Studnie Norymbergi - Emil Marat - ebook + audiobook + książka

Studnie Norymbergi ebook i audiobook

Emil Marat

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nakam znaczy mściciel.

Dramatyczna historia o walce, ocaleniu i zemście oparta na faktach

Sześć milionów. Zabijmy sześć milionów Niemców, by pomścić miliony Żydów – powtarzają w 1945 roku członkowie. grupy Nakam. Plan zatrucia wodociągów w największych miastach Niemiec jest bliski realizacji. Ktoś zdradza w ostatniej chwili. Kto? Mściciele do końca życia będą się zastanawiać, kto uratował setki tysięcy potencjalnych ofiar. Z upływem czasu ocalali z Holokaustu żydowscy bojownicy będą błogosławić splot wypadków, który sprawił, że z żołnierzy nie zmienili się w morderców. Rozgrywająca się na wielu planach, zacierająca granice między przeszłością a teraźniejszością opowieść jest pełna prawdziwych bohaterów i wydarzeń. Jest w niej walka, miłość, rozpacz i samotność wyraziście rysowanych postaci, z główną bohaterką Wandą na czele. W Studniach Norymbergi wybrzmiewa również pytanie: czym jest historia i jaka jest relacja pomiędzy pamięcią indywidualną a tą zawartą w encyklopediach i podręcznikach? Powieść dotyka aktualnego dziś i zawsze tematu bezradności człowieka wobec wielkiego zła, wobec nienawiści dyktowanej ideologią. Jest także hołdem złożonym żydowskiemu Wilnu – Jerozolimie Północy i poezji języka jidysz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 25 min

Lektor:

Oceny
4,0 (13 ocen)
5
5
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Wileńskim poetom

Dłonie

.

1

Przykrywane mankietami, osłaniające jedna drugą, przyciskane do piersi – będzie próbowała je ukryć, starsze od oczu, od głosu i ust, od pokrytej makijażem twarzy osiemdziesięciolatki udającej kobietę młodszą, o wiele młodszą; będzie się wstydzić dłoni, gdy usiądzie w fotelu pod oknem, w promieniach słońca odbitych od jaskrawych budynków Starego Miasta. Wyspy ciemnych plam rozpięte na pergaminowej błonie, pod nią płyną ku palcom strumienie widoczne jak przez zmatowiałe szkło, schodzące miejscami głębiej pod powierzchnię poprzecinaną siatką zmarszczek: południków, ołówkowych linii, ścieżek, zaznaczonych kryjówek i śladów na śniegu, mogił najbliższych, ciał ledwie przykrytych piaskiem i mchem.

Północ, wschód, ciemne jezioro, las, bagienne pustkowie, rojsty wokół Rudnik i Naroczy, droga do Kowna i kolejowa bruzda pomiędzy drzewami. Kolonia Wileńska i klasztor, granatowa żyła – struga Wilii, Zielony Most jak przekreślony przecinek, wąwozy blizn, dukty, których należy się wystrzegać za dnia, poprowadzone czerwoną kreską, a obok niej ślady odciśniętych palców, kogoś, kto kurczowo trzymał mapę zgrabiałymi dłońmi, by nie porwał jej wiatr, by nie zamarzła, by krew nie przestała w niej krążyć przez następnych sześćdziesiąt lat.

Linia śmierci, linia życia: od Warszawy, przez szmaragdowe niziny na południe i zachód, Karpaty, Alpy i dalej, dalej. Po drodze miasta: Lublin, Bukareszt, Mediolan, Norymberga, Marsylia, granatowy chłód morza i Hajfa.

Znowu Warszawa.

Przyniesie pudełko słodyczy z cukierni przy stacji metra, usiądzie w niewielkim mieszkaniu w kamienicy, weźmie na ręce wnuczkę przyjaciółki – moją półroczną córeczkę urodzoną już w nowym stuleciu – będzie, jak przystało, stroić do niej miny, głaskać po głowie i mówić niskim, miękkim głosem. Spostrzeże, że patrzę na jej dłonie, dłonie starsze od twarzy, szczere i bezradne, dłonie – tak jej się będzie wydawać, wyzna to kilka dni później – zdradzające tajemnicę.

I przez kolejne wieczory opowie tę historię, dopełniając ją przypuszczeniem i fantazją. Historię zmyśloną. Prawdziwą.

Sny

.

2

Żyjecie, bo pozwoliliśmy wam żyć.

Wy, szczęśliwi, oddychający codziennością, tulący dzieci do snu, prężący swe ciała w małżeńskich łóżkach, dotykający ust żon, mężów, dłoni ojców, matek, sióstr i braci, mordercy, wy! Krew wasza niech będzie zatruta, niech pali was, wrze, niech jej opary wydobywają się z waszych ciał, z waszych ust – może inni dostrzegą, poczują ten dym, swąd, bo tamtego dymu nie widzieli, odoru palonych ciał nie czuli, odwracali wzrok. Dym nad Treblinką, Auschwitz, Sobiborem i Majdankiem. Tłuste piaski w Ponarach. Czerwone błoto ukraińskich jarów. Kainowa zdrada w Warszawie. Podłość Lwowa. Zdziczenie Jassów. Przekrwione oczy chłopów ze Wschodu. Żandarmi z Vél d’Hiv. Tortury głodu i pragnienia. Dzieci po bramach i w rynsztokach. Nie widzieli. Byli i tacy, co widzieli i się cieszyli.

Do was piszę, mordercy, i do was, pohańbieni ślepcy. Obok siebie stoicie, za ręce się trzymacie.

Oczy – oczy zamknięte, usta – usta milczące, dłonie – dłonie zaciśnięte w pięści, pięści – gotowe bronić honoru narodów. Przez lata wszyscy robić to będziecie: bronić, tłumaczyć, walczyć! I milczeć.

Śmiech nasz i skowyt na to.

Chcieliśmy wyłupić wam oczy, byście nas zobaczyli, uszy odciąć, byście usłyszeli płacz, stopy zmiażdżyć, byście poczuli bezsilność.

A wy, zabójcy, żyjecie, bo pozwoliliśmy wam żyć. Chcieliśmy odebrać wam mężów, żony, ojców i stare matki, by ślepy świat zobaczył, jak cierpicie, i zrozumiał, jak my cierpimy, byście poczuli się jak my – my, którzyśmy przeszli z życia w śmierć, w tę śmierć, co nie nadchodzi, a ciągle jest tuż, na piersiach waruje i nigdy, nigdy nas i naszych dzieci nie opuści. Nie odejdzie od nas groza i wieczne umieranie. Nie uciekniemy przed tym. Poliżcie nasze serca. Zatrujcie się i wy!

Darujemy wam życie. Niech trwa.

Szary atrament. Słowa po polsku i po hebrajsku. Dwie kartki, każda wielkości dłoni. Zamachnął się, chce je rzucić, zgniecione, za burtę, ale po chwili wahania wkłada papierową kulkę do kieszeni battledressu. Podniszczona, dobrze zaklejona koperta z jego imieniem była schowana wśród innych papierów. Nie zauważył jej, gdy pakował się przed wyruszeniem w drogę. Nie pamięta, nie spostrzegł, kto wsunął kopertę w obwiązany tasiemką plik: wiele było spotkań, powierzano mu przesyłki. Pocztę z ostatnich dni postanowił otworzyć na statku, gdy będzie miał nadmiar czasu. „Nadmiar czasu” – czy to oksymoron?

Chowa twarz w dłoniach, potem gestem bezradności przeczesuje palcami gęste, czarne włosy.

Przeczuwa, co się wydarzy, gdy za kilkanaście godzin zamigocą światła Tulonu.

Słoneczny, zimny dzień grudnia 1945 roku. Pasażerowie, w większości brytyjscy wojskowi z ambicjami obejrzenia piramid, wynajdują na pokładzie zakamarki chroniące przed wiatrem. Przywierają do ścian, zamykają oczy i wystawiają twarze ku słońcu. Wygląda to, jakby próbowali wtulić się w wibrujące ciało statku, zewrzeć się z nim, jednocześnie prosząc niebo o zatrzymanie kołyszącego się z burty na burtę wahadła.

Wysoki, szczupły, o pociągłej twarzy i ciemnych oczach trzydziestoletni żołnierz Brygady Żydowskiej ma dzisiaj na imię Benjamin. A może Uri? Może Saul? Bywa, że sam nie pamięta. Dokumenty, które pokazał przed wejściem na pokład, są wystawione na nazwisko Halachmi. Weterynarz od lat służący w brytyjskiej armii, Benjamin Ben Halachmi, zgodnie z zaświadczeniem wraca z urlopu w domu w Palestynie do jednostki stacjonującej w Europie.

Chwiejnie idzie ku drzwiom prowadzącym do wewnętrznych korytarzy. Na plecach dźwiga płócienny, oliwkowy żołnierski worek. Nie rozstaje się z nim ani na chwilę przez całą podróż.

Parowiec Champollion, sto sześćdziesiąt metrów czarno-białej stali, przebija się przez fale. Z kominów uciekają chmury. Statek zdaje się nie zważać na rozhuśtaną kipiel. Setki razy płynął tą trasą. Jest smukły i szybki, tnie wodę, jakby próbował prześcignąć los: za kilka lat, osiadłszy na mieliźnie pod Bejrutem, pęknie na pół jak zapałka. A może chce napotkać własny kilwater z przeszłości i czasy, gdy linie Messageries Maritimes oferowały zamożnym Europejczykom wyprawy na Bliski Wschód: z Marsylii przez Aleksandrię i Port Said do Jaffy i Kada Trypolis. Po drodze zwiedzanie Doliny Królów, potem Ziemia Święta. Za trzy tysiące czterdzieści franków można było wybrać się na wycieczkę wyjątkową: „La Nöel en Palestine – 13 Décembre 1936 au 3 Janvier 1937” – oprawiony w złocone ramy afisz z sylwetkami Beduinów i wielbłądów na tle rozgwieżdżonego nieba wisi dziś w korytarzu przy schodach.

Benjamin staje przed obrazem. „Grudzień 1936 – styczeń 1937”, czyta, bezwiednie poruszając ustami. Te miesiące nie różnią się dla niego od epoki faraonów, są czasem poza skalą, dniami sprzed początku i końca. Pochylony opiera się o ścianę. Uderza pięścią w szkło. Na granatowym niebie obok gwiazdy prowadzącej do kolebki boga chrześcijan pojawia się jeszcze jedna, większa iskra.

Krew na dłoni. Łzy na twarzy.

Przez pierwsze dni podróży cierpiał na chorobę morską, nieskutecznie leczoną whisky, gorzką herbatą i lekturą Magellana, opowieści o najwspanialszej odysei w dziejach ludzkości, gdy garstka odważnych na zawsze zmieniła sposób widzenia świata – tak kiedyś mówił towarzyszom o książce Zweiga.

Schodzi na dolny pokład. Kładzie się na hamaku, owija kocem i odwraca do ściany z okrągłym okienkiem. Sąsiad obok – przyjaciel – pewnie myśli, że zawroty głowy wróciły i sierżant, jak ma w zwyczaju, próbuje przespać chwile słabości.

Prawdziwe imię Benjamina to Aba. Abel. Abba. Zależy od kraju.

Wyjący za bulajem wiatr i piana fal przypominają Abie śnieżną zadymkę. Pamięta drogę przez zaspy, gdy szedł z kryjówki do miasta. Młody mieszczuch (pomyśli tak o sobie dwa, trzy lata później), nieprzywykły do trudów, jak rozbitek na śnieżnym morzu, brnął, pełzł, przekopywał się przez biel. Zwalniał, gdy słyszał ujadanie psów, odpowiadał na pozdrowienia mijanych wieśniaków, bo były święta Bożego Narodzenia, święta 1941 roku. Nawet uklęknął wśród innych przed drewnianą figurą Jezusa przy moście na przedmieściu, półprzytomny ze zmęczenia i od mrozu. Gdyby wtedy upadł i powoli zamarzł, może przyśniłby mu się – tak jak teraz i wiele razy później – ślub brata. Widzi go szczęśliwego, jak siedzi z żoną przy weselnym stole. Podbiega do nich najmłodsza siostra panny, szczebiocze, gestykuluje. Śmiech. Goście jedzą potrawkę z kurczaka, ochoczo nakładają na talerze kluski z przaśnej mąki przygotowane przez matkę pana młodego, patrzą na ojca skręcającego w warkocz ciasto na chałkę. Zaraz włoży ją do pieca.

Sen to we śnie, bo żadnego wesela nie było, nie było ketby – małżeńskiego kontraktu – ani na sto dwadzieścia lat, ani na jedną chwilę.

Ciężkie jak ołów rozpacz i bezradność wypełniają serce i całe ciało Aby zasypiającego na statku Champollion.

3

Wilgoć, ceglane ściany, niskie sklepienie. Drżące światło żarówek połączonych kablami w rzędy. Podziemna cisza. Wystarczy na chwilę zastygnąć, by przekonać się, że jest nasycona dźwiękami: zgrzytem, jękiem, trzaskami przywodzącymi na myśl stukanie batutą w pulpit, szumem przypominającym wybuch owacji, sapnięciami i przeciągłym zawodzeniem, które narasta, po czym urywa się w jednym miejscu plątaniny żelaznych rur, by znowu crescendo zabrzmieć w innym – gdzieś przy łączniku lub nieszczelnym zaworze, co odmierza takt i dłużące się godziny, dni i tygodnie powolnym kap, kap, kap. Krople upadają tuż przy wezgłowiu prowizorycznego posłania z żelaznych skrzynek i owiniętej ceratą słomy. Drzemie na nim strażnik lochu – Józef. Przed kilku laty był dobrze zapowiadającym się skrzypkiem, któremu wróżono wielką karierę.

Podziemna Norymberga. Średniowieczne tunele, rozległe piwnice drążone w piaskowcu, głębokie na tyle, by przetrwać alianckie bombardowania z avro lancasterów, gdy ulicami mknęły kłęby płomieni topiące ludzką skórę, asfalt i szkło. Widzowie wyświetlanych w kinach Europy kronik Pathé widzą gruzowisko i siatkę wypalonych kamienic. Na lotniczych zdjęciach Norymberga przypomina pusty plaster po miodzie. Tutaj, w podziemnym labiryncie, wojna zmieniła niewiele – wilgoć wciąż skrapla się na ścianach i przewodach.

Józef pracuje w wodociągach czwarty miesiąc. Terminuje u majstra, starca o woskowej twarzy i przymrużonych oczach. Długo starał się o zaufanie władcy podziemnego księstewka – najważniejszego, bo środkowego fragmentu sieci. Czasem nie rozumie słów starego. Gubi się we frankońskim dialekcie, przyzwyczajony do literackiej niemczyzny poczętej w jego umyśle dzięki frazom Schillera. Guwernantka recytowała je, odliczając sylaby lekkimi uderzeniami ołówka w wewnętrzną stronę palców; wtedy też się gubił, marzył o dotyku tej do połowy schowanej w koronkowym mankiecie dłoni. Kochał język poetów. Był gotów porzucić dla niego hebrajski, o polskim i żydowskim nie wspominając. Niemiecki był językiem symfonii marzeń i snów, fantazji o podniecającej Herrin i o przyszłości pełnej światła, jak rozchylane w letni poranek, wychodzące na gwarną ulicę okna zamożnego rodzinnego domu. Lekcje niemieckiego były pracowitą przyjemnością. Lekcje gry na skrzypcach – przyjemną pracą.

Podczas przygotowywanych przez żonę majstra głodowych, ale celebrowanych długo obiadów, na które jest co niedziela zapraszany do zagraconego pokoiku w na poły zburzonej kamienicy, słucha niemieckich zdań, jakby dobiegały zza kurtyny. Rozumie je, płynnie odpowiada (wspaniale jak na Volksdeutscha z pogranicza Guberni i Prus – chwalą gospodarze), ale to język już mu obcy, inny.

Józef, wychudzony i niski, ze zmierzwionymi blond włosami, nie wygląda na swoje dwadzieścia kilka lat. Może właśnie to rozczula starca, który pewnego dnia w przypływie nostalgii powiedział, że chętnie by usynowił małomównego, grzecznego pomocnika Jonsa (takie tu nosi Józef imię), skoro ten stracił całą rodzinę, w dodatku uczciwie spełnił niemiecki obowiązek – walczył z bandami w Polsce i na Litwie. Oczy, mówił, jasnoniebieskie bystre oczy, przypominają mu syna, Jürgena. Albo Hansa – Józef od jakiegoś czasu ma kłopot z zapamiętywaniem imion. Dotarło do niego – i to zapamiętał – że młodszy syn majstra był żołnierzem zmotoryzowanego batalionu pionierów w dziewięćsetktórejś Dywizji Afrykańskiej i zaginął na pustyni. Starzec w pijanej logorei przyznał, że batalion należał do karnej jednostki, więc jego syn musiał mieć na sumieniu jakieś przestępstwo, którego dopuścił się najpewniej już podczas służby u Rommla, ale „przecież nie mogło to być nic poważnego” – czekał na potwierdzający gest Józefa – bo Jürgen (albo Hans) „zawsze był dobrym dzieckiem”. Drugi syn – Hans (albo Jürgen) – „ten to był zabijaka!”, stary pokazywał w uśmiechu żółte, mocne zęby, a oczy mu się szkliły. Starszy syn zginął na Wschodzie. Był pod Stalingradem. „Czy ty wiesz, co to był Stalingrad?!”, szarpał Józefa za klapy marynarki, tulił go i płakał.

Gdy Józef wracał do podziemi, wyobrażał sobie Jürgena (albo Hansa) tonącego we wrzącym piasku Sahary lub zamarzającego w śnieżnym bezkresie Rosji.

W wąwozach ulic Norymbergi prawie nie ma śniegu, ale jest błoto. Ciemna maź pełna popiołu ze spalonych rok wcześniej domów, rozjeżdżana teraz przez jeepy i ciężarówki, plaskająca pod stopami zmarzniętych przechodniów – poruszają się szybkim, drobnym krokiem węszących za pokarmem zwierząt. Józef zna podobne błoto, jego tłustą, lepką konsystencję. I ten rodzaj ludzkiego ruchu – nerwowego, przesyconego głodem i strachem – też zna.

Dwa razy w tygodniu odbywa długie przechadzki. Krąży bez celu po mieście i cieszy się światłem. Patrzy na ruiny zamku – zdeptana twierdza Nibelungów, myśli. Przechodzi obok domu Dürera. Niemieccy przewodnicy wyglądający na profesorów uniwersytetu pokazują budynek amerykańskim, angielskim i sowieckim oficerom wychodzącym na spacery z Pałacu Sprawiedliwości przy Fürther Straße. Zapewniają, że narożny dom z pruskiego muru „zachował się cudem”. I dostają za tę wiarę w cuda kartki na dodatkowy kawałek chleba. Dürerowska Śmierć zlitowała się nad spuścizną swego ojca, uśmiecha się Józef na tę myśl i próbuje sobie przypomnieć pierwsze partie Śpiewaków norymberskich, tej błahej, podobno ulubionej opery Hitlera. Nie może odnaleźć melodii.

Są dni i noce, gdy wydaje mu się, że traci słuch, że odgłosy, które płyną z podziemnej plątaniny rur, w bolesny sposób, niczym wyjąca syrena, wypierają z jego głowy wszystko inne. I nie może Józef usłyszeć w sobie żadnej muzyki. Tak jak niemczyzna nieskutecznie próbuje przylgnąć do jego myśli, tak porwana melodia wody w podziemiach odwrotnie – udanie zaanektowała jego muzyczną wyobraźnię, katuje go coraz bardziej i bardziej.

I nigdy go nie opuści po tych miesiącach spędzonych w napięciu i samotności, w udręce wspomnień, czekania i udawania. Józef przyzna się do tego za kilka lat, gdy ktoś będzie uparcie pytać, dlaczego porzucił muzykę.

Patrzy na usta majstra. Stary przeciera irchową szmatą szkła wskaźników przy reduktorach. Swoim zwyczajem mruczy o ciśnieniu, blokach oporowych, zasuwach, przepustnicach, złączach, odpowietrznikach, studniach wodomierzowych, zalanych galeriach, zburzonych wieżach ciśnień i potwornościach, jakich Rosjanie dopuszczają się na wschodzie – w Berlinie, we Wrocławiu i w miasteczkach Prus. Mówi o komunistyczno-żydowskim spisku, który zaprowadził Niemcy do piekła, i że naród kiedyś jeszcze się podniesie.

Gdy starzec idzie do domu, Józef kładzie się na posłaniu, by co godzinę wstawać i sprawdzać, czy wskazówki zegarów nie wkroczyły na czerwone pole albo nie zeszły poniżej minimum. Podziemia wygrywają swoją kakofonię. Józef nigdy nie zasypia. Nie ma tu dni i nie ma nocy. Tylko półsen. Widzi w nim płaczącego majstra i jego żonę. Potwornieje i rośnie w nim ich smutek. Widzi synów majstra – młodzieńców bez twarzy – i czarne błoto przed domem Dürera zmieniające się w piasek pustyni. Nieoczekiwanie wyrasta z tego piasku sosnowy, chłodny litewski las.

W odrętwieniu próbuje się modlić. I wypowiada zaklęcie: Niech Aba dotrze już do Norymbergi! Proszę, niech skończy się czekanie.

4

Środa, 27 lutego 1946 roku, dziesiąta przed południem. Józef – Jons Wichert – pełni dyżur pod ziemią. A na powierzchni przed Wielkim Trybunałem zeznaje Awrom, poeta.

Gmach sądów norymberskich, wysoki, ponury, zdobny łukowatą kolumnadą, przetrwał jak dom Dürera, naruszając zasady rachunku prawdopodobieństwa. Łopocą flagi mocarstw. Tuż przy budynku są nawet drzewa, bezlistne jeszcze.

Awrom wspina się kaskadą schodów, mija strażników w białych hełmach. Gdyby któryś z nich obudził się z lodowatego letargu, zobaczyłby drobnego, ciemnowłosego mężczyznę z wąsem. Czarny garnitur, gruby węzeł krawata, rogowe okulary ze szkłami uwydatniającymi ciemne oczy. W klapie marynarki Gwiazda Bohatera.

Ma trzydzieści dwa lata.

Przez jedne z potężnych bliźniaczych drzwi wchodzi do sali wyłożonej ciemnomiodowym drewnem. Rzeźby i obramowania lśnią zielonym marmurem. Czeka, aż woźny, nazywany tu marshal, wezwie go na podium dla zeznających.

Do dzisiaj nie było pewne, czy Awrom zostanie wysłuchany, czy wystarczy czasu. Dwa dni wcześniej sam w to powątpiewał. Zamyka listę wskazanych przez Rosjan świadków, ma być jednym z ostatnich zeznających w głównym procesie. I pierwszym świadkiem żydowskim. Prokuratorzy Rudenko i Smirnow nie ufają mu w takim stopniu, w jakim ufali innym członkom moskiewskiej delegacji. Nie są pewni, czy powie to, co zostało ustalone, czy ich czymś nie zaskoczy.

Słusznie.

Przyszło mu to do głowy, żeby wziąć ze sobą pistolet, zastrzelić ilu zdoła upiorów siedzących na ławie oskarżonych. W Moskwie zwierzył się z tych myśli Ilji Erenburgowi, gdy opowiadał mu o miesiącach w kryjówce i w partyzantce spędzonych z Abą w lasach nad ciemną rzeką Mereczanką. Uczył się wtedy strzelać. I strzelał. Nie było litości, mówił, jakby się usprawiedliwiał. Nie mogło jej być!, odpowiedział Erenburg.

Oto oni, tak blisko, w pierwszym rzędzie od lewej: Göring, Hess, von Ribbentrop, Keitel, Kaltenbrunner, za ich plecami: Dönitz, Raeder, von Schirach, Sauckel. Jacyś niewielcy, skurczeni, łagodni. Może wyglądają tak tylko na tle rosłych amerykańskich żandarmów przepasanych bielą szerokich pasów. Göring w swoim mundurowym, dwurzędowym ubraniu, nerwowo ruchliwy. Pozostali zastygli; z założonymi rękami wpatrują się w karki siedzących przed nimi obrońców. Tylko Kaltenbrunner, patron wszystkich Einsatzgruppen, założywszy słuchawki, gładzi blizny po szabli na lewym policzku. Tęskni do studenckich pojedynków w Grazu?

Awrom patrzy na sędziów, ma ich po lewej. Siedzą za długim na kilkanaście metrów stołem. Wydają się zmęczeni. Opierają głowy na dłoniach, przygotowują notatniki, sprawdzają ołówki. Tuż przy podium przygarbione stenotypistki w słuchawkach szykują się do tańca palców na przyciskach maszyn.

Przed nim sala szczelnie wypełniona publicznością. Wolnych miejsc nie ma także na galerii dla prasy. Korespondenci, attaché i członkowie delegacji już ochłonęli, nie okazując emocji, przyjmują to, co dzieje się przed Trybunałem. Pozwalają sobie na szepty, ktoś wstaje, wychodzi, wraca. Rozdarcie kurtyny nastąpiło trzy miesiące wcześniej, kilka dni po rozpoczęciu procesu: komory gazowe, dzieci jak żywe szkielety, pokazujące numery na przedramionach, krematoria, ciężarówki pełne zwłok i doły, do których wrzucano martwych ludzi przypominających wiotkie lalki z czarnymi jamami zamiast oczu i ust. Stosy trupów usypywane przez wziętych do niewoli członków obozowych załóg. I spychacz przemieszczający te zwały. Dokument 2430-PS, nakręcony przez amerykańską ekipę film z obozów tuż po wkroczeniu do nich Amerykanów i Brytyjczyków. Nic już potem nie robi w Norymberdze takiego wrażenia. Zeznania świadków będą uzupełnieniem tego obrazu, jego ramą.

Ale Awrom wierzy w słowa. Poeta musi wierzyć w słowa i w to, co pomiędzy nimi. Zachował tę wiarę. Nie wziął pistoletu.

Składa przysięgę przed przewodniczącym Trybunału, lordem Lawrence’em. Chciał mówić w jidysz. Powtarzał to wielokrotnie. Sowieccy prokuratorzy wymusili na nim, by mówił po rosyjsku. Teraz razem z sędziami nalegają, by jak wszyscy inni usiadł. Marshal dwukrotnie do niego podchodzi, dotyka ramienia i upewnia się, że świadek zrozumiał powtarzaną po angielsku i po rosyjsku prośbę.

Zrozumiał. Ale będzie stał. Chce stać.

„Modliłem się o to, aby łkania i krzyki męczenników zostały usłyszane dzięki mojej mowie.

Przez dwie noce przed wystąpieniem nie mogłem zmrużyć oka. Miałem przed oczyma moją matkę biegnącą całkiem nago przez ośnieżone pole – i ciepła krew, tryskająca z jej przestrzelonego serca, zaczęła przeciekać do mojego pokoju. Byłem tą krwią otoczony” – napisze Awrom Suckewer pół wieku później.

Kiedy ich spotkałaś? Trzech przyjaciół – Abę, Józefa i Awroma?

WANDA: Znałam ich zawsze. Wtedy. I teraz. Zawsze. Spotkałam ich w zieleni i słońcu. W Wilnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Projekt okładkiUla Pągowska
Redaktor prowadzącaMonika Koch
RedakcjaElżbieta Kalinowska
KorektaJan Jaroszuk Teresa Zielińska
Copyright © by Emil Marat, 2021 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2021
Projekt współfinansowany przez Miasto Stołeczne Warszawaoraz zrealizowany w ramach stypendium artystycznego m.st. Warszawy.
ISBN 978-83-8032-628-6
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.