Sudetenland - Leoš Kyša, František Kotleta - ebook
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W okolicy Bruntala, na polsko-czeskim pograniczu, został zamordowany były inspektor Gestapo. Jego śmierć rozdrapuje stare rany i odsłania dawne tajemnice. Wybierzcie się do Czechosłowacji po upadku komunizmu, gdzie nie wszystko jest tak, jak to pamiętacie z historii. Czy podobne wydarzenia mogłyby mieć miejsce na terenach przyznanych Polsce po 1945 roku?

Zbliżają się pierwsze wolne wybory w Czechosłowacji po upadku komunizmu. W regionie przy granicy z Polską robi się gorąco. Ponad milion Niemców, którzy zostali tu po wstrzy­maniu wysiedleń, domaga się swoich praw. Podczas gdy w Pradze szerzy się strach przed powrotem komunistów do władzy, a w Bratysławie coraz głośniej mówi się o więk­szej autonomii, Niemcy na pograniczu stawiają czoła wyzwa­niom, które przynosi nowo zdobyta wolność.

Jak mogła wyglądać sytuacja Czechosłowacji po aksamitnej rewolucji, gdyby nie wysiedlono wszystkich Niemców Sude­ckich? Historia inspirowana prawdziwymi zdarzeniami i miejscami.

Autorem powieści kryminalnej z alternatywnej rzeczywi­stości jest Leoš Kyša, znany również pod pseudonimem Fran­tišek Kotleta.

Leoš Kyša (1979)

Urodzony w Bruntalu, dorastał w sercu Sudetów, na skraju Niskiego Jeseniku. Na Uniwersytecie Śląskim w Opawie studiował tak długo, że uważa go za swój drugi dom. Dlatego też rozumie język polski, śląski i jego hulczyński dialekt. Długie lata pracował jako dziennikarz, przygotowując głównie reportaże z półswiatka. Obecnie oprócz twórczości literackiej para się także popularyzacją nauki – aktywnie działa w Czeskim Klubie Sceptyków Sisyfos oraz prowadzi program Jadrna věda na Talk TV. Jest autorem scenariusza długome­trażowego filmu dokumentalnego o sławnym śląskim astrofizyku, Jiřím Grygarze.

W Polsce pod pseudonimem František Kotleta wydał książki „Underground”, „Underground. Rebelia” i „Opad”. W Republice Czeskiej ukazało się już ponad trzydzieści jego książek, których sprzedaż przekroczyłą pół miliona egzemplarzy.

Patroni książki: Smak Książki, Czeskie Centrum Warszawa, Czeskie Klimaty, Fantastyczne Światy, Wachtyrz.eu

Tłumaczenie publikacji zostało sfinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 338

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szopa666

Nie oderwiesz się od lektury

Jako człowiek, który swoje dzieciństwo i wczesną młodość spędził na polsko-czeskim pograniczu, najpierw zazdroszcząc, a później korzystając z dobrodziejstw czeskich sklepów - od lentilek i studenckiej po Jima Beama i Old Huckleberry - w książce znalazłem wiele miejsc, które znam i, jak przystało na political fiction, wiele zdarzeń, które mogłyby mieć miejsce. Pierwsza książka Leosia wydana w Polsce pod prawdziwym nazwiskiem. A skoro tak, to oczywiście inna, niż te pisane jako Franciszek, ale tak samo wciągająca. Brawo Leoś/Frantisek, brawo Pejter/Silesia Progress.
00

Popularność




Copyright © Leoš Kyša, 2023

Czech edition © DOBROVSKÝ s.r.o., Praha 2023

Polish edition © Silesia Progress, Kotórz Mały 2024

Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej

Tłumaczenie: Kamil Czaiński

Redakcja: Agnieszka Witczak

Korekta: Pejter Długosz

Cover © Daniel Pocar, 2023

Zdjęcie na okładkę: Natalia Długosz

Przygotowanie okładki: Rafał Szyma

SILESIA PROGRESS

ul. Wodna 9

46-045 Kotórz Mały

tel.: +48 693 953 661

http://silesiaprogress.com

zamówienia: [email protected]

Wydanie I

ISBN (druk): 978-83-65558-75-6

ISBN (e-book): 978-83-65558-76-3

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

*

Zbliżają się pierwsze wolne wybory w Czechosłowacji po upadku komunizmu. W regionie przy granicy z Polską robi się gorąco. Ponad milion Niemców, którzy zostali tu po wstrzymaniu wysiedleń, domaga się swoich praw. W okolicy Bruntala zamordowano byłego inspektora Gestapo. Jego śmierć rozdrapuje stare rany i odsłania dawne tajemnice. Podczas gdy w Pradze szerzy się strach przed powrotem komunistów do władzy, a w Bratysławie coraz głośniej mówi się o większej autonomii, Niemcy na pograniczu stawiają czoła wyzwaniom, które przynosi nowo zdobyta wolność.

Jak wyglądałaby historia Czechosłowacji po aksamitnej rewolucji, gdyby nie wysiedlono wszystkich Niemców Sudeckich?

Autorem powieści kryminalnej z alternatywnej rzeczywistości jest Leoš Kyša, znany również pod pseudonimem František Kotleta.

*

Problem wysiedlenia Niemców ożył

Opinie kombatantów – Stanowisko Forum Obywatelskiego

(čtk): Opinia publiczna ostatnio znów żyje sprawą wysiedlenia części Niemców Sudeckich z terenów przygranicznych po drugiej wojnie światowej. V. Havel powiedział przed świętami w wywiadzie telewizyjnym, że jego zdaniem granice Czechosłowacji mają pozostać niezmienne i nikt z wysiedlonych nie powinien wracać, ale jednocześnie należą się deportowanym Niemcom przeprosiny, ponieważ był to okrutny akt pozbawienia domu setek tysięcy ludzi.

Wiceprzewodniczący komitetu federalnego Czechosłowackiego Związku Bojowników Antyfaszystowskich, gen. F. Šádek, deklaruje: „Poprzez setki listów, telefonów, a także bezpośrednich spotkań w siedzibie komitetu federalnego, CZBA wyraził swój zasadniczy sprzeciw. F. Šára, Z. Metl, A. Prokeš, A. Burger i inni przypomnieli nieludzkie traktowanie czeskich patriotów w nazistowskich obozach koncentracyjnych, fanatyczną nienawiść Niemców do wszystkiego, co czeskie, i metodyczne ludobójstwo przeprowadzone na obu naszych narodach. Choć wysiedlenie nie było z pewnością przyjemne dla ludności niemieckiej, nie odbywało się w tak drastyczny sposób jak np. transporty do obozów koncentracyjnych. Członkowie CZBA uważają, że racje moralne są po naszej stronie. O deportacjach Niemców Sudeckich nie zadecydowało jednostronnie państwo czechosłowackie, lecz uzgodniły to zwycięskie mocarstwa – ZSRR, USA, Wielka Brytania i Francja – na konferencji jałtańskiej. Za to już samodzielną decyzją premiera Zdeňka Fierlingera była realizacja wielkiego planu pojednania narodowego i stabilizacji gospodarczej pogranicza, w ramach którego ograniczono liczbę wysiedlonych do jednego miliona – największych zbrodniarzy i wrogów Czechosłowacji. Reszta została, choć wysiedleni mogli zostać wszyscy. Deportacje dotknęły głównie tych, którzy na żadne przeprosiny nie zasłużyli.”

Centrum koordynacyjne Forum Obywatelskiego opublikowało stanowisko w kwestii wysiedlenia ludności niemieckiej, z którego cytujemy: „W duchu polityki, którą chcemy się kierować, potępiamy przemoc i niesprawiedliwość towarzyszące deportacjom Niemców. Z drugiej strony wielu naszych obywateli do dziś odczuwa skutki brutalnych rządów nazistowskich. Jeśli chodzi o przedstawiony postulat, uważamy, że kwestia przeprosin, tzn. kto, kiedy i za co ma przepraszać, nie jest najszczęśliwszym sposobem przepracowania problemu. W końcu najważniejsze jest zrozumienie i przebaczenie.”

Lidová demokracie,dziennik Czechosłowackiej Partii Ludowejczwartek, 4 stycznia 1990

Pierwsza demonstracja Forum Obywatelskiego na bruntalskim rynku, oficjalnie noszącym miano Placu Pokoju, odbyła się dopiero 25 listopada. W Pradze nikt już wtedy nie miał wątpliwości, że rząd będzie musiał ustąpić wobec postulatów protestujących. Zbliżał się ogólnokrajowy strajk generalny. Ale to był Bruntal. Tu czas i historia płynęły inaczej.

– Aszynbecher?

– Słucham?

– Pali pan, nie? Widzę fajki na stole – wytłumaczył mi Stanislav Navara.

– Nie wiedziałem, że jest pan Niemcem. – W końcu doszło do mnie, co powiedział.

– Nie jestem. Ale skoro tu mieszkam… no, nasiąka człowiek. – Wzruszył ramionami i machnął ręką w powietrzu. – Panie Hans, aszynbecher! – zawołał na barmana opierającego się ze znudzoną miną o stolik pełen podniszczonych jadłospisów.

Przed chwilą przyniósł nam dwie sypane kawy. Zalane do pełna, jakby miało to być przejawem szczodrości. Patrząc na pana Hansa, miałem wrażenie, że barmanów produkują seryjnie w fabryce: obwisły brzuch zakryty fartuchem, łysina, palce pożółkłe od papierosów i gniewne spojrzenie. Wyglądał tak samo, jak w większości lokali w Ostrawie. Może tylko miał trochę bardziej płaski nos i jeszcze bardziej pogardliwy wyraz twarzy. Ewidentnie było mu wszystko jedno, czy dostanie napiwek, czy nie.

Zanurzyłem łyżeczkę w szklance i zamieszałem. Bardziej z przyzwyczajenia, niż dlatego, że było co mieszać. Nie słodziłem. Przywykłem do tego w akademiku w Ołomuńcu, gdzie nie było żadnego cukru, więc trzeba się było przyzwyczaić do gorzkiego smaku podrzędnej lury. I tak już zostało. Fusiasta z cukrem smakowała mi jak mleczko z tubki. Odłożyłem zbędny woreczek cukru. Sądząc po tym, w jakim był stanie, zrobiło tak już chyba kilku klientów przede mną. Perpetuum mobile z Bruntala.

– Bitte – rzucił Hans zblazowanym głosem, podając popielniczkę.

Zaraz potem zniknął na zapleczu. Otworzył dopiero przed chwilą, zegar na ścianie wskazywał kilka minut po dziesiątej. Siedzieliśmy w restauracji Gwiazda zupełnie sami.

– Zna go pan osobiście? Na pewno.

– Kogo? – spytałem równie zaskoczony jak wtedy, gdy powiedział „aszynbecher”.

To ja miałem przeprowadzać wywiad z Navarą, ale jak na razie on pytał. Był niewiele młodszy ode mnie. Mógł mieć ze dwadzieścia dwa lata. Studiował w Wyższej Szkole Górniczej w Ostrawie i należał do pionierów rewolucji demokratycznej w Bruntalu. Stanął na czele miejscowego koła Forum Obywatelskiego. Wszyscy inni pewnie się bali. Albo byli komunistami. Raczej to drugie.

– Jak to kogo, Václava Havla! – wyjaśnił zaskoczony. Następnie dodał: – Pan jest przecież z „Mladej fronty”, prawda? Cały czas tam o nim czytam. O Karcie i o wszystkim, co się dzieje w Pradze.

Dalej nie słuchałem. Ciągle tak było. Ludzie myśleli, że jak jesteś z wielkiej gazety, która o kimś pisze, to od razu tego kogoś znasz. A ja widziałem Havla co najwyżej w telewizji. Nie byłem na ani jednej demonstracji na Letnej. Od czasu rewolucji pojechaliśmy do Pragi dwa razy spotkać się z ­nowym kierownictwem „Mladej fronty”. Pociągiem tam i z powrotem tego samego dnia. Jedynym prezydentem, z którym rozmawiałem, był Gustáv Husák, gdy rok temu przyjechał do Ostrawy na spotkanie z górnikami. O tym jednak wolałem Navarze nie mówić.

Trudna sprawa. Z ostrawskiej redakcji zwolniono tylko dwie osoby – członków partii komunistycznej. Jeden przepadł nie wiadomo gdzie, a drugi pisał teraz do „Rudego práva”. Niemniej jednak każdy z nas miał swoje za uszami. Ja może najmniej. Pracowałem tu przez rok i nawet nie zdążyłem się zapisać do partii. Ale mój pierwszy artykuł był o Husáku. Do dziś go pamiętam: „Następnie prezydent odbył życzliwe rozmowy z małżonkami górników, które wręczyły mu bukiet czerwonych goździków”. Koledzy mieli na koncie gorsze rzeczy, których mogliby się wstydzić. Wszyscy udawaliśmy, że nic się nie stało.

– Wiadomo, Praga… Tyle się tam teraz zmienia… – odpowiadałem Navarze jak najbardziej ogólnikowo, próbując zmienić wątek. – Jak pan myśli, jaki będzie wynik wyborów? – udało mi się w końcu zagaić na temat, dla którego tu przyjechałem.

Wybory na pograniczu nie mogły za bardzo wpłynąć na całościowy wynik, więc media się nimi średnio interesowały. Mimo to uważałem za ważne, co wydarzy się w regionach, które jeszcze rok temu były bastionami reżimu. Od zmiany ustroju minęło pół roku, ale wszyscy żyli tu wciąż z uczuciem swoistego niedowierzania. Tak jakby nie chcieli dopuścić myśli, że to koniec, że komuniści tak po prostu, bez jednego wystrzału, poddali się i odeszli na śmietnik historii.

– Wygramy – powiedział z uśmiechem, może trochę mniej naturalnym niż zwykle.

– Jaki wynik pan obstawia?

Obok paczki papierosów Start położyłem zeszyt i ołówek. Zapisałem sobie nazwisko i wiek rozmówcy. Ucieszę się, jeśli uda mi się z niego coś wycisnąć, choćby krótką notkę na jedną kolumnę do jutrzejszego wydania.

– Czterdzieści procent na pewno. Więcej nie, to nie Praga – stwierdził z pewną dozą smutku.

Owszem, to nie była Praga. Ani nawet Ostrawa. Kiedy rano ruszałem swoim embeczkiem, czyli starą škodą MB 1000, z ulicy Cihelní, mijałem mnóstwo plakatów nawołujących do głosowania na Forum albo na HSD-SMS, czyli partię autonomistów morawsko-śląskich. Widziałem napisy na ulicach, zarówno stare, jeszcze z czasów rewolucji, jak i nowe. Widziałem ludzi, którzy szukali sposobów, jak zmienić nasz kraj, miasto, albo przynajmniej swoje życie. Za to tutaj wszystko było szare i apatyczne, w jakimś dziwnym klinczu, ponurym bezczasie. Dobrze chociaż, że kwitły lipy, one jedne zaburzały tę siermiężność. Ale i tak miało się wrażenie powrotu do czasów Husáka.

– Na pewno dużo dostanie partia morawsko-śląska. Ludowcom się nie uda. Tu do kościoła chodzą tylko Niemcy.

– A oni na kogo będą głosować?

Przycisnąłem ostrze ołówka do kartki w oczekiwaniu na to, co mi odpowie.

Navara wzruszył ramionami. Wyglądał jak kot, któremu ktoś machał przed oczami sznurkiem, a potem nagle schował go do kieszeni. Stylizował się na praskiego przywódcę studenckiego. Nosił golf, trochę niepasujący, biorąc pod uwagę, że był już czerwiec, okrągłe okulary, modne po raz ostatni w międzywojniu, i brązowe sztruksowe spodnie. Za tymi okularami skrywał się ambitny, ale w głębi duszy przestraszony chłopak, który za pomocą żelu bezskutecznie próbował walczyć z sianem na głowie, przez co wyglądał jednocześnie na uczesanego i nieuczesanego.

– Chyba na nikogo – odpowiedział w końcu, znowu wzruszając ramionami.

– Nie rozumiem. Według sondaży wszyscy chcą iść na wybory – zaprotestowałem. Dosłownie wczoraj analizowałem jeden taki sondaż z agencji prasowej ČTK.

– Poszliśmy do nich, gdy powstało Forum Obywatelskie. Zaproponowaliśmy miejsca w kierownictwie i na liście wyborczej. Mówiliśmy, że czasy się zmieniły, że już nie ma znaczenia, kto jest Czechem, a kto Niemcem. Że stare rany już się zagoiły. Václav Havel chce przeprosić za wysiedlenie Niemców.

– To nie do końca mają być przeprosiny i pełno jest wokół tego kontrowersji. W Pradze protestowały przeciwko temu ofiary nazizmu – przerwałem mu.

Navara nie stracił wątku: – Nie chcieli z nami rozmawiać. Zgodnie z informacjami od naszych koordynatorów, wszędzie jest podobnie. Opawa, Hulczyn, Karniów, Beneszów Górny, Moravský Beroun… Czekają.

– Myśli pan, że się boją?

Znów wzruszenie ramionami.

– Wielu młodych ludzi pracuje teraz w Niemczech. Mają tam krewnych, uzyskali pozwolenie na pracę. Starsi widzą w tym zagrożenie, boją się, że zostaną tu sami. Stąd ten dzisiejszy wiec. Z jego powodu pan przyjechał, prawda?

Odpowiedzi się nie doczekał. Coś odwróciło jego uwagę. Popatrzył na drzwi, które delikatnie zaskrzypiały. Do środka weszło trzech mężczyzn. Ci zdecydowanie nie wyglądali jak przywódcy studenccy. Musieli mieć koło sześćdziesiątki.

– Cześć pracy! – przywitał się najstarszy z nich i zdjął kaszkiet z głowy. Powiesił go na wieszaku przymocowanym do ściany i podszedł do nas.

– Dzień dobry, panie Franke – odpowiedział na przywitanie Navara. Wzrok miał przy tym wbity w ziemię, tak jakby się go bał albo nie chciał prowokować.

Wyciągnąłem papierosa, żeby w końcu móc skorzystać z aszynbechera.

– No i stało się – powiedział pan Franke.

– Nie rozumiem… O co chodzi?

Znów to spojrzenie kota, któremu zabrano zabawkę.

– O to.

Franke położył na stole pomiętą, naddartą kartkę z tekstem po niemiecku. Byłem dla niego bardzo szczodry, szacując wiek na sześćdziesiątkę. Wygląd mężczyzny wprowadzał w błąd – był szczupły, umięśniony i wyprostowany, tak jakby cały czas ktoś go upominał, że ma się nie garbić. Uświadomiłem sobie, że to dokładnie ten typ człowieka, o którym mówi się, że ma ostre rysy. Wokół oczu widać było jednak wiele zmarszczek sugerujących, że jego pamięć sięga daleko wstecz. Włosy miał krótkie i przyprószone, oczy mętne. Spokojnie mógł mieć i osiemdziesiąt lat.

– Ostrzegałem was. Jak tylko się zaczęło, ostrzegałem. Odejdzie tylko radziecka armia i znowu się zacznie. Znowu!

Ostatnie słowo podkreślił niemal histerycznym tonem.

Wziąłem ulotkę do ręki i wyprostowałem ją. Od razu rzucała się w oczy wielka swastyka. Tekst wzywał uczestników dzisiejszego spotkania, rdzennych mieszkańców, by domagali się bezwarunkowej autonomii. Wszystko było napisane szwabachą. Dziwny widok, tak jakby ulotka stylizowana na przedwojenną, nazistowską, tyle że efekt psuła słaba jakość kopii, więc można było się od razu zorientować, że to nie artefakt z 1938 roku, lecz współczesne naśladownictwo. Niemniej bardzo przemyślane.

– Skąd pan to ma? – spytał nagle Navara.

– Wszędzie wiszą, chłopcze. Zerwałem ze słupa na Lenina.

– Już się nie na… – Navara chciał się wtrącić na temat przemianowania ulicy, ale pojął, że to zbędna uwaga. Pan Franke wyglądał na bardzo zdenerwowanego.

– Czy to nie prowokacja? Przecież nikt nie jest tak głupi, żeby aż tak otwarcie… – wtrąciłem się z kolei ja. Z drugiej strony jako dziennikarz ucieszyłem się w duchu. Z tym mogę trafić nawet na pierwszą stronę.

– Wygląda to zupełnie jak w trzydziestym ósmym. Doskonale pamiętam, co się wtedy działo. Mój tata był w Straży Obrony Państwa. Skończył w obozie. A historia kołem się toczy, jak mawiał Čapek – zawarczał Franke.

Potem sobie uświadomił, że my dwaj się jeszcze nie znamy. Stłumiłem swój odruch intelektualisty i nie poprawiłem go, że o historii, która kołem się toczy, mówił ktoś inny. Zamiast tego mocno zaciągnąłem się papierosem.

– A pan to kto? – rzucił w moją stronę.

Przeskakiwał wzrokiem między mną a Navarą.

– Pan Lichke jest dziennikarzem z „Mladej fronty”. Przyjechał z Pragi.

– Z redakcji w Ostrawie – sprostowałem.

– Niemiec? – spytał Franke.

– Nie – pokręciłem głową.

– Ja jestem Niemcem, dziennikarzu z Pragi czy tam Ostrawy, i wiem, co się święci.

– Václav Havel sądzi, że…

– Tylko komunizm trzymał to wszystko w kupie, synku – powiedział Franke do Navary. – Mówiłem ci, jak wasza piątka wylazła pod koniec listopada na rynek z tym durnym transparentem Forum Obywatelskiego, że w Pradze wymyślają głupoty, a tutaj w Bruntalu będzie z tego katastrofa.

Navara znowu spuścił wzrok. Widać było, że znają się długo i student nie ma odwagi polemizować ze staruszkiem. Od razu dał sobie spokój.

– Pan naprawdę jest dziennikarzem? – zwrócił się do mnie Franke.

– Tak, z „Mladej fronty” – przytaknąłem i zaciągnąłem się papierosem.

W zeszłym tygodniu kolega dostał od jednego z dokooptowanych posłów karton marlboro, ale jakoś mi nie zasmakowały. Żartowałem, że mojego ojca zabiły starty, więc będę kontynuował rodzinną tradycję.

– To dalej jest gazeta ZMS-u?

– Raczej nie – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem. To skomplikowana sprawa.

– Więc niech pan tam napisze, że póki stacjonowała tu radziecka armia, był spokój. Teraz nie będzie.

Dyskusję uznał w ten sposób za zakończoną. Machnął na barmana i przeniósł się do stołu oznaczonego karteczką Stammgäste, stali goście.

– Kto to jest? – spytałem.

– Helmut Franke, pierwszy sekretarz komitetu powiatowego partii. Gruba ryba. Trzyma z Mamulą. Każdy go tu zna. Nie potrafi zrozumieć, że jego era dobiegła końca – wyszeptał Navara, jakby bał się, że tamci usłyszą. Oni jednak o czymś dyskutowali i nie zwracali na nas uwagi. Ulotka została na naszym stole. – Chciał pan o tych wyborach – wrócił do wcześniejszego wątku, ale mnie już to nie interesowało.

Doczytałem ulotkę, włożyłem ją delikatnie do kieszeni i strzepnąłem papierosa do popielniczki.

– Kto organizuje to spotkanie?

Navara wzruszył ramionami.

– Sprawdzę. Tu nie da się niczego ukryć. Na pewno będziemy musieli to przedyskutować na szczeblu wojewódzkim Forum. Zadzwonię do koordynatora w Ostrawie. Myślałem, że to będzie garstka ludzi, ale coś takiego… – zawiesił głos, wskazując na ulotkę.

– Dobrze, pojadę do redakcji. Spotkamy się wieczorem. Być może Bruntal trafi na pierwszą stronę ogólnokrajowego wydania.

Położyłem pieniądze na stole.

– Ja stawiam. Dzięki – rzuciłem na odchodne.

Drogę z Bruntala do Ostrawy pokonałem w godzinę i dziesięć minut, co ustanowiło mój osobisty rekord. Zostawiłem ulotkę w redakcji i przekonałem Radka Bočka, by wrócił ze mną.

– Sam se porób zdjęcia, kurwa.

– Potrzebuję profesjonalisty.

– Wieczorem otwierają American Pub i mają obsługę top­less. Ostrawa czekała na to, kurwa, czterdzieści lat.

Bez „kurwy” w każdym zdaniu to by nie był Boček. Nie wiem, czy na półnagie kelnerki czekała czterdzieści lat cała Ostrawa, ale on na pewno. Podobnie jak barman w Bruntalu stanowił chodzący stereotyp swojego zawodu. Radek był weteranem wśród fotografów i afiszował się z wykonywaną profesją na każdym kroku. W kieszeniach miał pochowane klisze i pełno przedmiotów, na których znali się tylko fotografowie. Uwielbiał robić akty, twierdził, że to sztuka. Kilka razy przesłuchiwała go na tę okoliczność milicja. Na szczęście miał ojca w partii, a wszystkie dziewczyny były pełnoletnie. Zdjęcia rozchodziły się potem w kręgu zaufanych osób, które były gotowe wyciągnąć Radka z każdych tarapatów. Miał koło pięćdziesiątki i długo mu zajęło, zanim przestał do mnie mówić per „młody” i zaczął w ogóle słuchać, co mam do powiedzenia.

– Tydzień temu robiłeś fotki kelnerkom topless Pod Pająkiem – przypomniałem.

Zdjęcia z tego wydarzenia były rozwieszone w całym naszym biurze. Zaraz obok plakatów wyborczych Forum Obywatelskiego, a czasem nawet na nich. Boček stworzył w ten sposób kilka kolaży w stylu Adolfa Hoffmeistera, na których lider Forum, Jan Urban, usilnie wpatrywał się w piersi kelnerki nie mającej na sobie nic oprócz koronkowego fartuszka.

– Praga się na to, kurwa, zgodziła? – nie dawał za wygraną.

– Sam, kurwa, Ševčík.

Nazwisko redaktora naczelnego działało jak zaklęcie. Skłamałem. Z Pragą, owszem, rozmawiałem, ale odebrała Marcela Pecháčková.

– Tylko nie rób z tego afery. Góra mówi, że nie potrzebujemy teraz antyniemieckiej histerii – powtórzyła mi do telefonu chyba z pięć razy tym swoim miodowym głosikiem, lekko zachrypniętym od papierosów.

Marcela była naszą wschodzącą gwiazdą. Nauczyłem się za jej pośrednictwem przepychać lokalne tematy do ogólnokrajowego wydania. Byłem jednym z niewielu dziennikarzy młodszych od niej, dlatego miała skłonność, by roztaczać nade mną parasol ochronny. Widziałem ją przy tym dwa razy w życiu i wiedziałem tylko, że zna się osobiście z Havlem. Navara narobiłby przy niej w gacie.

O ile już dzisiaj nie narobił przy towarzyszu Franke.

Zaparkowałem blisko bruntalskiego rynku. Stało tu dużo więcej samochodów niż przed południem. Wcisnąłem się między dwie škody favorit. Musiałem trochę pokombinować, bo miejsca było co najwyżej na trabanta, ale udało się. Pracowałem kiedyś w lokalnej redakcji w Karwinie. Nikt nie jeździł gorzej od karwiniaków. Gorąca polska krew, jak sami mawiali. Wśród nich trzeba było jeździć szybko i slalomem.

Radek prychał ze złości, gdy próbował wygramolić się z drzwi otwartych z trudem do połowy. Cały czas myślał o Ostrawie, American Pubie i cyckach. W końcu jednak wylazł i wyciągnął z bagażnika cały sprzęt fotograficzny. Rzuciłem okiem na zegarek. Było wpół do szóstej, a plac wyglądał jak gdyby nigdy nic. Nie przychodziło mi do głowy żadne błyskotliwe porównanie. Nie znosiłem takich sytuacji, na dziennikarstwie było to największym grzechem, zaraz po nieuczestniczeniu w zebraniach Związku Młodzieży Socjalistycznej.

– Masz ochotę na gulasz? – rzuciłem do Radka, by poprawić atmosferę.

Żaden dziennikarz nie chce popaść w niełaskę fotografa. Dobre zdjęcia mogą uratować nawet najsłabszy reportaż, a kiepskie zniszczyć ten najlepszy.

– Tu nie mają nic oprócz eintopfu, co nie? – odparł z kpiącym uśmieszkiem.

– Chcesz czy nie? Mamy czas. Widziałem w menu, że mają.

– Ty płacisz – stwierdził pewny siebie.

Zgodziłem się.

W gospodzie Gwiazda panowała inna atmosfera niż rano. Dym zgęstniał tak bardzo, że zatrzymywał łopatki jednego jedynego wiatraka, który próbował rozwiewać jego kłęby z jednej strony na drugą. Do tego było gwarno jak w ulu. Wszystkie stoły zajęte, podłużny blat przymontowany do ściany, przy którym mężczyźni popijali na stojąco z półlitrowych kufli, również. Zaskoczyło mnie, że w Bruntalu mają jeszcze stare, poczciwe kufle. Większość lokali w Ostrawie przeszła na szklanki. Nigdy tego nie zweryfikowałem, ale ponoć był to pomysł sekretarza wojewódzkiego Mamuli, który oprócz wprowadzania dodatkowych sobót pracujących zasłynął również troską o umiarkowanie w jedzeniu i piciu. Wymiana kufli na szklanki miała obniżyć liczbę wypadków śmiertelnych podczas knajpianych bijatyk wśród górników i przyczynić się do zwiększenia wydobycia. Ale równie dobrze mogła to być bzdura, a szklanki z cieńszego szkła były po prostu wygodniejsze w produkcji dla socjalistycznej gospodarki.

– Panie redaktorze!

Navara krzyknął głośniej niż potrzeba. Staliśmy ze trzy metry od niego i widzieliśmy się nawzajem, więc nie musiał wołać. Zakładam, że chciał po prostu zrobić wrażenie na innych. Odmachałem mu i przecisnęliśmy się do zajętego w połowie stołu, dzięki czemu zapełniliśmy cały.

– To jest pan Daniel Lichke z „Mladej fronty”. Przyjechał pisać o Forum Obywatelskim u nas – przedstawił mnie Navara.

– O tej demonstracji, co nie – dopowiedział Boček, biorąc do ręki jadłospis. Wiele pozycji było już przekreślonych zielonym długopisem.

– O demonstracji też.

Nie chciałem zaprzeczyć słowom Navary. W zasadzie miał rację, pierwotnie przyjechałem do Bruntala z powodu Forum. Kierownictwo oddziału regionalnego wymyśliło sobie serię reportaży o działaczach opozycji na prowincji, żeby zwiększyć frekwencję i przedstawić czytelnikom przyszłe elity polityczne kraju.

– Został tylko eintopf. A nie mówiłem?

Spojrzałem na menu, żeby samemu się przekonać.

– Może polędwica na śmietanie?

Boček coś tam mruknął, ale pokiwał delikatnie głową na zgodę.

– Dwa piwa?

Kelnerka nie wyglądała na byle kogo. Była trochę wyższa ode mnie. Miała czarne, rozpuszczone włosy do ramion, a w uszach kolczyki z hipisowskim symbolem. Z niebieskich oczu emanowało inteligentne spojrzenie, chociaż wyglądała na zmęczoną. W gospodzie pełnej ludzi musiała nieźle zasuwać. Spod fartucha widać było wzorzystą biało-niebieską koszulkę i brązowe sztruksy z licznymi dziurami, które były pospinane agrafkami. Ewidentnie doszło do wizualnego polepszenia jakości obsługi. Barman stał za bufetem i nalewał jedno piwo za drugim, gości na sali natomiast obsługiwały dwie dziewczyny. Ta i jeszcze jedna w podobnym wieku. Zauważyłem, że jest Romką i ma takie same kolczyki jak brunetka. Więcej nie zdążyłem, bo zasuwała między stołami jak mały samochodzik.

– Dwa razy polędwica – powiedziałem.

– Ale piwo też. Macie ostravara?

– Hanušovice albo litovel.

Boček się wzdrygnął, ale w końcu postukał ręką w obrus z logo piwa Hanušovice.

– Żeby chociaż radegast – westchnął.

– Moi koledzy. Petr Rak.

Navara zignorował narzekającego fotografa i przedstawił mi niebieskookiego blondyna z równie nieposłuszną fryzurą, jaką miał sam. Różnica polegała na tym, że Rak dał sobie spokój z próbami opanowania swoich włosów i zostawił je rozczochrane. Mimo ciepłej pogody miał na sobie golf, pierwotnie biały, ale od wysiadywania w zadymionych knajpach znacznie już poszarzały.

– Petr studiuje filozofię w Ołomuńcu. Był koordynatorem komitetu strajkowego na uczelni i przywiózł nam pierwsze ulotki.

Podałem rękę przyszłemu współabsolwentowi. Była trochę mokra, może spocona, a może dopiero co wrócił z toalety.

– Jan Hynek. Jedyny robotnik w naszym gronie. Trudno tu dotrzeć do ludzi spoza bańki osób wykształconych.

Wbrew pozorom był dużo lepiej ubrany od pozostałej dwójki.

– Jestem majstrem w Moravolenie. Chciałem iść na akademię górniczą, ale miałem niewłaściwe pochodzenie. Od września zaczynam zaoczne – stwierdził Hynek, jak gdyby chciał się wytłumaczyć z braku wyższego wykształcenia.

Mógł mieć ze trzydzieści pięć lat. Po zmatowiałej obrączce na palcu poznałem, że ma rodzinę. Jako jedyny założył koszulę i dżinsy. W odróżnieniu od pozostałych nosił krótkie włosy. W fabryce zapewne nie tolerowano siana na głowie, albo było to niepraktyczne przy pracy.

– Pan Franke miał rację. Powiesili je wszędzie.

Navara rzucił na stół stos plakatów. Wszystkie wyglądały tak samo, były tylko mniej lub bardziej potargane. Działacze Forum Obywatelskiego pozrywali je ze słupów, przystanków i murów.

– Kiepskie światło, ale trudno – mruknął Boček i zaczął wyciągać aparat.

Powstrzymałem potrzebę pogrzebania w nich w nadziei, że znajdę jakiś wyróżniający się. Nie chciałem przeszkadzać fotografowi, skoro w końcu coś go zainteresowało.

– Organizatorem zgromadzenia jest Uwe Bittman – wyszeptał Navara, jakby to była tajna informacja. – Zgłosił je zgodnie z procedurą w urzędzie miasta, tylko się o tym nie dowiedzieliśmy. Mamy tam dokooptowanego człowieka, ale on się boi Bittmana i w ogóle to jest… skomplikowane.

– Rozumiem. W Bruntalu wszystko jest skomplikowane – zareagowałem bardziej szyderczym tonem, niż zamierzałem, kiwając przy tym głową.

– Milicja została postawiona w stan podwyższonej gotowości, więc raczej wszystko będzie dobrze – stwierdził Rak, przeczesując ręką swoją blond czuprynę.

– Myślicie, że ktoś przyjdzie?

– Ta knajpa nie jest pełna bez powodu – powiedział pochmurno Navara i wziął wdech, jakby coś jeszcze chciał dopowiedzieć, ale przerwało mu nadejście kelnerki z dwoma talerzami polędwicy na śmietanie.

– Und zweimal Bier, meine Herren – dodała z uśmiechem brunetka, podając piwa, a ja zauważyłem, jak zatrzęsły się jej kolczyki. Pochyliła się nad stołem i dopisała na kartce do rachunku odpowiednią liczbę kreseczek.

– Gdyby ona obsługiwała Pod Pająkiem topless, chodziłyby tam tłumy – zachichotał Boček.

– Gdyby ona obsługiwała topless, jej kuzyni zapewne podpaliliby knajpę – zaszeptał z wielką ostrożnością w głosie Hynek.

– Dlaczego?

– Klara to wnuczka Gerharda Bittmana. To nazwisko traktuje się tutaj bardzo poważnie, panie redaktorze – wyjaśnił majster z Moravolenu.

Właściwie to nie wyjaśnił, bo chociaż miałem wrażenie, że to nazwisko mi coś mówi, moja uwaga skupiła się teraz na czterech umundurowanych mężczyznach, którzy właśnie weszli do lokalu. Na czele kroczył jakiś kapitan, który ­zmierzał prosto do stołu dla stałych gości i witał się z Helmutem Franke. Widać, że stare znajomości miały się dobrze niezależnie od tego, że koło historii zmieniło bieg.

– Smacznego – poklepałem naszego fotografa po ramieniu, wstając od stołu.

Zostawiłem polędwicę, opadającą pianę w piwie oraz koło Forum Obywatelskiego, i przecisnąłem się w kierunku milicjantów*. Wyciągnąłem z kieszeni legitymację dziennikarską. Wciąż miałem swoją pierwszą, wydaną jeszcze za starego ustroju, ponieważ w Pradze mieli pilniejsze rzeczy do roboty niż wydawanie nam nowych dokumentów.

– Daniel Lichke, „Mladá fronta”, czy mógłbym…

– Już na zewnątrz odpowiadałem agencji ČTK – zareagował niechętnie milicjant. Przypominał trochę aktora Ladislava Mrkvičkę, z tą różnicą, że miał bardziej czerwony nos, i to zapewne nie z powodu srogich bruntalskich zim.

– Ilu osób spodziewa się pan na demonstracji? – zapytałem, ignorując uwagę o ČTK. Gdziekolwiek się nie pojawić, zawsze prędzej czy później przypałęta się tam ktoś od nich.

Wyglądał, jakby chciał mi ten czerwony nos wbić między oczy.

– Zgłaszający przewiduje stu uczestników – odpowiedział w końcu urzędowym tonem. Milicjanci nie byli przyzwyczajeni, by rozmawiać z mediami. Stopniowo się tego uczyli, ale wciąż było czuć, że zamiast odpowiedzieć woleliby walnąć pałą.

– Widział pan ulotki ze swastyką, które pojawiły się w mieście?

Kapitan spojrzał na Frankego, jak gdyby oczekiwał od niego wsparcia albo wręcz zgody, żeby dalej ze mną rozmawiać.

– Prowadzimy w tej sprawie śledztwo. Ale nie przywiązujemy do niej zbytniej wagi.

– Czy mogła to być prowokacja?

Milicjant bezradnie wzruszył ramionami i pochylił ­głowę.

– Od jutra przejmuje to wydział kryminalny.

– A pan co myśli?

Popatrzył na mnie tak, jakbym powiedział coś nieprzyzwoitego o jego żonie. W sumie było jeszcze gorzej: zapytałem go o własne zdanie.

– Od jutra przejmuje to wydział kryminalny.

Jego twarz przybrała zwycięski wyraz, jakby powtórzenie odpowiedzi było niewiadomo jak dowcipne. Sięgnął do kieszeni po wymiętą paczkę startów bez filtra. Wyciągnąłem zapalniczkę i przypaliłem mu. Milicjant zmrużył oczy, nachylił się z papierosem do ognia i zaciągnął się. Za chwilę się rozkaszlał.

– Spodziewa się pan jakichś problemów?

Znów spojrzał na Frankego, a następnie wzruszył ramionami.

– Tu jest spokój, wie pan. Zawsze był. Ludzie pilnują swojego i nie stwarzają problemów. Wszyscy się boją, żeby nie było inaczej, a… – znów to spojrzenie na pierwszego sekretarza powiatowego – sytuacja się zmienia z dnia na dzień. Czyta pan gazety, prawda?

– Nawet je piszę. Mogę pana godność?

– Kapitan Zdislav Peterka. Milicja Bruntal.

Wymówił to tak, jakby zeznawał na przesłuchaniu.

– Dziękuję – odpowiedziałem z uśmiechem. Było mi go w sumie żal. Nie minęło nawet pół roku od czasu, gdy mógł mnie pod byle pretekstem zamknąć za kratkami, i widać było, że mu tego brakuje. Ale ja też wciąż czułem instynktowny strach przed zielonymi mundurami z czerwonymi naszywkami, jaki towarzyszył mi od dzieciństwa. Mój ojciec był komunistą, dziadek też, do tego obaj w milicji. Nie miałem za minionego reżimu powodu do obaw, a mimo to zawsze odczuwałem lęk, widząc biało-żółty radiowóz.

Wróciłem do polędwicy i działaczy Forum Obywatelskiego. Boček zjadł już swoją porcję i zaczynał drugie piwo. Wyglądał na mniej wkurzonego niż wcześniej.

*

* W oryginale esenbáci od skrótuSNB (Sbor národní bezpečnosti) – czechosłowacki odpowiednik Milicji Obywatelskiej. Zmiana nazwy na Policja nastąpiła po reformie w 1991 roku.

V. Havel w Berlinie i Monachium

Spotkanie z M. Gerlachem — Konferencja prasowa

BERLIN: W stolicy NRD wydano wczoraj wspólną depeszę prasową o wizycie prezydenta CSRS Václava Havla.

V. Havel na wczorajszej konferencji prasowej w Berlinie wyraził nadzieję, że Niemcy Wschodnie i Zachodnie osiągną porozumienie co do swojej przyszłości: – Czechosłowacja graniczy z NRD i RFN na bardzo długim odcinku. Niemcy praktycznie nas otaczają. Muszą jednak sprawić, by ich sąsiedzi przestali się obawiać, przede wszystkim myśli wielkoniemieckiej. Demokratycznych Niemiec Europa nie musi się bać. Mogą być tak duże, jak tylko chcą.

V. Havel spotkał się wczoraj po południu w Monachium z prezydentem RFN Richardem von Weizsäckerem oraz kanclerzem H. Kohlem. Równocześnie doszło do spotkania M. Čalfy i J. Dienstbiera z ich zachodnioniemieckimi odpowiednikami H. Kohlem i H.-.D. Genscherem. Następnie odbywały się rozmowy delegacji CSRS i RFN. Głównymi tematami były stosunki bilateralne między Czechosłowacją a państwem zachodnioniemieckim oraz aktualne kwestie ogólnoeuropejskie.

– Jak mawia mój rzecznik prasowy, V. Hanzel, zawsze coś tracimy, a coś zyskujemy. Ja dzisiaj straciłem zapalniczkę, ale zyskaliśmy wiele – powiedział V. Havel dziennikarzom po powrocie ze swojej pierwszej podróży zagranicznej. Jednodniową wizytę w NRD i RFN nazwał udaną. Jesteśmy bliskimi partnerami i nie trzeba było wiele tłumaczyć. Na nasze pytanie, czy planuje wkrótce odwiedzić również Moskwę, V. Havel stwierdził, że pojedzie do ZSRR, jeśli zostanie zaproszony. Dodał, że przygotowywane są kolejne jego podróże zagraniczne.

Lidová demokracie,dziennik Czechosłowackiej Partii Ludowejśroda, 3 stycznia 1990

– Cholera jasna – zaklął fotograf.

Wychodziliśmy z knajpy jako jedni z ostatnich. Była za dziesięć siódma. Demonstracja miała rozpocząć się o pełnej godzinie, ale już teraz rynek był wypełniony ludźmi. Zatrzymaliśmy się na skraju tłumu, podczas gdy inni wychodzący z lokalu organicznie się z nim zlewali. Przeważali mężczyźni w dojrzałym wieku, koło pięćdziesiątki czy sześćdziesiątki. Wszyscy identyczni – cisi i zamyśleni. Ale na placu widać było też dużo kobiet. Głównie starszych, choć nie brakowało młodych. Niedaleko od nas stała grupka nastolatków i nastolatek w dżinsach, niektóre miały punkowe naszywki. Popijali tanie wino. Zieloną butelkę poznałem od razu, w akademiku piłem tego więcej, niż dałbym dziś radę. Jedna z dziewczyn miała nie tylko kurtkę z napisem Punk’s not dead, ale również czerwonego irokeza. Pewnie przyszli tylko popatrzeć, albo traktowali to jako happening.

– Kurwa, potrzebuję się dostać wyżej. Nie spodziewałem się…

Jasne, że się nie spodziewał. Jedyne, czego Boček się kiedykolwiek spodziewał, to premie i dziewczyny bez staników. Ale ja też się nie spodziewałem. Cały bruntalski rynek był wypełniony ludźmi. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Ludzie stali niespokojnie, palili papierosy, rozmawiali. W większości po niemiecku, a ściślej mówiąc dialektem sudeckim. Uczyłem się niemieckiego na uniwersytecie, ale gdybym nie mieszkał w tym regionie, niewiele bym rozumiał. Co trzecie słowo tutejsi Niemcy wymawiali inaczej niż ci z Niemiec. Henrich Heine zszedłby na zawał, gdyby usłyszał, jak recytują „Lorelei”.

– Przyszedł tu chyba cały Bruntal – powiedziałem do Navary.

Wzruszył ramionami. Wyglądał na jeszcze bardziej bezradnego niż wtedy, gdy spotkaliśmy w gospodzie Frankego.

– Tyle ludzi tu nawet nie mieszka. Musieli przyjechać z okolicznych wiosek, tam żyje najwięcej szko… Niemców.

Podrapał się po brodzie, na której rosło mu kilka cienkich włosków. Poprawił się w ostatniej chwili. Oczywiście chciał powiedzieć „szkopów”. Praktycznie każdy używał tego słowa. Romowie zawsze byli „Cyganami”, a Niemcy Sudeccy „szkopami”. Większość traktowała to jako wyzwisko, ale podobnie jak w przypadku Cyganów, zdarzało się, że niektórzy sami się tak określali. Koniec końców wyraz „szkop”** był świadectwem tego, że są rdzennymi mieszkańcami, bo pochodził od wyrażenia „z kopców”, czyli z gór. Niemcy byli ludźmi stąd, z gór, z Sudetów.

– Ile osób mieliście na demonstracji Forum? – spytałem, ignorując jego zakłopotanie z powodu niewłaściwego ­słowa.

– Jedną trzecią tego – przyznał niechętnie towarzyszący nam blondyn. Potrzebowałem chwili, żeby przypomnieć sobie jego nazwisko: Rak.

– Ej, dałoby radę wejść do któregoś z tych mieszkań?

Boček wskazywał ręką najwyższe piętro kamienicy po przeciwnej stronie placu, gdzie z otwartych okien wychylali się mieszkańcy obserwujący zgromadzenie. Na całym rynku nie było chyba ani jednego zamkniętego okna. Twarz fotografa znów nabrała podirytowanego wyrazu, który wcześniej zniknął dzięki polędwicy i trzem piwom na mój koszt.

– Moja ciotka tam mieszka, może…

– Super, idziemy.

Boček ruszył naprzód, nie dając Rakowi dokończyć. Chwilę zajęło, zanim działacz Forum ośmielił się mu wytłumaczyć, że idzie w złym kierunku, bo jego ciotka mieszka po drugiej stronie placu.

– Entschuldigung! – krzyknął fotograf do grupki nastolatków blokujących przejście, a ja się ucieszyłem, że strofuje też kogoś innego.

Po chwili sam powtórzyłem jego okrzyk. Razem z Navarą i Hynkiem próbowaliśmy dostać się jak najbliżej podium, co nie spotkało się ze zrozumieniem tych, którzy zajęli tam miejsca wcześniej. „Jestem dziennikarzem, proszę mnie przepuścić” ostatecznie działało najlepiej, chociaż działacze Forum też próbowali tłumaczyć, że powinni zostać przepuszczeni. Wyjątkiem była jedna emerytka, oparta o laskę i jednocześnie podtrzymywana prawdopodobnie przez swoją córkę. Nasza prośba spotkała się z obojętnym wzruszeniem ramion. Nie było innej opcji, musieliśmy ją obejść.

Starych ludzi było tu rzeczywiście najwięcej.

W końcu podium przestało ziać pustką. Pojawił się na nim mężczyzna po czterdziestce i ludzie na placu ucichli. Nie trzeba było żadnego gestu, żadnego słowa, by wszyscy, którzy do tej pory głośno dyskutowali, plotkowali czy wymieniali się banalnymi uwagami, których strzępki docierały do mnie, gdy przedzieraliśmy się przez coraz gęstszy tłum, sami z siebie nagle zamilkli. Stojący obok nas mężczyzna w ortalionowym płaszczu i niebieskiej czapce z logo firmy Tatra zapomniał nawet o paleniu. Trzymał w ręce żarzącego się marsa i czekał.

– Uwe Bittman – zaszeptał mi do ucha Navara.

Przypomniałem sobie, że już słyszałem to nazwisko. W gospodzie, mówiono że to organizator dzisiejszego spotkania. Choć trudno tę ogromną manifestację nazwać „spotkaniem”.

Mężczyzna na podium wziął do ręki mikrofon położony na jednym jedynym głośniku i włączył go tak, że rozległo się trzeszczenie. Uwe wyróżniał się przede wszystkim ubiorem. Nie pasował do tutejszego świata dresów, sztruksu i ortalionu. W Pradze i Ostrawie noszono już dżinsy i inne ciuchy, będące ostatnim krzykiem mody, przywiezione z Zachodu albo z Polski, gdzie szybko nauczono się podrabiać zachodnie wynalazki modowe, ale w Bruntalu to była jeszcze rzadkość. Bittman nie pasował do żadnego z tych trendów. Miał na sobie czarne płócienne spodnie, przypominające te po moim dziadku, które kazano mi włożyć na maturę, a potem jeszcze na absolutorium, białą koszulę oraz długi czarny płaszcz, rozpięty z powodu ciepłej pogody. Był krótko ostrzyżony, mniej więcej na pół centymetra, ale za to włosy rosły mu na całej brodzie.

– Dobry wieczór – przywitał uczestników po niemiecku i odkaszlnął.

Mówił w miejscowym dialekcie. Nikt nie odpowiedział. Tłum dalej milczał. Wszyscy jak gdyby czekali na to, co się wydarzy, by dopiero wtedy odpowiednio zareagować. Spojrzałem na Navarę. Słuchał ze wpółotwartymi ustami, był pod takim samym wrażeniem jak pozostali.

– Tyle osób zebrało się na tym placu po raz ostatni w październiku 1938 roku, gdy tutejsi mieszkańcy zadecydowali, że kraj ich przodków, ziemia, którą przez wieki zagospodarowywali, należy do nich i nie będą się przed nikim za to wstydzić ani schylać głowy. Nasi przodkowie wyrwali to miejsce dzikiej przyrodzie, by kolejne pokolenia znalazły tu swój dom. Oni oddali tej ziemi pot, a my krew. Nasza krew została przelana najbardziej. Nasza krew podlewała i użyźniała tę ziemię. Teraz nadszedł czas znów powiedzieć głośno: To jest nasz kraj rodzinny!

Ostatnie słowo powtórzyli po nim wszyscy zebrani.

Heimat.

Nie krzyczeli, nie skandowali, tylko cicho i spokojnie, z niemal nabożną czcią kilka razy powtórzyli.

– Ja pierdolę – wymsknęło się Navarze, gdy to usłyszał. Zbladł, co zważywszy na to, że był na co dzień dość blady, musiało oznaczać, że jego organizm doznał prawdziwego szoku.

– Co w tym… – Zanim zdążyłem dopowiedzieć „złego”, Bittman kontynuował.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

*

** W oryginale skopčák.