Szare pszczoły - Andriej Kurkow - ebook + książka

Szare pszczoły ebook

Andriej Kurkow

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Data ważności licencji: 12/31/2025

Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Piotr_Kalwinski

Dobrze spędzony czas

Powolna narracja, polubiłem bohatera pszczelarza, rozwodnika koło pięćdziesiątki i jego ciche życue w szarej strefie przy froncie w Donbasie.
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Серые пчелы
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: ANNA SU­LI­GOW­SKA-PA­WE­ŁEK
Ko­rekta: JO­LANTA RO­SO­SIŃ­SKA, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: Fre­epik
Co­py­ri­ght © An­drey Kur­kov, 2018 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-794-0
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Ziąb spra­wił, że Sier­giej Sier­gie­icz ze­rwał się z łóżka koło trze­ciej nad ra­nem. Skle­cona wła­sno­ręcz­nie we­dług sche­matu za­miesz­czo­nego w cza­so­pi­śmie dla dział­kow­ców koza, czyli pie­cyk ze szkla­nymi drzwicz­kami i dwiema fa­jer­kami do go­to­wa­nia je­dze­nia, już nie da­wała cie­pła. Sto­jące obok bla­szane wia­dra oka­zały się pu­ste. Się­gnął po ciemku ręką do bliż­szego z nich i tra­fił pal­cami na grudkę wę­gla.

– Do­bra! – stęk­nął sen­nie. Wcią­gnął por­tki, wsa­dził gołe stopy w kap­cie zro­bione z ob­cię­tych wa­lon­ków, na­rzu­cił ko­żuch i zła­paw­szy wia­dra, wy­szedł na dwór.

Za­trzy­mał się za szopą przed kupą wę­gla. Wy­pa­trzył ło­patę – na dwo­rze było o wiele ja­śniej niż w domu. Ka­wałki wę­gla po­sy­pały się z grze­cho­tem, ude­rza­jąc o dna wia­der. Ale jak tylko pierw­sza war­stwa po­kryła dno, spa­dały już bez­dź­więcz­nie.

Gdzieś da­leko wy­strze­liła ar­mata. Nie mi­nęła mi­nuta – znowu huk, tylko jakby z dru­giej strony.

– Co to, spać się dur­niom nie chce? Czy po­sta­no­wili się ogrzać? – mruk­nął Sier­gie­icz z nie­chę­cią.

Wró­cił w ciem­no­ści swego do­mo­stwa. Za­pa­lił świecę. Ude­rzył go w nos jej miły, cie­pły, mio­dowy za­pach. Usły­szał też ci­che, do­brze znane i uspo­ka­ja­jące ty­ka­nie bu­dzika sto­ją­cego na wą­skim drew­nia­nym pa­ra­pe­cie.

W pie­cyku zo­stało jesz­cze tro­chę żaru, ale i tak bez szcza­pek i pa­pieru nie dało się roz­pa­lić zim­nego, przy­nie­sio­nego z mrozu wę­gla. Do­piero kiedy za za­kop­coną szybką za­tań­czyły dłu­gie nie­bie­skawe ję­zyki pło­mieni, pan domu wy­szedł so­bie na po­dwórko jesz­cze raz. Od­głosy da­le­kiej ka­no­nady, we­wnątrz domu pra­wie nie­sły­szalne, do­bie­gały od wschodu. Tym­cza­sem inny, znacz­nie bliż­szy, dźwięk zwró­cił uwagę Sier­gie­icza i zmu­sił go do na­sta­wie­nia ucha: po są­sied­niej ulicy naj­wy­raź­niej prze­je­chał sa­mo­chód. Prze­je­chał i nie za­trzy­mał się. We wsi są prze­cież tylko dwie ulice: Le­nina i Szew­czenki, no i jesz­cze za­ułek Mi­czu­rina. Przy Le­nina mieszka so­bie skrom­nie sam Sier­gie­icz. Czyli że sa­mo­chód je­chał ulicą Szew­czenki. Tam też tylko je­den miesz­ka­niec się ostał – Paszka Chmie­lenko, taki sam jak on wcze­sny eme­ryt, pra­wie jego ró­wie­śnik, wróg od dzie­ciń­stwa, od pierw­szej klasy ich wiej­skiej szkoły. Jego ogród wa­rzywny wy­cho­dzi na Hor­liwkę, czyli że mieszka o jedną ulicę bli­żej Do­niecka niż Sier­gie­icz, któ­rego wa­rzyw­nik wy­cho­dzi na drugą stronę, na Sła­wia­no­gorsk. Opada w kie­runku pola, które naj­pierw cią­gnie się do­łem, a po­tem znowu się wznosi ku Żda­niwce. Żda­niwki jako ta­kiej z wa­rzyw­nika nie wi­dać, chowa się niby za pa­gór­kiem, na­to­miast ar­mię ukra­iń­ską, która w ten pa­gór wryła się schro­nami i oko­pami, od czasu do czasu sły­chać. A kiedy nie sły­chać, Sier­gie­icz i tak wie, że tam jest, na lewo od za­le­sio­nego te­renu, wzdłuż któ­rego drogą grun­tową jeź­dziły daw­niej cią­gniki i cię­ża­rówki, wie, że tam sie­dzi w tych schro­nach czy oko­pach. Trzy lata już sie­dzi. Po­dob­nie jak tu­tej­sze chło­paki z ro­syj­ską woj­skową mię­dzy­na­ro­dówką w swo­ich schro­nach po­pi­jają her­batę i wódkę na ty­łach ulicy Szew­czenki, gdzie mieszka Paszka, za reszt­kami sta­rego brzo­skwi­nio­wego sadu, za­ło­żo­nego jesz­cze w cza­sach so­wiec­kich, i za po­lem, które wojna po­zba­wiła rol­ni­ków, a także za tym po­lem, które leży mię­dzy ogro­dem Sier­gie­icza a Żda­niwką. Jak tu te­raz ci­cho! Ze dwa ty­go­dnie jest tak ci­cho. Na ra­zie nie strze­lają do sie­bie na­wza­jem! Może mają dość? Może po­ci­ski i na­boje cho­wają na póź­niej? A może nie chcą nie­po­koić ostat­nich dwóch miesz­kań­ców Ma­łej Sta­roh­ra­diwki, któ­rzy się wgryźli w te swoje go­spo­dar­stwa bar­dziej niż pies w ulu­bioną kość. Po­zo­stali miesz­kańcy wo­leli wy­je­chać na sa­mym po­czątku dzia­łań wo­jen­nych. I wy­je­chali. Po­nie­waż bar­dziej się bali o swoje ży­cie niż o za­cho­wa­nie do­bytku i z tych dwóch obaw wy­brali sil­niej­szą. Sier­gie­iczowi od czasu wy­bu­chu wojny już się nie zda­rzało bać o swoje ży­cie. Zda­rzało mu się ra­czej cze­goś nie zro­zu­mieć albo na­gle zo­bo­jęt­nieć na wszystko, co go ota­czało. Jakby wszel­kie uczu­cia się ulot­niły oprócz jed­nego – po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści. Zresztą i ten stan, mo­gący w do­wol­nej chwili w ciągu doby wy­wo­łać nie­po­kój, od­czu­wał tylko w sto­sunku do swo­ich psz­czół. Ale te­raz so­bie zi­mo­wały, ule miały grube ścianki, od góry na ram­kach i pod za­mknię­tymi dasz­kami był uło­żony woj­łok, a z ze­wnątrz po bo­kach zo­stały umo­co­wane że­la­zne płyty. Wpraw­dzie ule stoją w szo­pie-zi­mow­niku, nie­mniej jed­nak ja­kiś wredny po­cisk może wpaść z do­wol­nej strony i wtedy jego odłamki naj­pierw po­sie­kają bla­chę, a po­tem prze­biją na wy­lot drew­niane ścianki uli i za­czną siać śmierć wśród psz­czół, chyba że nie da­dzą rady.

2

Paszka przy­szedł do Sier­gie­icza w po­łu­dnie. Go­spo­darz wła­śnie wsy­pał dru­gie wia­dro wę­gla do pie­cyka i po­sta­wił na nim czaj­nik. Miał za­miar na­pić się her­batki w sa­mot­no­ści, ale się nie udało.

Za­nim wpu­ścił do domu nie­pro­szo­nego go­ścia, za­sło­nił opartą o ścianę „obronną” sie­kierę mio­tłą. A bo to wia­domo, czy Paszka nie wziął dla sa­mo­obrony pi­sto­letu czy ka­ła­sza! Kto wie? Zo­ba­czy sie­kierę w ko­ry­ta­rzu, za­cznie się pod­śmie­wać, jak to on po­trafi, kiedy ko­goś ma za idiotę. A Sier­gie­icz do obrony ma tylko sie­kierę. Nic wię­cej. Na noc wkłada ją pod łóżko, to­też jego sen bywa spo­kojny i głę­boki. Nie za­wsze, oczy­wi­ście.

Sier­giej Sier­gie­icz otwo­rzył Paszce drzwi. I chrząk­nął nie­zbyt życz­li­wie, bo na­su­nęło mu się w jed­nej chwili mnó­stwo oskar­żeń pod ad­re­sem są­siada z ulicy Szew­czenki, któ­rych przedaw­nie­nie wy­da­wa­łoby się ni­gdy nie na­stąpi. Przy­po­mniało mu się, ja­kie on świń­stwa ro­bił, na­pa­dał z ci­cha pęk, skar­żył do na­uczy­cieli, nie da­wał od­pi­sy­wać. Można po­my­śleć, że po czter­dzie­stu la­tach po­winno się to wszystko wy­ba­czyć i za­po­mnieć! Ale jak za­po­mnieć, je­żeli w ich kla­sie było sie­dem dziew­czyn i tylko dwóch chło­pa­ków – on i Paszka. Czyli że Sier­gie­icz nie miał przy­ja­ciela, miał je­dy­nie wroga! Wpraw­dzie „wróg” to brzmi ja­koś tak za bar­dzo po­waż­nie! W ję­zyku ukra­iń­skim jest do­bre okre­śle­nie – „wra­że­niatko”. Le­piej pa­suje. To taki so­bie „wro­guś”, któ­rego nikt się nie boi!

– No, cześć, Sie­ryj[1] – tro­chę wy­mu­szo­nym to­nem przy­wi­tał się Paszka, wcho­dząc. – Prąd pu­ścili w nocy! – oznaj­mił, oce­nia­jąc wzro­kiem mio­tłę, czyby jej nie wziąć i nie strze­pać śniegu z bu­tów.

Wziął mio­tłę, a na wi­dok sie­kiery się skrzy­wił.

– Łżesz! – od­po­wie­dział mu spo­koj­nie Sier­gie­icz. – Jakby pusz­czali, to­bym się obu­dził! Mam wszę­dzie włą­czone świa­tło, żeby nie prze­ga­pić, jak się prąd po­jawi!

– Pew­nie mocno spa­łeś! Prze­cież ty tak śpisz, że na­wet wy­buch cię nie zbu­dzi! Pu­ścili tylko na pół go­dziny. Masz, zo­bacz – po­ka­zał ko­mórkę. – Na­wet zdą­ży­łem do­ła­do­wać! Może chcesz do ko­goś za­dzwo­nić?

– Nie mam do kogo dzwo­nić! Chcesz her­baty? – spy­tał Sier­gie­icz, na­wet nie zer­k­nąw­szy na ko­mórkę.

– A skąd masz her­batę?

– Skąd? Od pro­te­stan­tów!

– No, nie ga­daj! – zdzi­wił się Paszka. – Mnie się dawno skoń­czyła!

Usie­dli przy sto­liku. Paszka ple­cami do pie­cyka, od któ­rego, jak i od rury idą­cej do góry, do su­fitu, bu­chało cie­pło.

– A co taka cienka? – burk­nął gość, za­glą­da­jąc do fi­li­żanki. I za­raz życz­liw­szym to­nem na­po­mknął: – A do żar­cia nic nie masz?

Sier­gie­icz się roz­zło­ścił:

– Do mnie w nocy po­moc hu­ma­ni­tarna nie przy­jeż­dża!

– Do mnie też.

– A co ci przy­wożą?

– No, nic!

Sier­gie­icz chrząk­nął. Upił her­baty.

– I co, tej nocy też nikt nie przy­jeż­dżał?

– A ty co, wi­dzia­łeś?

– No, wy­cho­dzi­łem po wę­giel, jak się zimno zro­biło.

– To prze­cież nasi, stam­tąd! – Paszka po­krę­cił głową. – Na roz­po­zna­nie.

– I cóż by tu mieli roz­po­zna­wać?

– Spraw­dzali, czy nie ma „ukrów”[2] we wsi!

– Łżesz. – Sier­gie­icz wbił wzrok w roz­bie­gane oczka Paszki.

A ten, jak po­sta­wiony pod mur, od razu się pod­dał.

– No, tak – przy­znał się. – Ja­kieś chło­paki. Po­wie­dzieli, że z Hor­liwki. Pro­po­no­wali audi za trzy­sta bak­sów bez pa­pie­rów.

– I co, ku­pi­łeś? – uśmiech­nął się Sier­gie­icz.

– Nie je­stem idiotą! – Paszka po­krę­cił głową. – Jak­bym po­szedł do domu po pie­nią­dze, to oni by ru­szyli za mną i nóż w plecy! My­ślisz, że nie wiem, jak się to robi?

– A czemu do mnie nie pod­je­chali?

– Bo im po­wie­dzia­łem, że je­stem sam we wsi. Zresztą nie ma te­raz jak prze­je­chać z Szew­czenki na Le­nina. Prze­cież jest lej od wy­bu­chu, koło Mit’ko­wych. Tylko czołg prze­je­dzie!

Sier­gie­icz nic nie po­wie­dział. Pa­trzył na Paszkę, na jego chy­trą gębę, która naj­le­piej by pa­so­wała do pod­sta­rza­łego kie­szon­kowca, wiele razy ła­pa­nego i bi­tego, a więc lę­kli­wego. Na Paszkę, który jak na swoje czter­dzie­ści dzie­więć lat wy­glą­dał o dzie­sięć lat sta­rzej od Sier­gie­icza. Czy to z po­wodu zie­mi­stej cery, czy po­ha­ra­ta­nych po­licz­ków, jakby się całe ży­cie go­lił tępą brzy­twą. Pa­trzył i my­ślał, że gdyby na całą wieś nie zo­stało tylko ich dwóch, to ni­gdy by z nim znów nie za­czął roz­ma­wiać. Żyli by tak so­bie rów­no­le­gle każdy na swo­jej ulicy, każdy swoim ży­ciem. On, Sier­gie­icz, na Le­nina, a Paszka na Szew­czenki. I nie ode­zwa­liby się do sie­bie ani razu aż do sa­mej śmierci. Gdyby nie wojna.

– Ja­koś dawno tu u nas nie strze­lali – wes­tchnął gość. – A pod Hatną daw­niej tylko w nocy z ar­mat wa­lili, a te­raz już i w dzień! A ty... – Paszka na­gle tro­chę głowę do przodu po­chy­lił. – Jak nasi o coś po­pro­szą, to zro­bisz?

– Jacy „nasi”? – Sier­gie­icz spy­tał z nie­chę­cią.

– No, nasi, do­nieccy! Czego rżniesz głupa?

– Moi są w zi­mow­niku i żad­nych in­nych „na­szych” nie znam. Ty dla mnie też nie za bar­dzo je­steś „nasz”!

– Czego się wście­kasz, daj spo­kój! Nie wy­spa­łeś się czy co? – Paszka się skrzy­wił, żeby oka­zać nie­za­do­wo­le­nie. – A może te twoje psz­czoły wy­mar­zły i się na mnie od­gry­wasz?

– Ja ci dam wy­mar­zły! – W gło­sie pana domu wy­raź­nie za­brzmiała po­gróżka. – Jak coś po­wiesz na moje psz­czoły...

– Ależ ja o two­ich psz­czo­łach z ca­łym sza­cun­kiem! Prze­ciw­nie, mar­twię się o nie! – Paszka mu prze­rwał, wy­co­fu­jąc się. – Za­cho­dzę w głowę, jak one zno­szą zimę? Czy nie jest im w szo­pie za chłodno? Ja bym tam zdechł z zimna!

– Do­póki szopa cała, zimno nie jest! – Sier­gie­icz tro­chę zła­god­niał. – Uwa­żam na to! Co­dzien­nie spraw­dzam.

– A jak one w ulach śpią? – spy­tał Paszka. – Jak lu­dzie?

– Pew­nie, jak lu­dzie! Każda w swoim łó­żeczku.

– Prze­cież nie ma tam ogrze­wa­nia! A może za­ło­ży­łeś?

– One nie po­trze­bują! Mają tam we­wnątrz trzy­dzie­ści sie­dem stopni. Same się ogrze­wają.

Roz­mowa po przej­ściu na te­mat psz­czół ja­koś za­brzmiała życz­li­wiej. Paszka uznał, że może już iść. Na­wet uda się po­że­gnać po ludzku, a nie jak po­przed­nim ra­zem, kiedy Sier­gie­icz go zwy­zy­wał.

– A przy oka­zji, o ren­cie nie po­my­śla­łeś? – spy­tał na od­chod­nym.

– Co tu my­śleć? – Sier­gie­icz wzru­szył ra­mio­nami. – Jak się wojna skoń­czy, li­sto­noszka mi od razu za trzy lata przy­nie­sie! Wtedy to so­bie użyję!

Paszka chciał mu do­ciąć, ale nic nie po­wie­dział.

Za­nim od­szedł, jesz­cze raz się spo­tkali wzro­kiem.

– Masz, póki na­ła­do­wana – wy­cią­gnął do niego rękę z ko­mórką – może do swo­jej Wi­ta­liny za­dzwo­nisz?

– Jaka znowu ona moja? Od sze­ściu lat już nie moja. Nie, nie chcę.

– A do córki?

– Idź już! Prze­cież mó­wi­łem, że nie mam do kogo dzwo­nić! – I za­trza­snął za go­ściem drzwi.

3

– I cóż to ta­kiego? – po­wie­dział Sier­gie­icz gło­śno w za­my­śle­niu. Stał na skraju ogrodu przed bia­łym po­lem scho­dzą­cym spa­dzi­ście, sze­ro­kim ję­zy­kiem, a po­tem tak samo płyn­nie wzno­szą­cym się ku Żda­niwce. Tam, na li­nii za­śnie­żo­nego ho­ry­zontu, były ukryte umoc­nie­nia ar­mii ukra­iń­skiej. Sier­gie­icz nie mógł ich stąd do­strzec. Za da­leko, no i jego wzrok po­zo­sta­wiał wiele do ży­cze­nia. Z pra­wej strony wzno­sił się na tym sa­mym ła­god­nym zbo­czu raz gę­sty, raz prze­rze­dzony wia­tro­chronny pas le­śny. Co prawda wy­żej szedł tylko od za­łomu, a przed za­krę­tem do Żda­niwki były za­sa­dzone drzewa równą li­nią nad dol­nym za­ło­mem wzdłuż drogi grun­to­wej, która te­raz le­żała po­tul­nie pod śnie­giem, po­nie­waż od po­czątku dzia­łań wo­jen­nych nikt nią nie jeź­dził. A kiedy do wio­sny 2014 roku uży­wano jej, można było do­trzeć i do wsi Swi­tłe, i do Ka­ły­niwki.

Sier­gieja Sier­gie­icza tu­taj, na skraj ogrodu, pro­wa­dziły zwy­kle nogi, nie my­śli. Po po­dwórku ła­ził czę­sto, do­glą­dał go­spo­dar­stwa. A to do szopy do psz­czół za­glą­dał, a to do niby-ga­rażu do swo­jej zie­lo­nej łady, czwórki, to znów pod­cho­dził do kupy wę­gla (pło­ną­cego dłu­gimi ję­zy­kami ognia), która z każ­dym dniem się zmniej­szała, ale przy­naj­mniej za­pew­niała cie­pło na ju­tro i po­ju­trze. Cza­sem nogi nio­sły go do sadu, gdzie się za­trzy­my­wał przy uśpio­nych zim­nem ja­bło­niach i brzo­skwi­niach. A cza­sem, wpraw­dzie rza­dziej, do­cho­dził do sa­mego skraju wa­rzyw­nika, gdzie chrzę­ściła, kru­sząc się pod no­gami, nie­koń­cząca się war­stewka śniegu. Gdzie buty ni­gdy nie za­pa­dały się głę­boko, bo zi­mowy wiatr za­wsze spy­chał śnieg w dół, w pole, do za­łomu. To­też tu, na gó­rze i w ogro­dzie Sier­gie­icza, zo­sta­wało go mało.

Wła­ści­wie to trzeba by iść do domu, zbliża się po­łu­dnie, ale ta plama tam, w czę­ści pola wzno­szą­cej się ku ukra­iń­skim oko­pom, ku Żda­niwce, nie daje mu spo­koju. Parę dni temu, kiedy ostat­nio wy­cho­dził na skraj ogrodu, nie było na bie­lu­teń­kim polu żad­nych plam. Tylko śnieg, a jak się weń tak wpa­try­wać, to się usły­szy biały szum – taką ci­szę, która chwyta za du­szę zim­nymi rę­kami i długo nie od­pusz­cza. Ci­sza tu jest, rzecz ja­sna, szcze­gólna. Dźwięki, do któ­rych jest się przy­zwy­cza­jo­nym, na które nie zwraca się uwagi, też stają się czę­ścią ci­szy. Ta­kie jak na przy­kład od­głosy da­le­kich ostrza­łów ar­ty­le­ryj­skich. A te­raz Sier­gie­icz zmu­sił się do na­słu­chi­wa­nia – gdzieś z pra­wej strony, ja­kieś pięt­na­ście ki­lo­me­trów stąd, strze­lają i jakby z le­wej też, chyba że to echo.

– A może to ja­kiś czło­wiek? – Sier­gie­icz za­py­tał sam sie­bie gło­śno, wpa­tru­jąc się w plamę.

Przez chwilę wy­dało mu się, że po­wie­trze zro­biło się bar­dziej prze­zro­czy­ste.

„No bo co in­nego mo­głoby tam być? – po­my­ślał. – Gdy­bym miał lor­netkę, wszystko bym zo­ba­czył! I już bym się wy­grze­wał w do­mo­wym cie­ple... A może Paszka ma lor­netkę?”

I nogi po­pro­wa­dziły go za my­ślami – do Paszki. Z tyłu zo­stał lej po po­ci­sku, który wy­buchł koło domu Mit’ko­wych. Da­lej – ulicą Szew­czenki po ko­le­inach prze­jeż­dża­ją­cego tu nie­dawno sa­mo­chodu, o któ­rym Paszka mógł prze­cież w końcu po­wie­dzieć prawdę, cho­ciaż mógł też ze­łgać – i co by mu szko­dziło!

– Masz lor­netkę? – spy­tał bez przy­wi­ta­nia „wroga od dzie­ciń­stwa” otwie­ra­ją­cego drzwi.

– Mam, a to­bie ona na co? – Paszka też wi­docz­nie po­sta­no­wił się nie wi­tać, po co zbędne słowa?

– Tam, z mo­jej strony coś leży na polu. Może zwłoki!

– Zara! – W oczach Paszki bły­snęło za­cie­ka­wie­nie. – Po­cze­kaj!

Lej koło domu Mit’ko­wych po­zo­stał w tyle.

Sier­gie­icz spoj­rzał po dro­dze w niebo. Wy­dało mu się, że się ściem­nia, cho­ciaż naj­krót­sze zi­mowe dni nie koń­czą się prze­cież pół do dru­giej! Po­tem rzu­cił okiem na starą ma­sywną lor­netkę dyn­da­jącą na brą­zo­wym skó­rza­nym pa­sku na wy­pię­tej piersi Paszki. Przód ko­żu­cha nie byłby tak wy­su­nięty, gdyby Paszka nie we­pchnął do środka ba­ra­nich wy­ło­gów koł­nie­rza. Sam koł­nierz stał jak płot wo­kół jego cien­kiej szyi, chro­niąc od­po­wie­dzial­nie przed mroź­nym wia­trem.

– No, gdzie? – Paszka przy­ło­żył lor­netkę do oczu, jak tylko się za­trzy­mali na skraju wa­rzyw­nika.

– Patrz, o tam, na wprost i tro­chę w prawo. Na wznie­sie­niu! – Sier­gie­icz po­ka­zał ręką.

– Tak-tak-tak – ode­zwał się Paszka. – Aha! Wi­dzę!

– I co tam?

– Trup żoł­nie­rza. Tylko ja­kiego? Gdzie są jego na­szywki? Nie, nie wi­dzę. Padł nie­for­tun­nie!

– Daj, niech zo­ba­czę! – po­pro­sił go Sier­gie­icz.

Paszka ścią­gnął z karku rze­myk i po­dał lor­netkę.

– Trzy­maj, psz­cze­la­rzu! Może masz by­strzej­sze oko!

To, co z da­leka wy­da­wało się ciemne, w zbli­że­niu oka­zało się zie­lone. Nie­bosz­czyk le­żał na pra­wym boku, ty­łem głowy do Ma­łej Sta­roh­ra­diwki, czyli twa­rzą do ukra­iń­skich oko­pów.

– No, co wi­dzisz? – za­py­tał Paszka.

– Co wi­dzę? Leży. Mar­twy. Żoł­nierz. Cho­lera wie czyj! Może tam­tych, może tych!

– Ja­sne. – Paszka kiw­nął po­ta­ku­jąco i ruch jego głowy osło­nię­tej wy­so­kim ba­ra­nim koł­nie­rzem wy­wo­łał na twa­rzy Sier­gie­icza, który już od­su­nął od oczu lor­netkę, uśmiech.

– O co cho­dzi? – za­py­tał po­dejrz­li­wie Paszka.

– W tym swoim koł­nie­rzu wy­glą­dasz jak od­wró­cony dzwon. Masz za małą głowę jak na taki prze­pych!

– Mam, jaką mam – od­gryzł się Paszka. – W małą trud­niej kulą tra­fić, a w dużą, jak twoja, to i z ki­lo­me­tra nie spu­dłuje!

Ru­szyli ra­zem przez sad, ogród, po­dwórko do furtki przy ulicy Le­nina. Bez słowa, nie pa­trząc na sie­bie. Sier­gie­icz po­pro­sił Paszkę, żeby mu zo­sta­wił lor­netkę na parę dni. Paszka się zgo­dził. I ru­szył, nie oglą­da­jąc się, w stronę za­ułka Mi­czu­rina.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Szary (ros.) – przyp. red.
[2] Na­zwa zwo­len­ni­ków ukra­iń­skiego rządu, a obec­nie także żoł­nie­rzy, na­wią­zu­jąca do mi­tycz­nego ple­mie­nia Ukrów za­miesz­ku­ją­cego nie­gdyś te­reny Ukra­iny – przyp. red.

Na­kła­dem Ofi­cyny Li­te­rac­kiej Noir sur Blancuka­zały się książki An­dreja Kur­kowa:

OSTAT­NIA MI­ŁOŚĆ PRE­ZY­DENTA2007

PRAWO ŚLI­MAKA2009

DO­BRY ANIOŁ ŚMIERCI2010

DZIEN­NIK UKRA­IŃ­SKI2015

JIMI HEN­DRIX WE LWO­WIE2021

DZIEN­NIK IN­WA­ZJI2023