Szelma i inne opowieści przyziemne - Elżbieta Isakiewicz - ebook + książka

Szelma i inne opowieści przyziemne ebook

Elżbieta Isakiewicz

4,0

Opis

Najnowsza książka Elżbiety Isakiewicz, to zbiór literackich miniatur z pogranicza epiki i liryki, czyli miejsca w literaturze, gdzie autorka – znana reporterka i prozatorka, od dekad regularna czytelniczka poezji – czuje się u siebie.  W Szelmie i innych opowieściach przyziemnych autorka chwyta historie, które przynosi jej los, ludzie, książki, a potem opowiada je po swojemu. A „po swojemu” w wypadku Isakiewicz, przedstawiającej się jako „miłośniczka kotów, Czechowa, dobrego wina i wysokich obcasów”, oznacza niezwykle osobiście, czyli tak że fabuła opowieści staje się równie ważna jak smak, zapach, kolor czy mgnienie słońca między liśćmi.
Szelmę…tworzy kilkadziesiąt tekstów o objętości od pięciu zdań do trzech stron maszynopisu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 86

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze spędzony czas. Minimum słów maksimum treści. Pięknej treść. Polecam
00

Popularność




redaktor prowadzący: Hubert Musiał

projekt okładki: Piotr Tarasiuk

projekt typograficzny: Grzegorz Majcher

korekta: Sylwia Majcher, Joanna Morawska

skład wersji elektronicznej: Michał Latusek

Na okładce wykorzystano drzeworyt Ohary Kosona,

„Twee kaketoes op tak met pruimenbloesem”

('Dwie kakadu na gałęzi śliwy')

ze zbiorów Rijksmuseum w Amsterdamie.

© Copyright by Elżbieta Isakiewicz

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-235-3

SZELMA

Gdy przyprowadziła Szczepana do najstarszego brata, ten złapał się za głowę:

– Durnaś.

A Szelma na to:

– Możem durna, ale to moja durność, moja sprawa.

W rodzinie, wcześnie osieroconej, rządzili bracia. Siostry usługiwały im w czujnej ciszy jak motyle u progu krótkiego lata, jak robotnice zasilane wewnątrzgatunkowym, mrówczym kodem poddania. O Szelmie, najpóźniej urodzonej, mówili „stuknięta”, bo zbierała kolorowe szkiełka. Poniewierały się w przydrożnych rowach, na polnych ugorach, na wzniesieniach osłaniających horyzont przed naporem monotonii, co wypełniała płaski krajobraz i ludzkie siedliska zmętniałym światłem utrudzenia. Tylko te szkiełka, zwłaszcza w skwarze, w rozedrganych krztynach powietrza, kusząco lśniły barwami niby ułomki z jakiegoś potłuczonego nieba.

Jednego razu, przed zachodem, szuka Szelma szkiełek na miedzy, wśród zielska, a z naprzeciwka idzie Szczepan w czapce na bakier. Kroczy chodem niskim, kaczym, rozkołysanym, zatrzymuje się, kuca przy niej.

– A po co ci, dziewczyno, te szkiełka?

Wzruszyła ramionami. Więcej nie pytał. Przyjęła jego oświadczyny ze złości na najstarszego brata. Ślub był bezweselny, jedna z sióstr zgodziła się na świadka.

Nic jej w tym Szczepanie nie pasowało: ani ten chód kaczy, ani sposób, w jaki się golił, ani jak chrapał i przy jedzeniu mlaskał, ani nawet materiał na spódnicę, co jej kupił na dożynki. Ale dni toczyły się w koleinach sezonów, w mdławych tutejszych światłach. Kiedyś, na przednówku, zerka Szelma przez okno, obierając na placki kartofle. Na podwórzu Szczepan kręci się wokół starej, rozlazłej szopy – coś tam przyklepuje, coś podcina, mierzy, a tu dach jak nie runie z trzaskiem, hukiem, ze zgrozą pomieszaną z kurzem, z siłą rozjątrzoną, wściekłą, składając komórkę niczym kartonowe pudło, miękko. A spod rumowiska wydobywa się jęk Szczepana, przyduszony, zmięty:

– Szelma, ciemno mi.

Wzbiły się wysoko spłoszone gołębie, łuna zachodu na czerwono omaściła ich upierzenie, połówka kartofla poturlała się po kuchennym stole, spadła. A gdyby tak zamknąć oczy – pomyślała – i wszystko skończyć: małżeństwo, codzienną mitręgę, sny nawet we śnie nieznajdujące wytchnienia, i będzie jak dawniej: tylko ona i szkiełka.

Zawodzenie od szopy słabnie, urywa się, kruszeje. Raptem Szelma podrywa się, biegnie, kaszle – pył powalonej drewutni wdziera się do gardła, nozdrzy – jakiś gwóźdź ociera się o stopę, Szelma schyla się i unosi, ledwie zachowując równowagę, ciężką, pokiereszowaną płachtę drzwi, pod którymi lament już umilkł. Dostrzega głowę Szczepana; w posklejanych krwią włosach utkwiły drzazgi.

Opuścił szpital po tygodniu i życie wróciło na tory. Z tą różnicą, że jej nadwyrężony od podźwignięcia kręgosłup nie był już tak giętki. Umierali kolejno bracia Szelmy; wiosną siostry nosiły im na groby żonkile i bratki, jesienią astry. W końcu umarł Szczepan, po bożemu, w łóżku, na poduszkach.

– Szelma – szepnął, otworzył do dalszego ciągu usta, ale one były już nieme jak na fotografiach albo odwróconych lustrach.

Wkrótce osada zmieniła się w przedmieścia: na wzniesieniach wyrosły budynki, a gliniaste drogi wylano asfaltem, i z czasem trudniej znajdowała szkiełka. Gromadziła je w słoikach, blaszanych pudełkach. Zanurzała w nich dłonie, przesypywała jak piasek. Niekiedy kaleczyła przy tym palce. Rzadko przykładała plaster, zlizywała krople krwi.

ZWYKŁEGO DNIA

Franciszek zrobił Marcelinie buty. Sznurowane, z grubą karbowaną podeszwą, żeby nie ślizgały się po lodzie i stawiały opór grawitacji w trakcie wspinaczek, z niewielkim, lecz wyrazistym obcasem.

– Jestem kobietą – przypomniała, wyjaśniając, jaki powinien mieć kształt. Buty czyściła oliwą, polerowała flanelą. Latem podeszwy nabierały zielonego odcienia – nabiegały sokiem alpejskich traw.

Marcelina podarowała Franciszkowi książkę, kupioną od wędrownego bukinisty na jarmarku w Sion, stolicy kantonu Valais, niedaleko ich wioski. Odkąd z jej pomocą nauczył się czytać, po zapadnięciu zmroku siadywał przy naftowej lampie, łaszącej się do liter miękkim, drżącym płomieniem. Wypijał szklankę czerwonego wina, którego grona rodziły się w małych winnicach, przed zmierzchem schodzących w złotej szacie ze zboczy ku dolinie Rodanu. („Tutejsza ludność – podają kroniki – w winie jest rozmiłowana”). Książka była o wielkich bitwach i generałach.

Piętnastego sierpnia 1942 roku szczyty wstały wyraziste, drapieżne. W domu Marceliny i Franciszka Dumolin, nauczycielki i szewca (– Każdego mogła mieć – gderały tutejsze kumochy), piski, marudzenia, pokrzykiwania, śmiechy ich siedmiorga zasmarkanych, krwistych dzieci stapiają się z odymioną wonią smażonych kartofli, które pichci pomagająca w gospodarstwie ciotka.

– Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek – nuci, podskakując, czteroletnia dziewczynka.

Marcelina zamiata ganek.

– Trzeba wydoić krowy. – W jej głosie pobrzmiewa coś falującego i spokojnego jak w śpiewie przypływu. Krowy pasą się na hali, w nieckowatym zakolu przełęczy, za którą wzrasta lodowiec Les Diablerets.

– Tak, już czas. – Franciszek i Marcelina wymieniają spojrzenia, przez chwilę stoją nieruchomo, a może to tylko wrażenie wywołane snopem jaskrawego światła, które wymknąwszy się spiętrzonej chmurze, spłynęło na tych dwoje niczym reflektor w ostatniej teatralnej scenie. („Tutejszą ludność – potwierdzają archiwalia – wyróżnia upodobanie do wszelkiego rodzaju przedstawień; jasełka i szopki angażują zarówno szacownych przedstawicieli kantonu, jak i pasterzy”).

– Poszli wydoić krowy. – Wersję tę, zaświadczoną przez ciotkę, powielą następne pokolenia.

Czteroletnia dziewczynka nie zapamięta oddalających się rodziców, jedynie płacz ciotki, skrywany, bezgłośny, gdy po zmierzchu zaganiała dzieciarnię do łóżek, i białą żarzącą się gwiazdę, która uderzała o szybę małego, nieosłoniętego okna izby na pięterku.

– Ciotka miewała przeczucia, nazywali ją Kasandrą – przyznaje dziś stara czteroletnia dziewczynka. („Duszę tutejszej ludności – sugerują urzędowe źródła – nawiedzały mamidła i rozmaite mary; wierzono na przykład, że lodowiec Les Diablerets zamieszkują diabły”).

Siedemdziesiąt pięć lat po tym, jak Marcelina i Franciszek opuścili dom – gdy patrzyło się z ganku, ich sylwetki to zanikały, to wyłaniały się na nierównościach terenu, a Marcelina uniosła dłonie ku niebu i wykonała taneczny obrót, zaś Franciszek bił jej brawo – konserwator kolejki linowej ośrodka narciarskiego Les Diablerets nieco w bok od głównego szlaku napotkał w śniegu zadziwiające, czerniejące wybrzuszenie. Na posterunku policji zeznał, że odkrył zmumifikowane ciała kobiety i mężczyzny, leżące razem, w dobrze zachowanych ubraniach. Wkrótce służby dokopały się jeszcze plecaka, butelki po winie i książki. Zwrócono uwagę na wyśmienity stan kobiecych butów, sznurowanych, z wyrzeźbionymi obcasami. Według śledczych para, wędrując gdzieś między Valois i Bernem, prawdopodobnie osunęła się w szczelinę.

Stara czteroletnia dziewczynka międli w palcach różową chusteczkę. W każdą rocznicę zniknięcia rodziców wspinała się na lodowiec z kilkorgiem rodzeństwa, żeby wznosić wyższe od Alp modły. Czuło się tam ciepłe, pełne oddechy, zdrowe tętna, jakąś obecność trwałego, wyzwolonego szczęścia. Różowa chusteczka w pomarszczonych dłoniach ma białe koronkowe obrzeża.

SWETRY

Andzia, kiedyś położna, była cicha i biała – jej włosy i palce dłoni zdawał się pokrywać śnieg lub wapienna zaprawa. Przez cztery pory roku dziergała na drutach swetry, które pruła tuż przed ukończeniem. Zostawiała skrawek i znów zaczynała. Siadywała przy oknie (z ulicy widziało się jej zbielałą postać w szarym prostokącie), w ciepłą porę przenosiła się z wiklinowym koszem na murszejącą ławkę pośrodku skweru, gdzie z kocią dyskrecją konszachtowały cienie. Sąsiedzi zagadywali:

– A czemu to Andzia te swetry pruje? Czemu ich nie chce?

– Wszystko przemija. – Palce położnej poruszały się zwinnie, jak wtedy, gdy pomagała wygarniać z brzuchów matek malizny omaszczone śluzem i krwią, różowosine, głos pochrypywał równo, z rutyną wieloletniego zdarcia. – Nie wróci do swego źródła woda płynąca wąwozem, nigdy ten sam wiatr nie wtargnie w twoje włosy, chmura, którą widzisz teraz, nie zajrzy ponownie w twoje oczy (nicość wyliże każdą z jej nasączonych horyzontami kropel), z drgnieniem zegara przepadnie ta sekunda. Tylko moje swetry nie zaznają końca, braku jutra.

Potakiwano w zakłopotaniu, jeden czy drugi parsknął, a kiedyś odezwał się listonosz, przez to że prawe ucho trochę wyżej miał położone niż lewe, zwany Dziwogłową.

– Jakie to ma znaczenie? – Podrapał się po prawym, sapnął. – Skoro i tak trafimy w strefę martwą?

Roztargała się tknięta wroną lipa. Andzia spojrzała w jej stronę, odłożyła druty, pogłaskała miękkość niebieskiego swetra.

– Wtedy wszystkie niedokończone swetry otulą mnie swą dzisiejszością. Bo czyż domniemana wieczność nie jest pokonanym czasem teraźniejszym?

Odtąd nie pytano już jej o swetry. Tylko gdy południe złotawymi kręgami zataczało się po trotuarze, Dziwogłowa, mijając ją, łapał się to za lewe ucho, to za prawe.

ROLA

Z nastaniem zmierzchu przychodziła na oszkloną werandę. Nie zapalała światła. Ciemność powlekała ją szarawym tiulem i wydawało się, że to manekin na wystawie sklepu wypatruje przez szyby przemykającego cienia ulicznego psa.

Raz w takim momencie uchylił drzwi.

– Co robisz, babciu?

– Przeglądam wydarzenia niestrząśnięte – odparła. – Takie, co nigdy nie powleką się zaćmą, nie zasną. – Jej słowa brzmiały rytmicznie jak wystukiwany tajemny szyfr. – Ciekawyś, co widzę teraz? – Nadal wpatrywała się w czerniejącą przestrzeń, od czego coraz bardziej niewyraźniała.

Przytaknął.

– Była bieda. Ojciec mój najął się jako palacz w starej, przepełnionej szkole elementarnej, ze skrzypiącymi podłogami, brązowymi, popękanymi kaflowymi piecami i sękami w drewnianych ścianach, które wytrzeszczały na nas nieme, bezrzęse oczy. Z początkiem grudnia nauczycielka nakazała:

– Na świętego Mikołaja niech każde dziecko przyniesie coś dla kolegi. Podarki włożymy do worka. Będziecie je losować.

Powiedziałam o tym w domu. Nikt się nie odezwał. (Sądzi się, że bieda piszczy, lecz to nieprawda, bieda milczy. Agresywnym milczeniem gorzkiego odoru kapusty i ciasnych stęchłych pomieszczeń. Stęchlizna przenika człowieka, zanim zda sobie z tego sprawę, i zostaje z nim, gdziekolwiek by podążył). Nie było czym się podzielić. Bawiłam się z rodzeństwem gałganami, patykami, szyszkami, kapslami, puszkami; sznurek służył za skakankę. Jednak nazajutrz ojciec wręczył mi jakieś opatulone w gazetę zawiniątko.

– Weź to do szkoły – polecił i oddalił się do swoich zajęć.

Zajrzałam do środka. Była tam pacynka z płaskolicą szmacianą gębą, z czupryną z muliny, z namalowanym wzrokiem, otępiałym i rybim. Miałam prezent! Idąc do szkoły, podskakiwałam.

– Kto ci to dał? – Twarz nauczycielki wydłużyła się i upodobniła do dziobiącego ptaka.

– Tata.