Stresuj się lepiej - Patryk Szlicht - ebook + książka

Stresuj się lepiej ebook

Szlicht Patryk

1,0

Opis

Wejdź na wyżyny świadomości i podejmij wyzwanie samokontroli. Zrozum podstawy i zakochaj się w praktyce. Przestań wreszcie walczyć z emocjami. Wykorzystaj ich potęgę do kreowania wymarzonej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której stresujesz się… Lepiej.

Życie to nie pole bitwy. Życie to plac zabaw. Radość to nie dziecinność. Radość to dojrzałość. Odnajdź wreszcie to, co zatraciłeś. Odkryj szczęście w codzienności. Niezwykłość w zwykłości. Możliwości wśród słabości.

To Ty kontrolujesz emocje, czy to one kontrolują Ciebie?

Od zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, że większość z nas nie kontroluje swoich emocji? Ludzie stają się przez nie bezwładni jak liście na wietrze. Potrafią w jednej chwili przechodzić od wstydu do złości, a potem od złości do poczucia winy. Wypowiadają słowa, których potem żałują. Zamartwiają się swoimi myślami. Każdego dnia doświadczają ogromnego stresu i totalnie nie wiedzą, jak sobie z nim radzić. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że uznali to za coś normalnego. Pojawia się jednak pytanie: Czy to na pewno jest normalne?

Wiem doskonale, że jesteśmy w stanie panować nad swoimi emocjami. To my jesteśmy ich twórcami. A twór nie może przerastać twórcy! Nie możemy pozwalać na to, żeby automatyczne emocje przejmowały nad nami kontrolę. Stajemy się wtedy niewolnikami swojej przeszłości. I na jej podstawie tworzymy swoją przyszłość.

Dzięki tej książce odnajdziesz w sobie pasję do życia. Zrozumiesz, że w niektórych sytuacjach nie byłeś prawdziwym sobą. Przemawiały przez Ciebie Twoje emocje, a uwierz mi, że im bardzo daleko do prawdziwego Ciebie. Cała wiedza, którą tutaj zdobędziesz, pozwoli Ci tworzyć wspaniałe relacje międzyludzkie. Umożliwi Ci także odnalezienie głębokiej radości w codzienności. Nauczysz się w inny sposób patrzeć na otaczający Cię świat. Staniesz się bardziej świadomy, a co za tym idzie – bardziej szczęśliwy. I to jest właśnie nasz wspólny cel. Stworzyć piękne życie przy użyciu inteligencji emocjonalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 177

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Idea

Wierzę w świat, w którym ludzie są bezwarunkowo szczęśliwi. Kontrolują swoje

emocje i w pełni wykorzystują swój potencjał.

Wstęp

Jak wykorzystać potęgę emocji do świadomego tworzenia swojego życia? To pytanie towarzyszyło mi podczas pisania tej książki. Od zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, że większość z nas nie kontroluje swoich emocji? Ludzie stają się przez nie bezwładni jak liście na wietrze. Potrafią w jednej chwili przechodzić od wstydu do złości, a potem od złości do poczucia winy. Wypowiadają słowa, których potem żałują. Zamartwiają się swoimi myślami. Każdego dnia doświadczają ogromnego stresu i totalnie nie wiedzą, jak sobie z nim radzić. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że uznali to za coś normalnego. Pojawia się jednak pytanie: Czy to na pewno jest normalne? W mojej ocenie, niestety nie. Wiem doskonale, że jesteśmy w stanie panować nad swoimi emocjami. To my jesteśmy ich twórcami. A twór nie może przerastać twórcy! Nie możemy pozwalać na to, żeby automatyczne emocje przejmowały nad nami kontrolę. Stajemy się wtedy niewolnikami swojej przeszłości. I na jej podstawie tworzymy swoją przyszłość.

Nie mogę pozwolić na to, aby ludzie nie wykorzystywali swojej szansy i przeżywali swoje życie jedynie połowicznie. Wierzę, że odpowiednia wiedza pozwoli nam wszystkim realizować swoje najskrytsze marzenia. Nie będzie to jednak możliwe bez inteligencji emocjonalnej. Jest ona prawdziwym kluczem na drodze do wyzwolenia. Przy pomocy emocji tworzymy nasz świat. Musimy dokładnie zrozumieć, jak one działają, dzięki czemu staniemy się bardziej świadomi. Będziemy czuć, że mamy większą kontrolę nad swoim życiem.

Czasem podczas naszych poszukiwań i nauki możemy natknąć się na ogromną wewnętrzną pustkę. Nie ma w tym nic złego. Ta pustka jest doskonałym punktem startowym do tego, żeby osiągnąć pełnię. I właśnie do niej będziemy zmierzać.

Marzy mi się, żebyś odnalazł w swoim życiu równowagę. Nie ma przecież złych emocji. W każdej z nich jest coś pięknego. Pytanie tylko, jak do nich podchodzimy? Czy to my je wywołujemy, czy pojawiają się samoistnie? To niesamowicie ważne kwestie.

Dzięki tej książce odnajdziesz w sobie pasję do życia. Zrozumiesz, że w niektórych sytuacjach nie byłeś prawdziwym sobą. Przemawiały przez Ciebie Twoje emocje, a uwierz mi, że im bardzo daleko do prawdziwego Ciebie. Cała wiedza, którą tutaj zdobędziesz, pozwoli Ci tworzyć wspaniałe relacje międzyludzkie. Umożliwi Ci także odnalezienie głębokiej radości w codzienności. Nauczysz się w inny sposób patrzeć na otaczający Cię świat. Staniesz się bardziej świadomy, a co za tym idzie – bardziej szczęśliwy. I to jest właśnie nasz wspólny cel. Stworzyć piękne życie przy użyciu inteligencji emocjonalnej.

Wygraj grę zwaną życiem

1. Nowe rozdanie

Dzwoni dzwonek na lekcję. Wszyscy wracamy do klasy. Szybko zajmujemy swoje miejsca i stajemy do modlitwy, bo to lekcja religii. Pani katechetka odmawia coś po swojemu, a nam pozostawia arcyważną kwestię: Amen. Siadamy i rozpoczynamy pogaduchy. Nauczycielka już jakiś czas temu zrezygnowała ze swojego ambitnego podejścia. Nie ma co się dziwić – były z nas niezłe łobuzy, więc i tak muszę skierować słowa podziwu w jej stronę, ponieważ wytrzymała naprawdę długo.

Gadamy sobie udając, że czytamy tekst, który nam zadała. W pewnym momencie mój przyjaciel mówi, że zaraz zaśnie. A ja, jako przezabawny i arcykreatywny młody dowcipniś, odpowiadam, że chyba snem wiecznym. Żart naprawdę górnolotny. Zwłaszcza, że to lekcja religii. Jednak dzieje się coś dziwnego, bo zaraz po wypowiedzeniu tych słów odczuwam jakiś dziwny chłód przepływający przez moje ciało. Zauważam to. Od razu zaczynam się tłumaczyć Pawłowi. Mówię, że to był tylko żart. Nie miałem nic złego na myśli i z pewnością nie chciałem go w żaden sposób obrazić. Jestem totalnie spanikowany. On mnie uspokaja, mówiąc przy tym, że kompletnie go to nie ruszyło. Nawet nie zwrócił na to szczególnej uwagi, ponieważ jednocześnie rozmawiał z siedzącą obok Zuzią. Jednak w jednej chwili odczuwam ogromny wewnętrzny niepokój, który nakazuje mi jakoś zareagować. Koniecznie muszę coś zrobić. Ręce zaczynają mi drżeć. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Kątem oka spoglądam jedynie na zegarek, widząc, że wskazówki pokazują godzinę 11:45. Mija trochę czasu i wreszcie dochodzę do siebie. Jednak to „dziwne wrażenie” nie daje mi spokoju. Na szczęście po religii przychodzi czas na powrót do domu.

Wychodzę ze szkoły i zmierzam szybkim krokiem w kierunku parkingu. Już z oddali dostrzegam, że coś tu nie pasuje. Widzę samochód mojego dziadka. A on nigdy po mnie nie przyjeżdża. Coś tu śmierdzi.

— Dziadek? — pytam ze zdziwieniem w głosie

Odpowiada mi jedynie cisza, a mina dziadka nie zwiastuje nic dobrego. W jednej chwili przechodzi mnie znowu to lodowate odczucie, które próbuje mi chyba coś przekazać. Ale ja uparcie się przed tym bronię. Spoglądam jeszcze raz na minę dziadka i zaczynam się bać. Nigdy nie był aż tak poważny. Skinięciem głowy nakazuje mi, żebym wsiadał.

Jedziemy samochodem przez dwadzieścia minut w totalnej ciszy. Nie gra nawet radio. Dojeżdżamy do domu. Dziadek otwiera mi drzwi i mówi, żebym poszedł do góry i odrobił lekcje. Na odejście dodaje jeszcze, żebym poczekał, aż mama wróci. Zamyka drzwi i znika. Jednak ta aura przepełniona strachem nadal pozostaje w powietrzu. Zakładam plecak na ramię i wspinam się na górę po schodach. Zasiadam do biurka i próbuję się uczyć. Cholernie boli mnie brzuch. Nie mam pojęcia od czego. Przecież w szkole jadłem obiad. O co chodzi? Co się ze mną dzieje? Totalnie nie mogę się skoncentrować. Siedzę tylko przy tym biurku i walczę ze swoimi myślami. W mojej głowie pojawiają się najczarniejsze scenariusze. Jestem przekonany, że musiało się stać coś złego.

W pewnym momencie słyszę dzwonek do drzwi, zrywam się na równe nogi i zbiegam na dół. Nie zwracam nawet uwagi na schodki, potykam się i obijam kostkami. Nieważne! Muszę wiedzieć, co się dzieje i to już! Otwieram drzwi. Widzę moją mamę. Ale zaraz, zaraz, gdzie jej uśmiech? Gdzie ta radość, która zawsze jej towarzyszyła? Miała przerażającą minę. Miałem wrażenie, jakby uszło z niej całe życie. Jej oczy były zalane łzami. Wyglądała, jakby nie spała przez dwa tygodnie. Lekko wychudzona. Przerażająca.

Patrzę na nią i czuję, że jakaś cząstka mnie już wie, co się wydarzyło. Ale wciąż próbuję tłumić to odczucie, mając nadzieję, że to tylko jakaś ciemna strona mojego umysłu podsuwa mi jakieś horrory. Mama wchodzi do salonu. Opiera się o krzesło. Zbiera się. Bierze głęboki wdech, a coś we mnie krzyczy: No powiedz to wreszcie! Aż w końcu słyszę:

— Tatuś umarł.

No i spotkało mnie, czegom się lękał. W jednej chwili załamuje mi się cały świat. Moje serce pęka. Naprawdę odczuwam realny ból. Odwracam się i biegnę do swojego pokoju, krzycząc wniebogłosy. Łkam. Płaczę. Wydaję z siebie odgłosy, których nigdy w życiu z siebie nie wydawałem. Boli. Tak bardzo boli. Rzucam się na łóżko i zaczynam wrzeszczeć w poduszkę. Klnę. Przeklinam wszystkich i wszystko, z Bogiem na czele. Jak on mógł?! Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego, do jasnej cholery?! Robiłem wszystko jak trzeba. Byłem zawsze dobry, miły, uśmiechnięty. Pomagałem wszystkim. O wszystkich się troszczyłem. Dlaczego mi go zabrałeś? Dlaczego?!

Ten monolog nieprzerwanie odbywa się w mojej głowie. Liczę, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź, lecz ona jak zwykle nie nadchodzi. Krzyczę więc dalej, bo sam tak naprawdę nie wiem, co mam począć. Czuję się zagubiony. Jakaś część mnie nadal wierzy, że to tylko jakiś nieśmieszny żart. To złudzenie trwa jednak dosyć krótko, bo zaraz do pokoju wchodzi Jagoda, moja kuzynka. Zaczyna mnie przytulać. Stara się poprawić mi humor. Odtrącam ją. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Próbuje mi tłumaczyć, że to była nieuleczalna choroba. Lekarze próbowali. Tata walczył bardzo dzielnie, ale niestety przegrał. W tym momencie wybucham jeszcze większym płaczem. On nigdy nie przegrywał! Był moim bohaterem. Dlaczego przegrał? Dlaczego mnie zostawił?

Biję się z myślami i nagle zaczynam odczuwać złość wobec taty. Coś we mnie czuje ogromny żal wobec tego, że nie dał rady. To coś liczyło, że spędzimy razem jeszcze wiele wspaniałych lat, że tata będzie mógł zobaczyć moje dzieci, że zostanie zaproszony na dzień dziadka do przedszkola, że kiedyś razem zrobimy sobie prawdziwy męski wypad. Ta cząstka mnie czuła się oszukana. Liczyła na coś zupełnie innego.

Robi się ciemno. A moja poduszka staje się coraz bardziej mokra. Powoli zaczynam zasypiać z wycieńczenia i stresu.

Budzi mnie silny promień światła wpadający do pokoju. Spoglądam na zegarek i widzę, że jest dziewiąta. Dookoła cisza i spokój. Nikt nie woła. Nikt nie hałasuje. Wszystko wygląda tak, jakby nic się nie zmieniło. Mam cichą nadzieję, że to był po prostu zły sen. Schodzę na dół. Nikogo nie ma. Dziwię się. Postanawiam, że pójdę do babci, ponieważ mieszka tylko jeden dom dalej. Wchodzę. Wita mnie cisza. Już chcę zawracać myśląc, że wszyscy gdzieś wyjechali, ale do moich uszu dociera ciche łkanie. Zmierzam w stronę kuchni i dostrzegam moją babcię, której łzy ściekają wprost do gotującej się zupy. Dociera do mnie, że to wszystko niestety wydarzyło się naprawdę. Babcia próbuje wyrazić radość na mój widok, jednak rozpacz do takiego stopnia wypełnia jej serce, że nie potrafi jej zatuszować. Lekko chlipiąc dodaje, że mam chwilę poczekać – obiadek zaraz będzie gotowy. Jak dobrym trzeba być człowiekiem, żeby w obliczu tak wielkiego cierpienia myśleć o tym, aby przyrządzić jedzenie innym? – myślę sobie w duchu.

Idę do sypialni, kładę się na łóżku. Spoglądam delikatnie za okno. I odczuwam realną nadzieję w swoim umyśle, że zaraz zza rogu wyjdzie mój tata. Coś we mnie próbuje wypierać to całe cierpienie. Chwyta się wszelkich sposobów, żeby zaprzeczyć rzeczywistości. Leżę. Płaczę. I zastanawiam się, jak to teraz będzie?

Zbiera się cała rodzina. Wszyscy rozmawiamy. Każdy stara się wesprzeć moją mamę w tych niezwykle trudnych chwilach. Jej cierpienie i moje cierpienie, to dwa inne cierpienia. Ja straciłem ojca. Znałem go jedynie dwanaście lat. Z czego większości nie pamiętam. Ona straciła miłość swojego życia, z którą przeżywała najwspanialsze chwile, której ślubowała miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Przecież nawet oglądałem płytę z ich wesela. Co to była za para! Jak z bajki. Byli dla siebie stworzeni. Wyglądali jak z obrazka. Dogadywali się jak przyjaciele. Śmiali się szczerze. Żyli szczęśliwie.

Ogrom bólu, z którym moja mama musiała się zmierzyć, zapewne na zawsze pozostanie dla mnie niepojęty. Wiem tylko, że to najsilniejsza osoba, jaką kiedykolwiek miałem przyjemność poznać.

Przez pierwsze dni otaczała nas rodzina i przyjaciele. Jedność w takich chwilach jest niezwykle ważna. Przyszła jednak pora na pogrzeb.

Mama mówi, że mam przyszykować czarne ubrania. Oczywiście posłusznie wykonuję jej polecenie, jednak w głębi duszy wątpię w sens takiego podejścia. Jaki w tym cel? Po co mamy się ubierać na czarno? Czy tata by tego chciał? Te pytania pojawiają się w mojej głowie, jednak kompletnie nie widzę sensu, aby je w tamtej chwili zadawać. Ubieram czarny garnitur, który miał być tym na „specjalne okazje”. Miały to być okazje, takie jak zakończenie szkoły, które mieliśmy w planach celebrować razem z tatą. Jednak ktoś u góry napisał dla mnie inny scenariusz.

Ubieram się i wsiadam do samochodu. Spoglądam na mojego małego brata, który jest w tym wszystkim najbardziej zagubiony. Biedaczek kompletnie nie wie, co się dzieje. On jeszcze nie rozumie, co stracił. Prawdopodobnie nigdy tego nie pojmie. Pozwalam sobie zapłakać w jego imieniu, po czym uśmiecham się lekko, żeby wiedział, że ma moje wsparcie. On spogląda jedynie za szybę i myślami przebywa w niedostępnej dla nikogo krainie. Co się wtedy działo w jego głowie? Tego nie wie nikt.

Dojeżdżamy do kościoła. Wszędzie tłumy. Mnóstwo ludzi. Wyglądało to, jakby papież zawitał do naszego miasta. Parkujemy kawałek dalej. Bierzemy ze sobą kwiaty i piłkę. Zmierzamy równym krokiem w kierunku kostnicy. Wokół sami najbliżsi. Ciocia Sylwia, wujek Sławek, ciocia Ewa! Wszyscy tu jesteście. Ale czad! – myślę sobie. Uśmiecham się do nich, niezwykle stęskniony. Oni jednak kompletnie nie odwzajemniają mojej radości, przypominając mi tym samym, po co się tutaj zebraliśmy. Nie był to przecież zjazd rodzinny, na którym mielibyśmy wspólnie śpiewać piosenki i wspominać dawne czasy.

Wszyscy dorośli wchodzą do kostnicy. Mama prosi dziadka, żeby został z wszystkimi młodocianymi. Nie spodobał mi się ten pomysł. W nerwach wykrzykuję, że mam prawo, aby tam wejść i zobaczyć tatę. Dziadek powstrzymuje mnie wiedząc, że ten obraz może pozostać w mojej głowie już do końca życia. Jednak tak mocno się upieram, że nie ma serca, aby mnie zatrzymywać. Wreszcie odpuszcza i pozwala mi wejść do kostnicy. Wchodzę do środka i słyszę jedynie głośne łkanie mojej babci. Nie wiem właściwie, jak to do końca nazwać. Wycie. Jęczenie. Dźwięki, które sugerowały ogromny ból i poczucie niesprawiedliwości. Nikt z pewnością nie zasłużył na to, żeby grzebać swoje dziecko. To straszne, nie do opisania słowami.

Dostrzegam moją piłkę leżącą w trumnie. Doceniam, że mama dotrzymała słowa i ją tam włożyła. Była co prawda niezwykle potarmoszona, dziurawa, zepsuta, ale miała dla nas ogromną wartość sentymentalną. Zależało mi, aby tata wziął ją ze sobą. Tam. Gdziekolwiek zmierza.

Będąc w środku kostnicy staram się nie zerkać tacie na twarz, ale coś wewnętrznie nakazuje mi spojrzeć. Nie jestem w stanie się powstrzymać. Spoglądam… a on wygląda, jakby spał. Co prawda był już lekko wychudzony, ale generalnie naprawdę wyglądało to jak spokojny sen.

Zastygam w bezruchu. Z jednej strony czuję przerażenie, z drugiej jednak głęboki spokój. Nie rozumiejąc kompletnie, jak te dwie siły mogą się uzupełniać, momentalnie stwierdzam, że pora już stąd wyjść. Nie mam zamiaru tu zbyt długo przebywać. Energia tego miejsca jest bardzo nieprzyjemna.

Wybiegam na zewnątrz i dochodzę do siebie. Łykam trochę tlenu i biegnę do kościoła. Jest dosyć chłodno, bo to przecież październik. Stwierdzam, że pójdę już sobie zająć miejsca w środku. Wchodzę i widzę, że kościół jest praktycznie cały zapełniony. Mamy wtorek. Godzina poranna. A tu takie tłumy. Coś niesamowitego. Tyle osób przyszło, aby pożegnać mojego tatę – myślę sobie. Rozglądam się dookoła i dostrzegam mnóstwo znajomych twarzy. Widzę też wiele nieznajomych, którzy patrzą na mnie tak, jakby mnie znali. A jeśli nie, to chociaż tak, jakby poprzez to spojrzenie chcieli mi przekazać całe swoje współczucie. Jednak wtedy uważałem, że kompletnie go nie potrzebuję.

Przytulam się lekko do mojej babci, która siedzi obok i czekam na rozpoczęcie mszy. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Przychodzi moment, kiedy ksiądz wygłasza mowę pożegnalną na cześć mojego taty. Co za tragedia. Dlaczego akurat on przemawia? Jeżeli mamy pięknie pożegnać mojego ojca, to osobą, która zrobiłaby to najlepiej byłbym albo ja, albo moja mama.

Czuję sztuczność i totalny brak emocji w przemowie księdza. Z drugiej strony uświadamiam sobie, że gdybym miał tam stanąć i przemówić, to zapewne rozpłakałbym się już przy pierwszym słowie. Oddaję honor i mentalnie otwieram się na wysłuchanie słów duchownego.

Po kilku minutach dociera do mnie, że było to w miarę w porządku. Ostatecznie nie mam zarzutów. Modlimy się jeszcze przez chwilę.

Msza dobiega końca i zaczynamy wychodzić z kościoła. Trwa to dłuższą chwilę. Infrastruktura nie jest kompletnie dostosowana do takiej liczby osób. Wsiadamy do samochodów i jedziemy na cmentarz. Auto za autem. Wężykiem. Zmierzamy w ślimaczym tempie na drugą stronę miasta.

Docieramy na miejsce. Na świeżym powietrzu wydaje się, że ludzi jest jeszcze więcej. Wszyscy są ubrani na czarno. Widząc to, zaczynam płakać jeszcze mocniej, a mój ból staje się jeszcze silniejszy. Dochodzimy do miejsca pochówku. Trumna jest powoli opuszczana w dół. Wszyscy rzucają róże, które przeplatane są warstwami ziemi. Coś we mnie krzyczy, żebym to wszystko zatrzymał i otworzył trumnę. Wciąż odczuwam silne wrażenie, że tata w każdej chwili może się obudzić i że zakopywanie go jest bardzo złym pomysłem. Jednak to niestety tylko moje urojenia.

Pogrzeb trwa, a w moją stronę zaczynają kierować się przyjaciele, znajomi i rodzina. Wszyscy po kolei składają kondolencje. Słucham ich. Doceniam. Ale z drugiej strony kompletnie mi to nie pomaga. Po co to robimy, do cholery? Jest mi tylko gorzej. W oczach każdego z nich dostrzegam to samo. Współczucie, które powinno dodawać mi siły. Jednak w tamtej chwili jedynie mi ją ono odbierało. Niektórzy rzucają w moją stronę motta w stylu: Czas leczy rany albo Wszystko będzie dobrze. Złość zaczyna we mnie narastać. Resztkami sił udaje mi się ją opanować. Jak można rzucić takie słowa w takiej sytuacji?! Jest w nich oczywiście dużo prawdy. Z pewnością były też wypowiadane z dobrą intencją. Jednak w tamtej chwili, gdy rany były jeszcze tak świeże, na życie nie patrzy się w sposób logiczny. Ma się wrażenie, że nic już nie będzie takie samo. A szczęście i miłość staną się jedynie odległą krainą.

Wszyscy powoli pakują się do aut i wracają do swoich domów. Nieliczni zostają zaproszeni na stypę, więc kierują się do umówionego lokalu.

Spoglądam na mamę, która ewidentnie na mnie czeka. Mówię do niej spokojnym głosem, że z pewnością zaraz do nich dołączę. Zaznaczam, że może iść i nie musi się o nic martwić. Poradzę sobie. Chwilę się zastanawia, ale ostatecznie przystaje na moją propozycję i w objęciach swojego brata zmierza w kierunku samochodu. Ja z kolei zostaję przy grobie taty, aby porozmawiać z nim jeszcze chwilę sam na sam.

Tato, nie wiem, co mam Ci powiedzieć. Jestem zagubiony. Nie wiem, co mam teraz zrobić. Nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie. Byłeś moim najlepszym przyjacielem. Nie chcę żyć bez Ciebie. Nie chcę… Tak bardzo tego nie chcę. Co z mamą? Co z Oliwierem? Jak mamy sobie teraz poradzić? Jak mamy teraz funkcjonować? Jak? No tak, najłatwiej nie odpowiadać. Daj mi chociaż jakiś sygnał, jakąś wskazówkę.

Nic nie nadchodziło. Chociaż… Kilka chwil później dostrzegłem przedzierające się przez chmury słońce. Było tak piękne. Życiodajne i nieskończone. Poczułem jakiś dziwny spokój. Był bardzo głęboki. Czułem obecność. Czułem miłość. Byłem w stanie, który wymyka się wszelkim pojęciom. To było niecodzienne, ale niezwykle realne. Może wskazówka nie pojawiła się w formie słów, lecz w formie odczucia. Tego nie wiem do dziś. Ale pamiętam, że wstałem wtedy jakby silniejszy. Spojrzałem na nagrobek, na którym widniało nasze nazwisko. Poprzysiągłem sobie wtedy, że stworzę ze swojego życia arcydzieło. Dla Taty. Obiecałem i słowa dotrzymuję. Spoczywaj w pokoju, Tato.

2. Dźwignia do nowego życia

Gdy tata odszedł, byłem naprawdę zniszczony. Nie wiedziałem, co mam teraz ze sobą zrobić. Miotałem się to tu, to tam. Wszyscy chyba to zauważyli, bo przez pierwsze kilka dni byłem w centrum uwagi. Każdy obchodził się ze mną jak z porcelaną. W sumie było to nawet fajne. Zabierali mnie na lody i spełniali moje zachcianki. Jednak nie zmieniało to faktu, że w żaden sposób nie wpływało to na moje samopoczucie. Wciąż czułem głęboki ból i powoli przestawało mi się podobać to całe niańczenie. Oczywiście niezwykle to wszystko doceniałem. Był to z pewnością przejaw wielkiej miłości, która bez wątpienia panuje w naszej rodzinie. Zresztą, nie zatraciła się ona przez lata. Wręcz przeciwnie – cały czas rośnie w siłę. Jednak wtedy byłem zbyt uparty, żeby pozwolić sobie na zewnętrzną pomoc. Chciałem ze wszystkim poradzić sobie sam. Byłem kimś w rodzaju wojownika, który wierzy, że sam może uratować cały świat. Nie wiem, skąd się wzięło we mnie takie myślenie, ale nie zależy mi na znalezieniu odpowiedzi. To, że zrozumiesz, skąd masz daną ranę, nie znaczy, że rana zniknie.

Po śmierci taty miałem wrażenie, że muszę dźwigać ciężar całego świata na swoich barkach. Dość abstrakcyjne myślenie jak na dwunastolatka. Jednak faktycznie tak było. Prawdziwym przełomem była dla mnie rozmowa z psychologiem, choć początkowo nie wierzyłem, że w jakikolwiek sposób mogłaby mi pomóc. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, wyszedłem z gabinetu zupełnie odmieniony. Wreszcie miałem okazję porozmawiać z kimś maksymalnie szczerze. Nie bałem się, że w jakiś sposób mnie oceni. Pamiętam, że dużo kląłem. Płakałem. Mówiłem, że to wszystko jest niesprawiedliwe. Wyszły ze mnie wszystkie emocje, które do tej pory były głęboko skrywane pod maską silnego i odpornego małego człowieczka.

Po tej rozmowie czułem się jakby lżejszy. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że szczęśliwszy. Wróciła mi chęć do życia. Wszystkie te ciążące emocje blokowały przepływ energii w ciele. Gdy je uwolniłem, poczułem moc. Moc, by stawić czoła tej sytuacji. Byłem gotowy zaopiekować się rodziną. Choć to może zbyt górnolotne stwierdzenie jak na takiego małego szczyla. Wtedy jednak objawiało się to raczej tym, że nie zamierzałem sprawiać mamie kłopotów wychowawczych. Starałem się być jak najlepszym synem. Dążyłem do perfekcji, jeszcze zanim oficjalnie poznałem taki termin. Starałem się zawsze wypadać jak najlepiej przy innych ludziach. Uczyłem się ponadprzeciętnie dobrze. Trenowałem. Jeździłem na zawody. Większość z nich wygrywałem. Odnosiłem sukces za sukcesem, podświadomie kierowany tym, aby być wzorem do naśladowania i nigdy nie sprawiać nikomu cierpienia. Do takiego stopnia pragnąłem być dobrym człowiekiem, że w późniejszych latach mocno za to odpokutowałem. Mianowicie miałem problem z doświadczaniem prawdziwych emocji. Czasem zdarzały się sytuacje, w których chciałem się zezłościć, ale nie potrafiłem. Albo były też takie momenty, gdy powinienem zabrać głos, a jednak tego nie robiłem, ponieważ nie chciałem, aby komuś było przykro. Absurd. Istny absurd. Jednak dość długo rozwijał się on w mojej głowie.

Po pewnym czasie zacząłem coraz lepiej orientować się w swoich emocjach. Zrozumiałem, że większość reakcji emocjonalnych jest po prostu uwarunkowana. Są automatyczne. Przypadkowe. Pozostają takie, jakie sprawdziły się w przeszłości. To było dla mnie prawdziwe odkrycie. Zrozumiałem, że nie jestem swoimi emocjami. Dotarło do mnie, że to ja mogę je sobie wybierać. Ja mogę wprawiać się w konkretne stany. To było prawdziwe olśnienie. I tak zaczęła się moja emocjonalna wędrówka, która zrodziła we mnie ideę człowieka, który podchodzi do życia z ogromnym dystansem. Traktuje je jako grę i czerpie przyjemność z samego grania. Nie traktuje siebie zbyt poważnie. Potrafi się z siebie śmiać. Śmieje się również z innych, ale daleko temu do wyśmiewania. Śmieje się, bo wie, że radość to życie, a życie to radość. Wygrywa grę zwaną życiem, choć wcale nie pragnie tego zwycięstwa. Rozwija się, choć o to nie zabiega. Zmienia się, ale ze sobą nie walczy. On po prostu cieszy się samym procesem. Chce, aby inni ludzie również się przebudzali, bo im więcej osób świadomych, tym piękniejszy staje się ten świat.

Dlaczego ludzie ćwiczą minę do trumny?

Czasem mam wrażenie, że ludzie ćwiczą minę do trumny. Boli mnie to. Zastanawiam się, o czym oni zapomnieli? Co zgubili, idąc w dorosłość? Gdzie ta radość, gdzie spontaniczność i pomysłowość? Gdzie rozmowa? Gdzie uśmiechanie się do obcych? To wszystko uleciało z większości osób. Zadowalają się oni jedynie skrawkiem swoich możliwości. Korzystają z naprawdę niewielkich pokładów energii. Nawet nie zdają sobie sprawy, że mają moc wybierania swoich emocji. Mogą na zawołanie poczuć radość, miłość czy też wdzięczność. To niesamowite. Jednak oni tego nie wiedzą.

Miałem mnóstwo sytuacji, w których stykałem się z niezwykłą powagą u ludzi. Doskonale pamiętam konfrontację z jedną panią w aptece. Widziałem, że na jej twarzy długo już nie gościł uśmiech, więc zdecydowałem się zarzucić żartem sytuacyjnym, który, jak mniemam, był dosyć dobry, ponieważ rozbawił pozostałych klientów. Nie był oczywiście żadnym atakiem czy prześmiewaniem, był po prostu pozytywny. Miał rozluźnić atmosferę. Jednak tej pani akurat nie było do śmiechu, skwitowała mnie jedynie miną nawołującą: Dorośnij, człowieku, dorośnij! A mój radosny duch odkrzykiwał: Ale ja nie chcę! Nie chcę być taki poważny!

Dorosłość to nie powaga. Bycie mentalnym dzieckiem nie musi wiązać się z byciem dziecinnym. Radość to nie oznaka braku dojrzałości, a wręcz przeciwnie – jest to raczej przejaw niezwykłej dojrzałości. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mogłem po prostu trafić na niewłaściwy dzień w życiu tej, z pewnością przemiłej, pani. Może akurat rano przydarzyło jej się coś nieprzyjemnego? Tego nie wiemy. Ale z pewnością nie powinniśmy tego wykluczać. Jednak, nawet jeżeli mielibyśmy spojrzeć nieco szerzej, to widać, że większość społeczeństwa nie potrafi odnajdywać radości w codzienności. Nie potrafią wychodzić poza rutynę i schematy, które znają już na pamięć. Boją się nieznanego i kurczowo trzymają się tego, do czego przywykli. Naprawdę przeraża mnie taka postawa. Boli mnie to, że stan głębokiego nieszczęścia i apatii uznaliśmy za coś normalnego. Jednak w moich oczach daleko temu do normalności. Naprawdę głęboko wierzę, że coraz więcej osób będzie się przebudzać. Wierzę i robię wszystko, co w mojej mocy, aby każdy człowiek odważnie poszukiwał swojej ścieżki, bo podążanie nią niesie za sobą życiowe spełnienie.

Piszę moje książki właśnie po to, żebyśmy mogli wspólnie przybliżać się do tego pięknego celu, jakim jest szczęście. I z pewnością nie jest to proste zadanie. Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi nadal nie posiada fundamentalnej życiowej wiedzy. Jest jeszcze gros osób, które nie wiedzą, że mogą kontrolować swoje emocje. A przez to są miotani od gniewu do wstydu, od radości do zawiści. Zamartwiają się na masową skalę, bo po prostu nie rozumieją, na czym polega życie w teraźniejszości. I oczywiście moje słowa nie są nakierowane na to, żeby pokazać czyjąś gorszość czy brak kompetencji. Nic z tych rzeczy. Jednak uświadomienie sobie swoich dotychczasowych działań i ich przyczyn jest pierwszym krokiem do przebudzenia. Każde działanie, każde zachowanie ma swoją przyczynę. Często leży ona głęboko i pozostaje nieuświadomiona. Jednak gdy zaczynamy rozumieć ów mechanizm, to stajemy się coraz mądrzejsi. Dociera do nas, że to całe tworzenie siebie na nowo może być naprawdę realnym zjawiskiem. Zaczynamy być ciekawi, dlaczego na przykład tak bardzo się denerwujemy, gdy ktoś się z nami nie zgadza. I nagle znajdujemy przyczynę w swojej przeszłości. Potem zastanawiamy się, dlaczego nie umiemy myśleć na wielką skalę i dociera do nas, że przyczyny również tkwią w dawnych doświadczeniach, czyli na przykład wychowywaniu się w rodzinie, w której „nie było kolorowo”. Zaczynamy wtedy pojmować, że pewne wzorce utworzyły się dawno, dawno temu, a my je po prostu powielamy. Dlaczego? Bo nie jesteśmy ich świadomi.

Gdy zdobywamy o sobie nową wiedzę, to po pierwsze może być to albo przerażające, albo fascynujące. To kwestia nastawienia. Jednak efekt jest ten sam, bo ostatecznie znacznie poszerza się nasza świadomość siebie i życia, a dzięki temu mamy większe poczucie kontroli. Czujemy, że to my decydujemy o swoim życiu. Wiemy, że to na naszych barkach spoczywa odpowiedzialność za nasze marzenia. Rozumiemy, że wyłącznie od nas zależy nasze szczęście.

3. Praca jako zabawa

W pracy z reguły spędzamy jedną trzecią dnia. Oczywiście to tylko zwykłe założenie, ale będziemy się go trzymać. Okazuje się, że większość ludzi podczas wyboru pracy wcale nie kieruje się pasją czy wolą samorealizacji. Najczęściej myślą oni w kategoriach odpowiednich zarobków. Pieniądz rządzi ich wyborem. I oczywiście czasem jest to zrozumiałe. Możemy być przecież w podbramkowej sytuacji, kiedy to bardzo szybko musimy zdobyć pieniądze. Mamy pilne zobowiązania i chcemy je jak najszybciej spłacić. Wtedy nie kierujemy się pasją, lecz przetrwaniem. Ważne jest jednak to, żeby w późniejszym czasie, gdy sytuacja się ustabilizuje, mieć odwagę, aby dokonać kolejnych zmian. Poszukać nowego zajęcia, mając przy tym świadomość, że aktualna sytuacja finansowa jest optymalna, więc może nie być ku temu lepszej okazji. Oczywiście sytuacje są różne. I z pewnością nie jestem tutaj w stanie wziąć wszystkich pod uwagę. Jednak poruszymy sobie inną kwestię. Powiemy o tym, jak praca, której nie lubimy, może wpłynąć na nasze życie.

Większość ludzi nigdy nie wzięła pod uwagę scenariusza życia zawodowego, który łączyłby w sobie zarówno pasję, jak i zarobki. Większość osób posiada schemat życia zawodowego, w którym praca to praca, a pasja to pasja. Według tej zasady idziemy do jakiejkolwiek roboty po to, żeby zarobić pieniądze na jakieś swoje zachcianki i ewentualnie na rozwijanie pasji. No ale właśnie – to tylko schemat, jeden z wielu. Ja na przykład nie wyobrażam sobie podejmowania pracy, która nie sprawiałaby mi przyjemności. Zakładając, że miałbym komfort i możliwość wyboru, to z pewnością poszedłbym za czymś, co robiłbym z pozycji serca. Dzięki temu mógłbym „pracować” znacznie więcej i efektywniej, a wręcz bym tego chciał. Nikt by mi tego z góry nie narzucał. To byłaby jedynie moja wewnętrzna potrzeba. Jednak wielu osobom znalezienie połączenia pomiędzy pasją a pracą przychodzi niesamowicie ciężko. Faktem jest, że czasem trzeba się natrudzić. Należy sporo kombinować. Jest to z pewnością trudniejsza ścieżka niż pójście do pierwszej lepszej pracy. Ale ten początkowy dyskomfort skutkuje w przyszłości większym poczuciem spełnienia.

Największym problemem jest właśnie to, że większość ludzi nie chce się konfrontować z wysiłkiem, który niesie za sobą podejmowanie trudnych życiowych decyzji. Wybierają wtedy prostszą ścieżkę, która w przyszłości może mieć opłakane konsekwencje.

Po jakimś czasie w końcu dociera do nich, że robią coś, co zupełnie ich nie fascynuje. I owszem, mają z tego pieniądze, ale nic poza tym. Uświadamiają sobie, że zostali oszukani przez społeczeństwo. Stwierdzają wreszcie, że czegoś im w tej układance brakuje. I może być to przełomowy moment, którego skutkiem będzie pogoń za marzeniami. Ale jest też druga możliwość. Częstsza. Wiele osób po jakimś czasie pojmuje, że dokonali złego wyboru, ale nie chcą przyznać się do swojego błędu. Brną w zaparte i wmawiają sobie, że to, co robią jest ich życiowym powołaniem. Albo nawet jeśli podjęli złą decyzję, to i tak nie są w stanie już nic z tym zrobić. Poddają się. Nie czują pasji i spełnienia, ale nie mają w sobie odwagi, żeby zmienić swoją sytuację. Biała flaga. Kapitulacja. Wyłączenie się z gry zwanej życiem.

Bardzo mnie to boli, ponieważ jak czarno na białym widać, jak bardzo sfera zawodowa wpływa na pozostałe dziedziny życia. Gdy ktoś nie realizuje się w swojej pracy, to trudno, żeby był radosny, chętny do nawiązywania interakcji czy po prostu głodny życia. Większość takich osób, które nie są spełnione, przenosi swoje problemy zawodowe do domu. I tam, na niewinnych domownikach, wyładowują swoją frustrację, ból i wyrzuty. Tworzą się wtedy liczne kłótnie. Dzieci to wszystko obserwują i też wyciągają pewne wzorce. Dostrzegają, że rodzice podczas kłótni mają ciche dni. Czym są ciche dni? Niczym innym jak brakiem umiejętności skutecznego komunikowania się, wyrażania swoich potrzeb czy problemów. Są skutkiem tego, że większość ludzi nie rozmawia z prawdziwymi ludźmi, tylko z ich emocjami.

Ktoś w ogromnej wściekłości wykrzykuje słowa, których normalnie by nie wypowiedział. Druga osoba zamiast zastanowić się, czy mówi do niej teraz świadomy człowiek, czy raczej jego emocje, wchodzi w tę kłótnię z pełnym zaangażowaniem. Dorzuca swoje trzy grosze. Wyciąga jakieś błędy z przeszłości. I tym samym kłótnia zaczyna się rozkręcać. Nikt nie chce odpuścić. Każdy chce wygrać, bo wiąże się z tym olbrzymia satysfakcja. Jeżeli jednak nikt świadomie nie skontroluje emocji, to ciche dni murowane! I niestety wszyscy domownicy bez wyjątku to odczują, bo emocje niosą przecież za sobą konkretną energię.

Wszystkie takie problemy są skutkiem niewiedzy. Po prostu. I tutaj nie możemy nikogo winić, bo to i tak nic nie zmieni. Na dobrą sprawę, już w szkole powinni nas uczyć, jak budować szczęśliwą rodzinę, jak rozmawiać o problemach, jak rozmawiać z dziećmi, jak kreatywnie myśleć, jak odważnie walczyć o swoje pomysły, jak realizować marzenia, jak kontrolować emocje. Psychologia to podstawa! Nie trzeba być psychologiem, ale trzeba rozumieć pewne mechanizmy, żeby nam się po prostu łatwiej żyło. Ja do tego właśnie dążę. Dzielę się swoją wiedzą i przemyśleniami po to, aby ludzie mogli otrzymać wsparcie. Naprawdę mnie to boli, że tyle lat spędzamy w szkolnej ławce, a wciąż nie potrafimy sobie poradzić z rzeczami, które byłyby naprawdę proste, gdybyśmy byli uzbrojeni w życiową wiedzę. A tego w szkole niestety bardzo mało.

4. Radość w stresie

Jeśli już jesteśmy przy temacie szkoły, od razu przypomina mi się jedna sytuacja, która była dla mnie prawdziwym testem samokontroli. Była to ostatnia klasa liceum. Studniówka. W jakimś stopniu rozumiałem już rozwój duchowy. Wiedziałem, jak działają myśli i emocje w teorii. I już to mnie fascynowało. Ale praktyka okazała się jeszcze lepszą zabawą…

Do ostatniej chwili nie mam pojęcia, z kim pójdę. Przeglądam kontakty i myślę sobie: Ta nie umie się bawić. Z tą słabo się rozmawia. A ta totalnie nie potrafi żartować. W końcu dostrzegam w kontaktach Martę, z którą co prawda nie miałem zbyt zaawansowanego kontaktu, ale wiedziałem, że jeśli mam się super bawić, to nie ma lepszej partnerki niż Marta, która ma w sobie mentalny luzik, świetnie tańczy i fenomenalnie się prezentuje. Dzwonię do niej i oficjalnie pytam, czy miałaby ochotę pójść ze mną na studniówkę. Zgadza się! Radość rozsadza mnie od środka, jednak powstrzymuję się od wybuchu. Podaję jej szczegóły i pytam, jaką będzie mieć sukienkę. Tak mnie wzięło na kolorystyczne dopasowanie. Powiedziała, że czarną, a ja odetchnąłem z ulgą, bo wiedziałem, że akurat do tego koloru można dopasować wszystko.

I wreszcie nadchodzi ten najbardziej oczekiwany dzień w młodzieżowym życiu. Zaczynam się ogarniać sporo przed czasem, a wszystko po to, żeby tylko się nie spóźnić. Pamiętam, że na tamtym etapie rozwoju miałem ogromną tendencję do przeceniania swoich możliwości czasowych. Nie uważałem punktualności za cnotę, lecz bardziej za coś przereklamowanego. Nigdy nie przejmowałem się specjalnie swoimi spóźnieniami. Jednak teraz już rozumiem tego przyczynę. Zawsze każdy zły nawyk czy zachowanie musi na jakimś poziomie zapewniać nam przyjemność, często nieuświadomioną. Tak było też w tym przypadku. Spóźnianie zawsze powodowało poczucie ważności. Ktoś na Ciebie musi czekać, więc oznacza to, że jesteś kimś ważnym —