Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Po raz pierwszy na świecie, opowiadania Trudi Canavan zebrane w jednym tomie. Książka zawiera teksty z różnych okresów twórczości autorki, w tym tytułowe opowiadanie od którego rozpoczęła się jej pisarska kariera.
Szepty dzieci mgły
Szalony uczeń (opowiadanie ze Świata Czarnego Maga)
Markietanka
Przestrzeń dla siebie
Biuro rzeczy znalezionych
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskimi (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 148
Rok wydania: 2010
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SZEPTYDZIECI MGŁYi inne opowiadania
Trudi Canavan
SZEPTYDZIECI MGŁY
I INNE OPOWIADANIA
Przełożyła Agnieszka Fulińska
Wydawnictwo Galeria Książki
Kraków 2010
Copyright c for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2010
Opracowanie redakcyjne i DTP
Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)
Redakcja
Katarzyna Kolowca-Chmura
Korekta
Marzena Kwietniewska-Talarczyk, Magdalena Mroczek
Typografia i skład
Anna Cupiał
Opracowanie graficzne okładki
Stefan Łaskawiec
Wydanie I
ISBN 978-83-62170-06-7
Wydawca: Wydawnictwo Galeria Książki
www.galeriaksiazki.pl
PRZEDMOWA
Rzadko zdarza mi się pisać opowiadania. Głównie dlatego, że moje pomysły mają tendencję do rozrastania się i komplikowania, w związku z czym potrzebuję kilku tomów na ich opowiedzenie. Kiedy mam pomysły na krótkie opowiadanie, musi ono walczyć o czas i uwagę z większymi, dłuższymi opowieściami. Zazwyczaj nie rozwijam ich poza ogólny zarys albo kilka notatek na świstku papieru.
Raz na jakiś czas pojawia się jednak pomysł na opowiadanie, który domaga się napisania. Nie daje mi spokoju, nie mogę więc pracować nad książką, dopóki się nim nie zajmę. Przyczaja się niczym kot i kradnie mi nieco czasu.
W przeciwieństwie do pomysłów na książki, opowiadania oscylują na pograniczu horroru lub science fiction – albo też fantasy osadzonego we współczesnym świecie. Często też piszę je innym stylem: w pierwszej osobie lub w formie pamiętnika. Lubię dać się skusić na napisanie czegoś nowego, innego albo bardziej wymagającego.
Zazwyczaj mija kilka lat, zanim wrócę do opowiadania, żeby je przeredagować i wygładzić, i zrobić z niego coś, co nadaje się do opublikowania. Potrzeba redagowania i szlifowania nie dopada mnie i nie odrywa od pisania powieści tak jak potrzeba pisania opowiadań. Często potrzebuję zachęty: zazwyczaj zaproszenia do przesłania tekstu do jakiejś antologii.
W ten sposób napisałam w końcu opowiadanie do tomu Dreaming Again i nowelę do zbioru Australian Legends of Fantasy. Podobnie zbieranie krótkich form pod kątem niniejszej antologii zachęciło mnie do wykończenia nowego opowiadania, nigdy wcześniej niepublikowanego – Markietanki.
Opowiadania w tym zbiorze to różne typy fantasy: zarówno osadzone w nowoczesnym świecie, jak i bliskie science fiction, czy też ten rodzaj fantasy dziejącego się w innym świecie, którym zajmuję się w powieściach. Na końcu każdego z opowiadań zamieściłam posłowie, w którym piszę o źródłach inspiracji, pytaniach, jakie zadawałam sobie podczas pisania, a także o tym, czego nauczyły mnie te opowiadania.
Mam nadzieję, że spodobają się Wam.
Trudi Canavan
SZEPTYDZIECI MGŁY
Miałam wrażenie, że jestem w drodze od zawsze.
Słońce wznosiło się nad widnokręgiem, przesłonięte przez uparte chmury czerwonawego pyłu. Wśród karawan poruszały się ciemne kształty ludzi zajętych swoimi obowiązkami. Za mną po horyzont ciągnęło się pustkowie, usiane cieniami zeschniętych drzew.
Obróciłam się z westchnieniem i usiadłam na ziemi, żeby odpocząć, dopóki pył nie osiądzie. Odpięłam od pasa srebrny bukłak, nalałam sobie na dłonie nieco pachnącej wody i spryskałam twarz. Zapach kwiatów rebe wypełnił moje zmysły, a w myślach pojawił się obraz: elegancki pokój o szkarłatno-szarym wystroju. Otarłam twarz rękawem, odpychając od siebie wspomnienia i znajomą gorycz.
Srebrny flakonik był gładki i ciepły niczym skóra. Gładziłam zawijasy i zagłębienia pokrywające jego brzusiec, zastanawiając się, dlaczego co wieczór funduję sobie ten jeden luksus, porzuciwszy wszystkie inne. Czyżby coś we mnie domagało się przyznania do klęski? A może głupio bałam się, że jakimś cudem ona pojawi się w obozie i zobaczy mnie z brudną twarzą?
Od karawan oderwał się cień. Kiedy wyłonił się z pyłu, dostrzegłam szczupłą sylwetkę. Syn kupca. Chłopak zatrzymał się kilka kroków ode mnie.
Jego głos przypłynął ku mnie.
– Czy życzysz sobie czegoś, soro?
Uśmiechnęłam się cierpko, spoglądając poza niego, na ludzi poruszających się wśród karawan.
– Nie, dziękuję, Piri. Czy mogłabym dla was coś zrobić...
Dostrzegłam dwa białe rozbłyski, kiedy otwarł szeroko oczy.
– Nie, soro. Karawana jest bezpieczna. Nie zauważyliśmy banów. Zwiadowcy widzą na kilka mil.
– Miałam na myśli obóz.
– W porządku – odparł szybko. – Prawie wszystko gotowe.
Piri stał w miejscu, poruszając nerwowo rękami. Zdusiłam westchnienie.
– Możesz odejść, Piri.
Ukłonił się, cofnął, po czym obrócił na pięcie i pognał ku karawanom, a chmura pyłu zwinęła się za nim niczym wielka, pozbawiona ciała bestia.
Patrząc, jak znika, przypomniałam sobie, że kiedy przyłączyłam się do karawany, powtarzałam sobie, że chłopak w końcu przestanie się mnie bać. Miałam też nadzieję, że kupiec i jego ludzie porzucą zwyczajową uniżoność wobec sor, ale mimo że minęło już sześć miesięcy, Nerin wciąż nie pozwalał mi pomagać w codziennych pracach.
Wstałam i zmusiłam obolałe nogi, żeby zaniosły mnie na pustkowie. Kiedy wydostałam się poza granice pyłu, od razu poczułam się lepiej. Piasek, powietrze i niebo były teraz purpurowe. Za chwilę pojawi się rozbłysk fioletu, który dostrzegą jedynie moje oczy, a następnie wszystkich nas obejmie mrok, jakby otulając’ wielkim, duszącym kocem.
Słońce właśnie dotykało horyzontu. Uznałam, że mam dość czasu. Pozwoliłam zmysłom błądzić po okolicy. Na powierzchni wyschniętej ziemi i pod nią tętniło życie jak błyszczące srebrne nitki w beli taniego płótna. Tysiące owadów pędziło w szalonym tempie po ziemi niczym niesione wiatrem iskry. Małe zimnokrwiste zwierzątka w pełzały do nor i dziur na noc, podczas gdy jaskrawe umysły nocnych stworzeń czekały, aż zgasną ostatnie promienie. Siedziałam w miejscu, przyglądając się śmiertelnym grom przyrody. Łowca i jego łup. Drapieżnik i ofiara. Nagle moje oczy oślepił rozbłysk fioletowego światła, uderzając w innozmysły z bolesną jaskrawością. Zaklęłam, po czym roześmiałam się głośno z własnego błędu.
Odwróciłam się i spojrzałam na świat zwykłymi oczami. Jeśli nie liczyć niewyraźnych świateł obozu, mrok okrywał wszystko, czepiając się moich kostek jak czarna woda rynsztoków Oridery. Lekka bryza musnęła moje uszy, szepcząc niczym głosy stłumione przez pałacowe mury.
Niczym szepty dzieci mgły...
Nie. Odepchnęłam od siebie tę myśl. To przeszłość.
Jednym drgnieniem woli przywołałam podobną do płomienia wstęgę światła. Wysłałam ją przodem i ruszyłam w kierunku obozu.
***
– Przysięgasz, że nigdy nie użyjesz swojej mocy do zabijania?
Mężczyzna miał na sobie prosty ubiór wieśniaka, na który włożył odświętny strój, by stanąć przed iną, ale jego dłonie były brudne. Zmrużyłam oczy, natychmiast nabierając podejrzeń. Czy ten brud miał ukryć brak odcisków i blizn?
– Przysięgam. – Skłoniłam głowę przed nauczycielem. Sceneria zmieniła się, ale Ellein pozostał.
Przyglądałam się uważnie, jak mężczyzna kładł dłoń na sercu i klękał przed Embetem. Czekałam, jak zawsze, aż straci rezon, podobnie jak wielu przed nim.
– Twoim zadaniem będzie ochrona iny i jego dworu – powiedział do mnie Ellein. Spojrzałam przez wielką salę na uczennice doskonalące sztuki walki.
Doradcy iny poinformowali mnie, że mam czekać najdłużej jak się da. Prób zabójstwa było niepokojąco dużo, a Embet nie chciał zabijać ludzi, za których podatki otaczał się luksusem.
– Ina Embet nie jest popularnym władcą. Musisz zawsze być czujna, gotowa i...
Ręka na piersi mężczyzny zadrżała. Coś upadło na ziemię.
Guzik. Na podłodze leżał pęknięty szklany guzik. Nieszkodliwy.
– ... nie możesz się wahać...
W tej samej chwili ciało mężczyzny wygięło się do tyłu, schwycone przez czyjąś magię. Krzyknął i poczerwieniał na twarzy.
Chwilę później strażnicy, którzy skoczyli ku zabójcy, chwycili się za gardła. Spojrzałam ponownie na guzik. Był wydrążony.
Trucizna. Trucizna w guziku... w powietrzu...
Odwróciłam sie, żeby spojrzeć na Mircę, i miałam znienawidzić się za to na zawsze.
Uśmiechała się do mnie, a jej żółte oczy błyszczały. Zabójca upadł na podłogę, dusząc się. Machnęła ręką – niepotrzebny gest – i natychmiast ją i inę otoczyła kula magii.
Dworzanie stojący najbliżej zabójcy cofnęli się z powykrzywianymi twarzami, chwytając się za gardła. Co ona robi? Co z pozostałymi ludźmi?
Zapominając o wszystkim innym, zarzuciłam sieć mojej woli. Gwardziści zataczali się, a dworzanie chwytali za głowy, kiedy zebrałam powietrze i wypchnęłam je przez okno. Szkło roztrzaskało się. Do komnaty wpadł świeży powiew.
Odwróciłam się i spojrzałam na ciała. Dwóch gwardzistów i trzech dworzan leżało na posadzce, a nad nimi ujrzałam wzrok Embeta – oczy płonące...
– Soro! soro! Obudź się!
Otwarłam oczy, wyczuwając ciężki odór tłustej skóry graków i kwaśny zapach niemytego ciała. Czyjeś ręce chwyciły mnie i potrząsnęły z zaskakującą siłą.
– Soro! Banowie nadchodzą!
Banowie? Serce mi podskoczyło i natychmiast się obudziłam, wysyłając na zewnątrz innozmysł. Sekundę później wiedziałam, gdzie są: spora grupa mężczyzn dosiadających szybkonogich nayahów. Odepchnęłam szarpiące mnie ręce, usiadłam i zapaliłam myślą lampkę nad drzwiami.
Piri zamrugał, oślepiony światłem, po czym jego wzrok powędrował ku cienkiej koszulce, którą miałam na sobie. Zrobił wielkie oczy. To nie był zwyczajny ubiór sory. Poczułam rumieniec na policzkach.
– Wyjdź! – Wskazałam na drzwi.
Wycofał się, załamując ręce.
– Ale ojciec powiedział...
– Wyjdź! – A ponieważ wyglądał, jakby miał zemdleć ze strachu, dodałam łagodniej: – Są jeszcze dość daleko. Potrzebuję tylko chwilki.
Skinął głową i wymknął się z wozu. Naciągnęłam spodnie i wierzchnią szatę, zawiązałam włosy w węzeł. Ojciec Piriego czekał przy karawanie.
– Gdzie twoi ludzie? – zapytałam.
– Czterech rozstawiłem na czatach – odparł szorstko. – Reszta czeka pod bronią.
Obrzuciłam wzrokiem krąg karawan. W pobliżu stała grupka mężczyzn; część z nich wpatrywała się we mnie z pełną napięcia ciekawością, pozostali zaś utkwili wzrok w pustkowiu. Pokręciłam głową.
– Ustaw po jednym pomiędzy poszczególnymi karawanami – rozkazałam. – A pozostałych zostaw w środku.
Nerin otworzył usta, po czym zamknął je z powrotem, potakując. Niemal się uśmiechnęłam. Mało prawdopodobne, żeby kiedykolwiek widział prawdziwą moc sory; może co najwyżej pokaz sztuczek, dzięki którym słabe i niewyćwiczone zarabiają na życie. Jak miał wyobrazić sobie tę dworską kobietkę radzącą sobie z bandą rozbójników?
– Niech twoi ludzie mnie powiadomią, jeśli któryś z banów prześlizgnie się i będzie usiłował wkraść się do środka – powiedziałam. – I lepiej zasłoń galbiontom oczy szmatami. – Urwałam, bo do moich uszu dotarł słaby tętent kopyt. Z mrocznej dali dotarły krzyki i wrzaski. – Szybko – ponagliłam go – albo będziesz sam ciągnął wozy do Queyin.
Nerin kiwnął głową i pobiegł ku grupce gapiów. Poszłam za nim i nie patrząc nawet na tych mężczyzn, minęłam ich i wyszłam na pustkowie.
Zatrzymałam się jakieś trzydzieści kroków od obozu, skąd dobiegał głos Nerina wykrzykującego rozkazy. Zerknęłam za siebie i zobaczyłam, że grupka mężczyzn niechętnie się rozdziela. Kiedy się odwróciłam, powitała mnie wisząca nisko nad ziemią chmura pyłu wytaczająca się z ciemności. Na widok galopujących nayahów uniosłam ręce i wysłałam przed siebie rozbłysk światła.
Szybkonogie zwierzęta uniosły łby i przewróciły oczami, zatrzymując się w pyle. Kawalkada banów zmyliła krok, po czym zwolniła do powolnego kłusa, kiedy jeźdźcy usiłowali zmusić swoje wierzchowce do dalszej jazdy.
– Stać! – rozkazałam. – Ani kroku dalej.
Zatrzymali się kilkanaście metrów ode mnie, stając w niespokojnym półokręgu.
– A to co? – odezwał się jeden z nich. – Jakaś propozycja? Myślą, że uda im się nas przekupić jakąś brudną babą?
Banowie zarechotali.
Spojrzałam na mężczyznę, który się do mnie odezwał. W przeciwieństwie do pozostałych miał na sobie pogięty i poplamiony rdzą napierśnik. Zakrzywione rogi jego nayaha były niezwykle długie, aczkolwiek przytępione i przykryte żelaznymi ochraniaczami. Wpatrywał się we mnie w napięciu spod przymrużonych powiek.
Obok niego podjechała kobieta z zaplecionymi, ciasno upiętymi włosami oraz mocno wyszczerbionym, nagim mieczem na kolanach. Zmierzyłam pozostałych wzrokiem, przeglądając dokładnie ich uzbrojenie. Ich wzrok wędrował ode mnie do obozu i z powrotem. Naliczyłam ponad trzydziestu. W karawanie było czterdzieści osób, ale połowę stanowiły kobiety i dzieci, a wśród pozostałych znajdowali się też starcy i chłopcy w wieku Piriego. Nie był to korzystny stosunek sił.
Ale właśnie dlatego mnie wynajęli.
– Zostawcie nas – powiedziałam. – Strzegę tych ludzi.
Przywódca popchnął swojego wierzchowca do przodu, zbliżając się tak bardzo, że mogłabym dotknąć włochatych nozdrzy zwierzęcia. Nayah powąchał powietrze między nami i przewrócił oczami.
– Sora – powiedział mężczyzna z zamyśleniem. – Słyszałem o was, wiedźmy. Nie zabijesz żadnego z nas. Nie wolno wam.
Uśmiechnęłam się.
– Nie potrzebuję zabijać.
– Och, tak? Zamierzasz nas odpędzić za pomocą światełek i nieszkodliwych duchów?
Zaśmiał się, po czym na jego twarz wypełzł szyderczy grymas.
– Miałem już do czynienia z takimi jak ty. Bywacie bardzo rozrywkowe.
Skrzywiłam się w udawanych przeprosinach.
– Bardzo mi przykro. Niektóre z nas mają dziwne poczucie humoru. – Pozwoliłam sobie na zmianę wyrazu twarzy na uśmiech. – Niestety żadne prawo nie zabrania nam znęcania się nad banami.
Roześmiał się znowu, a pozostali przyłączyli się, aczkolwiek bez przekonania. Wszyscy z wyjątkiem kobiety, która przyglądała mi się, po czym skrzywiła się i podjechała bliżej.
– Jak masz na imię, soro?
Zesztywniałam, niemal jednocześnie przeklinając samą siebie za taką reakcję. Następnie przeklęłam szkołę sor, która nakładała na nas tyle przysiąg i zobowiązań, że nie mogłyśmy nawet ukryć własnego imienia.
– Velarin Initha – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Kobieta jednak nie roześmiała się, ale syknęła i zawróciła nayaha. Przywódca bandy spojrzał za nią z podniesionymi brwiami.
– O co chodzi, Kiro?
– Velarin z dworu w Oriderze – odparła. – Dworska sora. Zapomnij o tych ludziach, Gellinie. Nie są tego warci.
Mężczyzna parsknął.
– Dworskie sory nie pracują dla karawan.
– Mówię ci, że tak jest. – Rzuciła mi spojrzenie. – Zapomnij o nich.
– Jesteś tchórzem, Kiro – powiedział z szyderstwem. Kobieta zignorowała go jednak i skierowała swojego wierzchowca poza szereg banów. – W takim razie wracaj do obozu! – zawołał za nią.
– Jesteś głupcem, Gellinie – dobiegł mnie jej głos z oddali.
Przywódca obrócił się w siodle i spojrzał po otaczających go ludziach.
– Ktoś jeszcze chce uciec i schować się? – warknął.
Nikt się nie poruszył.
Odwrócił się i wbił wzrok we mnie. W powietrzu rozległ się brzęk, kiedy wyciągnął miecz z pochwy, a za nim uczynili to pozostali banowie.
– Zaczynajmy więc! – zawołał.
Z krzykami i wrzaskami banowie popędzili swoje nayahy ku karawanom. Kiedy go mijali, Gellin wbił pięty w boki swojego wierzchowca. Zwierzę spuściło rogatą głowę i skoczyło ku mnie.
Odsunęłam się i utworzyłam wokół siebie ochronną kulę, kiedy mężczyzna zamachnął się na mnie mieczem.
Ostrze odbiło się od bariery, sypiąc deszcz iskier. Nayah, widząc rozbłysk magii, stanął dęba i potrząsnął głową. Rogi uderzyły w zbroję Gellina, który wyleciał z siodła i upadł w piasek u moich stóp, gdzie leżał bez ruchu.
Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się. Banowie dotarli już prawie do kręgu karawan. Skupiłam się na ich energii, dotknęłam jej i ukształtowałam ją. Pomiędzy banami a obozem wyrosła ściana białego ognia.
Nayahy skrzeczały, wierzgając i zatrzymując się nagle. Kilku banów runęło na ziemię, klnąc. Niektórzy wpadli na ścianę. Ich pełne bólu krzyki wystraszyły pozostałe wierzchowce, które kręciły się w koło, nie zwracając uwagi na jeźdźców, po czym skoczyły w mrok.
Ci, którzy upadli, pozbierali się na nogi i pognali w ciemność. Spojrzałam w tamtym kierunku i zobaczyłam, jak ludzie i zwierzęta uciekają. Uśmiechnęłam się, po czym zmarszczyłam brwi, wyczuwając jedyną ludzką obecność w pobliżu: Gellina.
Podeszłam do leżącego na ziemi herszta rozbójników, przykucnęłam i potrząsnęłam go za ramię. Jęknął i otworzył oczy. Uśmiechnęłam się do niego.
– Dalej masz ochotę na zabawę?
Zaklął, odtoczył się na bok, po czym wstał. Zatoczył się, patrząc na ścianę ognia. Usłyszałam tętent kopyt; pojawiła się Kira. Jej nayah parskał i stawał dęba, kiedy się zbliżyła. Spojrzałam za siebie i kazałam ścianie magii zniknąć. Kiedy odwróciłam się znowu, zobaczyłam utkwione we mnie oczy Gellina.
– Chodź, głupcze – syknęła Kira.
Obserwowałam, jak z trudem za nią nadążał, po czym pozwoliłam sobie na pełen satysfakcji śmiech, kiedy oboje odgalopowali w noc.
***
Na szczątki natrafiliśmy następnego dnia po południu.
Z grupy nieszczęśników kulących się wśród pozostałości po karawanie wyszedł wysoki mężczyzna z ubrudzoną twarzą. Lewą rękę miał zabandażowaną od palców po bark.
– Banowie? – zapytał ojciec Piriego.
– Tak.
– Jestem Nerin z Urkis.
– Sarcan z Immendii.
Wzrok mężczyzny spoczął na mnie; oczy miał szare niczym kurz z karawany. Skłonił głowę, ale usta miał zaciśnięte. Milczałam, podczas gdy ojciec Piriego składał płytko brzmiące wyrazy współczucia.
Poczułam ucisk w żołądku, kiedy ruszyliśmy ku przestraszonej grupce. Na dworze ludzie umierali przez cały czas: żołnierze, służący próbujący jedzenie, zabójcy.
To jednak było co innego. Wiedza o tym nie czyniła sytuacji łatwiejszą.
– Nie byli bardzo dobrze zorganizowani – powiedział Sarcan do Nerina. – Wzięli się natychmiast do rabowania i palenia. Zabrali wszystkie cenne przedmioty, ale reszta naszego dobytku jest nietknięta.
– Pomimo podpalenia? – wykrzyknął ojciec Piriego.
– Tak. – Sarcan poprowadził nas ku pierwszej z karawan i rzucił nam kawałek nadpalonego worka. Spod sadzy wyglądały jaskrawe kolory. Kiedy Sarcan zdmuchnął popiół, ukazały się rzędy polewanych kubków.
– Ceramika!
Sarcan uśmiechnął się szeroko. Przeniosłam wzrok z niego na osoby stłoczone w pobliżu.
– A co z twoimi ludźmi?
Uśmiech znikł z jego twarzy, a szare oczy zmieniły się w stal.
– Wycofaliśmy się do środka i otoczyliśmy się ogniem. Kiedy banowie się przybliżali, walczyliśmy z nimi przez płomienie.
– Odważna obrona – zauważył Nerin, spoglądając na zabandażowane ramię Sarcana.
– Banowie na szczęście odeszli, zanim ogień zgasł.
– Jeśli pozwolisz – odezwałam się – zajmę się ranami twoich ludzi.
Sarcan zamarł. Obrzucił mnie znów spojrzeniem; jego oczy miały kolor stopionego srebra.
– Jeśli zdołasz... Mogę zapłacić...
– To nie będzie konieczne. – Skłoniłam formalnie głowę i odwróciłam się.
Kiedy się przybliżałam, ludzie spoglądali na mnie szeroko otwartymi oczami. Spośród nich wystąpiła kobieta w średnim wieku, otulona w nadpalony pled.
– Masz rannych? – zapytałam. Przytaknęła. – Macie wodę?
– Niewiele – wychrypiała, po czym skrzywiła się i potarła szyję.
Spojrzałam na Nerina, pogrążonego nadal w rozmowie, po czym zwróciłam się do tłumu zgromadzonego wokół jego karawany. Na samym skraju kręcił się Piri, spoglądając na mnie wyczekująco. Uśmiechnęłam się z wysiłkiem. Od poprzedniej nocy zaczął się jeszcze bardziej przejmować moimi potrzebami. Uniosłam rękę i pomachałam do niego.
***
– Nerin powiedział mi, co zrobiłaś wczoraj wieczorem.
Odwróciłam się, myśląc: A więc to Sarcan zbliża się do mnie tak cicho od tyłu. Immendianin uśmiechnął się, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.
– Skłaniałem się raczej ku przekonaniu, że w tej opowieści jest tyle prawdy co w bohaterskiej sadze.
Roześmiałam się. Sarcan podszedł do mnie i zmrużył oczy, wpatrując się w mrok.
– Co tam widzisz?
Spojrzałam na niego, po czym znów zwróciłam wzrok na pustkowie.
– Życie.
Prychnął.
– Życie tam?
– Życie jest wszędzie – odpowiedziałam. – Na ziemi, w wodzie, w powietrzu, a nawet tam. W jednych miejscach więcej niż w innych. Spędziłam kiedyś miesiąc w dżungli Yarry i omal nie oszalałam. Tyle życia w jednym miejscu. To było... porażające.
Wysłuchał tego w milczeniu, po czym wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je powoli z płuc.
– Widzisz ich?
– Banów?
Jęknął cicho.
– Teraz są już daleko.
– Ale ty ich widzisz’?
Zmarszczyłam brwi.
– Nie. Nie bez szukania.
– Poszukaj ich więc dla mnie, soro.
Zmrużyłam oczy, spoglądając na niego, ale on nie przestawał wpatrywać się w mrok. Coś we mnie chciało mu odpowiedzieć, że nie zapłacono mi za wypełnianie jego rozkazów, ale czy było w tym coś złego? Skupiłam wzrok w oddali i przerzuciłam zmysły ponad ziemią, niczym rybak zarzucający sieć. Poczułam dotyk tysięcy żywych istot, niektórych maleńkich, niektórych większych. Po kamieniach na północy przemykał berkot, ale znajdował się kilka dni drogi stąd i nie mógł stanowić zagrożenia dla karawany. Bliżej natomiast przykucnęła grupka ludzi.
– Jeśli to ich wyczuwam, to są o dzień jazdy na północny wschód.
– Jak się nazywasz, soro?
Zamrugałam; sieć rozpadła się, kiedy moje zmysły powróciły do Sarcana. Wpatrywał się we mnie czarnymi oczami, w których kryło się wyzwanie.
– Velarin Initha.
Jego oczy rozszerzyły się w zdziwieniu. Wciągnął szybko powietrze, po czym zaśmiał się cicho.
– No, no. Dworska sora. Czuję się zaszczycony, że mi pomogłaś. Może jednak opowieść Nerina jest prawdziwa.
Zdusiłam w sobie westchnienie ulgi. Nie wiedział. Rozpoznał tylko moje imię jako kogoś, kto był dworską sorą, nic poza tym. Zdołałam się uśmiechnąć.
– Nie jestem w stanie ocenić, czy to prawda – zauważyłam – dopóki nie zechcesz mi tego powtórzyć.
– Stworzyłaś ścianę światła wokół obozu.
– Prawda.
– Odpędziłaś ich za pomocą płomiennych duchów.
– Nieprawda! – zaśmiałam się.
– Zastraszyłaś ich, a nawet podjudzałaś do ataku.
– Powiedziałam im, żeby się wypchali. Nie spodobało im się.
Tym razem on się zaśmiał.
– Jestem przekonany, że historia będzie coraz barwniejsza z każdym jej opowiedzeniem.
– Owszem, opowieści tak mają. – Wbiłam ponownie wzrok w ciemność i nagle chłodne pustynne powietrze jakby przeniknęło przez moje szaty. – Jak szepty dzieci mgły.
– Dzieci mgły?
Odwróciłam się i napotkałam zdumiony wzrok Sarcana.