Bratny. Hamlet rozstrzelany - Emil Marat - ebook

Bratny. Hamlet rozstrzelany ebook

Emil Marat

0,0
79,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W powszechnej świadomości Roman Bratny jest przede wszystkim autorem Kolumbów – fundamentalnej powieści, która na dziesięciolecia ukształtowała obraz powstania warszawskiego i wojennej generacji dwudziestolatków. Emil Marat przygląda się jednak całej twórczości pisarza –olbrzymiej, niejednokrotnie zaskakującej, dobrej, ale i bardzo słabej, bo w niej Bratny zdawał się wręcz wściekle walczyć z mitem, do którego stworzenia sam się przyczynił.

W wartkiej biografii Emil Marat przeprowadza czytelników przez życiowe ewolucje pisarza. Poeta, prozaik, powstaniec, podczas wojny – nacjonalista, po wojnie – komunista. Gdy był młody, wierzył w siłę, potem się jej bał. Wydawało mu się, że pokonać można tylko „małe zło”, a to wielkie, historyczne jest prawem dziejów, że żaden zryw z nim nie wygra. Swoją twórczością chciał przekonywać do tego innych. Z czasem zdawał się zapominać, co jest celem, a co środkiem, który do tego prowadzi – żył w złudzeniu wiecznej racji i w wygodzie PRL-owskiej literackiej gwiazdy.

Poza tym znakomity kumpel, wykorzystujący swoją pozycję, by pomagać przyjaciołom i znajomym. Dla młodszego brata niemal bóg. A także kobieciarz i niezbyt dobry ojciec, który ostatnie lata spędził gdzieś na zagubionej mazurskiej wsi.

Emil Marat – przybliżając życie i twórczość Bratnego – pokazuje, skąd wywiódł się najpoczytniejszy polski pisarz czterdziestu powojennych lat i co z jego twórczości pozostało dzisiaj.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 814

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria Biografie

Już w księgarniach:

Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy

Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych

Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń

Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa

Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce

Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi

Klementyna Suchanow Gombrowicz. Ja, geniusz

Anna Bikont Sendlerowa. W ukryciu

Jakub Socha Żebrowski. Hipnotyzer

Aleksander Kaczorowski Ota Pavel. Pod powierzchnią

Małgorzata Czyńska Berezowska. Nagość dla wszystkich

Andrzej Skalimowski Sigalin. Towarzysz odbudowy

Radosław Młynarczyk Hłasko. Proletariacki książę

Aleksander Kaczorowski Babel. Człowiek bez losu

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce z archiwum Andrzeja Mularczyka

Wybór fotografii Emil Marat

Copyright © by Emil Marat, 2024

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Magdalena Błędowska

Indeks Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Joanna Stocka / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-883-1

Paulinie i Tosi

Wstęp. Dramat w końskiej źrenicy

Siedem, osiem lat, nie więcej. Metr piętnaście, może – w lśniących oficerkach – metr dwadzieścia wzrostu. Jest w mundurze kawalerzysty, przepasany skórzanym pasem. Na piersi krzyż wzorowany na orderze Virtuti Militari. Na kołnierzyku pełza wężyk, szabla u lewego boku sięga ziemi, ostroga pochwy niknie w trawie. Jedna dłoń zaciśnięta na rękojeści ze zdobnym chwostem; w drugiej trzymana za błyszczący daszek rogatywka – ma amarantowy otok, choć koloru nie widać. Zdjęcie jest czarno-białe.

W tle drzewa i ceglane budynki koszar w Garwolinie.

Włosy ma przyczesane, usta zaciśnięte, wzrok pewny, choć zdradzający napięcie. Chłopiec jest onieśmielony – za parę minut wsiądzie do służbowego samochodu ojca i razem z nim i kilkoma oficerami pojedzie do Warszawy. Do Belwederu.

Zapamięta parapet dużego okna – postawiono chłopca w okiennej wnęce, jak jakiś posążek – filiżankę gorącej czekolady i siwe, przyżółcone nikotyną wąsy „tego wielkiego pana”, który podszedł i pogłaskał go po głowie. Ojciec i oficerowie w garnizonie będą opowiadać, że Marszałek wziął go nawet na kolana, a chłopiec nie będzie tego prostował, „czując, że pozbawiłby się majestatu, w który go takim kłamstwem przyoblekli”1. Lecz bardziej niż cokolwiek wabi go „szklisty blask w kącie mrocznego belwederskiego hallu”:

Wielkie oko wypchanego konia budziło go potem w przerażających snach, trafiał na nie w nocnym odbiciu księżyca w kałużach, gdy wracając po burzy na wakacyjne harcerskie kwatery, biegł sam przez ciemny, groźny las… „Kasztanka” – wytłumaczył mu to nabożnie ojciec, w którego świecie znaczyło to zupełnie coś innego niż wypchany zdechły koń, coś bliższego może dziecinnej tajemnicy żywego blasku w martwym przedmiocie [CW, 310].

W półokrągłej źrenicy-soczewce odbija się to, co na zewnątrz. Pomniejszone, skarlałe, za sprawą sztucznego dystansu także zdeformowane. Ten mały ekran do selfie obejmuje jednak szeroką perspektywę i pozwala dużo zobaczyć, popatrzeć z zewnątrz również na samego siebie. Przez jakiś czas chłopiec, młodzieniec, mężczyzna będzie to potrafił – spojrzeć na świat szerzej i w zbliżeniu, od środka i z dystansu. Tak zdawał się rozumieć poezję, a chciał być poetą: jako imperatyw przenikliwego spojrzenia ogarniającego więcej. Potem zda się zapomnieć o wszystkim oprócz samego siebie. Życiowa droga rozpadnie mu się na parę części, z których każda może być zaprzeczeniem pozostałych, choć – jak będzie przekonywał (zachowa więc jednak strzęp umiejętności spojrzenia „na całość”?) – kolejne etapy wynikały z poprzednich, napędzane „logiką dziejów”, zdrowym rozsądkiem, wiernością sobie i nieopanowaną żądzą życia.

Na pewno?

Kolumbowie Romana Mularczyka – Romana Bratnego – to według wielu, również moim zdaniem, najważniejsza książka o warszawskiej konspiracji, powstaniu i tużpowojennych losach roczników ’20. Na hasło „Kolumbowie” w myślach, jak automatyczny komunikat w telefonie, pojawia się szereg skojarzeń, u każdego innych, ale mających silny wspólny rdzeń: stwierdzenie, że wojenne pokolenie dwudziestolatków – pierwsze wychowane w niepodległej Polsce – odkrywało archipelagi terroru, grozy, cierpienia i śmierci. Jest to dziś tyleż prawdziwe, ileż właściwie już banalne.

Opracowania, tysiące stron prac naukowych, literaturoznawczych i przede wszystkim historycznych, dają wiedzę. Ale czym jest wiedza bez nakładanych na nią obrazów i emocji? Jeśli literatura, jej tworzenie i czytanie, to „ciągły rozwój empatii” – by ogrzać się w cieple słów Olgi Tokarczuk – to czym byłyby prace historyków bez książek Aleksandra Kamińskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Aleksandra Wata, Lesława Mariana Bartelskiego, Seweryny Szmaglewskiej, Jana Kurdwanowskiego, Zofii Posmysz, Stanisława Podlewskiego, bez tysięcy tomów osobistych, subiektywnych wspomnień, bez grających w jeszcze innych rejestrach książek Jerzego Andrzejewskiego i Mirona Białoszewskiego, Bogdana Wojdowskiego i Tadeusza Borowskiego, bez opowieści Tadeusza Konwickiego, Hanny Krall i sztuk teatralnych Tadeusza Różewicza? Bez wierszy Anny Świrszczyńskiej, Zbigniewa Jasińskiego, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Tadeusza Gajcego?

I bez Kolumbów. Rocznik 20?

Tak właśnie, w skrócie, wygląda powód, dla którego Roman Bratny nie powinien być zapomniany, a jego nazwisko nie powinno pozostawać jedynie synonimem sprzeniewierzenia się wartościom, symbolem pewnej klęski aksjologicznej i literackiej utalentowanego autora, zawodu, anatemy, niesmaku i zażenowania, na co pisarz zapracował dużą częścią swojej powojennej twórczości, zwłaszcza książkami z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ze słynnym Rokiem w trumnie na czele – brutalnie cyniczną, smutną groteską wykpiwającą ideały „Solidarności”. A były przecież te ideały kotwicami moralnymi części polskiej inteligencji, opierały się na romantycznej tradycji niepodległościowych zrywów, również, a może przede wszystkim, powstania warszawskiego, w którym ginęli Kolumbowie.

Bratny zbudował wyobrażenia dotyczące wojennej generacji dwudziestolatków. Czy zrobił to uczciwie i „pokazał prawdę”? Niniejsza książka w pewnej mierze będzie traktowała również o tym, choć nie może aspirować do wyczerpującej i jedynie prawdziwej odpowiedzi-analizy. Takowe zresztą nie istnieją.

Tadeusz Gajcy, Zdzisław Stroiński, Stanisław Marczak-Oborski, Andrzej Trzebiński, Lesław M. Bartelski, Józefa Radzymińska, Zbigniew Stolarek, Wojciech Mencel, Witold Zalewski, niedaleko, choć na innym „politycznym” biegunie, Krzysztof Kamil Baczyński – to krąg, w którym Roman Bratny poruszał się w czasie wojny, czyli w najważniejszym okresie swojego życia. Poeci. „Poeci pokolenia Kolumbów” – tak będzie się o nich mówić. Tak będzie się ich czytać. Część zginęła, losy tych, którzy przeżyli, były różne. Bratny tuż po wojnie „chłeptał życie jak młody zgrzany pies” – tak napisze o swoim alter ego w ostatniej książce. Jeśli próby budowania nowego lepszego świata i brak lęku przed zwykłym wyjściem na ulicę można określić jako „chłeptanie życia”, to nie kłamał. Jeśli rozumieć to stwierdzenie jako zachłystywanie się przyjemnościami, jakimś rodzajem władzy i dolce vita – to fantazjował, bo okres, który można by tak nazwać, w jego biografii rozpocznie się dopiero później, po sukcesie Kolumbów. Wydana w 1957 roku książka będzie czytana przez wszystkich, stanie się prawdziwym przebojem wydawniczym, wzbudzi kontrowersje, ale na lata trafi na listę lektur szkolnych; kolejne roczniki napiszą o Kolumbach prace maturalne, powstaną spektakle w teatrach i przejmujący serial.

Skąd wywiódł się najpoczytniejszy polski pisarz czterdziestu powojennych lat? Sam jeden z Kolumbów i współtwórca ich legendy?

Dzieciństwo spędził w koszarach 1 Pułku Strzelców Konnych. Pułkiem dowodził jego ojciec.

Amarantowe proporce, stukot kopyt na bruku, wierzchowce lśniące jak atłas, polowania i turnieje strzeleckie (w których jako dwunastolatek upokarzał oficerów, bo strzelał lepiej niż oni). Ordynans czyszczący ojcowskie oficerki. Garnizonowe bale. Wyprasowane mundury. Akademie z recytacjami Mickiewicza i Słowackiego (długie fragmenty Anhellego znał na pamięć). Wojny z chłopakami z sąsiedztwa. Ogniska na zasnutych majową mgłą polach, gdy umarł Piłsudski. Dźwięki trąbki rano i na capstrzyk. Śpiew i rżenie koni. Wszechobecny, ciepło-słodkawy zapach stajni.

Ten sam zapach i klaskanie kopyt po kamieniach będą mu towarzyszyć również w godzinie śmierci. Nie, nie w domniemanych reminiscencjach przeszłości – proszę nie spodziewać się w tej książce tego typu psychologizowania. Dosłownie: stare, wykupione z rzeźni konie wieczorami samopas schodzą z pól do stajni w poniemieckim siedlisku, z trudem remontowanym przez młodszą córkę Bratnego. Dach prawie się zapada, dużo much, cisza mazurskiego końca świata i on, zapomniany pisarz-gwiazda, dogorywający w drugiej dekadzie XXI wieku przy otwartym oknie w pokoju na poddaszu.

Wygląda to jak stylizowana dla efektu narracyjna klamra, ale właśnie w takich okolicznościach raz jeden jedyny go spotkałem.

Jak to wszystko się potoczyło? Co było „pomiędzy”? Krzysztof Kamil Baczyński w wierszu Ten czas pisał: „My sami – tacy mali, krok jeszcze – przejdziem w mit”2. Mit będzie wielki. Oni – mali? Czy można ich pochwycić w jednym, skupionym w szklanej soczewce obrazie? Mit ich pomniejsza czy nadludzko pompuje? Bratny był poetą, choć nie mógł się równać z Baczyńskim czy zwłaszcza z blisko zaprzyjaźnionym Gajcym. Ale był poetą, był. Potem zwrócił się ku prozie. I zdawał się szczerze, wręcz wściekle – jak we wspomnianym emblematycznym i przeklętym Roku w trumnie – walczyć z owym mitem, do którego tworzenia sam się przyczynił. Uznał, że mit przekłamuje prawdę o ludzkiej naturze? Że teatralizuje historię i zawłaszcza prawdziwą (czyli jaką?) pamięć o poległych przyjaciołach i ocalałych towarzyszach walki?

Właściwie cała twórczość Bratnego, ta lepsza i ta bardzo słaba, stanowi zbiór osobistych przypisów autora do Kolumbów.

Nie zostawił dzienników. Niszczył listy. Rękopisy wyrzucał. Niewielkie archiwum, jakie miał, spłonęło w latach osiemdziesiątych – od palącej się sterty zeschłych liści zajął się ogniem drewniany domek w kącie ogrodu. Skruszałe papiery pewnie paliły się szybciej niż liście.

Pozostaje pamięć ludzi go znających i książki, teksty w gazetach i książki, archiwalne dokumenty i książki. Według wielu warsztatowe bluźnierstwo biografistyki – wyciąganie faktów z książek bohatera opowieści.

W utworach z drugiej połowy życia wciąż i wciąż pisał o sobie, jednocześnie coraz bardziej brnąc w stronę agresywnej publicystyki. Czasem zmyślał, czasem szkicował zalegającą głęboko warstwę autentycznych wydarzeń, którą można odkryć dopiero po mniej lub bardziej udanym połączeniu kropek rozrzuconych w liczącej kilkadziesiąt tytułów nierównej twórczości. Mieszał fikcję z prawdą, wspomnienie ze zmyśleniem, jakby prawda mogła być jedynie pożywką dla fikcji albo – lepiej powiedzieć – zawsze była tylko jej częścią. Odkrywanie prawdziwych protoplastów bohaterów, zdzieranie z powierzchni opowiadań warstwy fikcji i poszukiwanie rzeczywistych wydarzeń to z dzisiejszej perspektywy raczej mało interesujące zajęcie, z wyjątkiem dwóch, trzech książek: oczywiście Kolumbów, będącego kluczem do biografii Bratnego Anioła w butach z ostrogami oraz – w mniejszej mierze, ale jednak – Roku w trumnie.

Przywołane w latach sześćdziesiątych wspomnienie szklanego, odbijającego rzeczywistość oka Kasztanki jest prawdziwe. „Wielkie oko wypchanego konia” na zawsze musiało zostać w pamięci chłopca, pozującego do zdjęcia w ułańskim mundurze. Dwadzieścia lat po wizycie w Belwederze, trzy lata po sierpniowym powstaniu warszawskim, już w innej epoce, Bratny napisał jeden ze swoich lepszych wierszy – Dramat w końskiej źrenicy.

(Rzecz dzieje się na Starym Mieście w 1944 roku)

To wszystko chwilę widać na bohaterskiej arenie

źrenicy upadłego w wybuchu rumaka,

którego sam dorożkarz nawet nie opłakał,

bo nie wie nic – na barykadzie – przy cekaemie.

To wszystko widać:

Matkę Boską ze ścian kościółka, który naprzeciw źrenicy leży

– choć taką małą widać, że samiutka siebie

uniosłaby na rękach zamiast swego synka.

I dom widać tak mały, że całkiem zmieściłby się sobie

przez okno, przez wybitą szybę jedną

– dom jest mniejszy niż piórko na wróblim ogonie,

który mignął nad końskiej źrenicy areną.

Teraz wróbel odleciał, a Marię zastąpił brutalnie

– zajął jej miejsce w źrenicy – z automatem –

żołnierz biegnący (pamiętasz wojsko ołowiane?),

maleńki i schylony. O Mario! – upadnie!

Upadł! Już Maria puste po nim wyciąga ramiona

i widać poległego pięść większą niż dom

– to już będzie – nie wyrwie ręki żołnierz, łbem nie rzuci koń,

na trwałe hełm zmieniła Marii aureola.

W kącie źrenicy końskiej zieje ogień

– przy samej pięści zabitego na linii

łuna leży malutka – to kwiat georginii

– to tutaj opadały wiszące ogrody

(skrzynki z okien u pięter)

– ten koń się pewnie schylił, by uszczknąć zieleni,

i wtedy granat trafił, i stąd na arenie

kwiat u poległego zaciśniętej pięści.

Do stóp Marii niosą ciężki karabin maszynowy – i już bije jak wściekły!

Widać malutkich, zrywają się! – biegną,

rosną! Co to?! Raptem ciemność.

– Padł tuż przed końskim łbem dorożkarz niepodległy3.

Kim był ten poeta? Co się z nim stało?

ŻYCIE PO RAZ PIERWSZY

1921–1944

Komu wypadła młodość na ten czas, tego on zabije lub ukształtuje raz na zawsze.

R. Bratny, tekst z czołówki serialu Kolumbowie, reż. J. Morgenstern, 1970

1. Rękawiczki

Sześć par irchowych rękawiczek w jasnych odcieniach pułkownik Mularczyk trzyma w szufladzie mahoniowej szafki w swoim umeblowanym na czarno gabinecie wiceszefa Pułku Strzelców Konnych w Garwolinie. Gdy któraś z par zaczyna połyskiwać od trzymania wodzy, pułkownik zamawia nową, a podniszczoną chowa.

Raz w roku pakuje odłożone rękawiczki do walizki. Wrzuca do niej też zmianę bielizny na parę dni, kilka białych koszul. Wkłada wyjściowy mundur, lśniące wysokie buty i cały dzień jedzie koleją z Lublina do Trembowli – sto kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Lwowa. Stamtąd jeszcze parę kilometrów wynajętą bryczką. Przed obejściem wyciera oficerki z kurzu. Schylając się nisko, by zmieścić się w drzwiach, przekracza próg wiejskiej chaty – pierwszej od drogi, krytej strzechą chałupiny, z glinianym piecem, małymi oknami i posadzką z ubitej ziemi.

Wita go siwa, ubrana na czarno, przygarbiona kobieta. Matka. I starszy brat – Jan. Po jedzeniu (ziemniaki z kwaśnym mlekiem) pułkownik wyjmuje z walizki przywiezione prezenty: dla matki chusty i słodycze, dla brata – irchowe rękawiczki. Jan wybucha śmiechem. Pokazuje swoje zgrubiałe od pracy wielkie dłonie. Rękawiczki – kolejna para – jak co roku trafiają do skrzyni.

Józef Mularczyk nigdy nie opowiadał synom o swojej rodzinnej wsi. O Boryczówce, na kresowym końcu świata, bez elektryczności, utwardzonych dróg, gdzie buty na tekturowych podeszwach chłopi wkładali tylko w niedzielę, tuż przed wejściem do kościoła lub cerkwi. Potem zakładano im je do trumny. Na co dzień chodzili boso.

Dzieci do szkoły miały sześć kilometrów.

Nikomu. Ani słowa. Wstydził się.

– Zacierał wszelkie ślady swojej chłopskości, nigdy w życiu nic od niego na ten temat nie usłyszałem – mówi Andrzej Mularczyk, młodszy syn pułkownika, brat Romana. – Z rodziny ojca miałem poznać tylko tych, którzy „zaprzeczali” rodowodowi, którzy byli jakąś częścią „emancypacyjnej” historii. Pozostałych ojciec przed nami ukrywał.

Ci „pozostali” to przede wszystkim dziadek Kacper i brat Jan. Na tym drugim częściowo wzorowany będzie Pawlak z filmu Andrzeja Mularczyka i Sylwestra Chęcińskiego Sami swoi. To on (Andrzej: „Największy epik słowa mówionego, jakiego w życiu spotkałem”) ocali rodzinne historie spod Trembowli. Inaczej zaginęłyby, schowane pod pokładami kompleksów pułkownika.

Co sprawiło, że Kacper Mularczyk zebrał po rodzinie ciułane z kilku mórg pieniądze i wysłał dzieci do gimnazjum, potem do liceum, synów zaś – średniego Stanisława i najmłodszego Józefa – również na studia? Ambicje? Nadzwyczajna świadomość i chęć zapewnienia im łatwiejszej przyszłości? Ziemi było za mało, by ją dzielić, ledwie starczała na jedną rodzinę. Co będzie, gdy synowie znajdą panny i zechcą się żenić? A posag dla córek? – może pytała go o to żona, Maria z domu Keller?

Skądinąd to niemiecko brzmiące nazwisko było dość często spotykane wokół Tarnopola i Trembowli (podobnie jak nazwisko Mularczyk). Nosiły je zarówno rodziny chrześcijańskie, jak i żydowskie. Według rodzinnych przekazów babcia Romana i Andrzeja miała przodków gdzieś na Węgrzech.

Po kresowych wsiach chodzili w tym czasie pośrednicy zachęcający do kupna biletów na transatlantyk i do emigracji. Tysiące chłopskich rodzin, jeśli nie dały się oszukać, trafiały na Ellis Island, a potem dalej. Może Kacper był zdeterminowany, by nie stracić synów gdzieś w niewyobrażalnej dali, i próbował zapobiec takiemu scenariuszowi, posyłając ich do cesarskich szkół?

Józef pojechał do Wiednia studiować prawo. Stanisław skończył ten sam kierunek. Jan, najstarszy z braci, wbrew protestom ojca wyemigrował do Argentyny. Po kilkunastu latach pracy w prowincji Río Negro powrócił. Ogrodził podwórze, wybudował porządniejszą oborę i stajnię (konie były dla niego najważniejsze – według Andrzeja Mularczyka ożenił się nie dlatego, że narzeczona mu się podobała, ale dlatego, że jej ojciec miał najpiękniejsze w okolicy ogiery). Ocembrował studnię. Naprawił stodołę. Chałupę odpuścił, jakby pogodził się z tym, że zapada się powoli w ziemię i kiedyś całkowicie w niej zniknie.

Po latach Jan będzie – chyba nieco złośliwie wobec brata – uświadamiał synów Józefa, snując opowieści w poniemieckim murowanym domu na „Ziemiach Zachodnich” (to wtedy padną owe słynne zdania z Samych swoich: „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” albo „podejdź no do płota…”). Prosta fraza, niemal wyśpiewana ze wschodnią melodią: „Andrzeeeju, toż u nas w domu drzwi były nie na zawiasach, ale na bolcu. A przez izbę szedł drąg. Kury siedziały na tym drągu i srały na klepisko, a myśmy chodzili boso. Mięso jedliśmy może dwa razy w roku – na święta”[1].

Wśród „obecnego” w życiu pułkownika Józefa Mularczyka rodzeństwa była jeszcze Nina, jedna z jego czterech sióstr. Również zrobiła maturę. Została nauczycielką w jednoklasowej szkole w Maziłach pod Tomaszowem Lubelskim, wsi niewiele różniącej się od kresowej Boryczówki, tyle że z przebiegającą w pobliżu linią kolejową.

Roman i Andrzej Mularczykowie byli zsyłani do ciotki z Maził na wakacje. Czasem towarzyszyła im matka. Wydawało im się, że są na Saharze – piaszczysta ziemia układała się tam w pagórki, latem rozpalane przez słońce. Tylko nitka torów kolejowych, którą parę razy dziennie przejeżdżał pociąg, stanowiła znak, że jakiś inny świat poza owym pustkowiem istnieje. Chłopcy strzelali z wystruganych karabinów do tych pociągów, rzucali w nie granatami – grudami ziemi.

Józef Mularczyk, ojciec Romana i Andrzeja

Archiwum Andrzeja Mularczyka

Wyrwanie się Józefa Mularczyka na początku XX wieku ze wsi pod Trembowlą i to, że nie trafił do jakichś podobnych jej Maził, było jak cud, ale do pomyślenia. To, że został oficerem – porucznikiem, rotmistrzem, majorem, później dowódcą pułku ułanów – to pięć cudów w jednym koszyku. Był świetnym żołnierzem, fanatycznym piłsudczykiem, podobno dobrym, wymagającym i jednocześnie wyrozumiałym dowódcą, pomysłowym taktykiem w 1939 roku, odważnym członkiem akowskiej konspiracji. I domowym tyranem, latami z goryczą obserwującym (umrze w końcu lat sześćdziesiątych) prawdziwy koniec świata szwoleżerów.

Nigdy, do końca życia, nie pozbył się poczucia niższości i kompleksów związanych z pochodzeniem.

Był najważniejszą postacią w życiu starszego syna.

2. Fortepian

W kamienicy przy ulicy Świętego Marka w Krakowie na początku XX wieku mieścił się zakład introligatorski. Bardzo wówczas znany. Na piętrze znajdowało się rozległe mieszkanie jego właściciela. Co miesiąc odbywał się tam rytuał: piętnastoletnia Wanda pukała do drzwi gabinetu ojca. Wchodziła, całowała mężczyznę w rękę, po czym oznajmiała, że potrzebuje pieniędzy, by zapłacić czesne w szkole muzycznej Różyckiego. Ojciec odsuwał szufladę biurka i odliczał kwotę. Podawał pieniądze córce. Wanda ponownie całowała go w rękę i na palcach wychodziła. W salonie siadała przy fortepianie. Chcąc zatrzeć poczucie upokorzenia, zaczynała grać Mozarta, mocno, za mocno – wiedziała o tym – uderzając w klawisze.

Andrzej: – A może nawet nie zauważała, że to jakoś ją upokarza? Ale kiedy mi to opowiadała, zrozumiałem, że zwyczaje w rodzinnym domu matki musiały w jakiś sposób przełamać jej wrażliwość. Krakowska mieszczańska rodzina. Te prośby, ojciec jak Pan Bóg, cicha zgoda na to, że trzeba prosić, że „tak musi być” – to później cała nasza matka. Przez całe życie taka właśnie będzie.

Za kilka tysięcy złotych można dzisiaj kupić w internetowym antykwariacie biografię Jana Matejki napisaną przez Stanisława Tarnowskiego. Ilustrowana edycja Księgarni Spółki Wydawniczej Polskiej, druk w drukarni „Czasu”, format 19,5 na 27,5 centymetra. To, co zasadniczo wpływa na cenę, to oryginalna oprawa: „Wykonana z dwóch kawałków skóry. […] sygnowana nalepką zakładu introligatorskiego Piotra Repetowskiego z Krakowa na przedniej wyklejce. Karton oprawiony w krokodylą skórę, grzbiet i narożniki w bordowej skórze. Grzbiet zdobiony delikatnymi wypukłymi zwięzami oraz stylizowanymi złoceniami roślinnymi. Obcięcia kart nakrapiane. Ozdobna wyklejka z papieru marmoryzowanego. Stan bardzo dobry” – piszą sprzedawcy.

Wanda z Repetowskich Mularczykowa z synem Romanem. Kraków 1922

Archiwum Andrzeja Mularczyka

Książka jest z 1897 roku, ale nie wiadomo, kiedy ktoś zamożny, kto bardzo cenił Matejkę (albo wystrój salonowej biblioteki), oddał ją do oprawy. Staranność i precyzja wykonania mogą świadczyć o tym, że introligator bez względu na okoliczności potrafił się skupić na swojej pracy (nad takimi szczególnymi zamówieniami pracował osobiście) – albo że nad tą akurat książką pracował, zanim nastały niełatwe dla niego czasy: otóż żona Repetowskiego zaczęła podejrzewać, że mąż ją zdradza. W kamienicy zdarzały się gwałtowne nocne awantury. Wanda była ich świadkiem.

Któregoś z takich wieczorów ojciec wpadł w amoku do sypialni dzieci (Wanda miała dwie siostry i brata), wymachując dziewiętnastowiecznym skałkowym zabytkiem:

„Ubierajcie się! Idziemy nad Wisłę, ja was tam wszystkich zastrzelę! – krzyczał. – A potem siebie zastrzelę!”.

Płacząca matka kładła się w drzwiach jak Rejtan.

„Rozbierajcie się!”

„Ubierajcie się!”

„Nie! Zdejmijcie płaszcze!”

„Po moim trupie…”

Ojciec przykładał nienabity pistolet do skroni. I tak dalej. Awantura gasła po północy. Wanda widziała bezradność swojej matki.

– Niemal na pewno pani Repetowska była zdradzana – mówi Andrzej. – Zła atmosfera trwała w tym domu latami. To musiało wnikać w duszę naszej matki. Tak dobrze to zapamiętała.

Wanda była jedną z najlepszych uczennic w klasie fortepianu w znanej krakowskiej szkole. Miała świetny słuch, ćwiczyła więcej, niż wymagali nauczyciele. Smukłe palce dawały jej przewagę nad większością studentów – najczęściej panien wysyłanych do szkoły przez aspirujących rodziców. A Wanda sama chciała się uczyć, bez presji.

Bach i Mozart będą stałym dźwiękowym tłem jej wspomnień. I – jak się kiedyś okaże – także ratunkiem przed najgorszym.

3. Hiszpanka

Nikt z rodziny nie zna dokładnej daty, prawdopodobnie było to latem 1915 roku. Wanda, jak wiele dziewcząt z krakowskich domów, zgłosiła się do szpitala, by pomagać w opiece nad rannymi żołnierzami austro-węgierskiej armii.

Był wśród nich dwudziestodwuletni Józef Mularczyk. Po urazach odniesionych w walkach I Brygady Piłsudskiego na nowo uczył się chodzić. Przemierzał więc szpitalne korytarze wsparty na ramieniu sięgającej mu do piersi pielęgniarki. Opowiadał jej, jak ze studiów w Wiedniu trafił do Szkolnej Kompanii Wakacyjnej strzelców na Oleandrach, skąd – już jako żołnierz I Kompanii Kadrowej – wyruszył na wojnę z Rosjanami.

Kraków żył wówczas opowieściami o wyczynach legionistów: ułani Beliny-Prażmowskiego zajęli gubernialne Kielce. W pustym mieście – głosiła legenda – podjechali pod hotel Bristol, weszli do środka i spokojnie zasiedli do obiadu. Gdzieś w połowie posiłku za oknami rozległy się strzały – do miasta powrócili Rosjanie. Beliniacy wypadli na ulicę i ostrzelali przeważające siły rosyjskiej kawalerii. Dragoni uciekli w popłochu, a legioniści wrócili do wystygłych befsztyków. W rzeczywistości połowa rosyjskiego szwadronu stanowiła obstawę samochodu rotmistrza o pięknym nazwisku Puszkin, który zabłąkał się do miasta, ale ta pierwsza potyczka urosła do rangi mitu założycielskiego – czy raczej mitu o powrocie polskiej kawalerii po ponad stu latach zaborów.

Mularczyk do formacji Beliny dołączył dopiero po wyleczeniu ran odniesionych w piechocie. Na pewno jednak w późniejszych latach opowiadał ową legendę synom, którzy czuli się nieco rozczarowani, gdy – jeszcze później – okazało się, iż wielka bitwa w istocie była palbą i konną gonitwą za automobilem. Wszystko to przypominało reportaż pisany przez jakiegoś nowego gawędziarza Sienkiewicza.

Prawdziwe bitwy to te z 1915: pod Konarami i miesiąc później pod Tarłowem. I Brygada poniosła duże straty, byli zabici, wśród rannych – szeregowy Mularczyk. Jeszcze w szpitalu dowiedział się, że zostanie awansowany na kaprala, wysłany na kurs kawalerii w Ostrołęce i po nim trafi do 1 Pułku Ułanów Legionów Polskich, najpewniej już jako wachmistrz. Ta perspektywa dodała mu skrzydeł. Szybko dochodził do zdrowia.

Pierwsza wizyta przy ulicy Świętego Marka nie wypadła najlepiej: żołnierz nie wiedział, jak się zachować w pełnym rokokowych mebli salonie. Starał się uprzejmie odpowiadać na pytania gospodarzy. Pani domu, w szeleszczącej sukni i z przykładanym do oczu cwikierem, zupełnie go onieśmielała. Jej milcząca obecność, może nawet serdeczna, ale pełna dystansu i jakiegoś oczekiwania nie wiadomo na co, zbijała z tropu niemal na równi z miniaturowymi kanapkami; mówiła na nie „tartinki”. Brać je palcami? Nabijać widelcem? – Józef jeszcze po latach będzie wspominał swój koszmar. Wanda, zakłopotana ciszą w salonie, usiadła do fortepianu.

Kilkanaście miesięcy później już wachmistrz Mularczyk ponownie odwiedził Kraków, by zobaczyć dziewczynę. I znowu trafił do szpitala, gdy grypa hiszpanka – postscriptum do wojny – zaczęła zbierać żniwo. Był umierający. W szpitalu piekło: chorzy jęczeli całe noce, wymiotowali, cierpieli na biegunkę. Panował zaduch i smród, a okna pozamykane, by „zaraza nie roznosiła się w mieście”; po korytarzach przemykali księża o wystraszonych twarzach – tak opowiadała Wanda, która po raz kolejny została wtedy wolontariuszką. Ojciec doradzał jej już, jaką trumnę kupić dla Józefa, w którym i tak bardzo niechętnie widziałby zięcia. Dziewczyna jednak uparcie nosiła do szpitala gotowane skrawki z kurczaków i rosół, utrzymywała Mularczyka na granicy życia i śmierci. Po paru tygodniach oznajmiła rodzicom, że w przepełnionym szpitalu jest tak okropnie, iż żołnierza trzeba przenieść do domu. Niech chociaż umrze w ludzkich warunkach. Ojciec protestował, ale uległ szantażowi: jeśli nie wydzielą jednego pokoju dla chorego, córka specjalnie zarazi się grypą i też umrze.

Mularczyk wyzdrowiał. Poprosił o rękę Wandy.

Tak kończy się ta romantyczna historia.

4. Garwolin

Mularczykowie przeprowadzili się do Garwolina w 1928 roku, gdy Roman miał niecałe siedem lat. Urodził się w Krakowie, dwa lata po ślubie rodziców, dziewięć miesięcy po powrocie ojca z wojny polsko-bolszewickiej. Józef Mularczyk wyszedł z niej jako porucznik służby stałej kawalerii, odznaczony Virtuti Militari. Po 1921 roku dowodził szwadronem w Ostrowi Mazowieckiej, skąd trafił do pułku w Garwolinie i ściągnął tam rodzinę z Krakowa. To był duży awans, z widokami na wojskową karierę, zwłaszcza że krzyż Virtuti przydawał mu więcej prestiżu niż gwiazdki na pagonach kolegów wyższych stopniem.

Walka z bolszewikami stanie się stałym tematem opowieści i punktem odniesienia dla wszystkich oficerów w Garwolinie. To była ich „wspólna” wojna – wcześniej, przed 1918, często bili się po przeciwnych stronach, nie wszyscy bowiem wywodzili się z Legionów, choć państwowa propaganda lat dwudziestych i trzydziestych zdawała się tego nie zauważać. Mały Roman przez kilka lat kręcił się wśród przyjaciół ojca i sycił się tymi opowieściami. Wyniesiony za swoją postawę w czasie wojny bolszewickiej porucznik, potem rotmistrz, major (fala awansów oficerów wiernych Piłsudskiemu po zamachu majowym), a później podpułkownik Mularczyk nie musiał ich szczególnie ubarwiać – naprawdę wykazał się odwagą, której towarzyszyła duża doza szczęścia.

Refleksy tych wspomnień, uzupełnione fantazją, ale na pewno mające korzenie w rzeczywistości, Roman Bratny będzie przywoływał w swoich książkach. Najpełniej i najbardziej obrazowo w ostatniej – Aniele w butach z ostrogami. Oto ojciec głównego bohatera (w książce: porucznik Nogajski, dawniej Nogaj, zmienił nazwisko na mniej „ludowe”), ranny, po bitwie wzięty za martwego, nieprzytomnie przeleżawszy dzień i noc, ukrywa się za linią frontu w opuszczonym, splądrowanym przez chłopów dworze. Półprzytomny zasypia. Budzi go… dźwięk fortepianu. Wydaje mu się, że jest w Krakowie, w domu narzeczonej, ale po chwili słyszy rosyjskie przekleństwa. Boso przemyka na piętro, skąd przez okno obserwuje kozacki patrol. Któryś z podoficerów bawi się, naciskając klawisze zniszczonego instrumentu, a tymczasem na zewnątrz:

Dwóch ludzi trzymało konia, trzeci zapoprężał swojego, czwarty obnażoną szablą trzymaną za klingę kończył patroszyć gęś rozkrzyżowaną na psiej budzie… Zastrzelony pies leżał w kałuży krwi tuż obok butów kozaka.

– Sasza, job´ twoju mat´! – wrzasnął w stronę ganku podoficer, kozak podciągający popręg skoczył do kolegi, wyrwał mu wypatroszoną gęś, zapoprężył swego konia, już siedząc w siodle, zaplątał jakoś gęsią szyję i łeb w puślisko od strzemienia i zebrał wodze. Jeden z kozaków trzymających konie zaklął raz jeszcze, wzywając owego Saszę. Na górę dobiegł jeszcze łomot umęczonych fortepianowych strun i ze schodków zbiegł kolejny kawalerzysta. […] Ruszyli. U boku ostatniego wierzchowca na poziomie kozackiego buta machała groteskowo białymi skrzydłami martwa gęś. Poszli w galop. Przytroczony ptak płynął w powietrzu […]1.

Romek w koszarach w Garwolinie

Archiwum Andrzeja Mularczyka

Porucznik cudem przetrwał spotkanie z kozakami, dźwięk tarasującego wejście do dworu fortepianu (widać wyciągany przez szabrowników, nie zmieścił się w drzwiach) okazał się zbawiennym ostrzeżeniem.

Może po latach Józef opowiadał tę historię przy rodzinnym stole, chcąc sprawić przyjemność żonie? Bo Wanda była w Garwolinie nieszczęśliwa. Wyrwana z wielkiego, pulsującego sztuką miasta, wrzucona w koszarowe osiedle i otaczający je ubogi sztetl, najpierw czuła przerażenie, a wraz z upływem czasu – coraz bardziej smutek. Porucznik wrócił „po prostu do czegoś w rodzaju Trembowli, […] ale Wanda z wyżyn krakowskiej metropolitalnej stolicy upadła prosto na kocie łby żydowskiego miasteczka. Fortepian stanął w saloniku oficerskiego mieszkania, ale ideał sięgnął bruku” [A, 77].

Garwolin istotnie mógł się wydawać Wandzie zatęchłą prowincją. Miasto dzieliło się na trzy mikrokosmosy, powiązane ze sobą wspólną przestrzenią, przenikające się na obrzeżach i egzystujące razem, lecz jednocześnie oddzielone niewidzialnymi murami. Pierwszy mikrokosmos to były koszary i całe ich wojskowe otoczenie. Drugi, za rzeką, tworzył „cywilny” Garwolin polski, z niewielkimi kamieniczkami, zakładami kuśnierskimi (miasto z nich słynęło), polską szkołą i urzędem. Trzeci był Garwolin żydowski. Żydzi – żydowscy Polacy – stanowili połowę z kilku tysięcy mieszkańców2. Rynek, podobnie jak w dziesiątkach takich miejscowości, otaczały żydowskie sklepy i warsztaty. W Garwolinie najczęściej prowadzili je Żydzi religijni – silne były tu wpływy szkół i dworów chasydzkich z Grójca czy pobliskiego Parysowa. W piątkowe popołudnia miasteczko zamierało. Dzień targowy przypadał na środę – okoliczni chłopi przywozili na wozach drabiniastych mleko, jaja, kurczęta, zboże. Zaopatrywali się w potrzebne rzeczy w żydowskich i polskich sklepach, czasem ramię w ramię z „gapiami w chałatach bili brawo”, gdy ulicą przejeżdżały szwadrony wracające z ćwiczeń. „Tak im się podoba kawaleria” [A, 15].

Roman towarzyszył ojcu na przymiarkach – mundury oficerom kawalerii szyli i przerabiali mistrzowie nazywani „krawcami wojskowymi”, pracujący przy placu obok koszar: Dawid Blank i Szmul Diner3. Krawcy nie chodzili w chałatach i nie mówili tylko w jidysz.

Uwaga na marginesie: wojna bolszewicka, która przyczyniła się do awansu porucznika Mularczyka, była – oprócz tradycyjnego antysemityzmu kościelno-„resentymentalnego” – jednym z powodów podziału między żydowską a polską społecznością miasteczka. Dodała nową „jakość”: zlepek „Żyd-komunista”. Gdy w 1920 roku do Garwolina na parę dni wkroczyły oddziały sowieckie, młodzi świeccy Żydzi, przede wszystkim działacze Bundu, poparli utworzenie Komitetu Rewolucyjnego (Rewkomu), mającego zastąpić Radę Miejską. Po trzech dniach miasto zostało odbite przez polskie wojsko. Polacy rozstrzelali kilku Żydów oskarżonych o pomaganie bolszewikom. Fałszywa legenda o masowym wsparciu Rosjan przez żydowskich mieszkańców Garwolina będzie później puchnąć. W rzeczywistości źródła podają, że w czasie krótkiej okupacji niemal wszyscy Żydzi ortodoksyjni, rzemieślnicy i sklepikarze, byli lojalni wobec polskich władz i wrogo nastawieni do młodych lewicowców4. Nie przeszkodzi to po latach uznać wszystkich Żydów za „komunistów”. W międzywojniu większość polskich oficerów traktowała ich z ledwo maskowaną pogardą.

Po 1939 roku Garwolin zostanie zniszczony w siedemdziesięciu procentach.

Na razie – w latach dwudziestych i trzydziestych – z punktu widzenia oficerskich dzieci garwolińskie koszary to zielona wyspa z własnymi krajobrazami, światłem, zapachem i czasem. Życie jak w wesołym miasteczku lub cyrku, w którym najbardziej ceni się woltyżerkę. Bezkres parku. W pobliżu rzeka, las, podmokłe łąki, a wewnątrz murów codziennie coś się dzieje. Prawdziwy raj.

Dla Wandy Mularczyk to wewnętrzny dziedziniec więzienia, więzienie w więzieniu.

5. Koszary

Teren, na którym rozrzucone były krwistoceglane pocarskie budynki koszar, przecinała droga Warszawa–Lublin. Po obu jej stronach gęste ogrodzenie, po prawej – tam, gdzie zaczynało się oficerskie osiedle masywnych dwupiętrowych domów – reprezentacyjna brama i budka wartowników. Od czasu do czasu trąbka grała sygnał „warta pod broń”. Wartownicy ustawiali się wówczas wzdłuż alei według wzrostu. Wypinali piersi, trzymali karabiny nieruchomo. Przybiegali również chłopcy i ustawiali się na końcu – taki przyjął się cichy zwyczaj, bo dzieciom wolno było tutaj dużo. Reprezentacyjna warta często kończyła się więc „żołnierzami” w krótkich spodniach, z patykami udającymi broń.

Jednym z takich wartowników był Roman Mularczyk.

Parę lat później na sygnał trąbki będzie przybiegał również młodszy o dziewięć lat Andrzej.

– Tutaj, w tym miejscu. Przy tej ścieżce. Przyjechał Orlicz-Dreszer. Trąbka, biegną wartownicy, po drodze jeszcze wygładzają mundury. „A ten mały to kto?!” – pyta generał. „To syn majora Mularczyka” – melduje sierżant (ojciec był jeszcze majorem, przed awansem). „Aha!” – Dreszer mi salutuje. Byłem dumny.

Chodzimy z Andrzejem Mularczykiem pomiędzy budynkami, które, jak twierdzi, nie zmieniły się prawie wcale. Tylko „koszar jako koszar” już nie ma. Właściwie nie ma całego dawnego Garwolina nad Wilgą.

Andrzej Szenajch, aktor i konsultant filmowy, rówieśnik i przyjaciel młodszego Mularczyka, również – jako syn majora z 1 Pułku – wychowywał się w Garwolinie. Ma pamięć aparatu fotograficznego. W chłodne listopadowe przedpołudnie jest naszym przewodnikiem po terenie nieistniejących koszar.

Bezlistne drzewa, pochmurne niebo. Najbardziej kolorowym elementem w okolicy, choć również stonowanym, tak jak cały ten dzień, jest odsłonięty właśnie olbrzymi mural. Na ścianie garwolińskiej szkoły kawalerzyści prowadzeni przez oficera na białym koniu przemierzają kwietną łąkę. Pył z polnej drogi zdaje się matowić obraz. Powiewają proporczyki na lancach. Napis: „Pamięci 1. Pułku Strzelców Konnych”.

Roman Mularczyk, lata 30. (fot. Narcyz Witczak-Witaczyński – główny fotograf polskiego wojska w międzywojniu)

Archiwum Wandy Likiernik-Henny

Szenajch: – Odwach był z tej strony. Aresztanci zamknięci za przewinienia siedzieli z drugiej. Albo pozbawieni pasów i ostróg zamiatali wciąż i wciąż wszystkie alejki. Na pierwszym piętrze tego budynku była sala balowa. I gabinet dowódcy. W tym gabinecie stał sztandar pułku, wynoszony na uroczystości. W sąsiednim budynku na piętrze mieszkali podoficerowie, na parterze była spółdzielnia, a w niej sklep z oranżadą i lemoniadą.

Andrzej Mularczyk: – To okna naszego mieszkania, nasze okna, tam, na pierwszym piętrze. O czwartej po południu okno się otwierało, wychylała się Mania, gosposia, i wołała: „Jęęędrek! Podwieczorek!”. Nie, Romana nie wołała, Roman był już za duży, żeby go traktować jak dziecko. Pamiętam ciemne meble gabinetu ojca, podłoga też była ciemna. Na szafie jak eksponat czako ułańskie… Na ścianie wisiało pamiątkowe siodło. Ale prawdziwym, niedosięgłym totemem, relikwią, było to czako.

Po drugiej stronie szosy znajdowała się ogromna kuźnia, niezbędna w pułku. Cały dzień dobiegał z niej metaliczny dźwięk, jakby żelazny zegar odmierzał sekundy. W stajniach stały setki koni. Oficerskie w boksach, pozostałe na stanowiskach odgrodzonych jedno od drugiego drągami. Dalej strzelnica – z ziemnego wału chłopcy wygrzebywali ołowiane kule; zdecydowanie lepsza zabawa niż w ogródku jordanowskim, który też zorganizowano na terenie koszar. Cerkiew, sala wykładowa z ekranem do wyświetlania filmów, ujeżdżalnia: jej amoniakowy zapach czuło się z daleka. Po wojnie będzie tam baza PKS.

Andrzej Mularczyk w dawnych koszarach w Garwolinie (2022)

Archiwum Pauliny Stolarek

Będzie i była, bo też już jej nie ma.

Tu, gdzie dziś stoją zardzewiałe blaszane garaże, wybudowano kort tenisowy. Murawa była koloru rdzy, ciemniejsza niż współcześnie. Roman Mularczyk grał bardzo dobrze; często ze Staszkiem Likiernikiem, synem najbliższego przyjaciela ojca, też majora. Obserwujący starszych Andrzej podawał piłki, a podczas jednego z meczów wypił Stasiowi lemoniadę kupioną we wspomnianym spółdzielczym sklepie. Likiernik będzie mu to wypominał pięćdziesiąt lat później, gdy zasiądą przy kawiarnianym stoliku gdzieś w okolicach Ogrodu Luksemburskiego.

Brukowaną aleję w koszarach ocieniały wielkie kasztanowce, pod nimi stały ławki. W sierpniu i we wrześniu siadywały na nich żony oficerów, obok rozstawiano prymusy. Gosposie gotowały w mosiężnych misach konfitury.

Andrzej Mularczyk: – A panie oficerowe, pokazując, jak ciężko przy tych konfiturach pracują, od czasu do czasu przerywały rozmowy: „Marysiu, poważnie zamieszaj, poważnie!”.

Proca, kamień, okno, szkło. Na parterze budynku, po lewej, mieszkał rotmistrz Malinowski ze swoją sędziwą mamą. Lato, wakacje. Któryś z chłopaków wybił lufcik w spiżarni. Ucierpiało parę słoików z konfiturami. Staruszka, zamiast się złościć, zaprosiła chłopców na te konfitury. Przewinienia nie odnotowano i nikt „nie stał pod szablą” – oficerowie wywodzący się z carskiej armii czasem przypominali sobie o tej karze, polegającej na tym, że żołnierz, który popełnił przewinienie, stał godzinami w słońcu lub na mrozie, w pełnym umundurowaniu, z szablą w pozycji „prezentuj”. Stanisław Likiernik opowiadał, że bardzo lubił, gdy ojciec nakazane przez matkę „stanie w kącie” zamieniał mu właśnie na „stanie pod szablą”. Matka (skądinąd miała na imię tak samo jak matka Romana – Wanda) denerwowała się, a Staś był szczęśliwy, prezentując swoją zabawkową szabelkę; po paru minutach udawał, że mdleje ze zmęczenia, co w opowieściach ojca zdarzało się wielu nieszczęsnym carskim kadetom5.

Sygnałem pobudki dla dzieci nie była trąbka, ale łomotliwy stukot kopyt na drewnianym moście nad Wilgą – dźwięk niósł się daleko, gdy plutony ruszały na codzienne ćwiczenia. Andrzej pamięta, że przed mostem stał znak drogowy: „Samochody 10 km/godzinę, kawaleria stępa”.

W tutejszej szkole podstawowej wiszą dziś gabloty ze zdjęciami – „Garwolin w grudniu 1932 roku”; zrobili je Narcyz Witczak-Witaczyński i Henryk Andrzejkowicz. Zabawa choinkowa. Dzieci ustawione w rzędy: są paroletnie maluchy i mniej więcej dziesięciolatkowie. Kilka dziewczynek ubranych w stroje ludowe. To ładna, ostra fotografia. Poniżej wykaligrafowany blaknącym już tuszem podpis: „Główka przy główce, w rączkach baloniki, a w torebeczkach różne smakołyki”. Obok scenka z przedstawienia: „A to znów jest Basia mała, co swe kotki tresowała. Wszystkie dobrze ułożone, dziś odświętnie przystrojone”. Kotki – kilkulatki ubrane w białe, nieco dziwne kombinezony – wyglądają na średnio zadowolone. Większa od nich Basia, z koralami na szyi, ma nieco niepokojący wyraz twarzy.

Na to drugie zdjęcie Roman Mularczyk był za duży, na poprzednim nie mogę go rozpoznać, choć prawdopodobne, że był na balu, podobnie jak Staś Likiernik. Andrzej zapewne jest na obydwu fotografiach, ale nie potrafi się odnaleźć. Albo nie chce być kotkiem tresowanym przez Basię, choć wówczas jak najbardziej się do tego nadawał – był grzecznym dzieckiem, posłusznym i lgnącym bardziej do matki niż ojca. Odwrotnie niż Roman.

Starszy z Mularczyków jako dziesięciolatek miał się dawać we znaki opiekunom. Razem ze Staszkiem (Likiernik, młodszy o dwa lata, szybko dogonił wzrostem zupełnie niewyglądającego na swój wiek Romana) stanowili kadrę łobuzerskiej paczki; czasem – Bratny wspominał, a Likiernik potwierdzał, że to prawda – toczyli poważne bitwy z innymi grupami. Zabawa w wojnę. W przypadku dzieci z tego pokolenia brzmi to jak tragicznie profetyczna groteska.

Ale tak było.

Moja z Kolumbem [S. Likiernikiem – przyp. E. M.] przeszłość konspiracyjna sięga lat trzydziestych – pełni dzieciństwa. To wówczas powstała „groźna” przystajenna organizacja, walcząca z rywalizującą grupą „kasyniarzy”, czyli chłopców, z których jeden mieszkał nad oficerskim kasynem. Jak każda organizacja konspiracyjna i ta z naszego dzieciństwa również wyrodniała. I my chodziliśmy „na stopkę”, jak zwano później w konspiracji nielegalne, samowolne „ekspropriacje”. Otóż ja wspólnie ze Staszkiem wykryliśmy, że jego ojciec też uprawia konspirację. W tajemnicy przed żoną jest namiętnym pożeraczem ciastek. Matka Kolumba zwalczała skłonności męża do tycia i ten musiał się z tym nałogiem konsekwentnie ukrywać, przechowując po kieszeniach w monetach finansowe rezerwy na zakazane łakocie. Otóż stwierdziliśmy, że ilekroć „Tadzio” zapadnie w fotelu na krótką drzemkę, w szparach siedzenia i różnych tapicerskich czeluściach można wydłubać jakąś monetę. Dokonywaliśmy tych rewizji solidarnie co jakiś czas, bacznie się wzajem pilnując. Był to nasz budżet militarno-aprowizacyjny. W części „militarnej” zabezpieczał koszty nabywania papierowych torebek, które wypełnione później końskim nawozem stanowiły tajną broń chemiczną naszej bandy (torba taka rozgnieciona na twarzy nieprzyjaciela gwarantowała piorunujący efekt), reszta szła na zabezpieczenie „aprowizacji”, czyli na oranżadę stanowiącą o możliwości regeneracji sił straconych w walce6

Po jednym z garnizonowych rajdów myśliwskich. Romek drugi od prawej, w berecie. Obok niego Staś Likiernik. W drugim rzędzie w środku stoi ojciec – pułkownik Józef Mularczyk

Archiwum Wandy Likiernik-Henny

Raj w Garwolinie: Romek – drugi od lewej, stoi Andrzej Mularczyk, po prawej – Staś Likiernik. Początek lat 30.

Archiwum Andrzeja Mularczyka

– wspominał Bratny.

Bitwy rozgrywały się najczęściej w okolicach ujeżdżalni i w zaroślach otaczających błonia. Po przekroczeniu szosy, wchodząc na teren koszar oficerskich, chłopcy próbowali udawać grzecznych. Jakby ta druga strona drogi była strefą pokoju i cywilizowanego porządku. Choć zdarzały się przypadki jak ten z oknem w spiżarni mamy rotmistrza Malinowskiego.

Swój dziecięcy mundur kawalerzysty niewysoki Roman Mularczyk ostatni raz miał na sobie podczas uroczystego capstrzyku po śmierci Józefa Piłsudskiego. Ten wieczór jest jednocześnie jednym z pierwszych najwyraźniejszych wspomnień Andrzeja, wówczas pięcioletniego: słońce już zachodzi, cały garwoliński pułk ustawiony w szyku bojowym na placu maneżowym. Przed szeregami żołnierzy w siodłach palą się trzy olbrzymie ogniska z podkładów kolejowych – trzydzieści metrów jedno od drugiego, jak stosy pogrzebowe. Swoim migotliwym światłem płomienie dotykają twarzy starców posadzonych nieopodal na wyściełanych krzesłach. To dwunastu powstańców styczniowych, w zapiętych na ostatni guzik granatowych uniformach i czapkach z daszkiem[2]. Orkiestra gra hymny i żałobne marsze. Andrzej chłonie to wszystko szeroko otwartymi oczami:

– To moment, w którym po raz pierwszy odnajduję się we własnej pamięci jako istota żywa i obserwująca – mówi w 2022 roku.

Andrzej Szenajch: – Po „naszej” stronie była też pralnia i łaźnia. Rekruci kąpali się co tydzień, w sobotę, a żołnierze żydowscy w piątek za dnia. Była też lodownia. W trocinach trzymano pod ziemią lód z Wilgi. Mógł przetrwać prawie całe lato. A tutaj na parterze, za oknem, z którego wygląda ta pani – dzień dobry! – była kuchnia mojej mamy i gosposi.

Kobieta: – Tu, proszę pana, zawsze był pokój.

Szenajch: – Za moich czasów była tu kuchnia.

Kobieta: – Nie, proszę pana, żadnych pionów tu nie ma, żadnych rur nie ma, tu zawsze był pokój.

Andrzej Mularczyk: – Każdy ma swoje „zawsze”.

6. Anioł, czyli fałsz

Szyba w spiżarni to drobiazg. Romkowi Mularczykowi ujdzie na sucho dużo poważniejsza historia: z flowera, który dostał od ojca na urodziny, strzelał do srok uganiających się po drzewach wokół kortu. Spadający ołów trafił w twarz żołnierza, który akurat oporządzał konie po drugiej stronie budynków. Poważna rana, uszkodzony nos. Dochodzenie. Prawdopodobnie podpułkownik Mularczyk zapłacił zranionemu jakieś odszkodowanie.

Roman do przestępstwa się nie przyznał, choć wina była bezsporna. Nie przyznał i nie przyzna. Również sześćdziesiąt pięć lat później.

W Aniele w butach z ostrogami pisarz tworzy erratę do własnych losów, jakby poprawiał rzeczywistość i budował – dla siebie i czytelników – ich życzeniową wersję. Zaczyna od wypadku z flowerem: winę przypisuje pułkownikowi Zakrzewie (w rzeczywistości w Garwolinie służył pułkownik Zakrzewski; mieszkał na pierwszym piętrze, po prawej, pamięta Andrzej Mularczyk). Oficer miał podczas spaceru spotkać Tomka (alter ego Romana) i chcąc się popisać, parę razy strzelił z dziecięcej flinty do wskazanej przez chłopca gałęzi. Pudłował (w przeciwieństwie do Tomka): „Do diabła, za krótka dla mnie kolba”. Po chwili na korty przybiegł zdyszany wachmistrz, informując o wypadku: spadający z nieba pocisk trafił szeregowca czyszczącego wałacha przy konowiązie. „No widzisz, Tomek, żebyś już nigdy tutaj nie strzelał, a w żadnym wypadku w górę. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi – zakończył godnie pułkownik i zwrócił się do wachmistrza z instrukcją, by rannego skierować do izby chorych”. Chłopak stał oniemiały ze swoim flowerem. „Dorosły świat wykrzywił w jego stronę swoją gębę…” [A, 21]. Prawda okazała się mniej istotna niż jej ewentualne skutki, a świadomość, że większość dorosłych akceptuje obecność fałszu w życiu, jak sugeruje Bratny, naznaczyła go na zawsze.

Odkrycie to miało swój prolog nie tak poważny, ale z perspektywy dziecka także istotny. Kilka lat wcześniej, podglądając przez dziurkę od klucza ubieranie choinki (według rodziców ozdoby przynosił zlatujący z nieba wprost do salonu aniołek), bohater spostrzega, że na krześle przed drzewkiem stoi ktoś w oficerskich butach z ostrogami. Zatem najpewniej to ojciec, a nie żaden anioł wiesza bombki. „Tak kończy się świat. Tak kończy się świat naszej bajkowej wiary dziecka, a zaczyna świat tajemnic. Boga nie ma. Są buty z cholewami. Rodzice kłamią” [A, 8].

I to kłamią bez przerwy.

Roman obserwuje dramat zdradzanej matki. Będzie się nią opiekował, lecz jednocześnie do końca życia pozostanie lojalny wobec ojca.

Żona leśniczego spod Garwolina, z którą major, później podpułkownik, ma romans, zostaje zamieniona w Aniele… w hrabinę Skoroszowską, dziedziczkę pobliskiego majątku. Lepiej to brzmi, zwłaszcza biorąc pod uwagę kompleksy ojca. Znajomi pisarza przez lata będą wysłuchiwać tej właśnie wersji.

Szef pułku wyprawia się nocami konno na schadzki. Galopem pokonuje spowite mgłą śródleśne łąki, ogrzewa go para z nozdrzy wierzchowca, spocony koń, spocony jeździec; w dworskim parku namiętnie porywa hrabinę w objęcia. Bratny nie byłby jednak sobą, gdyby nie przełamał tego romantycznego entourage’u opowieści bardziej realistycznym obrazkiem. Oto którejś niedzieli Tomek towarzyszy ojcu w wycieczce do pałacu Skoroszowskich. Pułkownik tym razem udaje się tam za dnia, pod pretekstem załatwiania z rządcą majątku dostawy owsa dla wojska. Zamiast pić spokojnie lemoniadę w parku, chłopiec zagląda „na pokoje” i zastaje hrabinę „pięknymi nogami okraczającą czarne cholewy ojcowskich butów”, z suknią zarzuconą na ramiona, niemal nad głowę. „Cichutki pobrzęk ostróg i te zdumiewające, zapierające dech damskie nogi w jedwabnych pończochach” [A, 34].

Odkrycie romansu ojca jest również – de facto – inicjacją erotyczną bohatera książki, późniejszego pisarza, który nie będzie stronił w swoich powieściach od mniej lub bardziej udanych oraz mniej lub bardziej naturalistycznych opisów seksu.

Gdy Józef Mularczyk romansuje z mieszkanką leśniczówki Miętne, poważnie w nim zakochaną, przystojną kobietą o imieniu Mira (która w życiu rodziny odegra jeszcze znaczącą rolę), Wanda spędza godziny na ławce w koszarowym parku. Zamiast śmiać się i plotkować jak pozostałe „pułkowe panie”, coraz częściej patrzy półprzytomnie przed siebie i od czasu do czasu ukradkiem wyciera z oczu łzy. Do tak dusznej dla niej prowincjonalnej atmosfery doszedł koszmar upokorzenia.

1 Pułk Strzelców Konnych w Garwolinie podczas wizyty oficjeli z Warszawy

Archiwum Andrzeja Mularczyka

Młodszy syn widzi łzy matki i bywa nimi przerażony. Jeszcze nie rozumie, co się dzieje. Roman (nie książkowy „Tomek”, tylko ten prawdziwy) na pewno się domyśla, potem już wie. Ale bratu niczego nie tłumaczy.

Czy gdzieś w tych okolicach można się doszukiwać źródeł późniejszego sposobu postrzegania przez Romana Bratnego kobiet? Często – choć przecież nie zawsze – lekceważył je w swojej prozie; w prywatnym życiu grał rolę macho i mizogina. W latach siedemdziesiątych w liście do przyjaciela, Zbigniewa Stolarka, grubo, rechotliwie żartował: „Wszak wiadomo, że wszystkie kobiety to kurwy, oczywiście z wyjątkiem naszych matek, sióstr, żon, córek, przyjaciółek i kochanek”7. Gdzieś na gruncie rodzinnego życia rodziców mógł kiełkować w przyszłym pisarzu subiektywny rozdźwięk między światem „kobiecym” (w jego postrzeganiu: smutno-tragicznym, nieco żałosnym, łzawym, nudnym) a światem „męskim” (broń, konie, mundur, przyjaźń, rozkaz, konkret, siła, przygoda). Zawsze będzie chciał być mieszkańcem tego drugiego uniwersum.

Romans ojca, rozpacz matki – wszystko to w rzeczywistości dzieje się około roku 1935.

Po śmierci Piłsudskiego atmosfera w wojsku jest dość ciężka, oficerowie dzielą się na bardziej i mniej radykalnych w wyznawaniu nacjonalizmu. Według wspomnień synów Józef Mularczyk należy do tej drugiej grupy. Niechęć do radykalizującej się sanacji przykrywa służbistością: twardą ręką trzyma pułk. Śpiące na szafie w gabinecie beliniackie czako wciąż czyni go nietykalnym, nawet jeśli jest podejrzewany o lewicowe poglądy: „Wyniósł z młodości zrozumienie biedy, a także niezgodę na to, czego nie akceptował. To, że wojna pokazała mu straszną gębę bolszewizmu, w niczym nie odbierało zrozumienia dla tych, co nie chcieli pogodzić się z niesprawiedliwością” [A, 72] – opisuje Bratny pepeesowskie sympatie ojca swojego alter ego.

Niezwykłe są te zabiegi pisarza w Aniele w butach z ostrogami: balansuje pomiędzy potrzebą opowiadania zajmujących historii a jakąś próbą podsumowania życia i przedstawienia autentycznych tego życia przypadków. Książka zdaje się sprzeczną wewnętrznie apologią prawdy, w której prawda jest lekceważona. Ta rodzinna saga, wydana w 1995 roku, precyzyjnie rekonstruuje korzenie ojca i jego słabości. Dobrze – potwierdza to Andrzej Mularczyk – pokazuje życie w koszarach, łącznie z postaciami oficerów, z plotkarskim środowiskiem oficerskich żon i rekrutami, wśród których zdarzali się chłopcy z wiejskich „końców świata”, niepotrafiący chodzić po schodach inaczej niż jak po drabinie, czyli przy użyciu nóg i rąk, albo szeregowi żołnierze pochodzenia żydowskiego bojący się dosiadać koni. A jednak książka bywa fałszywa, również w swoich „fundamentach”. Na przykład jej główny bohater – postać, z którą, co oczywiste, Bratny się utożsamiał – nie ma brata, choć Andrzej był dla Romana bardzo ważny. Przez większą część wchodzenia młodszego Mularczyka w wiek młodzieńczy zastępował mu ojca i starał się odgrywać tę rolę uczciwie. Mimo to w pisanej u kresu życia powieści, mającej przedstawiać rodzinne losy, o młodszym bracie zapomniał. Jakby ten nie istniał. Dlaczego?

Andrzej: – Nie wiem. To wszystko prawda wymieszana z fikcją. Za bardzo wymieszana. Nie lubię tej książki.

Co jednak może oznaczać „za bardzo”?

7. Przyjaźń

Było ich trzech. Oskar Andrzej Berenson, Tadeusz Likiernik i Józef Mularczyk. Podczas I wojny przez jakiś czas siedzieli w przeciwległych okopach i mogli do siebie nawzajem strzelać: Likiernik służył w armii rosyjskiej, Berenson, tak jak Mularczyk – od początku w Legionach, czyli w armii austro-węgierskiej. Polskie drogi początków XX wieku. W kadrze 1 Pułku staną się najbliższymi przyjaciółmi, związane ze sobą są także ich rodziny.

O Tadeuszu Likierniku jest wiele wzmianek8: agronom z wykształcenia, raczej ukrywający swoje żydowskie pochodzenie absolwent najsłynniejszej w ówczesnym świecie szkoły jeździeckiej – Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu (każdy cudzoziemiec musiał formalnie uzyskać osobistą zgodę cesarza Franciszka Józefa na staż). Później, od 1915 roku, był kadetem rosyjskiej Szkoły Oficerskiej Gwardii Cesarskiej, dla której – o czym, jako doskonały gawędziarz, malowniczo opowiadał synowi i jego przyjaciołom – przeprowadzał razem z oficerami z rosyjskiej arystokracji tabuny półdzikich koni z Mandżurii, niczym kowboj9. W latach trzydziestych Tadeusz Likiernik przenosi się z garwolińskiego pułku do Oddziału II Sztabu Generalnego, czyli wywiadu i kontrwywiadu. Mówi biegle po niemiecku; zostaje analitykiem i po prostu szpiegiem „na odcinku zachodnim”. Jego bezpośrednim przełożonym w „Dwójce” jest Tadeusz Pełczyński. Rotmistrz ostrzega późniejszego zastępcę dowódcy AK, że Niemcy szykują się do wojny. Zostaje zignorowany – w Sztabie Generalnym jako wciąż aktualne i główne zagrożenie dla Polski postrzegano sowiecką Rosję.

Bywając w Niemczech, Likiernik senior korzysta ze służbowego aparatu Leica, dzięki któremu powstaje także bogate prywatne fotograficzne archiwum rodzinne – robione przez rotmistrza zdjęcia Stasia i Romka są piękne.

Oskar Berenson, też w najbliższym kręgu, to erudyta wykształcony w Antwerpii (gdzie kończył liceum) i w Brukseli (gdzie studiował filozofię i prawo). Był, podobnie jak Mularczyk, żołnierzem Beliny już w 1915 roku. Tam się poznali. „Zawodowi żołnierze, oficerowie, to wówczas bardzo często byli ludzie wspaniale wykształceni, których kariera wojskowa »porwała« jakby przez przypadek. Byli wśród nich prawnicy, nauczyciele, ekonomiści” – mówił w 2013 roku Stanisław Likiernik10. O Berensonie wśród niższych oficerów opowiadano legendy, a wśród dowództwa mówiono o nim z szacunkiem. W 1919 roku w walkach polskiego wojska z Ukraińcami pod Terbuszową na Wołyniu wachmistrz Berenson, postrzelony w nogę, gdy jego pluton musiał się wycofać, „nie bacząc na ranę i silny ogień, pozostał w tyle i w odległości kilkudziesięciu kroków od tyraliery nieprzyjacielskiej wydobył szwoleżera Karola Deduka spod zabitego konia, wsadził go na swego i wyniósł spod ostrzału” – pisano we wniosku o Krzyż Walecznych11.

Berenson, Mularczyk i Likiernik będą razem kończyć kursy i piąć się po szczeblach kariery. Pozostaną nierozłączni także po przejściu Likiernika do wywiadu. Berenson również przeprowadzi się do Warszawy – zostanie majorem w korpusie oficerów kawalerii (ostatni taki awans…).

Ludzie ci – najbliżsi przyjaciele ojca – byli dla Romana ważni. Postaci na nich wzorowane będą regularnie pojawiać się potem w książkach Bratnego.

Może oficerowie pochodzenia żydowskiego, stanowiący wyjątki w najwyższej kadrze oficerskiej, w jakiś sposób przyciągali Józefa Mularczyka, który, pamiętając o swoim chłopskim pochodzeniu, również czuł się wśród elit outsiderem? Ze względu na panujący w armii w latach trzydziestych niemal otwarty antysemityzm i Likiernik, i Berenson nie mogli liczyć na prawdziwe awanse, mimo wystawianych im przez szefów (w tym przez Mularczyka) świetnych opinii[3].

Jako kilkunastolatek Roman towarzyszył ojcu i Tadeuszowi Likiernikowi w odwiedzinach u Oskara Berensona w jego nowym mieszkaniu przy Siennej 8 w Warszawie, gdzie przy kieliszkach oficerowie wspominali przeszłość i dzielili się przewidywaniami na przyszłość, budując coś w rodzaju „kręgu wtajemniczenia i zaufania”. Berenson miał wówczas problemy osobiste, jego żona zapadała na chorobę psychiczną; w wizytach w Warszawie chodziło więc zapewne również o podtrzymanie go przez przyjaciół na duchu.

Przyszły pisarz i jego towarzysz z dzieciństwa Staś wychowują się zatem wśród wciąż powtarzanych legend o Legionach i wojnie bolszewickiej oraz w mającym źródła w tych opowieściach etosie lojalności. Obaj przejmą ten wzorzec „męskiej przyjaźni”, silniejszej niż rodzinne pokrewieństwo – przyjaźni, której zachwianie czy zerwanie jest trudne do wyobrażenia.

Staszek Likiernik pozostanie przyjacielem Romana na zawsze. Nic nigdy nie naruszy tej relacji – nawet wówczas, gdy niektóre książki Bratnego będą Stacha denerwować, gdy dopiero na starość zirytowany odkryje, że żydowskie korzenie Likierników (które całkowicie bagatelizował) z czasem nabrały dla Bratnego znaczenia, i to nie w pozytywnym sensie. W przeczytanych w pośpiechu, z przejęciem Kolumbach przeoczy niezwykle istotny wątek pochodzenia Staszka Skiernika, którego był jednym z pierwowzorów.

Zbieg rodzinnych przypadków sprawił, że odziedziczyłem księgozbiór Stanisława Likiernika. Odkrywam w nim niemal wszystkie książki Bratnego – pisarz przesyłał je do Marly-le-Roi. Duże tekturowe pudło obwiązane było taką samą jaskrawą taśmą, co stosy stronic z „Le Monde” z tekstami o Polsce albo o wojnie. Likiernik skrupulatnie je odkładał przez dziesięciolecia. Co teraz z tym zrobić? „Na makulaturę, co?” – pytają dzieci Stacha.

W książkach Bratnego dedykacje dłuższe i krótsze, te z ostatnich lat nieco formalne, błahe, typu: „Stachowi – trochę z naszej prywatnej historii przez małe »h«, trochę przez Wielkie, Roman” (1989); „Stachu Drogi, pozdrowienia z zapomnianych Kurejewek” (1994).

Likiernik nie odwrócił się od Bratnego również wówczas, gdy pisarz robił wiele, by zasłużyć na uzasadnioną niechęć. „Lojalność była pierwszym bogiem mego pokolenia”12 – słowa Tadeusza Konwickiego Stach będzie mógł uznać kiedyś za własne. Bratny w jakimś sensie chyba również.

Gdy Roman Bratny umarł, chory Stanisław Likiernik poprosił, by na pogrzebie pisarza odczytano jego list:

Romana Mularczyka znam całe życie, od kołyski. A tak naprawdę to on mnie zna od kołyski, bo parę lat starszy, kiedy urodziłem się w Garwolinie, gdzie nasi ojcowie byli oficerami w pułku kawalerii, stał przy mojej kołysce i podobno kołysał, próbując mnie z niej wyrzucić. Ale się nie udało. I to moja pierwsza szczęśliwa okoliczność z Romanem.

Potem pamiętam, że Romek jako dziesięciolatek strzelał na konkursach strzeleckich ze swojej flinty lepiej niż koledzy naszych ojców, co było dla oficerów bardzo denerwujące. Wtedy też zorganizowaliśmy bandę i walczyliśmy z konkurencyjną grupą […]. Po tych wojnach przyszła ta prawdziwa wojna.

Roman przechowywał w Konstancinie w domu radiostację. Tylko niezwykłemu szczęściu zawdzięcza, że jej wpadki nie przypłacił życiem. Ja wtedy zaczynałem pracę w Kedywie, ale bywałem w Konstancinie. Rozmawialiśmy z Romanem, a potem on dawał mi jakąś książkę, sam też jakąś brał i mówił: teraz czytamy. I czasem parę godzin tak w milczeniu czytaliśmy. To Roman mnie nauczył czytać książki. To mu zawdzięczam. To druga szczęśliwa okoliczność.

W czasie powstania byłem parę razy ranny. Po pierwszym razie Roman odwiedził mnie w szpitalu. Myślałem, że moje walczenie i strzelanie już się skończyło. Oddałem mu moją parabelkę. Potem zostałem ranny jeszcze raz i kolejny. I gdybym miał ten pistolet – strzeliłbym sobie w łeb. Ale nie miałem. To trzecia szczęśliwa okoliczność.

Potem, po wojnie, Roman napisał Kolumbów, książkę, którą czytałem, kiedy się rodził mój syn, i żona miała pretensje, że siedząc w szpitalu, zamiast się nią interesować, czytam. Książkę odbierałem jako dokument, reportaż. To wszystko właśnie tak wyglądało, jak Roman napisał, mogę potwierdzić. Byłem wtedy we Francji w trudnej sytuacji, z dziećmi, żoną, ale bez dobrej pracy. W 1957 roku przyjechałem do Polski i wszyscy witali mnie jak bohatera – „Kolumba”, bo Roman w tej postaci – Staszka Skiernika – ukrył mnie i Krzysztofa Sobieszczańskiego. Pomyślałem wtedy: „Tutaj jesteś bohaterem, a tam, we Francji, nikim. Weź się w garść!”. I znalazłem dobrą pracę. Myślę, że to Roman mnie do tego zmotywował. To jeszcze jedno moje szczęście z nim związane. Bo miałem dobre zawodowe życie.

W Polsce Roman łączył naszą grupę zaprzyjaźnioną: był Witek Zalewski, był Zbyszek Stolarek. Roman wyciągał Zbyszka na polowania, które uwielbiał – to mu zostało na zawsze. A Zbyszek to był człowiek, który muchy by nie skrzywdził, ale jeździł z Romanem, chyba dla towarzystwa. Jestem Romanowi wdzięczny, że mnie nigdy, jak do Polski przyjeżdżałem, na polowania nie ciągnął. Bo ja strzelania miałem naprawdę dosyć.

Zresztą on mi nigdy tej parabelki nie oddał. Za co, i za całą resztę, jestem mu bardzo wdzięczny.

Stach13

8. „Boryczówka”

W latach dwudziestych i trzydziestych ojcowie chłopców są tak blisko, że zakładają prywatną honorową spółkę i razem rozpoczynają budowę domu w Konstancinie, wówczas jeszcze niewielkiej miejscowości, sporo oddalonej od Warszawy. Nie jest do końca jasne, jak oficerowie „składali” się na ową willę (nazwaną niedługo potem, jakby na przekór Józefowi, „Boryczówką”), dość, że Likiernikowie będą mieszkać w niej aż do 1938 roku. Niedługo przed wojną pułkownik Mularczyk „spłaci” przyjaciela i po wyprowadzce Likierników, związanej bardziej z pracą rotmistrza w wywiadzie niż ze statusem własnościowym willi, dom w Konstancinie będzie należał już tylko do niego.

Architektonicznie „Boryczówka” całkiem nie pasowała do swojej nazwy. Dom był nowocześnie pudełkowaty, modernistyczny, zamknięty na ulicę (małe okna), otwarty na leśny ogród (przeszklenia i duża weranda). W niczym nie przypominał konstancińskich pałacyków i willi z kolumnowymi gankami. Był wyjątkowy (był: w XXI wieku nowi właściciele postanowili wiele zmienić).

To do Konstancina, pod opiekę pani Likiernikowej, został wysłany Roman (tygodniami mieszkała tam również jego matka) – rodzice nie chcieli, by chłopiec obserwował ich napięte stosunki, a później był świadkiem rozwodu, czy raczej prób jego przeprowadzenia. Andrzej trafił wówczas na cały rok do sanatorium w Rabce. Rozpad małżeństwa stanowił w tamtych czasach, zwłaszcza w wojsku, coś „wstydliwego”[4].

Wanda Mularczyk w konstancińskiej willi przy ulicy Mickiewicza 16 czuła się lepiej niż w służbowym mieszkaniu męża będącego już z inną kobietą. Wanda Likiernik – można powiedzieć – przez jakiś czas prowadziła w „Boryczówce” dom dla „ofiar rozwodów” (takiego określenia użyje siedemdziesiąt lat później jej syn), bo oprócz małego Mularczyka i jego matki miała pod opieką również dziewczynkę, która mogła być – wiele na to wskazuje – pierwszą miłością Romana.

9. Jasia – Alina – Halszka

W salonie Berensonów przy Siennej Tadeusz Likiernik i Józef Mularczyk spotykają znajomego – Józefa Szeryńskiego, podinspektora polskiej policji.

W połowie lat trzydziestych Szeryński został służbowo zesłany do Lublina, gdzie był zastępcą komendanta wojewódzkiego. Garwolin administracyjnie należał do województwa lubelskiego – Stanisław Likiernik nie wykluczał, że ojciec poznał Szeryńskiego właśnie w tym mieście, bo szefowie pułku na pewno bywali tam służbowo, zwłaszcza zajmujący się również kwatermistrzostwem Mularczyk. Przed wyprowadzką z Warszawy Szeryński pełnił funkcję szefa wydziału organizacyjnego Komendy Głównej. Później bywał w stolicy, odwiedzając znajomych, oprócz Berensonów na przykład Juliana Tuwima – stał się „konsultantem” poety, gdy ten pisał swój Polski słownik pijacki; podinspektor z policyjnej praktyki wyniósł świetną znajomość języka i realiów półświatka, których integralną część stanowił alkohol. Szeryński był erudytą i policjantem z powołania, można powiedzieć – ideowcem. Jego liczne publikacje na temat teorii porządku publicznego (między innymi w policyjnym piśmie „Na Posterunku”) świadczą o tym, że służbę traktował bardziej jak misję niż pracę. Ten otoczony później złą sławą szef Żydowskiej Służby Porządkowej w warszawskim getcie nie lubił swoich korzeni – był polskim nacjonalistą, przystąpił do Obozu Zjednoczenia Narodowego. Nie zmienia to faktu, że oficerowie Mularczyk, Likiernik i Berenson mieli darzyć go sympatią. Prawdopodobnie poznali go wcześniej, niż się wydawało Stanisławowi Likiernikowi – jeszcze w latach dwudziestych.

W latach trzydziestych Szeryński również się rozwodzi, a przynajmniej próbuje „zamienić żonę na młodszą” – jak ujął to kiedyś Stach. Plany rozwodu nie budują pokojowej atmosfery w rodzinie. Pada propozycja, by kilkunastoletnia, jedyna córka Szeryńskich zamieszkała na jakiś czas w azylu dla „ofiar rozwodów” w Konstancinie razem z Likiernikami i Wandą Mularczyk. Według Likiernika przebywała w „Boryczówce” niemal dwa lata. Tak naprawdę zapewne około roku, może dziewięć, dziesięć miesięcy.

Ale i niecały rok to dla nastolatków ocean czasu!

Stach opowiadał, że z Romanem wstydzili się chodzić po miasteczku „z dziewczyną”, więc gdy musieli towarzyszyć jej i matkom, szli kilkanaście kroków przed lub za nimi. To pamiętał dobrze, w przeciwieństwie do imienia dziewczyny. Ordynans jego ojca, szeregowy Gordyjczuk, niepiśmienny chłop z Kresów, nazywał małą Szeryńską „Ździebełko” (Staszkowi przypisał pseudonim „Jawor”). W drugiej dekadzie XXI wieku Stanisław Likiernik będzie z trudem wyrywał z pamięci imię dziewczynki, jakby wyparł je na lata: „Julisia? Julcia? Jasia […] – tak. Jasia. Ale straciłem z nią kontakt na długo przed wojną. Nie wiedziałem, co się z nią dzieje. I ten jej ojciec, łajdak. Nie mogliśmy jej pomóc”14. Jasia znajdzie się w getcie w czasie, gdy Stach Likiernik i Roman Mularczyk będą zaczynać swoją działalność w polskim podziemiu[5].

Żaden z nich nie mógł wiedzieć, że Jasia Szeryńska przeżyła wojnę: po śmierci ojca wyszła z getta i ukryła się z matką po aryjskiej stronie. Można powiedzieć, że ukrywała się tam przez całe życie – pod zmienionym nazwiskiem również po wojnie mieszkała w Warszawie. W powstaniu sierpniowym była sanitariuszką na Starym Mieście, mogła się więc mijać z walczącym tam Likiernikiem i pozostałymi bohaterami Kolumbów. Była wśród nich – jedną z nich.

Konstancin, lata 30.: Roman, Staś Likiernik, Jasia Szeryńska, Piotr Wojecki (dziesięć lat później jeden z polskich żołnierzy walczących pod Monte Cassino). Za nimi Wanda Likiernik

Archiwum Wandy Likiernik-Henny

Wszystko to jest zarówno prologiem, jak i postscriptum do ledwie jednego, ale istotnego zdania: Roman Mularczyk „wstydził się chodzić po mieście z dziewczyną”, ale smukła brunetka, Jasia Szeryńska, niemal na pewno była jego pierwszą, na poły dziecięcą jeszcze miłością lub – może lepiej powiedzieć – pierwszym ucieleśnieniem rodzącej się fascynacji dziewczynami.

A druga? Druga miłość to już bardziej „świadome siebie” uczucie. Pod względem fizycznym dziewczyna stanowiła rewers Szeryńskiej: jasnowłosa i jasnooka, córka ziemianina, który przez jakiś czas wykładał w szkole rolniczej w Miętnem (czyli wsi, niedaleko której znajdowała się leśniczówka kochanki pułkownika Mularczyka). Jej ojciec pozostawał w zażyłych stosunkach z szefami garwolińskiego pułku. Miał ku temu predyspozycje i „referencje” – w przeszłości był adiutantem generała Dowbor-Muśnickiego.

Zatem Roman i tę dziewczynę poznaje dzięki towarzyskiej aktywności ojca. Ma na imię Alina. Na zawsze pozostanie przy panieńskim nazwisku – Janowska. W przyszłości będzie znaną aktorką. Romka traktuje raczej jak kolegę. Spacery po parku (tym samym, w którym, jak sześćdziesiąt lat później zadecyduje wyobraźnia pisarza, ojciec miał się spotykać z hrabiną), popisy myśliwskie, pierwsze nieśmiałe dotknięcia: „Uczuwszy w dłoni garsteczkę jej delikatnych kostek, nagle przestraszył się swego wzruszenia. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia – podjął ambitną decyzję, jak przystało na mężczyznę” [A, 16].

W Aniele