zabawy i planów na dzisiaj. Tak mu było żal Jagody. Wiedział, jak bardzo się boi. Sam się bał tej zbliżającej się chwili, gdy wszystko się okaże. A także komplikacji, że coś pójdzie nie tak, że zdarzy się coś nieprzewidzianego. Właśnie takiego jak to krwawienie.

Przyniósł z łazienki dwa ręczniki. Jeden podał Jagodzie, a drugi rozłożył na prześcieradle.

– Chodź, Martyna, idziemy się ubrać. Przed nami długi dzień.

Zabrał córkę z łóżka, chociaż była zaskoczona i domagała się wyjaśnień. Wychodząc, widział, że Jagoda próbuje sobie poradzić sama, że zaraz pójdzie do łazienki. Spojrzał na jej twarz. Była przerażona, ale jednocześnie stanowcza. „Wzięła się w garść” – pomyślał i ubierając Martynę, wyszukiwał w komórce numer telefonu do lekarza, który od kilku miesięcy opiekował się ciążą. Teraz tylko do niego mieli zaufanie.

– Nie wiem, czy mam zjeść to śniadanie! – zawołała Jagoda z kuchni.

Witek poczuł ulgę. Wolał, kiedy to jego żona panowała nad trudnymi sytuacjami. Myślała wtedy logiczniej niż zwykle, chociaż i na co dzień nie brakowało jej zdrowego rozsądku. Teraz widać zaczęła planować i rozpatrywać różne ewentualności.

– A jesteś głodna?

– Nie bardzo.

– To wypij kakao. Weźmiemy coś ze sobą… Zresztą poczekaj, najpierw zadzwonię do Będzińskiego.

– Witek, jest niedziela rano, nie możesz dzwonić do faceta, żeby zapytać o moje śniadanko. Daj spokój. Pojedziemy do szpitala, dowiemy się wszystkiego. Zawsze możesz mi donieść coś do jedzenia. Jeżeli oczywiście będę musiała zostać.