Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Jedna podróż może odmienić całe życie
Julia od lat samotnie walczy o każdy dzień: mąż pracuje za granicą, a wychowanie dwojga dzieci pochłania całą jej energię. Gdy dostaje od rodziców w prezencie wakacyjny pobyt w Beskidach u miejscowego uzdrowiciela, nie jest zachwycona. Nie podejrzewa, że to właśnie tam spotka kogoś, kto wywróci jej świat do góry nogami.
Szeptun, o którym krążą we wsi legendy, okazuje się mężczyzną, któremu kobieta nie potrafi się oprzeć. Miejscowi mówią jednak, że Waldek jest przeklęty i przynosi nieszczęście. I choć serce ostrzega przed kłopotami, namiętność szybko bierze górę. A piorun, który uderza w auto Julii, to dopiero pierwszy znak, że los właśnie napisał dla niej nowy scenariusz...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Światło zgłębi lasu
Czerwcowa noc była ciepła, przesycona zapachem dymu, jaśminu i rumianku. Co wrażliwsze nosy mogły wyczuć woń maciejki i lipy. Na dużej polanie nad rzeką, tuż za tablicą informującą, gdzie zaczyna się Bukowy Młyn, płonęło ognisko. Jego płomienie tańczyły wysoko i oświetlały krąg siedzących przy nim osób. Za nimi na wilgotniejącej trawie rozściełały się długie cienie. Po drugiej stronie łąki, nad ścianą lasu jaśniała okrągła twarz księżyca.
Mieszkańcy Bukowego Młyna, młodzi i starzy, z dziećmi na rękach i kwiatami we włosach świętowali noc kupały. Dziewczęta puszczały w nurt Łysawki wianki splecione z barwinków, chabrów, mleczy i dzikich róż. Chłopcy kręcili się nieopodal i rzucali dziewczętom powłóczyste spojrzenia. Znosili na polanę coraz więcej chrustu i polan, które ogień pożerał z niepohamowanym apetytem. Ale drewna w okolicy było pod dostatkiem.
– Dajcie wino! – zawołał któryś z gospodarzy, lekko już wstawiony.
Starsi sąsiedzi zasiedli przy drewnianych ławach, a zabawę przy ognisku zostawili młodzieży.
– A co ty, Jóźwiak, wino będziesz pił? – zdziwił się brzuchaty jegomość z sumiastym wąsem i bokobrodami, sołtys Bukowego Młyna.
Postawny starszy mężczyzna dźwignął się z ławki i odebrał gąsior z domowym winem. Miał siwe włosy i tylko gdzieniegdzie widać było przebłyski ich dawnego koloru. Za młodu musiał być rudy. Nosił charakterystyczną kamizelkę i gumiaki, co upodobniało go do wędkarza. Tym, co zwracało u niego szczególną uwagę, były jednak różniące się kolorem tęczówki. Wciąż były widoczne, choć z wiekiem zbladły i zbliżyły się do siebie barwą. Mieszkańcy Bukowego Młyna zdążyli się już do nich przyzwyczaić.
– Gdzieżby tam. Jeno babom wyschło w kubkach.
Kilka gospodyń się roześmiało, a kiedy Waldemar Jóźwiak odszpuntował gąsior, z ochotą podstawiły kubki. Gospodarz nalał im do pełna, po czym wziął butelkę z przezroczystym płynem i uzupełnił kieliszki. Sąsiedzi chętnie po nie sięgnęli, bo wyroby Jóźwiaka obrosły już w okolicy legendą. Nie tylko bimber, ale też wódka żołądkowa, jałówcówka, malinówka, pigwówka i jeszcze kilkanaście innych specjałów.
– No, chłopy. Za pomyślność na następny rok.
Wszyscy siedzący przy ławie jak jeden mąż wychylili zawartość kieliszków.
– O, pieronie. Ten twój bimber, Józik, to z roku na rok mocniejszy.
Waldemar Jóźwiak uśmiechnął się pod nosem. Nazywano go Józikiem, aby odróżnić od jego wnuka – także Waldemara Jóźwiaka. Choć minęło tyle lat, to wciąż nie wiedział, co podkusiło jego córkę, by dała tak na imię swojemu pierworodnemu synowi.
Jóźwiak skrzywił się na wspomnienie o Bożenie, ale zamaskował to bimbrem, choć ten nie zapewnił typowego „odrzutu”. Miał za to swoją moc. Podobnie jak wspomnienia o córce. Bożenka zostawiła Waldka, gdy ten był małym chłopcem. Okazał się trudnym dzieckiem, to prawda, ale przecież wiele dzieci takich było na początku.
To przez tego cygańskiego diabła, Marko, pomyślał. Musiał przestać zatapiać się w tych wspomnieniach, bo nieustannie psuły mu humor i powodowały, że upijał się na smutno. A czasami bywał zły i złośliwy, więc lepiej, żeby tego za często nie robił. Powiódł wzrokiem po polanie i postanowił cieszyć się tym, co przez lata udało im się wypracować. Ognisko strzelało iskrami pod niebo, unosząc zapach kiełbasek, ziół i śmiech młodzieży skaczącej przez płomienie. Ustawiono kilka dużych ław, przy których zasiadła starszyzna, a dzieciaki ganiały się po polanie i polewały się wodą z rzeki.
Przeniósł wzrok w prawo i wyłowił swojego wnuka. Chłopak siedział oparty plecami o drzewo i skrobał kozikiem patyk.
Nieco z boku, pod rozwieszonymi między drzewami lampionami, na kocu usiadła pani Marta, nauczycielka ze szkoły podstawowej w Dukli. Obok niej przycupnęła gromadka dzieci. Wszystkie trzymały bose stopy w trawie i chłonęły nimi ciepło. Nagrzana ziemia chętnie się nim dzieliła, odpoczywając po upalnym dniu.
Nauczycielka trzymała książkę z szarą okładką z tektury i włókniny. Chrząknęła, co zwróciło uwagę chłopca. Miał ciemne włosy i takie same oczy, a skórę smaglejszą od dzieci gospodarzy, na co dzień pracujących w polu. Kiedy usłyszał, że pani Marta przygotowuje się do czytania, nadstawił uważnie uszu.
– Józef Ignacy Kraszewski. Baśń Kwiat paproci. – Nauczycielka zaczęła czytać, a jej głos poniósł się nad wodą.
Zgromadzone wokół niej dzieci uciszyły się wzajemnie kilkoma syknięciami.
– „Od wieków wiecznych wszystkim wiadomo, a szczególnie starym babusiom, które o tem szeroko a dużo opowiadają wieczorem przy kominie, gdy się na nim drewka jasno palą i wesoło potrzaskują, że nocą św. Jana, która najkrótszą jest w całym roku, kwitnie paproć, a kto jej kwiatuszek znajdzie, urwie i schowa, ten wielkie na ziemi szczęście mieć będzie” –zaczęła miękko, a dzieci natychmiast zamilkły. – „Bieda zaś cała z tego, że noc ta jest tylko jedna w roku, a taka niezmiernie krótka, i paproć w każdym lesie tylko jedna zakwita, a to w takim zakątku, tak ukryta, że nadzwyczajnego trzeba szczęścia, aby na nią trafić”*.
Dzieciaki spojrzały po sobie i zaczęły się wiercić z ekscytacji. Marta Liszka, córka młynarzy, odchrząknęła i czytała dalej:
– „Ci, co się na tych cudowiskach znają, mówią jeszcze i to, że droga do kwiatu bardzo jest trudna i niebezpieczna, że tam różne strachy przeszkadzają, bronią, nie dopuszczają i nadzwyczajnej odwagi potrzeba, aby zdobyć ten kwiat. Dalej jeszcze powiadają, że samego kwiatka w początku rozeznać trudno, bo się wydaje maleńki, brzydki, niepozorny, a dopiero urwany przemienia się w cudownej piękności i jasności kielich”.
Waldek Jóźwiak siedział nieco z boku. Oparty plecami o pień drzewa, dłubał w ziemi zaostrzonym kijem. Miał dziesięć lat, włosy czarne jak noc i wzrok nieco zbyt poważny jak na chłopca w jego wieku. Przysłuchiwał się opowieści, choć nie chciał pokazać, że jest zainteresowany. Patrzył w stronę ogniska, ale ucho miał nastawione na każde słowo pani Liszki. O kwiecie paproci słyszał już wcześniej i ta opowieść jakoś zawsze budziła w nim niepokój.
– „Że to tak bardzo trudno dojść do tego kwiatuszka i ułapić go, że mało kto go oglądał, a starzy ludzie wiedzą o nim tylko z posłuchów, więc każdy rozpowiada inaczej i swojego coś dorzuca. Ale to przecież pewna, że nocą świętojańską on kwitnie, krótko, póki kury nie zapieją, a kto go zerwie, ten już będzie miał, co zechce”.
Dzieciaki zaszemrały między sobą i nawet Waldek poprawił nieco pozycję, by lepiej widzieć panią Martę.
– „Pomyśli tedy sobie, choćby najcudowniejszą rzecz, ziści mu się wnet. Wiadomo także, iż tylko młody może tego kwiatu dostać, i to rękami czystemi. Stary człowiek choćby nań trafił, to mu się w palcach w próchno rozsypie”. – Nauczycielka przerwała na chwilę.
Znad rzeki dochodziły śpiewy. Kobiety niosły zioła: piołun, dziurawiec, dziewannę. Waldek wiedział, że za chwilę wrzucą je do ogniska, a po polanie rozniesie się dym przepełniony ich aromatem.
Kilka dziewcząt skakało przez płomienie, by oczyścić się w „ogniu chrzcielnym”, jak w sobótkę okoliczni mieszkańcy zwykli je nazywać. W ślad za nimi szli chłopcy, by popisać się swoją sprawnością i odwagą. Ktoś grał na skrzypcach, a znad zastawionych jedzeniem ław niosły się śmiechy podchmielonych mieszkańców Bukowego Młyna. Mikołaj Dereń, sołtys, z uśmiechem pełnym szczelin po zębach jak co roku opowiadał wszystkim o czasach, gdy sam skakał przez ogień. Starsi sąsiedzi kiwali z politowaniem głowami – opowieści Derenia zawsze zapowiadały upojenie alkoholowe i pikantniejsze historie, których bohaterkami były zacne kobiety z sąsiednich wsi.
Waldek spojrzał w głąb lasu. Przez chwilę, zaledwie ułamek sekundy, wydało mu się, że wśród zarośli coś błysnęło. Jakby światło. Albo płomień. Ale gdy mrugnął, już nic tam nie było. Roześmiał się w duchu, że pod wpływem baśni o kwiecie paproci umysł zaczął mu płatać figle. To musiała być spadająca gwiazda, których na czerwcowym niebie nie brakowało. One także podobno miały moc spełniania życzeń.
Zamyślił się. Patrzył przed siebie na spokojną wodę, która lśniła odbiciem księżyca i iskrami sypanymi hojnie przez ognisko. Wyobrażał sobie coś, o czym nigdy nikomu nie mówił. Że kiedyś stąd wyjedzie. Że zarobi prawdziwe pieniądze. Że zabierze dziadka i babcię z tego drewnianego domu na wzgórzu, gdzie zimą wiatr gwizdał pomiędzy deskami, a stary piec kopcił, jakby w jego wnętrzu sam diabeł palił fajkę. Że kupi im dom z prawdziwą łazienką i kranami, z których płynie woda. Że babcia przestanie mozolić się z rozpalaniem ognia pod kuchnią, a dziadek nie będzie musiał już więcej zginać karku do studni.
Waldek ścisnął dłonie w pięści. Wszystko im kiedyś dam, pomyślał. Wszystko. Tylko niech ten los się w końcu do mnie uśmiechnie.
– A co to? Kwiat paproci już ci się śni, Cyganie? – usłyszał za plecami i drgnął.
Zaszli go od tyłu, chociaż pewnie nawet niespecjalnie się starali, by być cicho. Waldek wyrzucał sobie, że zamyślił się zbyt głęboko, przez co stał się nieostrożny.
– Już się rozmarzyłeś, smoluchu? Nie dla psa kiełbasa.
Odwrócił się gwałtownie. Trzech chłopaków z jego klasy: Paweł, Mateusz i Łukasz. Stali z kijami w rękach, rozbawieni, z minami, które mówiły jedno: nie przyszliśmy tu w pokojowych zamiarach. Nie był to pierwszy raz, kiedy chcieli mu dokuczyć. Robili to często i traktowali jako rozrywkę, lekarstwo na nudny dzień.
Waldek nic nie odpowiedział. Spuścił wzrok i wrócił do grzebania patykiem w ziemi.
– Patrzcie, jak się rozmarzył. „Romy” wierzą w kwiat paproci czy nie? Chciałbyś go znaleźć i postawić sobie pałac ze złota?
Waldek zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Miał już doświadczenie i wiedział, że czasami ignorowanie tej trójki przynosi najlepsze efekty. Szybko się zniechęcali, ale najwyraźniej nie tym razem.
– Taki jak ty to sobie może co najwyżej zajęcze łajno pod liściem znaleźć, nie kwiat paproci – dodał Łukasz, krępy i czerwony na twarzy. Kiedyś to on był popychadłem i pośmiewiskiem z uwagi na swoją nadwagę. Przeszedł na drugą stronę, kiedy w klasie pojawił się Waldek. – Pewnie twoja babka już z dziesięć razy próbowała znaleźć, co?
– Zostaw moją babcię w spokoju, bo dostaniesz w ryja – powiedział cicho Waldek, ale był pewien, że go usłyszeli. W środku kipiał gniewem i żałował, że nie ma pod ręką porządnego kija. Wtedy mógłby przynajmniej spróbować. – Odwalcie się ode mnie.
– Uuu, patrzcie jaki kozak. A twoja matka to czasami nie poszła szukać szczęścia w świecie? – wtrącił Mateusz. – Może twój ojciec naopowiadał jej bajęd o kwiecie paproci? Wiadomo, Cygan. Jak nie kradnie, to cygani.
Waldek poczuł, jak coś w nim pęka. Już nie po raz pierwszy. Niby znał te gadki, słyszał je, odkąd pamiętał. Że jego matka uciekła z Cyganem i porzuciła syna, bo był przeklęty. Przytyki do jego ciemnego koloru skóry. Do tego, że jego oczy są za czarne. Przewidywania, że pewnie też będzie grał na akordeonie i kradł.
– Lepiej być Cyganem niż chamem – wycedził przez zęby. – A to nie twój stary, Mateusz, już leży tam pod dębem pijany? A twoja matka, Łukasz, niedawno jeszcze chodziła ze śliwą pod okiem, nie?
Podniósł się z ziemi gwałtownie, aż tamci cofnęli się o pół kroku. Jego oczy błyszczały wściekłością i chyba właśnie to zbiło chłopaków z pantałyku. Już nieraz widzieli Cygana w szale. Był wtedy nieobliczalny. Teraz, kiedy ściskał w dłoni nóż, stał się wręcz niebezpieczny.
Chłopcy zamilkli na moment, a potem Mateusz szybkim kopnięciem, którego Waldek zupełnie się nie spodziewał, wytrącił mu nóż z ręki. Pozostali potraktowali to jako sygnał do ataku. Rzucili się w jego stronę, ale Waldek był szybszy. Uchylił się przed ręką Pawła z kijem, który roztrzaskał się na pniu drzewa. Któryś z chłopców próbował go złapać za koszulkę, ale ciemnowłosy sprytnie się wywinął.
– Brać tę łajzę!
Waldek rzucił się do ucieczki. Przez ułamek sekundy poczuł pokusę, by pobiec w stronę dziadka i babci, ale to dałoby tylko większą satysfakcję jego prześladowcom. Znów nazywaliby go „babcinym cycem” i się z niego śmiali.
Pomknął wzdłuż rzeki niczym wiatr, minął panią Liszkę kończącą czytanie baśni Kraszewskiego, zastawione jadłem i napitkiem stoły, przy których jedni sąsiedzi się weselili, inni spierali o politykę. Minął też dziewczęta ustawiające się w kolejce do przeskoczenia ogniska. Przyspieszył i mocno odbił się od ziemi, a potem wykonał długi skok nad ogniem. Zrobił to dokładnie w chwili, gdy jeden ze starszych chłopaków dorzucił grube polano do ogniska, a to ochoczo obsypało Waldka iskrami. Na moment chłopak zawisł w powietrzu, a rozżarzone drobinki otoczyły go niczym chmara świetlików. Ułamek sekundy później był już po drugiej stronie i biegł w kierunku wielkich kamieni, po których można było dostać się na drugi brzeg Łysawki. Miał jednak godnych przeciwników.
Trzej goniący go chłopcy nie wypadli sroce spod ogona. Nawet zaokrąglony tu i ówdzie Łukasz na krótkim dystansie był szybki i dotrzymywał Waldkowi tempa. Chłopcy kluczyli pomiędzy mieszkańcami Bukowego Młyna niczym zające, dając długie susy na wolnej przestrzeni. Doganiali Waldka, który obejrzał się przez ramię i struchlał. Wiedział, że za chwilę go dopadną, dlatego musiał zaryzykować.
Odbił w stronę rzeki i wskoczył na pierwszy kamień w nurcie. Głaz był śliski od porastających go glonów i stopa Waldka przejechała kilka centymetrów. Chłopak zachwiał się i rozpostarł ręce, usiłując złapać równowagę niczym linoskoczek. Jego prześladowcy właśnie dobiegali do brzegu rzeki. Nie mógł czekać. Odbił się od śliskiego kamienia i w kilku żabich skokach pokonał kolejne. Do brzegu pozostały mu zaledwie dwa, kiedy usłyszał głośny plusk, a potem zduszony śmiech pozostałej dwójki. Łukasz właśnie przegrał zapasy z grawitacją. Dobrze, jeden mniej.
Nie miał czasu, by się obejrzeć i napawać tym widokiem. Usłyszał za sobą przekleństwa i wściekłe parskanie. Był już o krok od brzegu, gdy się poślizgnął i wylądował w wodzie. Na szczęście wpadł tylko po kolana. Mniej szczęścia i umiejętności miał za to Mateusz, który wpadł do Łysawki na samym jej środku. Pozostał tylko Paweł, ale jeden rzut oka w jego stronę wystarczył, by Waldek się domyślił, że ten nie odpuści.
Młody Jóźwiak rzucił się w stronę ściany lasu oświetlonej przez ognisko. Cienie zgromadzonych wokół niego ludzi kładły się na świerkach długimi wstęgami i tańczyły swój taniec. Waldek pobiegł wąską ścieżką wydeptaną przez zwierzęta i wędkarzy. Kończyła się w wielkiej kępie pokrzyw. Obejrzał się przez ramię i podjął szybką decyzję. Walcząc o równowagę w błocie, wziął rozpęd i przeskoczył przez pokrzywy. Paweł był tuż za nim, ale wykonał krótszy skok i wpadł w środek parzącej zieleniny.
Znów posypały się przekleństwa, ale syn Łuczaków nie ustąpił. Kilkoma uderzeniami kija wyrąbał sobie drogę przez pokrzywy. Na szczęście dało to Waldkowi chwilę, by uciec w głąb lasu.
– Dorwę cię, Cyganie! – Paweł pogroził uciekinierowi pięścią i syknął z bólu, drapiąc bąble na skórze. – I mnie popamiętasz!
Gdy Waldek wszedł głębiej pomiędzy drzewa, noc ogarnęła go niczym płaszcz. Przez chwilę wzrok przyzwyczajał się do ciemności, rozświetlanej jedynie wąskimi pasmami światła księżyca sączącego się przez korony drzew. Głosy bawiących się dzieci zostały stłumione przez liście i mech. Szedł głębiej i głębiej, nie zważając na to, że szyszki i pękające suche patyki ranią mu stopy. Kilka razy zmieniał kierunek i nasłuchiwał pościgu, ale wkrótce zaczął słyszeć jedynie swój przyspieszony oddech. Wszystkie inne odgłosy zniknęły.
Wreszcie przystanął i splunął gęstą śliną w ciemność. Niech się wszyscy udławią tą sobótką, pomyślał. Lubił to święto najbardziej ze wszystkich, a teraz chłopaki skutecznie mu je popsuły. Wciągnął powietrze nosem i powoli się uspokajał. Rozejrzał się w poszukiwaniu drogi powrotnej, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Oddalił się zaskakująco daleko, choć był przekonany, że odbiegł zaledwie kilkadziesiąt metrów od rzeki. Tu, gdzie stał, nie słyszał odgłosów zabawy, nie widział nawet najmniejszego blasku ogniska.
I wtedy to zobaczył.
Między drzewami coś błysnęło. Światło. Niepozorne i nierozświetlające wszechobecnego mroku. Zniknęło i pojawiło się znowu, nieco dalej.
Waldek zmrużył oczy. W pierwszej chwili pomyślał, że to któryś z mężczyzn przyszedł tu za potrzebą, opróżnił pęcherz i teraz próbuje zapalić papierosa. Światełko wyglądało niczym płomyk zapalniczki. Różniło je tylko to, że było blade i niebieskawe. Rozbłyskało i gasło za chwilę, jak gdyby w urządzeniu brakowało gazu.
– Halo! – zawołał, ale gęsty mech i gałęzie świerków stłumiły jego głos. – Kto tu jest?
Odpowiedziała mu cisza. Zrobił dwa kroki w głąb lasu. Światło znów błysnęło. Jakby go zapraszało.
– Paweł? – rzucił półgłosem, choć nie wierzył, że to któryś z chłopaków. Oni by się nie zapuszczali tu sami. Za bardzo się bali „diabła z torfowiska”.
Wśród mieszkańców Bukowego Młyna krążyła legenda o diable z torfowiska. Istocie, która czai się na dzieciaki samotnie zapuszczające się do lasu. Krąży po zmroku pomiędzy drzewami i porywa nieostrożne dzieci, a w ciągu dnia czai się w torfowisku, do którego niebezpiecznie jest podchodzić.
Waldek się nie bał. Dziadek Waldemar wyjaśnił mu, że to tylko legenda, opowiadana dzieciom po to, by były ostrożne i nie wchodziły po ciemku do lasu, a już w ogóle nie zbliżały się do torfowiska. Wszystko to zostało ubrane w opowieść o diable, żeby bardziej rozbudzić wyobraźnię dzieci. Ale bagna i lasu po zmroku należało się bać.
– Kto tam?! – zawołał ponownie, mniej pewnym głosem.
Światło nie odpowiedziało. Po prostu znów się zapaliło, słabsze, drgające, jakby za chwilę chciało zniknąć. Przemieściło się głębiej między paprocie. Waldek przełknął ślinę, rozgarnął liście i ruszył za poświatą. Serce tłukło mu w piersi, a dłonie się spociły pomimo chłodu. Czuł, że to nie powinno się dziać, że powinien wracać, ale nogi szły same.
Waldek nie wiedział, jak długo podążał za światełkiem. Kiedy już mu się wydawało, że jest blisko, tajemnicze zjawisko rozbłyskało kawałek dalej. Zupełnie stracił rachubę czasu. Przedzierał się przez gąszcz paproci, których liście sięgały mu niemal do piersi. Wilgotna ziemia uginała mu się pod stopami i tłumiła odgłos kroków.
Nie zauważył wystającej suchej gałęzi świerku, która podrapała mu czoło. Poczuł ból. I wtedy się opamiętał. Stanął w miejscu i wytarł niewielką ilość krwi, która wypłynęła z rany. W świetle księżyca była czarna i przerażająca.
Próbował dodać sobie otuchy i przekierować myśli na inne tory.
To głupie, pomyślał. Pewnie ktoś robi to zapalniczką i ma niezły ubaw. A ja jak baran łażę po lesie, jakbym naprawdę uwierzył w tę brednię z baśni.
Odwrócił się na pięcie, przekonany o tym, że powinien iść tam, skąd przyszedł. Nie było innej możliwości, by wyjść z lasu. W tym samym momencie usłyszał trzask suchych gałęzi za plecami. Zamarł. Serce w jednej chwili podskoczyło mu do gardła.
– Kto idzie?
Z krzaków wyłoniło się dwóch chłopców. Przez ułamek sekundy myślał, że to jego prześladowcy, ale w ich chodzie było coś, czego nie rozpoznawał. Dopiero kiedy podeszli bliżej, zobaczył ich twarze. Nie znał żadnego z nich. Byli może w jego wieku, może nieco starsi. W ciemności trudno było orzec.
– To wasza sprawka, co nie?
Zaprzeczyli. Wyglądali na równie przestraszonych co Waldek.
– Ty też to widziałeś? – spytał ten pierwszy. Odwrócił się do swojego towarzysza i posłał mu znaczące spojrzenie. – Mówiłem ci, Andrzej. To nie były zwidy.
– Więc to nie wy? Myślałem, że ktoś się bawi zapalniczką.
Nieznajomi zgodnie pokręcili przecząco głowami.
– To on, prawda? Kwiat paproci – szepnął ten wyższy, nazwany Andrzejem.
Waldek cofnął się o krok. Rzucił podejrzliwe spojrzenie obu chłopcom. Nie kojarzył ich, ale rzadko ostatnio bywał we wsi. A poza tym czasami do mieszkańców przyjeżdżali letnicy lub rodzina, nieraz z dziećmi w jego wieku.
– Skąd się tu wzięliście? Jesteście z Bukowego?
– Nie. Z innej wsi – odpowiedział wysoki chłopak. – To jest Kazik, a ja jestem Andrzej. Przyszliśmy tu specjalnie tej nocy. Słyszeliśmy, że tylko teraz można go znaleźć.
– Co znaleźć?
– No, kwiat paproci! – Kazik uśmiechnął się szeroko. Jego białe zęby błysnęły w ciemności. – On się nie pokazuje wszystkim. Tylko tym, co go naprawdę pragną. A ty chyba też pragniesz, co? Inaczej byś tu nie szedł.
Waldek spojrzał na nich z powątpiewaniem.
– To przecież tylko taka legenda.
– Może tak, może nie. Nie wierzysz w to, co przed chwilą widziałeś? – spytał Kazik spokojnie. – Widzieliśmy to samo co ty. Światło schodzi do doliny. Pewnie tam właśnie rośnie kwiat paproci. Ale samemu się nie da. Potrzeba trzech śmiałków.
– Dlaczego? U nas we wsi gadają, że wystarczy jeden. Młody i o czystym sercu. W baśni Kraszewskiego tak jest.
Chłopcy zachichotali cicho.
– To tylko bajka. A my znamy prawdziwą wersję. Babka nam powiedziała. Szeptucha.
– No właśnie.
– Niby jaką? I dlaczego potrzeba trzech?
– Bo tak mówią podania. Jeden widzi, drugi słyszy, trzeci prowadzi. – Andrzej mówił z przejęciem, jakby recytował coś wyuczonego z książki. – Do kwiatu paproci prowadzi ognik, ale bywa zwodniczy.
– Los nam ciebie zesłał. To nie przypadek. Teraz jest nas trzech. – Kazik podszedł bliżej i wyciągnął dłoń. – Jak masz na imię?
– Waldek. A jeśli nawet go znajdziemy, to co wtedy? – Jóźwiak nie zamierzał łatwo się poddawać. Wciąż jeszcze nie był pewien, jakie są zamiary chłopaków. – Kto go weźmie? Podzielimy się?
– Kwiat ponoć sam wybiera, komu pozwoli się zerwać. Ale we trzech raźniej.
Waldek miał mieszane uczucia. Z jednej strony chciał wrócić do wsi, do ogniska, do ludzi, do znanych twarzy. Ale z drugiej… coś w nim drgnęło. Może przez to, co powiedzieli. Że potrzeba trzech. Przez chwilę poczuł coś, czego nie czuł od dawna: komuś był potrzebny, ktoś chciał go w swojej „drużynie”. Wreszcie spotkał ludzi, którzy nie myśleli o nim jak o przeklętym wyrzutku. W odróżnieniu od osób, które znał całe życie.
Mieszkańcy Bukowego Młyna w najlepszym razie udawali, że go nie widzą. Przechodzili na drugą stronę, kiedy szedł po mleko i bułki do sklepu. Przystawali pod przydrożną kapliczką z figurką Matki Boskiej i na wszelki wypadek żegnali się trzy razy. Dotykali medalików pod bluzkami i koszulami. Unikali jego wzroku i odwracali się, gdy tylko Waldek na nich spojrzał.
Wszystko przez głupi zbieg okoliczności. Albo los. Zależy, kto opowiadał tę historię.
To było dżdżyste lato i deszcz padał od kilku dni, ale kulminacja nastąpiła w nocy, gdy Waldek przyszedł na świat. Przez Beskid Niski przetoczyła się ulewa, jakiej nie pamiętali najstarsi górale. Istne oberwanie chmury, jakby anioły otworzyły w niebiosach wodospad. Wszystkie okoliczne strumienie, potoki i rzeczki wezbrały, zabierając ze sobą to, na co trafiały po drodze. Płynąca przez Bukowy Młyn Łysawka w ciągu pół godziny zmieniła się w rwącą rzekę pełną gałęzi, trucheł zwierząt i drewna ze zniszczonych pomostów. Podmyła skarpę, na której stało kilka domów. Zawaliły się, zabierając ze sobą dwanaście żyć. To dlatego uważali Waldka Jóźwiaka za przeklętego i przynoszącego pecha.
Ale było coś jeszcze. Coś, co wyrażało się w jego głębokich, ciemnych oczach i kruczoczarnych włosach. Cygańska krew zmieszana z krwią jego matki, o której za plecami Waldka opowiadano dziwne historie. O matce wariatce, o cygańskiej wiedźmie, o klątwie, którą Bożena sprowadziła na syna przez mieszanie krwi. Oczywiście, w końcu i tak te opowieści do niego docierały. Najczęściej za pośrednictwem dzieci, które nie miały takich barier jak dorośli. Nie miały także oporów, by odsuwać go od siebie. Powoli, ale systematycznie.
– Dobra – powiedział cicho. – To idziemy. Ale jeśli to jakiś żart, to niech was diabli porwą.
– Uważaj z takimi groźbami. – Kazik rozejrzał się nerwowo po lesie. – W sobótkę lepiej nie rzucać słów na wiatr.
Młody Jóźwiak skinął głową. Nieznajomy miał rację. W noc świętojańską spełniały się nie tylko marzenia, ale też klątwy i uroki.
– Racja. Chodźmy.
Las gęstniał. Powietrze było lepkie i ciężkie. Przepełnione wilgocią, pachniało torfem i zbutwiałymi liśćmi. Co jakiś czas chłopcy przystawali i nasłuchiwali. Coś zdawało się przemieszczać wśród drzew i oddychać razem z nimi.
W końcu trafili na ślad tajemniczego ognika. Czasami nikłe światełko rozświetlało mrok kilkadziesiąt kroków przed nimi. Zrywali się wtedy do biegu przekonani, że tym razem odnaleźli kwiat paproci. Miał być niepozorny i taki właśnie był płomyk przed nimi. Kiedy jednak dobiegali na miejsce, okazywało się, że to kilka świetlików zbitych w chmarę albo rosa na liściu, w której odbijał się księżyc. Za każdym razem, gdy światło się oddalało, chłopcy przyspieszali.
Zaczęło robić się chłodno, ale szli dalej. W milczeniu.
Waldek prowadził, ale czasami wymieniał się z którymś z nowo poznanych chłopców. Na przedzie nie było najstraszniej. Najgorzej było z tyłu. Nikt nie chciał iść ostatni.
– Stójcie. – Waldek podniósł dłoń, ledwie widoczną w mroku, ale chłopcy posłusznie się zatrzymali. – Słyszycie?
Przez chwilę jedynym dźwiękiem, który wypełniał ciszę, było odległe pohukiwanie sowy i ich przyspieszone oddechy. Waldek prawie zwątpił w to, że zmysły go nie zwodzą. Już mieli ruszać dalej, ale wtedy usłyszeli szelest. Na początku byli przekonani, że to tylko gałęzie poruszane wiatrem, ale dźwięk był zbyt rytmiczny. Jakby ktoś szedł. Ostrożnie i powoli.
– Masz rację – szepnął Andrzej. – To nie wiatr. Ktoś idzie za nami.
Waldek poczuł, jak zimny dreszcz pełznie mu po plecach. Rozejrzał się i dopiero po chwili dostrzegł ruch. Pomiędzy drzewami powolnym krokiem poruszała się jakaś postać. Z każdym jej ruchem chłopcy mogli rozróżnić coraz więcej szczegółów. Wysoki mężczyzna w brudnym mundurze, z zakrwawioną opaską na ramieniu. Jego oczy były zamglone, a przez pierś przechodził bagnet, zanurzony w ciele po rękojeść.
Chłopcy struchleli, ale szybko zrozumieli, że ten ktoś nie idzie za nimi, lecz obok.
Żołnierz szedł powoli, nie patrząc na nich. Za nim podążał kolejny. I kolejny. Maszerowała cała kolumna. Mężczyźni młodzi, starzy, między nimi kilka kobiet. W płaszczach, mundurach skompletowanych z kilku innych, z opaskami na ramionach, nawet w harcerskich mundurkach. Szli przez las. Cicho. Nie widzieli ich. Nieśli broń – częściowo zardzewiałą, taką, z której dawno nikt nie strzelał.
Zatrzymali się tylko na chwilę. Odwrócili głowy ku zastygłej z przerażenia trójce i utkwili w nich spojrzenia martwych oczu. Waldek zadrżał. Choć stali z Andrzejem i Kazikiem razem, to był pewien, że z jakiegoś powodu żołnierze patrzą tylko na niego. W końcu ruszyli przed siebie.
– Co to jest? – wyszeptał. – Kim oni są?
Kazik wzruszył ramionami. Nie odpowiedział, dopóki kolumna nie zniknęła między drzewami.
– Partyzanci. Żołnierze. Polegli. Babcia mówiła, że w takie noce maszerują dalej. Nie wiedzą, że już po wojnie.
– To duchy?
– Zjawy, upiory, widma. Różnie o nich gadają.
– Nigdy ich nie pogrzebano – dodał Andrzej. – Dlatego chodzą i nie mogą zaznać spokoju.
Waldek chciał uciec. Każda komórka w jego ciele błagała o powrót. Do tej pory co prawda słyszał o duchach, zjawach i upiorach, ale nigdy żadnego nie widział. Może dlatego, że jego dziadek znał się na tych rzeczach i podobno potrafił zaklinać niespokojne dusze i odsyłać je tam, gdzie ich miejsce. Tak przynajmniej gadali mieszkańcy Bukowego Młyna, których czasem podsłuchiwał, siedząc w kryjówce.
Wtedy to usłyszał.
– Waaal-deeek!
Wiatr przyniósł jakiś daleki głos, a chłopcy spojrzeli po sobie ze strachem w oczach. Korony drzew się zakołysały, a zesztywniałe pnie jęknęły. Potem głos dotarł do nich znowu.
– Waaal-deeek!
Był pewien, że idą po niego. Że to upiory namyśliły się i chcą go zabrać ze sobą. Miał ochotę odwrócić się na pięcie i biec tak długo, aż twarz oświetli mu dobrze znany blask ogniska. Aż wpadnie w ramiona dziadka lub babci i powie im, jak bardzo był przerażony.
– Słyszycie? Jest jak w legendzie o kwiecie paproci. Są strachy, są próby, są mary. To znaczy, że jesteśmy blisko. – Kazik spojrzał na pozostałą dwójkę. W jego nerwowych ruchach i przeskakującym z twarzy na twarz spojrzeniu widać było nie tylko strach, ale też ekscytację. – Musimy iść.
Skinęli głowami i ruszyli przed siebie. Znacznie szybciej niż dotychczas. Byle tylko oddalić się od tajemniczego głosu, który zdawał się ich ścigać. Był raz bliżej, raz dalej, ale niemal zawsze za nimi.
Kiedy drzewa się przerzedziły, a las zaczął łagodnym zboczem opadać ku dolinie, puścili się pędem. Światło księżyca oświetlało chłopcom drogę, a i tak kilka razy gałęzie boleśnie uderzyły ich po twarzach.
Wypadli na otwartą przestrzeń, a Waldek zatrzymał się przy ostatnim drzewie. Oparł się o pień i spróbował uspokoić oddech. Łapał chciwie powietrze, a serce waliło mu jak oszalałe. W dodatku w prawym boku złapała go kolka.
– Nie dam rady – powiedział, robiąc przerwy między wyrazami, by zaczerpnąć tchu. – Nie mogę już biec.
Miał ochotę się poddać. Gdziekolwiek był, znajdował się daleko od domu. To mu się wydało strasznie głupie. Teraz niemal się roześmiał. Gdyby to naprawdę zrobił, byłby to śmiech przez łzy. Bo to one bardziej cisnęły się mu do oczu. Co on sobie myślał? Że głupia baśń czytana przez miejscową nauczycielkę nagle okaże się prawdą? Że kwiat paproci, który przez tyle setek, a może nawet tysięcy lat nie doczekał się znalazcy, nagle objawi się Waldkowi Jóźwiakowi z Bukowego Młyna? Że nagle spełnią się wszystkie jego marzenia i odtąd będzie żył jak książę? Przecież to wszystko były bajki, wymysły i błazenada, którą zgotowała mu wybujała wyobraźnia. Był bliski tego, by machnąć ręką i spróbować wrócić do domu, do swoich. Choćby miał wpaść w łapy upiorów, które nawoływały go po nocy. Ale wtedy znów pojawiło się światło.
Widzieli je wyraźnie na końcu doliny. Pulsowało i lśniło delikatnym blaskiem, zupełnie niepodobnym do ognika, który zwodził ich wcześniej. Z jakiegoś powodu Waldek wiedział, że to już koniec. Że tym razem światło kwiatu paproci nie ucieknie im, że to kres ich niebezpiecznej wędrówki.
– Widzicie to? – spytał, wskazując palcem, ale było to zbyteczne.
Obaj jego towarzysze skinęli głową.
– Chodźmy.
Dolina otworzyła się przed nimi niczym otchłań. Las ustępował miejsca otwartej przestrzeni, ale nikomu nie dawała ona poczucia bezpieczeństwa. Kiedyś żyli tu ludzie, ale było to dawno temu. Czas i natura powoli odzyskiwały panowanie nad doliną, ale gdzieniegdzie było jeszcze widać resztki cywilizacji. To było stare, zapomniane miejsce, w którym ptaki nie śpiewają, świerszcze nie grają, a turyści nie rozkładają się na piknik. Jedna z tych zniszczonych bieszczadzkich wiosek, o których czasem rozmawiali najstarsi mieszkańcy wsi.
To, co z niej zostało, w niewielkim stopniu przypominało ludzkie osiedle. Spróchniałe belki sterczały z ziemi niczym kości. Kamienne fundamenty domów i resztki kominów, poczerniałe od dawnych pożarów, teraz porośnięte były mchem i dzikim winem. Zniszczona świątynia – kościół lub cerkiew – miała szczątki dachu i dzwonnicę wypaloną ogniem. Wszystko to w bladym świetle księżyca przyprawiało o zgrozę. A jednak szli dalej, zmuszając nogi do stawiania kolejnych kroków na wąskiej ścieżce.
– Dziadek mówił, żebym się nie zbliżał do takich miejsc. – Waldek zatrzymał się w pół kroku, choć blade światło hipnotyzowało go i przyciągało. – Tu może być niebezpiecznie.
– Nie pękaj. Tu nie ma żywej duszy.
Waldek zamienił się w słuch. Rzeczywiście wokół panowała cisza. Tak głęboka, że aż nienaturalna. Nie brzęczały komary, nie cykały świerszcze, nawet jedno źdźbło trawy nie szeleściło na wietrze.
– No właśnie – szepnął. – I to mnie przeraża.
Na dodatek księżyc schował się za chmurami, które napływały z północy. Ich towarzysz, którego światło dodawało otuchy, właśnie opuścił drużynę.
– Tyle już niebezpieczeństw za nami, że gorzej być nie może – odpowiedział zniecierpliwiony Andrzej. – Zresztą jak chcesz, to zostań. Ja idę.
Kazik mu przytaknął.
– Ja też.
To zaważyło. Z chłopakami, nawet takimi, których prawie w ogóle nie znał, było raźniej niż samemu. Wszystko wydawało się lepsze niż pozostanie tutaj bez nikogo. Waldek miał wrażenie, że gdyby został tu sam, ciemność pochłonęłaby go w sekundę.
Ruszyli naprzód. To była martwa wioska, jakich wiele w Bieszczadach. Wieś na starych mapach zapewne nosiła nazwę, ale teraz nikt już jej nie wymawiał. Spalona, zapomniana, porzucona przez dawnych mieszkańców. Kto wie, może spoczywali tutaj, pod popiołami swoich domów? Albo w masowej mogile gdzieś na skraju lasu. Waldek potwornie bał się takich miejsc, gdzie umarli nie zaznali spokoju, i w duchu przeklinał swoją wyobraźnię, która teraz podsuwała mu przerażające obrazy. Przyspieszył kroku, by nie pozostać tu jako ostatni.
Chłopcy przeszli między resztkami dawnych zabudowań i podążyli ku światłu. Na środku placu stała kamienna studnia. Była zarośnięta paprociami sięgającymi chłopcom do pasa, ale wciąż wyraźnie odcinała się od zrujnowanych domostw i ściany lasu. Na jej cembrowinie, pośród ciemnozielonych liści, rósł kwiat.
Delikatny jak motyl, samotny blask pośród ciemności. Srebrnobiały, z płatkami, które zdawały się drżeć w powietrzu.
Kwiat paproci.
– O rany, jaki niesamowity! – Andrzej otworzył szeroko usta, a Kazik przetarł oczy kułakiem, by się upewnić, że nie śni.
Waldek czuł, jak światło z głębi lasu go wzywa. Spróbował przełknąć ślinę, ale z wysiłku i emocji zaschło mu w gardle. Ruszył przed siebie, niemal biegiem. Serce biło mu jak oszalałe, a jego oczy błyszczały. Przeklął się w myślach za to, że niemal wyrzekł się swojego pragnienia. Tego jednego, o którym marzył cały wieczór – zdobyć legendarny skarb i sprawić, by życie babci i dziadka stało się lepsze. Być kimś: bogatym, znaczącym człowiekiem. Kimś innym niż tylko pół-Cyganem.
Wpadł między paprocie i doskoczył do kamiennego muru otaczającego studnię. Kiedy wspiął się na cembrowinę i wyciągnął dłoń do kwiatu, światło stało się nagle lodowato zimne. Nieprzyjemne i trupio blade. Przerażony Waldek cofnął rękę i odwrócił się do swoich towarzyszy. Byli tuż za jego plecami, choć nie słyszał, by podchodzili.
– Głupiś. – Kazik uśmiechnął się złowieszczo. – A teraz jesteś nasz!
Andrzej jednym susem znalazł się przy nim i z całej siły pchnął go w kierunku studni. Waldek zdążył jedynie krzyknąć. Runął w dół, wprost w czarną otchłań.
Z początku nie poczuł nic. Tylko bezwładny lot. I ciemność. Ale potem…
Woda. Lodowata i głęboka. Mroczna toń zamknęła się Waldkowi nad głową, błyskawicznie przyprawiając go o atak paniki. Woda była cuchnąca, gęsta i… żywa. Poczuł na sobie dłonie, które wciągnęły go pod powierzchnię. Dziesiątki dłoni, wszystkie zimne jak lód. Mokre i silne. Ciągnęły go w dół, w głąb, gdzie nie było już dna.
Waldek próbował się wyrwać. Krzyczał, ale każdy dźwięk zamieniał się we wstęgę bąbli powietrza i ginął w mętnej wodzie. Chłopiec otworzył oczy. Nie było już całkiem ciemno, ale to, co widział, przeraziło go. Wokół unosiły się twarze. Dzieci, kobiety i starcy. Z brzydkimi ranami na twarzach i szyjach. Żołnierze z przestrzelonymi głowami. Wszyscy patrzyli na niego martwymi oczami. Niektórzy płakali. Inni się złowieszczo uśmiechali.
W jego głowie rozległ się szept, głęboki, jakby płynący z dna:
– Tu trafiają ci, co chcieli sięgnąć po cud nie dla nich…
– Tu wpadają ci, których nikt nie żegnał…
– Tu kończą ci, którzy mieli zbyt wiele marzeń…
Waldek miotał się, uderzał, kopał. Nie miał powietrza. Nie miał siły. Nie miał czasu. Upiory chwytały go za nadgarstki, za szyję, za stopy. Ściągały w głąb. Wraz z resztką tlenu wypuścił z siebie ostatni krzyk.
Był przekonany, że to już koniec. Wiedział, że zaraz lodowata woda, przepełniona upiorami i strachem, wedrze mu się do gardła i wypełni płuca, a Waldek stanie się jednym z tych straszydeł, czyhających całe dekady na nieostrożnego wędrowca, który odważy się zajrzeć do studni. Lub naiwniaka szukającego kwiatu paproci.
Spojrzał w górę. Przez wodę dostrzegł okrągłe lico księżyca, który wychynął zza chmur. Było zniekształcone, a i tak wydawało się mówić: „Nie chciałeś za mną podążać, to teraz giń”. Ale było tam coś jeszcze. Coś, co zaburzyło pełnię. Jakaś skaza, która przysłoniła księżyc i rosła z każdą chwilą. Waldek struchlał na myśl o tym, co może się zbliżać.
Usłyszał ogłuszający chlupot i wrzask upiorów. Czyjaś ręka rozcięła powierzchnię wody niczym nóż. Przez chwilę ślepo chwytała czarną ciecz, aż w końcu trafiła na znajomy kształt. Waldek poczuł mocne szarpnięcie i zbawienna moc uniosła go, wyrywając upiorom. Ich martwe dłonie musiały ugiąć się pod większą siłą, ale nie chciały odpuścić. Tuż pod powierzchnią usłyszał ich krzyk. Krzyk wściekłych, zdeprawowanych dusz, którym zdobycz wymykała się z rąk.
– Mam go! – zawołał dziadek Waldemar, a jego głos odbił się echem od kamiennych ścian studni. – W górę, chłopy!
Znów szarpnęło. Kołowrót jęknął ciężko, pordzewiały łańcuch się napiął, a oni ruszyli w górę, ku światłu księżyca, pochodni i latarek. Ku życiu, by z każdym metrem zostawić za sobą śmierć i grozę.
Waldek był półprzytomny. Kiedy woda wylała mu się z uszu, usłyszał, że dziadek Waldemar mamrocze pod nosem jakieś słowa. Nie zrozumiał żadnego, ale to, co starało się go ściągnąć w dół, nagle odpuściło. Chłopiec poczuł, jak niewidzialne ręce rozluźniły uchwyt.
– Dajcie go, Jóźwiak – powiedział któryś z mężczyzn zaglądających do studni, a dziadek podał wnuka w silne ręce.
Chwilę później sam wygramolił się przez cembrowinę i oparł o nią plecami. Z jego ubrania ściekały strugi wody.
Waldka zalała fala światła i ciepło z kopcących pochodni. Ktoś położył go na trawie, a wokół zgromadziło się wiele zmartwionych i zaciekawionych twarzy. Wykasłał wodę z dróg oddechowych i zaczerpnął powietrza. Było rześkie, w odróżnieniu od tego w studni, przepełnionego stęchlizną i śmiercią. Jakiś mężczyzna zdjął sweter i zarzucił go Waldkowi na plecy.
– No, chłopaku, aleś nam atrakcje na sobótkę przygotował. – Mężczyzna o posturze byka stanął nad nim i przysłonił połowę światła.
Waldek go znał, wiedział, że pracuje w tartaku. Sąsiad poklepał chłopaka po plecach dłonią wielkości łopaty do chleba.
– Masz szczęście, że dziadek wiedział, dokąd polazłeś.
– Byłeś sam? – Dziadek Waldemar przykucnął obok, wyżymając mokrą koszulę.
– N…nie. – Waldek szczękał zębami. – Spotkałem po drodze dwóch chłopaków z innej wsi.
– Z której?
– Nie wiem, nie mówili. Powiedzieli tylko, że mają na imię Kazik i Andrzej.
Na te słowa kilka osób rzuciło się do studni, świecąc latarkami w ciemną toń. Nawoływali, ale odpowiadało im tylko echo.
– Nic tam nie widać. Mamy kogoś opuścić? – Spojrzeli pytająco na Waldemara Jóźwiaka, ale mężczyzna jedynie pokręcił głową. Zrozumieli w lot.
– Kazik i Andrzej, mówisz? – Dziadek zmarszczył brwi, pomiędzy którymi zarysowała się głęboka bruzda. Pojawiała się za każdym razem, kiedy był czymś głęboko zaniepokojony. – Nie dziwota, że cię tu zaciągnęli.
– Znasz ich, dziadku?
Różnokolorowe oczy siwiejącego mężczyzny pociemniały. Nie odpowiedział od razu. Pomógł wnukowi wyżąć mokre ubranie, rozgrzał jego zziębnięte członki i wziął na ręce, kiedy ruszali w drogę powrotną. Pomimo wieku wciąż były silne i krzepkie.
– Znałem dawno temu. Ale pozostało po nich ledwie wspomnienie. Co cię podkusiło, by z nimi iść?
– Nie powiem, bo będziesz się śmiał, dziadku.
Mężczyzna spojrzał na Waldka bez cienia rozbawienia na twarzy.
– Wyglądam, jakbym miał się śmiać?
Chłopak się zawahał, ale szybko uznał, że może być z dziadkiem całkowicie szczery. Jeśli chociaż połowa opowieści o niezwykłych umiejętnościach Waldemara Jóźwiaka była prawdą, to nie miał się czego bać.
– Widziałem kwiat paproci.
– Jak wyglądał?
– Jak płomyk zapalniczki, tylko blady, niebieskawy. Im bardziej się zbliżałem, tym szybciej się oddalał. Potem spotkałem tych chłopaków i postanowiliśmy szukać go razem. Czy to naprawdę był kwiat paproci, dziadku?
Waldemar Jóźwiak pokręcił głową, trąc brodą chłodny policzek wnuka.
– Kwiat paproci to tylko legenda. To, co widziałeś, to błędne ogniki. Świetliki bagienne. Słyszałeś o nich?
– Mhm – przytaknął chłopak, ale w natłoku myśli nie był w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie.
– Mówi się, że to dusze ludzi niegodziwych, złośliwie sprowadzających na manowce zbłąkanych wędrowców. Najwyraźniej skumały się z… innymi.
Zostali na końcu, choć wciąż jeszcze dosięgał ich blask światła roztaczanego przez rozgadanych sąsiadów, którym najwyraźniej wróciły dobre humory.
– Nierozsądnie jest zapuszczać się do lasu, szczególnie w taką noc jak ta.
– Dlaczego, dziadku? – spytał Waldek, a po chwili, kiedy dotarło do niego, jak dwuznacznie może być odebrane jego pytanie, poprawił się: – Dlaczego akurat w tę noc?
– Bo w noc kupały wszystkie złe duchy się budzą i próbują zaszkodzić ludziom. Budzą się i zyskują moc. To po to są te wszystkie obrzędy. Dlatego wszędzie rozkłada się pokrzywy i piołun, pali wielkie ogniska, a w nich zioła. To wszystko ma chronić nas przed złymi duchami. Jak widać, za słabo.
– Przepraszam, dziadku – powiedział Waldek, czując, jak łzy cisną się mu do oczu. Było mu wstyd z powodu własnej głupoty i naiwności.
– Nie przepraszaj. Złe dusze zwiodły na manowce wielu śmiałków. Mało komu udało się ujść z życiem. To złe, zawistne duchy.
– Dlaczego są złe?
– Zwykle z zazdrości. Zazdroszczą żywym życia: tego, że ich ciała wciąż mogą czuć ciepło ogniska, oczy widzieć blask słońca, uszy słyszeć śpiew skowronka. Zazdroszczą, że żywi mogą jeść, pić i się bawić.
– Czy wszystkie duchy są złe i zawistne?
Mężczyzna się zamyślił. Postawił Waldka na ścieżce, chwycił za rękę i odtąd poszli ramię w ramię.
– Nie wszystkie, ale wiele tak. Dusza po śmierci człowieka powinna pójść tam, gdzie jej miejsce. Jeśli zostaje tutaj, to znaczy, że ma wiele nierozwiązanych spraw. Tak jak te upiory, które ciebie pochwyciły. Cierpienie i rozpacz, które niosły za sobą przez dekady, zdeprawowały je i przeciągnęły na stronę zła.
– Andrzej i Kazik mówili, że to duchy niepochowanych błąkają się po lasach.
– Będę musiał z nimi porozmawiać. Poważnie porozmawiać.
Waldek spojrzał na dziadka, spodziewając się, że zobaczy jedną z tych jego min, kiedy Waldemar Jóźwiak próbował kogoś nabrać lub rozśmieszyć, ale się rozczarował. Dziadek był poważny i skupiony. Waldek chciał dopytać, czy chodziło mu o te widma błąkające się po lasach, czy może o Andrzeja i Kazika, ale nagle las się skończył i cały pochód wszedł w blask ogniska rozświetlającego polanę w Bukowym Młynie. Owionęła ich muzyka, śpiew i zapach ziół pochłanianych przez płomienie.
Zanim usiedli do ogniska, by przepędzić resztki chłodu i wspomnień ze studni w zniszczonej miejscowości, Waldek utonął w ciepłych ramionach babki Jadwigi. Nie mówiła wiele, ale otoczyła go swoim ziołowo-żywicznym zapachem. Ostatnio w ogóle niewiele mówiła. Sąsiedzi gadali, że zmieniła się, odkąd jej córka uciekła z Cyganem, ojcem Waldka. Z wesołej gospodyni, życzliwej sąsiadom, otwartej na nowe znajomości, nieco rubasznej i dowcipnej kobiety stała się małomówna i zamknięta w sobie. Jakby toczyła ją jakaś choroba. Tylko czasami w jej oczach Waldek widział błysk dawnej Jadwigi. No i wtedy, kiedy dziadek Waldemar wypił nieco za dużo alkoholu i rozwiązywał mu się język. Opowiadał wówczas o ich młodości, ale Waldek nie był pewien, czy można mu wierzyć. Pojawiały się w tych historiach zaklęcia, Bies, niespokojne dusze i spleja. Czymkolwiek by była, dziadek zawsze przed nią ostrzegał i kategorycznie zabraniał wnukowi się do niej zbliżać.
– Kiedyś też będę przeganiał złe duchy – powiedział Waldek, kiedy usiadł przy ognisku z kiełbasą nadzianą na zaostrzony kij. Całym sobą chłonął ciepło płomieni, które wyganiało z niego chłód śmierci. – Tak jak ty, dziadku.
Waldemar Jóźwiak przesunął się po okorowanym pniu powalonej brzozy stanowiącym rodzaj ławeczki. Objął Waldka ramieniem i pocałował w czubek czarnej czupryny.
– Już nie będziesz musiał, chłopcze. Ja się tym wszystkim zajmę. Tobie inna przyszłość jest pisana.
– Jaka?
Mężczyzna nie odpowiedział. Myślał o tym, co usłyszał kiedyś od matki Waldka. O przyszłości, którą mu wieszczyła.
* Fragmenty baśni Kwiat paproci Józefa Ignacego Kraszewskiego na podstawie strony wolnelektury.pl [dostęp 06.07.2025 r.].
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Maria Kiczka-Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce: archiwum Mariusza Banachowicza
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-95-6