Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabierz się w niezwykłą podróż, która momentami może Cię przerazić, czasem rozczulić, ale cały czas będzie trzymać Cię w napięciu i sprawi, że będziesz chciał bądź chciała jej więcej i więcej. Nie wiadomo, w jakim wylądujesz miejscu i czasie: czy będzie to powojenny Kraków, czy Rumunia u schyłku dwudziestego wieku, a może stan Missouri w Ameryce Północnej?
W każdym z opowiadań odnajdziesz szczyptę magii i odrobinę czegoś trudnego do wyjaśnienia, co sprawi, że możesz zacząć się zastanawiać, czy na pewno wiesz to, co wiesz…
Eryk Adam – pisze dla zabawy i zaspokojenia potrzeb twórczych. Nieprzerwanie od siedmiu lat wzbogaca swój warsztat poprzez podejmowanie nowych tematów oraz zupełnie nieznanych gatunków. W tym czasie jego hobby ulegało licznym zmianom, które wynikały z czynników zewnętrznych. Aktualnie operuje głównie w obrębie opowiadań nierozerwalnie związanych z grozą. Zainteresowanie nieoczywistym klimatem oraz tajemniczym wydźwiękiem stanowi dla niego element nęcący, skłaniający do dalszej eksploracji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki:
RED Monika Brankiewicz
Skład i łamanie do druku:
RED Monika Brankiewicz
Redakcja:
Kinga Dolczewska
Korekta:
Magdalena Misuno
Przygotowanie wersji elektronicznej:
Epubeum
Copyright © by Eryk Adam 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN EPUB 978-83-68239-95-9
Wydanie 1Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o. o.ul. Wały Piastowskie 1/150880-855 Gdańsk PanWydawca.pl
Pamiętam doskonale tamten jesienny wieczór tysiąc dziewięćset drugiego roku. Była bardzo późna pora, zmierzałem do sypialni, ale tuż przed wejściem do pomieszczenia zostałem zatrzymany przez głośny krzyk dobiegający z podwórka. Zaniepokojony poszedłem sprawdzić, co było źródłem tego straszliwego wrzasku. Niestety przez okno w pokoju niczego nie zobaczyłem. Początkowo pomyślałem, że się przesłyszałem, ale nie byłem jedyną osobą, która słyszała krzyk. Poza mną ten przeraźliwy wrzask dotarł także do mojej żony, Sofii. Również mój nastoletni syn, Juan, zdawał się słyszeć to co my. W takich okolicznościach podjąłem decyzję o wyjściu na zewnątrz.
Pamiętam, jak piękny i zarazem niepokojący był tamten jesienny wieczór. Gęste chmury zasłoniły gwieździste niebo, wskutek czego wytworzył się niepowtarzalny klimat. Niestety, jak to często bywa w górzystym terenie, temperatura nie była komfortowa, szczególnie jeśli wyszło się na zewnątrz ubranym jedynie w cienki płaszcz i nocną koszulę. Ponadto wszechobecny mrok skutecznie utrudniał dostrzeżenie czegokolwiek znajdującego się nawet w nieznacznej odległości. Na szczęście dzięki pojedynczym lampom naftowym oświetlającym tę małą asturyjską wioskę nocne poruszanie się między domami było relatywnie komfortowe.
Przez kilka minut bezowocnie błąkałem się pomiędzy niewielkimi posiadłościami tutejszych mieszkańców w poszukiwaniu sprawcy zamieszania. Chwilę później dołączył do mnie mój sąsiad, Jose Antonio Garcia, ponieważ i on słyszał niepokojące krzyki niosące się wąskimi ulicami Covadongi. Wędrując razem po miejscowości, natrafiliśmy na Manuela Carlosa Rodrigueza krążącego pomiędzy domami. Okazało się, że i on słyszał wrzaski dobiegające z ulic, ale jak dotąd nikogo nie znalazł. Daremne poszukiwania, mrok oraz niska temperatura skłoniły mnie do zakończenia przechadzki zaledwie po niespełna piętnastu minutach. Natomiast panowie Garcia oraz Rodriguez zaopatrzeni w cieplejsze ubrania postanowili przeszukać okolicę po raz ostatni. Ostatecznie również oni nie znaleźli odpowiedzi wśród domostw.
Poranek nie różnił się niczym od innych dni. Wstałem wcześnie, by wypuścić moje stado krów na pastwiska położone w okolicznych górach. Dochodziła siódma rano, gdy zaprowadziłem wszystkie okazy w dobrze mi znane miejsce usytuowane na niewielkim zboczu. Co prawda miejsce to było znacznie oddalone od wioski, a sama droga nie należała do łatwych, jednak tam zawsze rosła soczysta trawa, po której spożyciu krowy dawały mleko lepszej jakości.
Do wioski wróciłem po około trzech godzinach i już wtedy wiedziałem, że coś było nie tak. Nigdzie nie było ludzi, miejscowość wydawała się niemal zupełnie pusta, przez chwilę pomyślałem, że przez wczorajsze zamieszanie zapomniałem o jakimś święcie i wszyscy są w kościele. Jednak po chwili zdałem sobie sprawę, że to nie mogło być prawdą. W domu także nikogo nie zastałem, czym się zaniepokoiłem. Kilka minut po moim wejściu do domu powrócił mój syn, Juan. Chłopak na mój widok zareagował bardzo entuzjastycznie, co najmniej jakby zobaczył mnie po raz pierwszy od wielu lat. Nie ukrywam: byłem kompletnie zdezorientowany zaistniałą sytuacją. W tamtym momencie nie pojmowałem, o co może chodzić Juanowi. Zanim zdołałem uspokoić syna, w progu stała już moja żona, Sofia. Jej reakcja była równie zastanawiająca – kobieta tylko lekko uśmiechnęła się pod nosem, a z jej oczu popłynęły łzy. Niestety ze względu na dziwny stan mojej rodziny nie udało mi się ustalić, co było powodem wystąpienia u nich tak skrajnych emocji.
Nie czekając na pytania, oboje pochwycili mnie za ręce i czym prędzej wyprowadzili z naszej skromnej posesji. Naturalnie moje zdziwienie było tym większe, gdy okazało się, że celem naszej wędrówki był budynek gminy. Wówczas stawiłem opór, głównie ze względu na relacje panujące w owym czasie między mną a wójtem gminy. Mój protest okazał się daremny – żona, nie zwracając uwagi na moje słowa, ponownie chwyciła mnie za rękę, lecz tym razem nie starała się delikatnie prowadzić, a ciągnęła mnie na siłę wbrew mojej woli. Juan zresztą po chwili zawahania uczynił to samo i razem z matką, po której zresztą odziedziczył charakter, zaciągnął mnie do budynku gminy.
Zaraz po przekroczeniu progu w moje uszy uderzyło nietypowe, jak dla tego miejsca, biadolenie. Co więcej, było mi ono dziwnie znajome, zupełnie tak, jakbym znał tę osobę. Wtem Sofia zwróciła się do mnie z prośbą o kulturalne zachowanie oraz cierpliwość, która miała się okazać bardzo ważna. Przed wejściem do głównego pomieszczenia żona i syn puścili moje ręce, po czym wszyscy weszliśmy do środka. Chyba nigdy nie zapomnę tego dziwnego i zarazem zastanawiającego obrazka. Na mój widok wszyscy jakby odetchnęli z ulgą, nawet wójt Alfons Gerard Hermoso, czym byłem szczerze zdumiony. Nie minęła chwila, gdy pojąłem, że w tym średniej wielkości, jak na standardy urzędu, pomieszczeniu przebywała praktycznie cała wioska, a przynajmniej po jednym przedstawicielu z każdego domu. Co więcej, bynajmniej nie wyglądało to na zwykłe spotkanie z mieszkańcami, lecz na coś nagłego, spontanicznego, co zaskoczyło dosłownie wszystkich. Moje zafrasowanie urosło jeszcze bardziej po zbliżeniu się do zgromadzonych, którzy ewidentnie nad czymś się pochylali. Ku mojemu przerażeniu okazało się, że na podłodze leżał na wpół żywy pasterz, mój dobry znajomy Esteban Gorka Morales.
Stan fizyczny tego człowieka był przerażający. Miał poszarpaną skórę na lewym ramieniu, zaś jego prawa kończyna wyglądała na zupełnie zmiażdżoną. Prawdopodobnie jego żebra uległy połamaniu, a w najlepszym wypadku pęknięciu, ponieważ przy każdym oddechu niemalże płakał z bólu. Niestety stan fizyczny nie był największym problemem Estebana Gorki Moralesa. Albowiem jego stan psychiczny był o wiele gorszy. Mężczyzna rozumiał słowa, które wypowiadano w jego kierunku, nawet był w stanie na nie odpowiadać. Jednak jego odpowiedzi były co najmniej niepokojące. Żeby unaocznić to, o czym mówię, przytoczę kilka wypowiedzi zasłyszanych w budynku gminy.
Na pytanie, co się stało, mamrotał coś o owcy, która oddaliła się od stada na jednej z polan pobliskich gór. Później zaczął coś mówić o wielkim człowieku obrośniętym brązowozłotym futrem i o niebywałej posturze. Kolejno jego wywód robił się coraz bardziej chaotyczny, a w głosie dało się słyszeć narastające przerażenie. Natomiast na pytanie, czy był to niedźwiedź, odpowiedział jasno i zdecydowanie, że to z pewnością nie był niedźwiedź. Mimo wszystko w opowieści Estebana Gorki Moralesa prawie nikt nie uwierzył, łącznie ze mną. Niemniej jednak obrażeń, jakich doznał, z pewnością nie zadało mu byle jakie zwierzę, lecz co najmniej niedźwiedź.
Po niespełna godzinie do wioski przybył lekarz, by zająć się nieszczęśnikiem. Widziałem, jak w sąsiednim pokoju wójt Alfons Gerard Hermoso rozmawiał z doktorem – zapewne na temat obrażeń i tego, co wygadywał ten człowiek. Wszyscy na sam koniec zostali poproszeni o ostrożne wypasanie owiec oraz bydła rogatego i jeśli to możliwe, unikanie regionu pobliskich gór. Pamiętam, że po wyjściu z budynku poczułem przeszywające dreszcze, kiedy uświadomiłem sobie, że dzisiejszego ranka wypasałem krowy na feralnej górze.
W drodze do domu zaczepił mnie Jose Antonio Garcia, z którym wczorajszej nocy przeszukiwaliśmy najbliższą okolicę. Od sąsiada dowiedziałem się, że dziś rano odnalazł razem z Manuelem Marią Rodriguezem konającego i wołającego o pomoc Estebana Gorkę Moralesa.
Pozostałą część dnia cała moja rodzina spędziła na pracach w naszym gospodarstwie. Naturalnie wszyscy byliśmy przejęci tym, co spotkało Estebana, lecz bynajmniej nikt nie był przerażony tymi wydarzeniami. Albowiem w tych terenach niejednokrotnie dochodziło do ataków niedźwiedzi w wyższych partiach górskich, gdzie zazwyczaj wypasano owce. Jedyne, co naprawdę mnie przerażało i zapierało dech w piersiach, to fakt, że musiałem pójść w góry po krowy, które zaprowadziłem na wypas.
Gdy zmrok był już bliski, a ja wybierałem się po bydło, do domu mojej rodziny przyszedł Jose Antonio Garcia, by pilnie ze mną porozmawiać. Jego niezapowiedziana wizyta wprawiła mnie w zadumę, ponieważ ten człowiek nie był mi bliski ani nawet dobrze znany. Można powiedzieć, że poza sąsiedztwem naszych domostw nie łączyło nas zupełnie nic. Mimo to zostałem zaszczycony jego wizytą bez jakiegoś konkretnego powodu, a przynajmniej wtedy tak uważałem. Doskonale pamiętam, że nie miałem wtedy zbyt dużo czasu na pogaduszki, ponieważ musiałem spieszyć się z przyprowadzeniem krów przed nadejściem zupełnego mroku. Jednak udało mi się przynajmniej w części wysłuchać pana Garcii.
Był on bardzo poruszony i zaniepokojony, lecz osobiście nie miałem pojęcia, co doprowadziło go do takiego stanu. Sama rozmowa miała bardzo dynamiczny charakter, nie mogliśmy wdawać się w długie dywagacje, z tego też względu całość konwersacji zajęła nam może z cztery minuty. Sąsiad przyszedł mnie ostrzec przed wyruszeniem po bydło w góry, a szczególnie w region, gdzie ostatnio doszło do feralnego ataku. Szczerze mówiąc, nie rozumiałem, o co chodziło panu Garcii, szczególnie że miałem przy sobie starą bo starą, ale jednak broń czarnoprochową, która skutecznie odstraszyłaby niedźwiedzia.
Wtedy sąsiad powiedział coś potwornego, co natychmiast odebrało mi chęć pójścia w góry. Mianowicie zapytał on lekarza, który opatrywał rannego Estebana Gorke Moralesa, o zwierzę, które mogłoby dokonać tak rozległych obrażeń. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, wszakże to on razem z Manuelem Marią Rodriguezem znaleźli rannego. Jednak słowa lekarza nie napawały optymizmem. Stwierdził z pewnością i strachem w głosie, że takich obrażeń nie mógłby zadać żaden niedźwiedź, lecz coś innego, większego, silniejszego, bardziej zręcznego. Lekarz ustalił to na podstawie zeznań poszkodowanego oraz przede wszystkim oceniając stopień uszkodzeń prawej ręki, która została zmiażdżona tak, że niezbędna była amputacja. Rewelacje przysporzyły mi realnego strachu, jednak nie miałem więcej czasu na dalsze prowadzenie rozmowy. Musiałem wyruszyć po krowy, czy tego chciałem czy nie. Ostatecznie od mojego bydła zależało życie całej mojej rodziny. Pożegnałem sąsiada, upewniłem się, czy mam przy sobie broń, i zabrałem ze sobą lampę naftową. Rzecz jasna z dużymi obawami i ciągle narastającą niepewnością podążałem szybkim tempem w stronę gór.
Wędrówka pod górę była koszmarem. Nigdy wcześniej nie odczuwałem tak znacznych trudów dotarcia na miejsce jak tego wieczoru. Albowiem po niespełna godzinie marszu okazało się, że przeceniłem swoją wytrzymałość i tempo, w jakim pokonywałem górę. Z tego względu musiałem zwolnić, a nawet zatrzymać się w celu zebrania sił. W międzyczasie zapadł zmrok. Szybko zapaliłem lampę naftową, by nie przepaść w ciemnościach nocy. Jednak zacząłem odczuwać niespotykane dotąd emocje. Przenikliwy lęk przeszywał moje ciało, na całej skórze pojawiła się gęsia skórka, a moje oczy utraciły zdolność analizowania otoczenia. Ponadto miałem nieodparte wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował, co było niemożliwe ze względu na wyludnienie tego obszaru. Niestety pogoda również nie była moim sprzymierzeńcem. Po nastaniu zmroku odczuwalna temperatura spadła do niekomfortowego poziomu, co w żaden sposób nie pomagało w marszu. Na wyższych partiach góry zderzyłem się z porywistym wiatrem, który dobitnie storpedował mój organizm.
Gdy dotarłem do miejsca docelowego, okazało się, że po moich krowach nie pozostał nawet ślad. Co gorsza, pies, który miał pilnować stada, również przepadł w niewyjaśnionych okolicznościach. W tamtej chwili pomyślałem, że coś musiało spłoszyć krowy, a pies musiał pobiec za przestraszonymi zwierzętami. Niezależnie od wszystkiego było to bardzo nietypowe zachowanie, albowiem stado musiało przepędzić coś naprawdę potwornego. W pierwszym momencie pomyślałem o wilkach, lecz ostatnie watahy były widywane w tych okolicach blisko piętnaście lat temu. Poza tym na miejscu nie było odcisków wilczych łap. Wówczas pomyślałem o stworzeniu, które zaatakowało Estebana Gorke Moralesa. Z opinii lekarza wynikało, że nie był to niedźwiedź, a więc musiało to być coś o wiele straszniejszego. Bestia potrafiąca spłoszyć stado krów razem z psem pasterskim z pewnością nie miała łagodnego usposobienia.
Przechodząc dalej, natknąłem się na liczne odciski krowich kopyt. Patrząc po częstotliwości ich występowania, stwierdziłem, że zaprawdę coś przestraszyło zwierzęta. Ślady były chaotyczne i zorientowane w jednym kierunku. Nigdzie jednak nie zdołałem doszukać się odcisków psich łap. Zapewne przepadły w gąszczu krowich kopyt. Po chwili natrafiłem na rozgałęzienie śladów. Część stada udała się na wschód, część na zachód, a pozostałe osobniki na północ. Wówczas udało mi się odszukać odciski psich łap, które prowadziły na wschód. Wyglądało to tak, jakby coś, co przestraszyło zwierzęta, nadeszło z południa, a więc szłoby moją trasą. Jednak przez całą moją wędrówkę nie zobaczyłem ani jednego nietypowego odcisku na ziemi, ani żadnego innego tropu, który wzbudziłby moje zainteresowanie.
Zafrasowany swoim odkryciem postanowiłem podążyć śladami psich łap. Jak się okazało, moja wędrówka nie była zbyt długa, ponieważ już po niespełna kilku minutach natknąłem się na psie szczątki. Truchło spoczywało na niewielkiej polanie i ku mojemu zaskoczeniu nie było bardzo uszkodzone. Niemniej jednak widok martwego psa pasterskiego dogłębnie mnie przeraził. W tym momencie byłem przekonany, że powodem całego zamieszania nie mógł być niedźwiedź. Wynikało to z niemalże braku obrażeń na ciele psa, a także z braku jakichkolwiek śladów. Być może było to jakieś stworzenie latające, ale w tamtym momencie nie znałem żadnego zwierzęcia żyjącego w naszej okolicy, które potrafiłoby polować z powietrza na stada krów. Po dogłębniejszych oględzinach psiego truchła spostrzegłem ślad po lewej stronie ciała. Wyglądało na to, że zwierzę zginęło od silnego ciosu wymierzonego w tenże bok.
Kilka metrów od miejsca, w którym spoczywał pies, doszło do swoistego przełomu. Albowiem po raz pierwszy natrafiłem na coś, czego nie mogłem jednoznacznie ocenić. Na północy widniały zniekształcone odciski łap ciągnące się na odległości niespełna kilkudziesięciu metrów, po czym znikały. Faktycznie było to zwierzę lotne, które okazjonalnie lądowało na ziemi. Niemniej jednak ślady łap zostawione po tym stworzeniu nie były podobne do żadnego zwierzęcia, które było mi znane. Poza tym odciski zostały rozmyte przez deszcz padający w górach w ciągu dnia.
Przerażony swoimi odkryciami, zrezygnowałem z dalszego szukania krów. Wróciłem do pierwotnego miejsca wypasu, by wkrótce wyruszyć w drogę powrotną. Wówczas spostrzegłem głaz zalegający na samym środku pastwiska. Zaciekawiony oraz przestraszony tym wszystkim, czego tu doświadczyłem, podszedłem do kamienia. Dopiero z bliskiej odległości spostrzegłem, że pod głazem znajdują się szczątki moich krów. Wyglądało na to, że kamień runął niespodziewanie na ziemię, trafiając w moje stado. Jednakże w tym miejscu nie było stromych wzniesień, z których ów głaz mógł spaść. Ponadto nie wszystkie krowy poniosły śmierć wskutek przygniecenia. Niektóre okazy leżały w nieznacznej odległości od głazu, będąc poza zasięgiem jego uderzenia. Właśnie te osobniki były w opłakanym stanie. Truchła zostały obdarte ze skóry, mięso nie miało śladów zębów, lecz zostało ręcznie oddzielone od kości, co wymagało nieopisanej siły fizycznej oraz przede wszystkim niemalże ludzkiej zręczności.
To odkrycie jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu o wycofaniu się z dalszych poszukiwań stada. W szybkim tempie skierowałem się w stronę mojej wioski, oświetlając drogę lampą naftową. Po jakimś czasie od zejścia z polany doznałem potwornego uczucia bycia obserwowanym, tyle że ze zdwojoną siłą. Nie byłem w stanie wytłumaczyć, skąd owo wrażenie się wzięło ani co lub kto mógł je wywołać. Bez względu na wszystko przyspieszyłem marsz, by jak najszybciej znaleźć się w wiosce. Po pewnym czasie zacząłem tracić równowagę, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzało. Ogólnie czułem się coraz gorzej, miałem omamy wzrokowe i słuchowe, a także cierpiałem na dziwny rodzaj choroby lokomocyjnej. W końcu zacząłem czuć intensywne zapachy, które nie mogły tam występować. Były to piękne wonie kwiatowe, dzięki którym zacząłem wpadać w coraz bardziej błogi stan. Wtem usłyszałem okropny dźwięk, którego nie sposób opisać. Był to przeraźliwy ryk potwora z samego dna piekła. Zaraz po usłyszeniu skowytu wpadłem w skrajną panikę. Zacząłem uciekać, niczego nie kontrolowałem, zachowywałem się jak spłoszone zwierzę. Nie pamiętam, kiedy i jak udało mi się ocknąć z tego transu, ale jakimś cudem dotarłem do wioski.
Po wejściu do swojego domu byłem w okropnym stanie. Mój organizm był niezmiernie wyczerpany wędrówką, nigdy wcześniej nie czułem się tak słaby. Ponadto moja psychika mocno ucierpiała na tej podróży. Czułem się pusty w środku, jakby to coś swoim rykiem wyssało ze mnie energię życiową. Na miejscu przekonałem się, że nie było mnie blisko pięć godzin. Krótko po moim powrocie do domu weszła Sofia. Była bardzo posępna, lecz w tamtym momencie nie wiedziałem dlaczego. Jedyne, co ma kochana żona uczyniła na mój widok, to czułe objęcie oraz delikatny szept. Tak dowiedziałem się o śmierci Estebana Gorki Moralesa.
Po nocy mój umysł nadal pozostawał w złej kondycji. Noc była istnym koszmarem. Przespałem może kilka godzin, a i ten czas był naznaczony przerażającymi marami sennymi nawiedzającymi mój umysł. Zaprawdę były to niezwykle realistyczne wizje i przez to tak przerażające. Nie wiedziałem, czy wynikało to z wędrówki po tej przeklętej górze, czy z szoku po śmierci Moralesa. Jedynie mój organizm zdołał się jakkolwiek zregenerować w czasie nocy, co sprawiło, że mogłem zająć głowę pracą fizyczną.
Od samego rana czułem się osaczony. Nieustannie miałem wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował, lecz nie miałem pojęcia kto i dlaczego. Niezależnie od mojego samopoczucia musiałem po raz kolejny wyruszyć w góry. Utrata całego stada doprowadziłaby do głodu w mojej rodzinie. Po porannych pracach poszedłem razem z moim synem Juanem do Jose Antonio Garcii. Poprosiliśmy go o pomoc w poszukiwaniu krów i zgodnie z moim przeczuciem otrzymaliśmy od niego pomoc. Tuż przed wyjściem dołączyli do nas Manuel Maria Rodriguez oraz Gerard Juan Perez, mieszkający obok domostwa Garcii.
Zabraliśmy ze sobą ciepłe ubrania oraz lampy naftowe ze względu na duże prawdopodobieństwo wystąpienia gęstej mgły w wyższych partiach gór. Wziąłem też czarnoprochowiec. Zresztą to samo uczynił Garcia. Poza tym mieliśmy ze sobą kilka noży traperskich oraz niewielkie racje żywnościowe. W drogę wyruszyliśmy krótko przed nastaniem południa.
Pomimo obecności pozostałych uczestników marszu moje ogólne samopoczucie nadal nie było zbyt dobre. Czułem się przytłoczony, a do tego miałem mocne odczucie narastającego strachu przed czymś, co mogło czaić się w tych przeklętych górach. Naturalnie nieco otuchy dodawała mi obecność pozostałych uczestników wędrówki, a przede wszystkim posiadanie broni.
Od samego początku nadaliśmy sobie szybkie tempo, nie bacząc na zagrożenie czyhające na nas na miejscu. Wchodziliśmy w coraz większe partie masywu górskiego, a tym samym wkraczaliśmy w teren spowity mgłą. Im dalej szliśmy, tym bardziej mgła gęstniała, wywołując wyraźne zwątpienie na twarzach moich towarzyszy. Bardzo szybko aura zrobiła się okropna. Praktycznie niczego nie było widać, a lampy naftowe, które miały skutecznie oświetlić nam drogę we mgle, jedynie rozmazały i tak niewyraźny obraz. Był to czas, gdy wszystkich uczestników wędrówki zaczął ogarniać strach. Mimo posiadania broni staliśmy się bezbronni. Natychmiast zbliżyliśmy się do siebie, by nikt nie zgubił się w tej potwornej mgle. Jeden wyciągnął z kieszeni kompas, by prowadzić nas w dobrym kierunku. Wówczas poszukiwanie krów zeszło na drugi plan.
Zanim zdołaliśmy się zorientować w swoim położeniu, błąkaliśmy się w tej przeklętej mgle przez kilkanaście minut. W końcu udało nam się dostać do niższych partii gór, gdzie mgła była dużo słabsza. Wtedy usłyszeliśmy muczenie krów dobiegające ze wschodniej części zbocza. Niestety w tamtym miejscu mgła była zbyt gęsta, by skutecznie ruszyć po zwierzęta. Jedyne, co nam pozostało, to zdanie się na ślepy los, który łaskawie zagoniłby je w naszym kierunku.
Kilka minut później nasza uwaga ponownie odbiegła od zabłąkanego stada na rzecz mrożącego krew w żyłach odgłosu, jaki wydobywał się z północnej części góry. Był to ten sam skowyt, który słyszałem zeszłej nocy. Tym razem był on o wiele głośniejszy i bliższy niż ostatnio. Niemalże jednocześnie wszyscy zaczęli uskarżać się na omamy słuchowo-wzrokowe, a także na ogólne zdezorientowanie. Przy kolejnym ryku straciłem kontrolę nad swoim zachowaniem. Zacząłem uciekać w popłochu w dół zbocza wbrew swojej woli. Pozostali kompani doświadczyli tego samego, lecz kierunki ich ucieczki były nielogiczne. Zachowywali się jak spłoszone stado, a nie jak doświadczeni pasterze.
Niespełna parę minut później udało mi się opuścić mgłę, dzięki czemu upewniłem się, że wszyscy moi towarzysze zostali na górze. Wówczas też opanowałem swoje zachowanie, by pojąć, że w amoku wyrzuciłem czarnoprochowiec, lampę naftową oraz nóż traperski. Byłem bezbronny i zagubiony. Nie miałem odwagi wrócić po moich kompanów, lecz nie mogłem też iść do wioski. Natychmiast zostałbym obwołany tchórzem. Poczekałem w niższych partiach gór na nadejście któregoś z moich kompanów w nadziei, że ktokolwiek wróci. Po upływie kilkudziesięciu minut z mgły wybiegł Jose Antonio Garcia. Był śmiertelnie przerażony, musiałem go pochwycić i uspokoić. Po kilku sekundach zdołał otrząsnąć się z amoku. Chwilę później z mgły wybiegły trzy spłoszone krowy, wszystkie należały do mojego stada. Podobnie jak my znajdowały się w niewytłumaczalnym amoku. Zaraz za nimi pojawił się mój syn oraz Gerard Juan Perez. Razem z Garcią zdołaliśmy ich uspokoić, po czym również moje krowy same opanowały emocje.
Nigdzie nie było Manuela Marii Rodrigueza. Czekaliśmy na niego przez kolejne dwie godziny, ale nikt nie nadchodził. Żaden z nas nie był skory do ponownego wejścia w mgłę, by szukać zaginionego kompana. Gdy mgła zaczęła przemieszczać się w dół, podjęliśmy decyzję o powrocie do wioski. Uznaliśmy, że trzeba zorganizować poszukiwania z pomocą lokalnych władz oraz policji. Gdybyśmy tam weszli ponownie, prawdopodobnie i nas trzeba byłoby szukać.
Podczas schodzenia z góry ponownie dopadło mnie poczucie, że jestem obserwowany. Pozostali mieli bardzo podobne wrażenie. Ponadto co jakiś czas z północnych części góry dało się słyszeć trzepot skrzydeł. Niestety żaden z nas nie był w stanie wskazać, jakie zwierzę mogłoby posiadać tak ogromne skrzydła, które dałoby się słyszeć na znaczną odległość. Do wioski wróciliśmy o trzeciej po południu.
Pierwszą czynnością, jaką zająłem się po powrocie z gór, było opatrzenie ocalałych krów. Jose Antonio Garcia razem z moim synem udali się do władz, by zgłosić zaginięcie Manuela Marii Rodrigueza. Wójt Alfonso Gerard Hermoso natychmiast zarządził dokonanie przesłuchania wszystkich członków wędrówki. Jednocześnie posłał do miasta po policję. Wszyscy złożyliśmy obszerne wyjaśnienia, lecz wójt nam nie uwierzył. Uważał, że z jakiegoś powodu zabiliśmy Rodrigueza. Na naszą niekorzyść miał przemawiać fakt, że oba czarnoprochowce oraz wszystkie noże traperskie, które zabraliśmy ze sobą w góry, przepadły. Staliśmy się przestępcami w oczach wójta i osobiście wcale mnie to nie dziwiło. Albowiem był to człowiek głupi jak but, a do tego miał narcystyczną osobowość. Tym samym nasza rozmowa z wójtem nie przyniosła żadnych rezultatów.
Kilka godzin później do naszej wioski przybyli dwaj policjanci. Wójt przedstawił swoją wersję wydarzeń i nakazał nas aresztować. Mundurowi przesłuchali nas po raz kolejny i zdecydowali zabrać na piekielną górę w celu okazania zwłok. Mieliśmy doprowadzić ich do miejsca, w którym zabiliśmy Manuela Marię Rodrigueza, a także do skrytki na broń. Niestety nie udało nam się przekonać policjantów do naszych racji, stąd też po raz kolejny wyruszyliśmy w piekielną wędrówkę.
Nim zebraliśmy się do drogi, do wioski przybył rozemocjonowany i śmiertelnie przestraszony Gorke Manuel Fereira. Był to lokalny pasterz wypasający swoje owce w podobnym miejscu co nieżyjący Esteban Gorka Morales. Znajdował się w amoku, którego doświadczyliśmy, będąc we mgle. Niemniej jednak nie jego stan był najważniejszy, lecz to, co oświadczył każdemu, kogo spotkał, przebiegając pomiędzy niewielkimi domami. Krzyczał wniebogłosy o potwornej mgle oraz o jeszcze straszniejszej poczwarze, jaka się w niej skrywała. Mężczyznę uspokoił dopiero proboszcz naszej parafii ksiądz Sergio Alvaro Garcia. Później zaprowadzono go z pomocą kilku innych osób do budynku urzędu gminy, by tam w oczekiwaniu na lekarza ustalić, co zaszło. Nasze wyjście zostało tymczasowo oddalone w czasie, lecz pozostaliśmy pod nadzorem policjantów.
W pomieszczeniu gminnym szybko zebrało się sporo gapiów zaciekawionych owym zajściem. Policjanci również znaleźli się w tym gronie, a co za tym idzie, my także staliśmy się elementem tego wątpliwego spektaklu. Gorke Manuel Fereira był trupioblady, co jakiś czas nachodziły go potwornie wyglądające drgawki, a na domiar złego jego czarne włosy nosiły znamiona siwizny. Ogólnie mężczyzna wyglądał, jakby miał około pięćdziesięciu lat, gdy w rzeczywistości jego wiek nieznacznie przekraczał trzydzieści wiosen. Niemniej jednak obyło się bez większych ran, co należało uznać za sukces. Niestety relacje tego człowieka były niezwykle chaotyczne, co zapewne wynikało z ogólnego szoku. Chwilami były to słowa rzucane bez składu i ładu, z których postronnym słuchaczom nie udało się wyciągnąć logiki wypowiedzi. Równie często pojawiały się zaczątki zdań, z których trudno było wyczytać jakikolwiek kontekst. Od pewnego momentu Gorka Manuel Fereira jedynie powtarzał w kółko następującą frazę: gęsta mgła i kreatura w niej zaklęta.
Nieznaczny przełom nastąpił w momencie dołączenia do naszego grona jego żony Camili Sofii Fereiry. Wówczas mężczyzna nieco oprzytomniał i zaczął wyrażać się w miarę składnie i logicznie, co dawało sposobność na ustalenie, co zaszło. Chwilę później z miasta przybył wezwany lekarz – był to ten sam doktor, który opatrywał rany zmarłego Moralesa. Medyk podał biedakowi leki uspokajające oraz przystąpił do oceny stanu poszkodowanego. Zbędnych gapiów wówczas wyproszono z gminnych pomieszczeń. Natomiast my w eskorcie policjantów zostaliśmy na miejscu. W końcu Gorka Manuel Fereira poczuł się lepiej i przystąpił do przedstawienia zaistniałej sytuacji.
Pani Fereira zapytała swojego męża, gdzie podział się ich syn, Mikel Alonso Fereira, z którym wyruszył w góry. Słowa wypowiedziane przez mężczyznę zmroziły krew w żyłach wszystkim obecnym w sali. Albowiem oznajmił on, że zabrała go kreatura skryta we mgle. Naturalnie nie było innych relacji tego zdarzenia. Niemniej jednak ze względu na stan umysłu mężczyzny nie można było brać za pewnik, że Mikel faktycznie zginął w górach. Wójt oraz policjanci stali na czele sceptyków, twierdząc, że mogło dojść do zbrodni.
Szybko zapadła decyzja o włączeniu do grona podejrzanych o popełnienie przestępstwa pana Fereiry. Tym samym wyruszył on razem z nami w wędrówkę na feralną górę. W momencie naszego wymarszu zapadał już zmrok, co powinno nas odstraszyć od wejścia na górę. Jednak policjantom nasze obawy wydawały się bezzasadne i podejrzane. Stąd też cała nasza siedmioosobowa grupa wyruszyła w drogę po piątej po południu. Tuż przed opuszczeniem wioski dołączył do nas proboszcz Sergio Alvaro Garcia. W razie odnalezienia ciał chciał przeprowadzić skrócone nabożeństwa pogrzebowe.
Maszerowaliśmy żwawo, tempo nadawali policjanci uzbrojeni w dwa krótkie pistolety oraz dwie pałki policyjne. Drogę oświetlał kapelan oraz Jose Antonio Garcia. Trzymaliśmy się razem, lecz mimo wszystko moje obawy rosły coraz bardziej. Co gorsza, im byliśmy wyżej, tym wyraźniej zacząłem zauważać podobne odczucia u innych osób biorących udział w wyprawie.
W pewnym momencie dało się słyszeć mrożący krew w żyłach pomruk wydobywający się z północnych partii góry. Pomimo ciemności mgła nadal była obecna w tym obszarze. Pomruki z czasem przechodziły w głośniejsze zawodzenie, lecz nadal nie był to skowyt wywołujący szaleństwo. Był to moment przełomowy, ponieważ policjanci przestali uważać nas za potencjalnych przestępców, a zaczęli wierzyć naszym zeznaniom. Niemniej jednak nikt nie podjął decyzji o przerwaniu wyprawy.
Krótko po szóstej po południu dotarliśmy do miejsca wypasu moich krów. Polana wyglądała tak samo jak podczas mojej ostatniej wizyty w tym miejscu. Wówczas po raz ostatni usłyszeliśmy pomruk dobiegający z bliżej nieokreślonego kierunku. Chwilę później rozległ się głośny trzepot skrzydeł, który dogłębnie przeraził mundurowych oraz kapelana. Następnie zapadła głucha cisza, która skłoniła nas do wejścia w wyższe partie góry w poszukiwaniu zaginionego Mikela Alonso Fereiry.
Z czasem droga zaczęła się dziwnie dłużyć. Niektórzy skarżyli się na stan dezorientacji, a także zagubienia. Sam ponownie czułem się obserwowany, lecz ksiądz miał identyczne wrażenie. W końcu ciemność spowiła nas na tyle, że nawet lampy naftowe nie były w stanie przebić się przez ten bezkres mrocznej otchłani. W pewnym momencie dotarliśmy do uschniętego starego drzewa, pod którym znaleźliśmy zmasakrowane ciało.
Doprawdy widok chłopaka był szokiem dla wszystkich osób biorących udział w naszej wędrówce. Jego obie ręce zostały pokruszone jak patyki, skóra była poszarpana, jakby dopadła go wataha wilków, prawa noga była złamana w trzech miejscach, zaś lewa kończyna dolna leżała kilka metrów od truchła. Co gorsza, nosiła na sobie znamiona potężnych kłów, których nigdy wcześniej nie widziałem. Kręgosłup został przetrącony, i to nie w jednym miejscu, lecz w kilku. Ciało, choć leżało na plecach, układało się w kształt litery S. Niemniej jednak to stan głowy budził największy szok i przerażenie.
Nieszczęśnik miał wybite wszystkie zęby, język został wyrwany bądź odgryziony, a oczy wydłubane. Czaszka miała ogromne pęknięcie biegnące od potylicy do płatu czołowego. Początkowo nikt z nas nie był pewny, czy znalezione przez nas zwłoki to poszukiwany Mikel Alonso Fereira, czy może był to Manuel Maria Rodriguez. Stąd też zapadła decyzja o zabraniu ciała do wioski. W okolicy drzewa nie było żadnych śladów łap, lecz wszędzie dało się znaleźć kosmyki futra. Na pierwszy rzut oka przypominało ono ludzkie włosy, ale było zdecydowanie bardziej szorstkie i o wiele grubsze. Tym samym bliżej było mu do futra małpy lub goryla niż do owłosienia ludzi.
Gdy wróciliśmy na polanę, po raz pierwszy usłyszeliśmy przerażający skowyt. Był on niezwykle donośny, jakby ten diabeł znajdował się tuż obok nas. Wszyscy zamarliśmy ze strachu. Policjanci natychmiast wyciągnęli broń, lecz już przy drugim ryku z niejasnych przyczyn odrzucili uzbrojenie na bok. Wówczas ponownie doświadczyłem omamów słuchowo-wzrokowych. Tym razem były one o wiele potężniejsze od wszystkich, które miałem wcześniej.
Moim oczom ukazała się pusta wioska. Była noc, więc wszyscy spali w swoich domach. Niestety szybko okazało się, że byłem w błędzie. Jeszcze tej samej nocy doszło do istnej katastrofy. Albowiem nagle z oddali dobiegł głuchy dźwięk uderzeń o drewno. Nim się obejrzałem, przed moimi oczyma stanęła potworna kreatura. Była to czarna postać z czerwonymi oczami, mierząca około trzy metry. Gapiła się na mnie, sama pozostając w bezruchu. Wszystko wokół niej płonęło żywym ogniem, a ja znajdowałem się w pułapce bez wyjścia.
Z tego osobliwego transu obudził mnie kolejny ryk potwora. Wówczas oprzytomniałem na tyle, by pojąć, że reszta moich kompanów legła w podobnych omamach. Przerażony zacząłem budzić ich z letargu, lecz bez rezultatów. Następnie usłyszałem trzepot skrzydeł. Był na tyle wyraźny i doniosły, bym mógł oszacować odległość między mną a potworem. Nie była ona wielka. Nagle usłyszałem donośne stąpanie. Kreatura wylądowała. Odgłos kroków dał się słyszeć od wschodu. Próbowałem uciekać, ale nie mogłem złapać równowagi, czułem się, jakbym był na otwartym morzu w czasie sztormu. Co gorsza, im bliżej dało się słyszeć kroki potwora, tym moje objawy przybierały na sile.
W końcu pozostali członkowie wyprawy przebudzili się z letargu. Ich stan był zbliżony do mojego, wszyscy mieliśmy podobne objawy. Nawet kapelan nie potrafił przezwyciężyć tego piekielnego stanu. W końcu rozległ się najgłośniejszy skowyt. W jednej chwili wszyscy wpadliśmy w dziki szał. Nie pamiętam, jakim sposobem, ale w przeciągu ułamka sekundy poderwałem się na równe nogi i zacząłem uciekać w nieznanym mi kierunku. Kątem oka widziałem, że pozostali zrobili to samo, w tym policjanci, którzy pobiegli w stronę stwora. Otrząsnąłem się z amoku dopiero w niższej części góry.
Nieustannie słychać było zatrważający ryk bestii. Tym razem byłem od niej na tyle daleko, że skutki tego dźwięku nie były tak bardzo odczuwalne jak jeszcze parę chwil temu. Niemniej jednak przynajmniej raz słyszałem coś, co przeraziło mnie dogłębnie. Były to wrzaski moich kompanów, którzy umierali w boleściach. Wówczas postanowiłem ratować własne życie i tak szybko, jak tylko potrafiłem, ruszyłem do wioski. Niestety moje próby spełzły na niczym. Albowiem ponownie dosięgnął mnie skowyt bestii, a mój umysł powtórnie zatracił się w koszmarnych wizjach.
Ujrzałem mojego syna Juana w okolicy naszego domu. Najbliższa okolica wyglądała, jakby uderzyła w nią potężna trąba powietrzna. Domostwo rodziny Rodriguez było zrujnowane, ściana północna nie istniała, pozostałości dachu leżały rozerwane w promieniu kilkunastu metrów. Ogrom zadanych zniszczeń przerażał, ale nie to było najgorsze w całym zajściu. W okolicy było mnóstwo ofiar. Liczne ciała piętrzyły się w swoiste kopy. Wówczas spostrzegłem, jak monstrum chwyta mojego syna i rozszarpuje go na strzępy.
Z tego piekielnego letargu wyrwał mnie potężny trzepot skrzydeł. Przerażony moimi wizjami próbowałem ujść z życiem, lecz po raz kolejny nie byłem w stanie zachować równowagi. Potwór był coraz bliżej, krążył nade mną, a ja nie mogłem nic zrobić. Po usłyszeniu ryku wpadłem w szał. Pobiegłem na zachód. Będąc w amoku, spadłem z niewielkiej półki skalnej, lecz na moje szczęście nie znajdowała się ona nad przepaścią. Chociaż w tamtej chwili śmierć poprzez upadek wydawała się niezwykle kusząca. Jakimś cudem udało mi się wspiąć na półkę, z której spadłem. Miałem połamane żebra, nie mogłem oddychać ani szybko chodzić. Jednak nie słyszałem już potwora. Jakimś sposobem zdołałem uciec z jego pola widzenia, lecz nie wiedziałem, jak długo ten stan rzeczy się utrzyma. Zacząłem się błąkać, o orientacji w terenie już dawno zdążyłem zapomnieć. Nie miałem przy sobie żadnego kompasu, broni czy też lampy naftowej. Przemieszczałem się niemalże po omacku.
Błądząc bez celu, natrafiłem na księdza Sergio Alvaro Garcię. Był śmiertelnie przestraszony i zagubiony. Jednak co istotne, miał przy sobie sprawną lampę naftową. W tamtej chwili cieszyłem się z tego faktu, ale był to ogromny błąd. Albowiem światło szybko zwróciło na nas uwagę kreatury, która zdołała nas odnaleźć. Ponownie skowyt wprawił nas w nienaturalny amok, z którego nie było ucieczki. Był to ostatni raz, kiedy widziałem kapelana żywego. Do tej pory nie chcę znać szczegółów jego śmierci. Gdy zdołałem się opamiętać, znajdowałem się w części góry, w której nigdy wcześniej nie byłem. Wówczas nieoczekiwanie spadł deszcz, co jedynie utrudniło próby mojego przetrwania. Niemniej jednak bestia ucichła.
Po kilku minutach ponownie zacząłem odczuwać skutki obecności potwora. Tym razem nie słyszałem, by był blisko, ale niemożność zachowania równowagi oraz rozliczne omamy wzrokowo-słuchowe jednoznacznie na to wskazywały. W końcu zwymiotowałem, a następnie straciłem przytomność. Nie wiem, ile czasu tak leżałem, ale gdy odzyskałem świadomość, czułem się najgorzej w całym moim życiu. Ogarniały mnie naprzemiennie strach, lęk, głód, wyziębienie, szumy w głowie, a także kompletna dezorientacja. Pogoda uległa znaczącej zmianie. Gwieździste niebo rozświetliło górę i w końcu mogłem zobaczyć cokolwiek oddalonego ode mnie na odległość większą niż trzy metry. Wtedy też rozpocząłem kolejną próbę powrotu do wioski. Nie wiedziałem, czy idę w dobrą stronę, lecz kierując się do stóp góry, miałem nadzieję trafić na właściwy szlak.
Niespodziewanie usłyszałem ryk bestii. Po raz kolejny straciłem równowagę, jednak tym razem udało mi się zachować racjonalne postrzeganie świata, a przynajmniej tak mi się wydawało. Albowiem przed moimi oczyma z niebios nadleciał istny diabeł. Była to mierząca około dwóch i pół metra potężnie zbudowana kreatura. Miała sześć par rąk, z czego na dwóch przemieszczała się jak na nogach. Wszystkie były zakończone ogromnymi szponami. Monstrum utrzymywało nieco pochyloną postawę, całe było pokryte gęstą sierścią o ciemnym umaszczeniu. Z pleców wyrastała para ogromnych skrzydeł pokrytych błonami. Jednak zdecydowanie najbardziej przerażała głowa kreatury. Była ona pozbawiona owłosienia na szczęce, zaś pozostała część była pokryta czarną sierścią. Kły bestii wyrastały przede wszystkim z górnej części czaszki, natomiast w szczęce usytuowane były zęby zbliżone do uzębienia ludzkiego. Całości dopełniały pozbawione źrenic czerwone oczy. Potwór nie miał uszu, prawdopodobnie był głuchy. Wokół jego sierści unosiła się aura. Ewidentnie wydzielał jakąś substancję, której używał do obrony lub ataku.
Wiem, co widziałem. Nie wiem, jak przeżyłem. Lecz z tego, co mi wiadomo, nikt więcej nie udał się w region tej piekielnej góry. Rząd Hiszpanii zatuszował całą sprawę w obawie przed rozgłosem medialnym. Zaś górę Covadonga zamknięto na czas bliżej nieokreślony. Argumentowano ten fakt rzadkimi gatunkami roślin, które pojawiły się niedawno w tamtym regionie. Ponoć potrafiły zatruć organizm przebywających tam ludzi i wywołać niepokojące wizje.
Eryk Adam – pisze dla zabawy i zaspokojenia potrzeb twórczych.
Nieprzerwanie od siedmiu lat wzbogaca swój warsztat poprzez podejmowanie nowych tematów oraz zupełnie nieznanych gatunków. W tym czasie jego hobby ulegało licznym zmianom, które wynikały z czynników zewnętrznych.
Aktualnie operuje głównie w obrębie opowiadań nierozerwalnie związanych z grozą. Zainteresowanie nieoczywistym klimatem oraz tajemniczym wydźwiękiem stanowi dla niego element nęcący, skłaniający do dalszej eksploracji.
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Covadonga
Ożywienie legendy
Piekielna Góra
Strach
Szatan objawiony
O autorze
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
