Strefy - Kinga Chojnacka - ebook + audiobook

Strefy ebook i audiobook

Chojnacka Kinga

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Siedem lat po serii wielkich katastrof Ziemia składa się wyłącznie z pustyń, ruin miast i śmiertelnego wirusa, który dziesiątkuje resztki ludzkości. Większość tych, którym udało się przeżyć, mieszka w Strefach – specjalnych schronach, których opuszczenie grozi szybką śmiercią.
A jednak Marion Dallas, zabójczyni pracująca na zlecenie przewodniczącego Strefy A, czuje, że nie może tu zostać ani chwili dłużej. Gdy odkrywa, że jej matka nie żyje, a na siostrze przeprowadzane są brutalne eksperymenty, decyduje się zemścić za wszystkie wyrządzone jej najbliższym krzywdy. Droga, w którą wyruszy, będzie długa i skrajnie niebezpieczna, a Marion będzie musiała zmierzyć się z morderczym upałem, kwaśnymi deszczami i atakiem pozastrefowego gangu. Towarzyszący jej mężczyzna, w ostatniej chwili uratowany przed egzekucją, może pomóc w przetrwaniu tej wyprawy lub… okazać się śmiertelnym wrogiem.

Stoczyła się z łóżka. Zakładając spodnie, poczuła wstrząs. Ze ścian sypnął się kurz, a ludzie za-częli jeszcze bardziej hałasować. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Strefa nie-jednokrotnie była atakowana przez bezstrefowych, buntowników, a ostatnio nawet przez inne Strefy, ale jeszcze nigdy nie używano do tego detonacji. Znajdowała się pod ziemią, więc zburze-nie jej było jednoznaczne ze śmiercią wszystkich w środku.
Marion dokończyła się ubierać i już znacznie szybszymi ruchami chwyciła plecak. Miała ich co najmniej trzy. Jeden z nich zawsze był spakowany na wypadek nagłej misji. Odpięła nóż od kurtki i wsadziła go za pasek. Chwyciła broń leżącą pod poduszką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 687

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 43 min

Oceny
4,1 (20 ocen)
9
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kszys

Całkiem niezła

Ciekawy pomysł i wartka akcja. Niestety sposób narracji jest bardzo denerwujący. Co chwila zmienia się punk widzenia, przez co trudno się zorientować którego z bohaterów myśli i odczucia są relacjonowane. powoduje to, że czytanie jest męczące, wymaga cofania się i powtarzania, żeby dojść właściwie kto co powiedział /pomyślał. Także mam odczucie, że brak jest jakiejś dłuższej historii - celu do którego ona zmierza. Czyta się to bardziej jak pamiętniki i w dodatku kilku osób jednocześnie. Dosyć męczące.
00

Popularność




Rozdział 1

Wyryła w gałęzi kolejne trzy kreski. Popatrzyła na nie przez krótką chwilę i wsadziła nóż za pasek spodni. Kij, którym się podpierała, miał na sobie już kilkadziesiąt tego rodzaju symboli. Każdy z nich oznaczał jedno życie, które odebrała w wyznaczonych przez Larsona zadaniach. Sześć lat temu obiecała sobie, że będzie upamiętniać tych ludzi, a że nie miała możliwości ich pochowania, robiła to w tak prymitywny sposób. Na początku każda kreska sprawiała jej ogromny ból. Pamiętała twarz każdej osoby, którą zaznaczała. Teraz robiła to automatycznie. Nie patrzyła już w oczy tym, którzy musieli zostać wyeliminowani, nie przepraszała ich. Często nawet nie widziała ich twarzy. Kładła się w wygodnej pozycji, ustawiała celownik i naciskała spust. Potem spoglądała jeszcze raz, upewniając się, czy na pewno wykonała zadanie. Na końcu skreślała nazwisko z listy.

Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów, którą zabrała z kurtki Dany Bell. Zapaliła jednego z nich, analizując, jakie błędy popełniła tym razem. Dana była jej jedynym celem w tej misji. Mocno się poobijała, próbując przekonać ją do porzucenia prac nad projektem C27f. Kobieta faktycznie była tylko wystraszonym naukowcem, tak jak opisywał ją Larson, ale jej docent, o którym nie otrzymała żadnej informacji, był absolutnym zaprzeczeniem chudego informatyka w okularkach. Mężczyzna bez problemu rzucił Marion o szklaną szafkę z laboratoryjnym sprzętem. To przez niego miała taki problem z wykonaniem misji. Ostatecznie ani Dana Bell, ani jej wyrośnięty przyjaciel nie zgodzili się na zakończenie pracy dla Strefy B i oboje zginęli. Stali się nowymi kreskami na gałęzi. Trzecią kreską był strażnik, który zauważył Marion, gdy wchodziła do laboratorium. Nie zdążył nawet włączyć alarmu.

Skończyła palić w momencie, w którym stanęła przed wejściem do Strefy A. Oparła kij o najbliższy pień i dokładnie się rozejrzała. Setki otaczających ją na wpół złamanych i wyschniętych drzew sprawiały wrażenie, jakby katastrofy dopiero co się wydarzyły. Przez siedem lat nikt się nie pofatygował, by wysprzątać teren naokoło strefy. Nie było po co. Przynajmniej dzięki temu mogła mieć pewność, że jest absolutnie sama w promieniu paru najbliższych kilometrów. Zapukała w blachę pokrytą piaskiem i odsunęła się powoli. Klapa się otworzyła, a w dziurze prowadzącej na dół, wprost do Strefy A, pojawiła się głowa młodego chłopaka.

– Identyfikator proszę – powiedział cienkim głosem.

Marion nie widziała go nigdy wcześniej. Szybko oszacowała, że ma mniej więcej szesnaście lat, niedawno udało mu się dostać do strefy, wcześniej najprawdopodobniej był pozastrefowym, a pracę przy włazie rozpoczął około pięć godzin temu. Że też musiał trafić akurat na nią.

– Nie mam, pracuję na czarno. – Stanowczość jej głosu wyraźnie go zmieszała.

– Nie mogę cię wpuścić bez iden… – nie zdążył dokończyć. Marion nagle pojawiła się przy nim, zepchnęła z czterostopniowej drabinki i wskoczyła przez właz do wnętrza strefy. Kiedy lądowała, paczka papierosów wysunęła jej się z kieszeni.

Chłopak mimo szoku wypisanego na twarzy podniósł się i podbiegł do czerwonego guzika na ścianie. Marion chwyciła jego dłoń, zanim włączył alarm.

– Włącz go, a pierwszego dnia wylecisz z pracy – syknęła zimnym tonem.

Chłopak znieruchomiał. Stracenie pracy oznaczało wyrzucenie ze strefy, a to, w połączeniu z nadchodzącą porą suchą i jego stanem zdrowia, równało się nieuniknionej śmierci.

– Stevens! – wrzasnęła nagle Marion. – Stevens! Kurwa, obudź się!

Starszy mężczyzna, rozłożony dotychczas na drewnianym krześle, otworzył powoli oczy. Rozejrzał się, przeciągnął i całkowicie rozluźniony zmienił ułożenie nóg. Uśmiechnął się do groźnie wyglądającej kobiety.

– Aha. Barry, poznaj Marion. Jej nie musisz sprawdzać identyfikatora – powiedział leniwie, po czym ziewnął i znów przymknął powieki. Nie miał zamiaru się fatygować, skoro pierwszy raz od dwóch lat przydzielono mu do pomocy ucznia.

Marion przewróciła oczami. Puściła kościsty nadgarstek chłopaka i schyliła się, by podnieść papierosy. Bez słowa wyjaśnienia ruszyła w stronę korytarza.

Idąc nim, wciąż kręciła głową. Larson niejednokrotnie dawał dowód swojej nieodpowiedzialności, ale nie przestawał jej pod tym względem zaskakiwać. Jak mógł zatrudnić totalnego nowicjusza do tak ważnej roli? Chłopak nie wiedział nawet, jak działa system przepustek, a już za niego odpowiadał. W razie awaryjnej sytuacji pewnie nie trafiłby do odpowiedniego skrzydła. Nic dziwnego, Marion sama gubiła się czasami w labiryncie korytarzy. Tylko ten jeden będący końcówką drogi prowadzącej do wyjścia był prosty, a reszta krzyżowała się z innymi ze sto razy. Właściwie cała strefa składała się tylko i wyłącznie z przejść i mniejszych lub większych pomieszczeń. Nic więcej w sobie nie miała. Była tylko przeludnionym, podziemnym schronem, a jedyną rzeczą, dzięki której wszyscy z zewnątrz chcieli się do niej dostać, były zapasy, które i tak zaraz miały się skończyć.

Minęła duże, otwarte pomieszczenie i skierowała się w prawo. Skręciła jeszcze dwa razy, po czym zatrzymała się przed drzwiami z numerem trzysta osiemdziesiąt pięć. Wpisała kod i pociągnęła za klamkę, ciężko przy tym wzdychając. Jej pokój zdecydowanie różnił się od każdego innego pokoju w strefie. W przeciwieństwie do innych mieszkańców Marion nie trzymała zdjęć, pamiątek z poprzedniego życia ani małych, cennych wtedy przedmiotów. Gdyby nie parę ubrań w szafie, pokój mógłby zostać uznany za pusty i oddany do użytku komuś innemu. Marion tylko raz, na samym początku pracy dla Larsona, zastanawiała się, czy nie postawić na stoliku nocnym zdjęcia przedstawiającego mamę, Lil i ją, śmiejące się do obiektywu. Zdecydowała się na tę jedną pamiątkę, ale po godzinie schowała ją z powrotem do kieszeni kurtki. Nie chciała narażać rodziny na niebezpieczeństwo, w razie gdyby zdjęcie znalazła niewłaściwa osoba. Przez jakiś czas nosiła je przy sobie podczas pracy. Czuła się usprawiedliwiona, gdy na nie zerkała. Wyrzuciła je zaraz po misji w listopadzie dwa tysiące pięćdziesiątego siódmego roku.

Zdjęła z siebie skórzaną kurtkę, ciężkie buty kopnęła w kąt, a z dziurawych jeansów ledwo udało jej się wyjść. Miała je już ponad dwa lata, trochę przez ten czas przytyła. W samej koszulce i majtkach wyszła z pokoju. Przejście publicznym korytarzem w takim stroju już od dawna przestało sprawiać jej problem. Przechodzący mężczyźni wciąż spoglądali na nią tym samym wzrokiem – najpierw zaciekawionym i zalotnym, ale zaraz później pełnym zaskoczenia i odrazy. Do tego również się przyzwyczaiła. Zdawała sobie sprawę z dziesiątek blizn na skórze. Ludzie mieszkający w strefie doskonale wiedzieli, kim jest osoba wyglądająca w ten sposób. Mogła być albo nowym współmieszkańcem, który nie wydobrzał jeszcze po życiu na zewnątrz, albo mordercą pracującym bezpośrednio dla Patrica Larsona. Różnica między tymi dwiema grupami polegała na tym, że nowi nie byli tak pewni siebie lub obojętni. Marion była, dlatego strefowi od razu zgadywali, kim jest. W pewnym momencie ich zakłopotanie zaczęło sprawiać jej przyjemność. Bawiło ją, jak odwracali wzrok albo próbowali okazywać swoją wyższość. Dzieci pokazywały na nią palcem, a matki kazały im się jej wystrzegać. Największą rozrywkę miała, gdy wchodziła do łazienek, z których inne kobiety natychmiast wychodziły.

Tym razem łazienka była pusta. I wyjątkowo sterylnie czysta, choć zapach nie należał do najprzyjemniejszych. W prawym kącie stał dozownik na jednorazowe ręczniki. Marion wpisała kolejny kod, różniący się od tego, którym otwierała drzwi pokoju, i wyjęła z plastikowego pudełka świeży, biały materiał. Wciąż pachniał chemicznym proszkiem do prania. Nie lubiła tego zapachu. Kojarzył jej się z pralniami, do których chodziła razem z mamą przed dodatkowymi zajęciami z biologii. Kolejny dozownik wydał jej malutką buteleczkę płynu do włosów i jeszcze mniejszą kostkę szarego mydła. To zaopatrzenie musiało wystarczyć jej na kolejne dwa dni. Przez następne czterdzieści osiem godzin kod wyznaczony przez administrację po prostu nie zadziała. Każda osoba w strefie mogła korzystać z prysznica tylko raz na dwa dni. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce Marion niejednokrotnie łamała ten przepis, wpisując zauważone wcześniej kody innych kobiet. W ten sposób wykorzystywała ich szanse na kąpiele.

Kostka mydła ledwo wystarczyła na zmycie z siebie pyłu i krwi. Jakaś jej część należała do Dany Bell, ale zdecydowana większość była Marion. W niektórych nowo powstałych ranach wciąż miała kawałki szkła, które wbiły jej się w skórę, gdy docent rzucił nią o szafkę. Próbowała je wyciągnąć, jednak nie była w stanie tak mocno wygiąć ręki, więc szybko się poddała. Postała chwilę pod bieżącą, czystą wodą. Kiedy zaczynało robić się przyjemnie, czas jej prysznica się skończył. Zerknęła na słuchawkę wyczerpanym wzrokiem i przeklęła.

Owinęła się ręcznikiem i wróciła do pokoju. Idąc tym samym korytarzem, jeszcze bardziej napawała się zgorszonymi spojrzeniami. Była to chyba jedyna forma rozrywki, na jaką mogła sobie pozwolić. Skończyła się, gdy Marion zamknęła za sobą drzwi z numerem trzysta osiemdziesiąt pięć. Zrzuciła ręcznik i stanęła nago przed lustrem. Uświadomiła sobie, że wyglądała jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Przyzwyczaiła się już do starych blizn, ale nowe rany zawsze sprawiały, że przypominała ofiarę kolejnych katastrof. Zerknęła na ramię, z którego znów zaczęła sączyć się krew. Jej plan jak najszybszego zameldowania się w administracji i jeszcze szybszego położenia do łóżka właśnie upadł. Przewróciła oczami i rozejrzała się po pokoju. Nie miała zamiaru zapaćkać krwią świeżo wypranej koszulki, musiała więc wymyślić coś, co chociaż na chwilę mogłoby posłużyć za opatrunek. Udało jej się znaleźć tylko szarą taśmę klejącą. Musiała wystarczyć. Zakleiła nią nowe obrażenia, ubrała się i poszła do skrzydła medycznego.

Nie znosiła tam chodzić. Sześćdziesięcioletnia pielęgniarka patrzyła na nią z tą samą drwiącą miną, co reszta społeczeństwa, tylko że jej towarzystwo Marion zmuszona była znosić. I to kilka razy w miesiącu, czasami nawet po parę godzin. Kobieta mentalnie zatrzymała się już ponad dwadzieścia lat wcześniej, więc jej wartości i związane z nimi docinki były co najmniej wkurwiające. Pocieszający był jedynie fakt, że Betty i tak najprawdopodobniej niedługo umrze. Nikt nie dożywał w Strefie A dłużej niż do siedemdziesiątki. Marion nawet nie jęknęła, gdy zaszywała jej prawe ramię. Siedziała z kolanem pod brodą, brudząc butem białe krzesło w gabinecie.

– Ty nawet fizycznie nic już nie czujesz, prawda? – spytała Betty.

W odpowiedzi otrzymała tylko wzruszenie ramionami. Kobieta niejednokrotnie próbowała wyciągnąć z Marion informacje o tym, co dokładnie robi, ale od paru lat nie usłyszała nic prócz: „Cztery na plecach, jedna do zszycia” albo „Dzisiaj tylko dezynfekcja”. Wolała, gdy jej pacjentka miała na ciele więcej ran, bo oznaczało to, że zabicie drugiej osoby nie było dla niej banalnie proste, że sprawiło jej jakiś problem. Jeśli nie psychiczny, to chociaż fizyczny.

Zaraz po opatrzeniu Marion wciągnęła koszulkę i nie podziękowawszy, bez słowa wyszła z gabinetu. Betty podrapała się po brodzie. Zawsze tak robiła, gdy coś jej się nie podobało. Z jednej strony wręcz nienawidziła Marion za to, w jaki sposób traktuje innych, ale z drugiej gdzieś pod wszystkimi poziomami niechęci zdawała sobie sprawę, jak trudna musi być dla niej taka rola. Marion nie miała zamiaru wysłuchiwać jej rad. Już przy pierwszej wizycie po pięciu minutach wykładu o moralności rzuciła kobiecie taką wiązankę, że próby nawracania jej już nigdy się nie ponowiły.

Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, udała się w końcu do administracji. Ta część strefy jako jedyna wyglądała, jakby zatrzymała się w czasie. Wejście do niej przypominało standardową recepcję w dużej firmie, a gabinety poszczególnych ważnych ludzi były eleganckie, przeszklone i wyposażone w drogie drewniane meble.

Zatrzymała się przed środkowymi drzwiami i zapukała.

– Proszę – usłyszała znienawidzony głos.

Weszła do środka, krzyżując ramiona na piersi. Przy szerokim bukowym biurku siedział przewodniczący administracji, Patric Larson – chudy, wręcz patyczkowaty mężczyzna po trzydziestce z niezwykle precyzyjnie ogolonym zarostem. Nawet on pasował do wnętrza przeniesionego wprost z przedkońcowego świata. Wyglądał po prostu jak bogaty biznesmen, ubrany w drogi garnitur, z równie drogim zegarkiem na nadgarstku. Jedyna rzecz, która nie pasowała do ogółu, to trampki. Najwyraźniej jego markowe lakierki straciły swój blask po siedmiu latach mieszkania w podziemiach.

– Marion! – wykrzyknął melodycznie. – Moja ulubiona pracownica. Usiądź, proszę.

Kobieta posłusznie usiadła naprzeciwko. Nie znosiła tego fotela. Przez skórę, którą był obłożony, za każdym razem przyklejały jej się do niego ramiona.

– Jak poszło? – zapytał. – Wszystko załatwione? Nasi ludzie są bezpieczni?

– Ta.

– Jakieś uwagi, dodatki, przeszkody?

Zawsze dokładnie zapisywał wszystko, co podawała mu Marion. Oczekiwał szczegółowego opisu przebiegu misji, chętnie słuchał komentarzy i uśmiechał się przez cały czas trwania rozmowy. Tego nienawidziła najbardziej.

– Dwie dodatkowe osoby, prócz tego żadnych niespodzianek – powiedziała jakby od niechcenia. Bardziej skupiała się na wnętrzu pogryzionego policzka niż na zawiedzionej minie przewodniczącego Strefy A.

Mężczyzna siedział cicho przez dłuższą chwilę, po czym wsadził swoje nikłe notatki do szuflady. Oparł się na łokciach o blat i splótł palce.

– Ostatnio mówisz nam coraz mniej, Marion. Coś się dzieje?

– Nic, dlatego nie ma o czym mówić – odpowiedziała sztywno. Chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę, ale oczekujący wzrok Larsona dał jej do zrozumienia, że sprawozdanie nie zakończy się, póki nie odpowie na wszystkie jego pytania. – Ostatnie misje nie były zbyt wymagające.

– Właśnie. – Jego uśmiech zniknął w sekundę. – Niestety tym razem nie dam ci odpocząć. Strefa B przeszła ostatnio samą siebie. Wiesz, że dostarczają nam wodę, prawda?

– Myślałam, że przestali.

– Tak, w zasadzie tak. O to właśnie chodzi. Od paru miesięcy jej nie dostarczają, a rozmowy dyplomatyczne zawiodły, dlatego musimy ich do tego zmusić. Nie możemy pozwolić, żeby rokrocznie zabierali nam ludzi, nie dając za to nic w zamian. – Larson włączył rzutnik, a na białej ścianie pojawiła się mapa Strefy B. – Nie jest skompletowana w całości, ale najważniejsze punkty są naniesione. Twoje zadanie będzie banalnie proste. Musisz tylko podłożyć bombę w sektorze F. – Wskazał ołówkiem na niebieskie pole. – To ten teren. Wszystko jasne?

– Z tego, co wiem, jest to sektor mieszkalny, nie ma tam niczego cennego.

– Ludzie, kochanie. Tam są ludzie. – Wygiął usta w obrzydliwym uśmiechu.

– Co ci to da, jeśli zginą? – zapytała, przez co Larson natychmiast zbladł. Żeby uzyskać odpowiedź, musiała zadać pytanie w innej formie. – Co nam to da, jeśli zginą?

– Nie ma tam wielu ludzi, nie martw się. Jest tam niewielka liczba pracowników, bez których się nie obędą, i specjalistów, których mamy my. Jeśli zostaną usunięci, strefa będzie musiała zgłosić się po nich do nas, a my zażądamy od niej tego, czego najbardziej potrzebujemy: wody. Poza tym brak wywiązywania się z umowy tłumaczą coraz większymi suszami, a jak będą mieć mniej ludzi do napojenia, wody…

– Wystarczy też dla nas – dokończyła za niego. Domyśliła się, że kłamał na temat liczby strefowych mieszkających w sektorze. Skoro zlikwidowanie ich miało się równać z przekazaniem nadmiaru wody Strefie A, nie mogło być ich niewielu.

– Brawo, kochanie.

Marion już dawno przestała się zastanawiać, czy okazywana przez niego radość podczas przedstawiania kolejnej misji jest prawdziwa, czy tylko udawana. Rozważania zakończyły się po misji w dwa tysiące pięćdziesiątym siódmym roku, kiedy po zabiciu prawie dziesiątki ludzi, w tym dzieci, Larson śmiał się przez dobre parę minut, po czym obwieścił przez radio, że dzięki wspaniałemu bohaterstwu i poświęceniu Marion Dallas Strefa A znów jest bezpieczna. Jego rozradowanie udzieliło się nawet paru mieszkańcom. Na chwilę udało im się zapomnieć, że uratowanie strefy oznaczało uniemożliwienie innym wstępu do środka. Czyli śmierć.

– A co, jeśli się zorientują, że to my?

– Po pierwsze bomba będzie zrobiona tak, że będzie przypominało to wypadek: ciśnienie w rurach, gaz czy inne tego typu rzeczy. Jeśli dojdą do tego, że to my, będziemy mieli otwartą wojnę. Zagrozimy im, że bomb jest jeszcze kilka i że albo dadzą nam wodę według umowy, albo będą mieli wielki problem. Rozumiesz?

– Bomb faktycznie będzie kilka?

Całą swoją uwagę skoncentrowała na tym, by nie dać po sobie poznać, jak nim gardzi. Jego plan wydawał się bardziej idiotyczny niż zazwyczaj. Otwarta wojna ze Strefą B oznaczała automatyczną przegraną. Strefa A nie miała nawet czwartej części wyposażenia, które posiadała strefa główna. Poza tym Strefa B miała wyszkolonych do walki ludzi, Strefa A – cywili.

– Jak najbardziej.

– Skoro ja mam ją dostarczyć, to potrzebuję jeszcze co najmniej dwóch osób. Jednej, żeby tę bombę w ogóle zrobiła, i drugiej do nawigacji podczas samej misji. Nigdy wcześniej nie kazałeś mi pracować z kimś.

– Nigdy ci nie kazałem, kochanie. Mamy układ, pamiętasz? – Zmarszczył czoło. – Poza tym za każdym razem współpracujesz z całą naszą społecznością. Wystarczy, że wyślesz sygnał, a przybędzie ci z pomocą każdy nasz zaufany pracownik.

Larson nazywał pracownikami tylko takie osoby jak Marion, a było ich jeszcze czterech. Każdy inny zawód wykonywany w strefie nosił identyczną nazwę jak sprzed katastrof. Piekarz był piekarzem, hodowca hodowcą, pielęgniarka pielęgniarką, jedynie płatny morderca był pracownikiem. Według przewodniczącego nazwa płatny morderca była zbyt obciążająca psychicznie i prowadziła do stygmatyzacji społecznej. Jakby i tak do niej nie prowadziła.

– Kto będzie ze mną pracował?

– Ha! Spodoba ci się. Informatyk, który będzie cię prowadził, to… – Spojrzał na leżące na biurku dokumenty. – Takahiro Ise. Wybitny specjalista, naprawdę wybitny. A osobą, która zbuduje bombę, jest… uwaga, uwaga… Ethan Anders. – Znów się uśmiechnął. Marion musiała odwrócić wzrok, aby powstrzymać się od zastrzelenia go.

– Kurwa – przeklęła szeptem.

– Wiem, jakie sa między wami stosunki, więc stwierdziłem, że pójdzie łatwiej i szybciej z osobą, z którą coś cię łączy. Poza tym on też jest bardzo dobry w tym, co robi.

– Nie zgodzi się.

– Słucham?

– Powiedziałam, że się nie zgodzi. Nie zgodzi się skonstruować bomby, której celem będzie zabicie kilkudziesięciu albo nawet kilkuset osób. Ethan Anders się na to nie zgodzi.

Zaczynała się denerwować. Zdawała sobie sprawę, jak będzie wyglądać jej najbliższe parę miesięcy pracy. Będzie zmuszona siedzieć bezczynnie obok Ethana, patrzeć mu na ręce i wysłuchiwać jego przekleństw, wywodów i marudzenia.

– Kochanie. – Larson odzyskał spokój, a jego twarz znów nabrała kolorów. – On już ją zrobił.

– Co?

– Nie przypuszczałaś chyba, że jesteś jedyną osobą, która jest tutaj z jakiegoś powodu. Ethan Anders również ma swoje za uszami.

Czekał dłuższą chwilę na reakcję Marion, ale kobieta siedziała z założonymi na piersi rękoma i gapiła się na niego z uniesioną brwią. Nie miała zamiaru mu odpowiadać. Ethan był jedną z nielicznych osób, z którymi miała jakikolwiek kontakt w przeciągu ostatnich kilku lat, i chociaż łączył ich tylko seks, zdążyła go trochę poznać. Wiedziała, jakiego argumentu użył Larson przeciwko niemu.

Ethan od początku był zaangażowany do pracy w sekcji, której członkowie opiekowali się sierotami mieszkającymi w strefie. Większość dzieciaków miała spore problemy psychiczne, fizyczne albo behawioralne, więc strefowi, którzy ledwo sami dawali sobie radę, nie mieli ochoty dodatkowo się obciążać. Oprócz niego opiekowało się nimi jeszcze dwóch innych mężczyzn i trzy kobiety w podeszłym wieku. Larson już dawno wyraził swój stosunek do tej sekcji i otwarcie przyznał, że nie będzie zajmował się tymi, którzy nie przydadzą się strefie. Zgodził się na pobyt sierot w schronie jedynie pod warunkiem, że ktoś z dorosłych strefowych stanie się za nie odpowiedzialny. Najprawdopodobniej zagroził Ethanowi, że sekcja zostanie rozwiązana, jeśli mężczyzna nie zgodzi się z nim współpracować.

– Więc… Wszystko już wiadomo. – Klasnął w dłonie. – W teczce są dokumenty, dokładne dane, gdzie i jak umieścić bombę, i milion innych niepotrzebnych papierów. Przejrzyj je dokładnie. Wyruszasz pojutrze. – Wręczył jej teczkę i wskazał dłonią drzwi. – Jesteś naszą nadzieją, Marion.

– Pierdol się – szepnęła, wychodząc.

Wracając do siebie, planowała idealne morderstwo. Tworzyła przebieg, rozmyślała nad konsekwencjami i kreowała piękny obraz martwego Larsona. Nie mogła tylko wybrać sposobu, w jaki miałby zginąć. Zastrzelenie go byłoby zbyt proste, zmuszenie do powieszenia się zbyt głośne, a otrucie nie sprawiłoby jej przyjemności. Najatrakcyjniejsza wydawała się opcja skazania go na banicję – oczywiście bez zapasów i ekwipunku. Na zewnątrz nie przeżyłby tygodnia. Jego drogi zegarek, garnitur i trampki nie zdałyby się na nic w świecie pozbawionym przeszklonego gabinetu. Swoją drogą zastanawiała się, czy szyba odgradzająca go od korytarza jest kuloodporna.

Stanęła przed rozwidleniem. Najprościej byłoby pójść do siebie i przespać resztę dnia, a teczką zająć się dopiero wieczorem. Z drugiej strony chciała zobaczyć Ethana Andersa. Miała nadzieję, że męczą go wyrzuty sumienia, że chodzi zestresowany po swoim warsztacie i wrzeszczy z bezsilności. Zastanawiała się przez chwilę, po czym ruszyła w tym kierunku. W drodze kontynuowała marzenie o zabójstwie. Żałowała, że nie może go zrealizować. Gdyby dopuściła do tej frajdy, mogłaby mieć pewność, że Lil i mama będą albo martwe, albo wygnane w ciągu paru godzin od znalezienia jego zwłok.

Na całe szczęście dotarła do pracowni Ethana, zanim znów zatraciła się w wyobrażeniach na ten temat. Przyjrzała się drzwiom. Wisiała na nich duża kartka z napisem „Nie pukać”. Po wejściu do środka zobaczyła dokładnie to, czego się spodziewała. Ethan Anders opierał się wyprostowanymi rękoma o stół, na którym leżała teczka misji i duże kartki, najprawdopodobniej będące planami konstrukcji bomb. W pewnym momencie uderzył pięścią w stół i zrzucił z niego wszystkie dokumenty. Gdyby jego prawa ręka nie była tylko metalową protezą, najprawdopodobniej połamałby sobie kości. Zasłonił twarz i przeklinając pod nosem, kucnął przed biurkiem.

– Masz – powiedziała Marion, rzucając mu paczkę papierosów.

Podeszła do niego, usiadła na blacie i położyła nogi na krześle stojącym tuż obok. Ethan spojrzał na nią posępnie. Chciał coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy, więc wziął jednego papierosa i zapalił. W jego mokrym od łez spojrzeniu było coś takiego, co zawsze niepokoiło Marion. Facet z jednej strony opiekował się dzieciakami, a z drugiej upijał się z nią i pracował nad bombą. Nie mógł być do końca normalny. Chyba nikt już taki nie był.

Nastała cisza. Ethan nie miał najmniejszej ochoty na rozmowy, a Marion nigdy nie potrafiła ich rozpoczynać. Milczenie było dla nich normą. Prawie nigdy ze sobą nie rozmawiali. Zazwyczaj wymieniali się paroma przekleństwami, uprawiali szybki, pusty emocjonalnie seks, a potem wracali do własnych zajęć. Na początku ich znajomości Ethan próbował rozmawiać z Marion na proste, niezobowiązujące tematy, ale kobieta zawsze urywała je już na początku.

– Będą takie małe? – zapytała, przyglądając się porozrzucanym dokumentom. Wstała, by je pozbierać.

Ethan powoli się wyprostował. Od momentu dowiedzenia się o zadaniu nie przestawała boleć go głowa. Pulsowała za każdym razem, gdy zmieniał pozycję.

– Tak. Miały być niewidoczne, więc są małe. – W jego głosie dało się wyczuć resztki wściekłości.

– Wystarczą?

Spojrzał na nią z odrazą.

– Pytasz, czy wystarczą, żeby zabić ponad dwieście osób? Tak, wystarczą! – Wyrwał jej z ręki kartkę. – Mam jeszcze sporo pracy, przeszkadzasz mi.

Przetarł twarz dłonią. Usiadł na krześle, na którym Marion jeszcze przed chwilą trzymała nogi. Wziął do ręki ołówek i udawał, że skupia się na zadaniu. Wpatrywał się w blat do momentu, aż kobieta wyszła z warsztatu. Gdy zniknęła, znów podparł głowę na dłoniach i głośno westchnął. Kątem oka zauważył papierosy. Zastanawiał się, czy ich sobie nie zatrzymać. Dlaczego miałby tego nie zrobić? Należały do Marion, ale ona też na pewno je ukradła. Wyciągał już nawet rękę, by schować je do kieszeni, ale zabrał tylko jednego z nich. Wstał, chwytając się za skronie.

Wyszedł na korytarz, po czym zawołał Dallas. Patrzył, jak się zatrzymuje i odwraca z tym charakterystycznym dla siebie znudzonym wyrazem twarzy. Błagała w myślach, by Ethan nie zaczął kolejnego monologu o ich nikłej relacji, zgłoszeniu się do strefowego psychologa oraz o pracy, przez którą z Marion uciekają resztki życia. Zazwyczaj, gdy zaczynał ją pouczać, po prostu wychodziła.

– Zostawiłaś – powiedział, podając jej papierosy.

Zabrała paczkę i odeszła szybkim krokiem. Tylko w ten sposób mogła uniknąć rozmowy.

Rozdział 2

Około drugiej w nocy wybrzmiał alarm oznaczający atak na strefę. W ciągu paru sekund zrobiło się głośno, ludzie zaczęli krzyczeć i biegać po korytarzu, a ściany wydawać niepokojące dźwięki.

Marion leniwie otworzyła najpierw jedno, a potem drugie oko i położyła się na plecach. Strefa A organizowała dziesiątki, jeśli nie setki fałszywych, treningowych alarmów, a mimo to ludzie zawsze reagowali tak samo. Zamiast stosować się do odpowiednich instrukcji, zachowywali się jak spłoszone stado i biegali dookoła z wrzaskiem.

– Ja jebię – zaklęła.

Stoczyła się z łóżka. Zakładając spodnie, poczuła wstrząs. Ze ścian sypnął się kurz, a ludzie zaczęli jeszcze bardziej hałasować. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Strefa niejednokrotnie była atakowana przez bezstrefowych, buntowników, a ostatnio nawet przez inne strefy, ale jeszcze nigdy nie używano do tego detonacji. Znajdowała się pod ziemią, więc zburzenie jej było jednoznaczne ze śmiercią wszystkich w środku.

Marion dokończyła się ubierać i już znacznie szybszymi ruchami chwyciła plecak. Miała ich co najmniej trzy. Jeden z nich zawsze był spakowany na wypadek nagłej misji. Odpięła nóż od kurtki i wsadziła go za pasek. Chwyciła broń leżącą pod poduszką.

– Nawet nie zdążyłam zjeść!

Z hukiem otworzyła drzwi na korytarz. Natychmiast zaatakował ją niski, dosyć umięśniony mężczyzna. Przycisnął ją do ściany. Chciał uderzyć, ale Marion oparła się na jego rękach, podciągnęła i kopnęła w brzuch. Zgiął się z bólu, co dało jej czas na wycelowanie. Zastrzeliła go. Natychmiast usłyszała krzyk. Jakiś nastoletni chłopak kulił się przy ścianie, a stojący przed nim kolejny mężczyzna w mundurze kopał go po żebrach. Jego również zastrzeliła. Trafiła idealnie w tył czaszki.

Ruszyła w kierunku gabinetu Larsona. Musiała mieć pewność, że przewodniczący przeżyje, bo tylko on trzymał przy życiu Lil i mamę. Podczas biegu do jego biura zaatakowało ją jeszcze czterech mężczyzn i jedna kobieta – żadne z nich nie przeżyło. Jednemu udało się ją nawet zranić, ale zanim zadał kolejny cios, Marion sięgnęła po własny nóż i wbiła mu go w krtań.

Z każdym krokiem w stronę administracji robił się coraz większy bałagan. Teraz na korytarzu leżał nie tylko gruz i martwe ciała, ale też teczki, dokumenty i szkło. Marion wstrzymała powietrze, gdy zobaczyła wyważone drzwi do gabinetu Larsona. Podbiegła do niego, zatrzymała się tuż przed wejściem i zerknęła do środka.

Był pusty. Wszystkie szafki, teczki i segregatory leżały na podłodze, ale Larsona nie było w środku. Z jego markowego, obrotowego krzesła ostało się jedynie oparcie, biurko zostało zniszczone, a szyba oddzielająca jego gabinet od pokoju sekretarki rozbita. Z paru odłamków kapała świeża krew.

Zanim Marion zdążyła zdecydować, by wrócić do głównych sektorów strefy, alarm ucichł. Jeszcze nigdy nie trwał tak krótko.

– Co jest? – szepnęła.

Wyjrzała na korytarz. Stała na nim starsza kobieta będąca w takim samym szoku jak Marion. Wszyscy żołnierze zniknęli, nie było słychać nawet kroków. Krzyki również ustały. Każda żywa osoba w strefie najwyraźniej stała nieruchomo i zaniepokojona czekała na rozwój zdarzeń.

Alarm zakończył się zbyt szybko jak na atak mający na celu zniszczenie strefy. Musiał zacząć się jeszcze przed włączeniem dźwięku w głośnikach, aby mundurowi mieli czas na dostanie się do administracji i uprowadzenie Larsona.

Rozejrzała się dokładnie. Parę kropel krwi i bałagan w gabinecie przewodniczącego świadczyły o przeprowadzonej walce, ale w całej tej scenerii brakowało najważniejszego – ciała. Weszła do trzech sąsiadujących ze sobą pomieszczeń, ale nigdzie nie było ani Larsona, ani jego zwłok. Już miała kierować się do jego zastępcy, kiedy wpadła jej do głowy pewna myśl. Zatrzymała się na chwilę i zastanowiła nad możliwymi konsekwencjami. Alarm alarmem, ale dzięki niemu miała jedyną szansę, by w końcu czegoś się dowiedzieć.

Jeszcze raz wyjrzała na korytarz. Tym razem nikogo na nim nie było, więc zamknęła drzwi na klucz. Przeskoczyła przez rozbitą szybę do gabinetu Larsona. Myślała zbyt szybko, dlatego zapomniała o zamknięciu również tych drzwi. Zatrzymała się, wzięła dwa głębokie wdechy i zaczęła szukać.

Najpierw zajęła się leżącymi na ziemi dokumentami, ale nie było to takie proste, bo większość z nich była albo podeptana, albo porozrywana. Każdą kartkę odkładała na dokładnie to samo miejsce, na którym leżała wcześniej. Przez ponad kwadrans nie udało jej się znaleźć niczego cennego. Stanęła przy ścianie i przycisnęła do niej ucho. Na razie nie było słychać kroków, ale miała coraz mniej czasu. Gdy tylko zastępca pozna sytuację, na pewno przyśle kogoś, by sprawdził gabinet Larsona. Zaczęła podnosić szafki i wyciągać z nich teczki. Po paru minutach znalazła odpowiednią.

Trzymała w ręce papierową aktówkę ze swoim nazwiskiem. Była naprawdę gruba. Poczuła ucisk w klatce piersiowej, więc usiadła pod ścianą. Ręce zaczęły jej się trząść, gdy zdejmowała gumkę z teczki. Pierwszą kartką była jej umowa z Larsonem. Z jej treści wynikało, że tak długo, jak będzie dla niego pracować, Lil i mama będą mieszkały w Strefie C. Dokument był podpisany niecałe siedem lat temu, zaraz po jej zamieszkaniu w Strefie A. Na kolejnej kartce znajdowały się jej dane osobowe, a na kolejnych dwudziestu jednozdaniowe opisy wszystkich jej misji, nawet tej z poprzedniego dnia. Marion wyciągnęła je i wstrzymała oddech. Następną kartką był profil jej siostry z dawno już nieaktualnym zdjęciem przedstawiającym szczupłą, dziesięcioletnią dziewczynkę w kitce i okularach. Ubrana była tak jak wszyscy po katastrofie – w przypadkowe ubrania, które udało się odzyskać lub komuś zabrać. Miała na sobie czarną, dziurawą i o wiele za dużą koszulę, spod której wystawał kawałek jej zielonej spódniczki. Pamiętała tę spódniczkę. Była to jedyna rzecz, która faktycznie należała do Lil, ale wydawała się o wiele brzydsza niż ubrania z odzysku. Zawsze uważała, że siostra wygląda w niej okropnie. Zielony zupełnie do niej nie pasował.

Patrzyła na zdjęcie przez zbyt długą chwilę. Gdy to sobie uświadomiła, poklepała się po twarzy i drżącymi rękoma przerzuciła kartkę. Bała się tego, co mogłaby znaleźć w historii Lil. Odetchnęła, gdy okazała się o wiele krótsza niż jej własna. Do dwa tysiące sześćdziesiątego drugiego roku wszystko się zgadzało. Były tam wpisy dotyczące zakwaterowania, przydzielania racji żywieniowej i cyklicznych badań, ale wpis z lutego poprzedniego roku sprawił, że Marion zaczęła czytać dokładniej.

 

19 lutego 2063 – badania laboratoryjne – ZGODNOŚĆ

2 marca 2063 – rozpoczęcie leczenia

15 marca 2063 – obiekt odrzuca podawane środki

4 kwietnia 2063 – obiekt odmówił dalszego leczenia

6 kwietnia 2063 – rozpoczęcie przymusowego leczenia; zakończenie – kwiecień 2064

23 lipca 2063 – obiekt wykazuje skłonności autoagresywne

25 lipca 2063 – obiekt uśmiercił pielęgniarkę podczas leczenia

14 sierpnia 2063 – badania laboratoryjne – BRAK ZGODNOŚCI

21 sierpnia 2063 – potwierdzenie braku zgodności

23 sierpnia 2063 – zwolnienie obiektu

9 września 2063 – obiekt zbiegł podczas transportu

 

Przeklęła, z trudem łapiąc powietrze. Czuła, że zaczyna jej go brakować.

Kolejny dokument dotyczył jej matki. Jeszcze pół godziny wcześniej oddałaby wszystko za możliwość jego przeczytania, ale teraz, siedząc na podłodze w gabinecie Larsona i zdając sobie sprawę z tego, że ją okłamał, nie chciała wiedzieć więcej. Zadrżał jej podbródek, gdy czytała pierwsze zdania.

– Przyjęcie, zakwaterowanie… – Omijała oczywiste linijki w przekonaniu, że nie znajdzie niczego znaczącego. – Badania, hospitalizacja… – Zamilkła na chwilę. Zacisnąwszy usta w prostą linię, wyrzuciła teczkę na środek pokoju. W ostatnim zdaniu, które przeczytała, opisywano chorobę i śmierć matki.

Oddychanie sprawiało jej trudność. Przed oczami pojawiły się czarne plamy zwiastujące nadchodzącą utratę przytomności. Zacisnęła parokrotnie dłonie i przycisnęła pięści do skroni, próbując zmusić się do powrotu do rzeczywistości. Słyszała kroki. Tak jak przewidywała, zastępca Larsona musiał przysłać kogoś do sprawdzenia gabinetu.

Wstała szybko, przez co zakręciło jej się w głowie. W ostatnim momencie oparła się dłońmi o fragment biurka. Mrugając szybko, zapanowała nad ściemniającym się obrazem. Wyrwała z kabli projektor i rzuciła nim o ścianę. Rozpadł się na kawałki. Zawroty głowy były coraz silniejsze, więc znów usiadła. Wyprostowała nogi, uniosła głowę i czekała na ludzi McClaina. Nie interesowało jej, czy zostanie uznana za winną. Skoro Larsona już nie było, nie było też umowy. Ani mamy. Ani Lil. Błagała w myślach, by powodem uprowadzenia było wyjście na światło dzienne jego planów wysadzenia części strefy głównej. Gdyby faktycznie tak było, zostałby osądzony i skazany na bolesną śmierć albo wygnanie. Żałowała, że nie będzie mogła tego oglądać.

– Marion Dallas? – usłyszała męski głos.

Uniosła głowę. W drzwiach stało trzech umięśnionych mężczyzn ubranych w mundury Strefy A. Nie wyglądali na zmęczonych walką.

– To ja – odpowiedziała.

– Gdzie jest przewodniczący?

– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.

– Może pani wyjaśnić, co się wydarzyło?

– Nie. Kiedy przyszłam, już go nie było.

– Dlaczego pani tu siedzi?

– Zwiedzam – powiedziała szorstkim tonem. – Jestem ranna, nie widzisz? – Kiwnięciem głowy wskazała ranę na udzie, którą jeszcze na korytarzu zadał jej jeden z wrogów.

– Rozumiem. Proszę za mną. Willis, zostań tutaj i przeszukaj to miejsce, zaraz dojdą do ciebie specjaliści z laboratorium. Tylko nie zapomnij założyć rękawiczek.

Marion wstała, opierając się o własne kolano. Kiedy się prostowała, poprawiła wysoko związany kucyk i strzepnęła kurz z ubrania. Podeszła do mundurowych.

– Pomóc? – serdecznym tonem zapytał jeden ze strażników, ale kobieta zbyła go machnięciem ręki.

– Obejdzie się.

Doskonale wiedziała, dokąd była prowadzona. Procedury dosyć jasno określały postępowanie w podobnych sytuacjach, a ona zmuszona była je przeczytać co najmniej cztery razy. Mundurowi prowadzili ją do prywatnego pokoju McClaina, zastępcy Larsona, w którym przez najbliższą godzinę będzie przesłuchiwana, następnie zostanie sprawdzony monitoring i przy świadkach zapadnie wstępna decyzja o jej niewinności lub winie.

W innych okolicznościach może nawet przejęłaby się swoim losem, ale tym razem było jej to absolutnie obojętne. Z markotną, wręcz znudzoną miną przyglądała się, jak strażnicy strefy zakrywają ciała leżące na korytarzach. Ani odrobinę nie poruszył jej widok kobiety tulącej w ramionach o wiele młodszego mężczyznę, najprawdopodobniej syna. Dopiero przed drzwiami do pokoju McClaina zdała sobie sprawę, że mundurowi ze Strefy B, ci sami, którzy zaatakowali jej strefę, mogli w niej wcześniej mieszkać. Mogli być dokładnie tymi samymi ludźmi, którzy wyjechali z niej parę tygodni temu. Nie wiedziała tylko, co takiego się stało, że zgodzili się zaatakować własny dom.

– Kurwa – przeklęła, widząc chłopaka w mundurze strefy głównej. Kojarzyła go. Rok temu zaczął uczyć się u Ethana, a teraz wkładano go w czarny worek. Gdyby rozpoznała go na czas, nie musiałby umierać.

Odwróciła wzrok. Przez dalszą drogę patrzyła pod nogi, a uniosła spojrzenie dopiero, kiedy zatrzymała się przed pokojem McClaina. Żołnierz o sympatycznym głosie zapukał trzykrotnie w drzwi i wszedł do środka. Marion zmuszona była czekać na zewnątrz. Nienawidziła czekać. Zastanawiała się, dlaczego nikt jej nie pilnuje. Dlaczego mundurowy stwierdził, że ktoś, kto może być winny zniknięcia przewodniczącego, tak po prostu będzie czekał spokojnie przed drzwiami? Po paru minutach doczekała się poproszenia o wejście.

Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż ten, który został jej przydzielony. Układ był identyczny, ale wystrój całkowicie się różnił. Głównym jego punktem było biurko z dużą ilością ekranów komputerowych, które jakiś młody chłopak dopiero instalował. Wszystkie teczki i segregatory leżące na nim wcześniej teraz walały się po podłodze. Zaraz obok biurka stał regał, a na nim książki, które udało się ocalić McClainowi. Ale nawet one były niczym w porównaniu z metrowym drzewkiem stojącym w plastikowej doniczce obok łóżka. Była to jedyna niejadalna roślina znajdująca się w całej Strefie A.

– Dobry wieczór, Marion – przywitał się zastępca.

Stał przy biurku w czarnym T-shircie oraz flanelowych spodniach od piżamy. Miał około pięćdziesiątki, siwe włosy i kilkudniowy zarost. W przeciwieństwie do przewodniczącego nie przykładał dużej wagi do swojego wyglądu, skupiał się na wypełnianiu przydzielonej mu funkcji. Niejednokrotnie doradzał Larsonowi, planował, a nawet sprzątał bałagan, który spowodował jego przełożony.

– Usiądź, proszę, i wyjaśnij, co robiłaś w gabinecie przewodniczącego. – Ton jego głosu był dosadny, ale uprzejmy. Nie było w nim czuć pogardy, jak w przypadku głosu Larsona. Marion byłaby nawet skora uwierzyć w jego szczerość.

– Po usłyszeniu alarmu pobiegłam do jego biura, żeby w razie potrzeby go ochronić, ale najwyraźniej się spóźniłam – odpowiedziała, siadając na skrawku nieposłanego łóżka. Jedyne krzesło w pomieszczeniu zajmował informatyk łączący kable.

– Ci martwi żołnierze na korytarzu to twoja sprawka?

– Ta. Nie wszyscy, ale większość.

– Stąd to zranienie?

– Tak.

McClain zamilkł na chwilę. Znał Marion głównie z dokumentacji, ale wystarczyło mu to, by wyrobić sobie o niej pozytywne zdanie. Był świadomy układów i wyzyskującego sposobu pracy Larsona, więc mimo że nie znał szczegółów, wiedział, że pracujący dla niego ludzie są ponadprzeciętnie lojalni. Muszą tacy być. Dla dobra własnego i swoich bliskich.

– Czy będziemy mogli obejrzeć nagranie z kamer? – zwrócił się do informatyka.

– Za parę minut. Muszę jeszcze tylko podłączyć jedno źródło.

– Co zastałaś w gabinecie przewodniczącego? – kontynuował przesłuchanie.

– Nic konkretnego: burdel, zbitą szybę i trochę krwi.

– Dlaczego masz ze sobą plecak?

– Taka praca.

Czytał o trudnym charakterze kobiety, ale nie spodziewał się aż takich komplikacji. Dwóch podejrzanych strażników, których przesłuchiwał wcześniej, było zdecydowanie bardziej zaangażowanych w sytuację. Może i byli tak zestresowani, że plątali się w zeznaniach, ale nawet taka rozmowa wydawała się prostsza niż dyskusja z kimś, kto nie miał ochoty mówić.

– Rozumiem. Przejrzymy zaraz nagrania z kamer. Zastanów się przez te parę minut, czy nie zauważyłaś może czegoś ważnego.

Marion czekała na rozwój zdarzeń, siedząc w rozluźnionej pozycji. Oparła łokcie o kolana, a brodę położyła na otwartych dłoniach. Po dwóch minutach informatyk w zielonym podkoszulku podłączył w końcu ostatnie kable i zerknął na McClaina pytająco.

– Marion i tak jest już wtajemniczona, poza tym sprawa dotyczy bezpośrednio jej. Włącz, proszę – odpowiedział mu mężczyzna.

Na ekranach pojawiły się nagrania z co najmniej dziesięciu kamer znajdujących się w różnych częściach strefy.

– Ograniczyłem obraz do tych kamer, która pokazują biuro przewodniczącego albo prowadzą do niego – wyjaśnił chłopak.

Na każdym filmie w lewym dolnym rogu była data i godzina. O pierwszej czterdzieści siedem jedna z kamer na korytarzu zaczęła pokazywać rozpowszechniający się popłoch, który w przeciągu paru minut zajął wszystkie obrazy. Na ekranie przedstawiającym biuro Larsona wciąż było spokojnie, choć przewodniczący wyglądał na lekko zdezorientowanego. Wstał od biurka i podszedł do drzwi. Wyjrzał przez nie, co zarejestrowała druga kamera, pokazująca jego głowę wystawioną na moment na korytarz, po czym zatrzasnął za sobą drzwi, zakluczył je i wrócił do biurka. Usiadł przy nim, pohuśtał się przez moment, postukał palcami o blat, po czym zaczął przekładać dokumenty z jednej szuflady do drugiej.

O godzinie pierwszej czterdzieści dziewięć pojawili się mundurowi. Część z nich została na korytarzu i atakowała zdezorientowanych mieszkańców, ale większość biegła wprost do gabinetu Larsona, jak gdyby doskonale wiedzieli, którą drogą powinni się udać. Marion zmrużyła oczy, próbując rozpoznać tych, których niedługo potem zabije. McClain zbliżył się do ekranu, czekając na najważniejszy fragment.

Około dziesięcioosobowa grupa żołnierzy wbiegła na korytarz prowadzący bezpośrednio do gabinetu Larsona, niszcząc znajdujące się po drodze punkty administracji. Zatrzymali się przed drzwiami. Zaczęli szarpać za klamkę, aż w końcu wykopali je z zawiasów.

Marion skupiła uwagę na zachowaniu przewodniczącego. Larson na nich czekał. Nie próbował wzywać pomocy, włączyć dodatkowego alarmu, a przede wszystkim nie sięgnął po broń ukrytą pod biurkiem. Mimo to na nagraniu można było dostrzec, że drżą mu dłonie. Gdy mężczyźni weszli do gabinetu, przywitał ich w taki sam sposób, w jaki przywitał Marion dzień wcześniej – wskazując krzesło, na którym mieli usiąść, i zaczynając swój kolejny monolog.

Jeden z mężczyzn został na korytarzu, rozejrzał się, wyjął pistolet i radio krótkofalowe, do którego powiedział parę słów, po czym wycelował w kamerę. Obraz zniknął. Dokładnie to samo zrobił żołnierz w gabinecie Larsona i kolejnych paru w korytarzu.

Informatyk przełączał kanały.

– Tak wyglądają wszystkie kamery prowadzące do wyjścia – powiedział lekko zmieszany.

Marion odetchnęła z ulgą. Miała jeszcze szansę, by osobiście zatłuc Larsona. Była przekonana, że McClain jest na tyle inteligentny, by zauważyć spisek, więc nie uzna jej za winną.

– Rozumiem. Pokaż mi jeszcze kamerę przy pokoju trzysta osiemdziesiąt pięć.

Na ekranie pojawił się pusty korytarz. Biegający ludzie pojawili się o pierwszej czterdzieści osiem, a o pierwszej pięćdziesiąt dwie z pokoju wybiegła również Marion. Kamera ukazała, jak niemal natychmiast zabija dwóch mundurowych ze Strefy B.

– Przełączaj po kolei w stronę gabinetu przewodniczącego – rozkazał McClain.

Na rozwidleniu korytarzy Marion pojawiła się dopiero o pierwszej pięćdziesiąt cztery. To tę godzinę pokazywały kamery, gdy żołnierze wchodzili do biura Larsona. Nie mogła być winna. Dalsze przeglądanie nagrań nie miało już sensu.

– Jest pani wolna, pani Dallas. Ma pani niepodważalne alibi – zwrócił się do niej z nieukrywanym zadowoleniem McClain.

– Co teraz? – zapytała, podnosząc się z łóżka.

Pytanie pojawiło się automatycznie. Sama nie wiedziała, czy dotyczyło sytuacji w strefie, czy jej układu z Larsonem. W każdym razie McClain jako jego zastępca był jedyną osobą, która mogła jej na nie odpowiedzieć.

– Na razie nasi specjaliści zbadają biuro przewodniczącego, być może tam znajdziemy podpowiedź, gdzie szukać winnego. Musimy sprawdzić, jak to możliwe, że atak był tak krótki i tak sprecyzowany. Myślę, że nie podlega dyskusji, że jego nadrzędnym celem było dostanie się do gabinetu przewodniczącego. Jeśli nie znajdziemy Larsona albo jego ciała, określimy to jako porwanie.

– Co z cywilami?

– Poprosiłem już, by zebrali się w salach jadalnych. W jednej z nich jest punkt medyczny.

– Mówię o ofiarach.

McClain westchnął głęboko.

– Na razie liczymy straty. Jest za wcześnie, żeby to określić, ale zostali zlikwidowani tylko ci, którzy przypadkiem znaleźli się na drodze, więc atak na strefę nie miał raczej charakteru likwidacyjnego. – Przetarł dłonią spocone czoło. – Chcę, żeby wszyscy zebrali się w sali jadalnej, więc ciebie też proszę, żebyś się tam udała. Jasne?

Marion kiwnęła głową. Za zgodą McClaina opuściła pokój i skierowała się do jadalni. Starała się nie zwracać uwagi na plamy krwi i sprzątane właśnie ciała. Skupiła się na dokumentach, które znalazła w gabinecie Larsona. Zakłuło ją w klatce, kiedy uświadomiła sobie, że nie było w nich bezpośredniej informacji o śmierci Lil. To ona ją zabiła. Lil mogła przecież przeżyć poza strefą. Żyły tak setki ludzi, dlaczego więc jej miałoby się to nie udać? Potrząsnęła głową, biorąc szybki wdech. Dlaczego miałoby się to nie udać? Bo była sama, przyzwyczajona do warunków panujących w idealnej Strefie C, odgrodzonej od reszty świata szklaną kopułą. Poza tym miała dopiero szesnaście, siedemnaście lat. Siedemnaście. Nie miała szans, by przeżyć, a robienie sobie nadziei sprawiało, że Marion jeszcze trudniej było się skupić na obecnej sytuacji.

W sali jadalnej znajdowała się już połowa społeczności ze strefy. Większość ludzi siedziała pod ścianą i przysypiała, a pozostała część, ta, którą bezpośrednio dotknął atak, stała w kolejce do pielęgniarki lub płakała w kącie.

Marion położyła plecak pod jednym ze stołów, po czym pod niego weszła. Miała zamiar zasnąć, zanim wszyscy zdążą się zebrać w punkcie ewakuacyjnym. Wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, pielęgniarki będą musiały zająć się jedną osobą więcej. Od listopada dwa tysiące pięćdziesiątego siódmego roku miewała napady zmęczenia pojawiające się po dużym wysiłku lub tak po prostu, bez konkretnego powodu. Żadne zranienie, złamanie czy ból nie były w stanie wytrącić jej z równowagi, ale przemęczenie i głód skutkowały olbrzymim osłabieniem. Położyła głowę na plecaku, splotła ręce na piersi i zamknęła oczy.

Nie czuła już nic. Szok związany z informacjami o Lil i mamie minął. Jeszcze nie wiedziała, czy ma zamiar kontynuować pracę dla strefy, próbować dowiedzieć się więcej o Lil, czy znaleźć Larsona i go zabić. Na razie miała zamiar zasnąć.

Spała jak zabita do samego rana. W międzyczasie w części jadalnej zebrali się wszyscy ludzie ze strefy, przeprowadzono liczenie, a nawet przyniesiono koce i poduszki, by chociaż odrobinę umilić przymusowy pobyt w sali. Marion nie słyszała żadnej z tych sytuacji. Mundurowi liczący obywateli bardzo dobrze znali jej wizerunek, dzięki czemu nie musiano jej budzić, by podała nazwisko.

Około ósmej rano obudziły ją krzyki. Czuła się zdecydowanie lepiej niż przed zaśnięciem, więc zainteresowała się hałasem. Wyszedłszy spod stołu, zorientowała się, że wrzask obudził nie tylko ją. Większość obecnych w sali strefowych siedziała i gapiła się w stronę drzwi. Marion musiała zmrużyć oczy, żeby w ogóle dostrzec, co dzieje się na drugim końcu jadalni. Widziała tylko, że czterech strażników szarpało się z wysokim mężczyzną w bluzie z kapturem.

– To nie ja! – krzyczał co jakiś czas.

Żołnierze siłą próbowali wyprowadzić go z sali, ale co chwilę im się wyrywał. Po paru minutach szarpaniny zaczęli go bić. Przyjął parę ciosów, aż w końcu zamachnął się i uderzył jednego z nich pięścią w twarz. Strażnik upadł. Leżał na ziemi zaskakująco długo jak na zwykły cios. Dopiero gdy wstał, Marion zauważyła, jak bardzo zakrwawiona jest jego twarz. Krew ciekła z rozciętego łuku brwiowego i z najprawdopodobniej złamanego nosa. Tylko jedna osoba mogła spowodować tyle szkód jednym uderzeniem. Marion jeszcze bardziej przymknęła powieki, by się upewnić. Uniosła brew, rozpoznawszy Ethana Andersa.

Już chciała podejść do wciąż siłującej się z nim grupki, kiedy do sali wszedł McClain otoczony trójką umięśnionych mundurowych. Szepty na sali natychmiast umilkły. Strażnicy wyprowadzili rannego kolegę, po czym wygięli Ethanowi ramiona i w takiej pozycji zaczęli wynosić z sali.

– Przepraszam, że obudził państwa ten hałas – zaczął McClain, wyjmując z kieszeni kartkę – ale zdarzyła się przykra sytuacja. Atak, którego dziś doznaliśmy, ujawnił obecność zdrajcy w naszych szeregach. Oddziały specjalistów, którzy zbadali gabinet przewodniczącego Larsona, znalazły zatrważające informacje. – Wziął wdech, popatrzył na twarze paru obywateli, po czym zerknął na Ethana. Zmierzył go wzrokiem, jakby oceniając prawdopodobieństwo wyroku, który zaraz miał ogłosić. – Zgodnie z prawem Strefy A ustalonym przez zarząd dnia piętnastego grudnia dwa tysiące pięćdziesiątego szóstego roku tego typu decyzje przekazuję na forum, a konsekwencje wymierzone zostaną natychmiastowo. Pan Ethan Hock, znany nam pod nazwiskiem Ethan Anders, zostaje uznany winnym zdrady strefy poprzez współpracę ze Strefą B w przygotowaniu ataku na ludność cywilną i porwania przewodniczącego Patrica Larsona. Według zapisu dwieście trzydziestego pierwszego, paragraf b, karą za tę zdradę jest wydalenie ze społeczeństwa i strefy. Proszę, aby służby przygotowały winnego do opuszczenia schronu w ciągu dwóch godzin.

Na sali słychać było, jak ludzie wstrzymują oddech. Marion wbiła wzrok w Ethana, pod którym ugięły się nogi. Gdyby nie mocny chwyt mundurowych, najprawdopodobniej upadłby lub stracił przytomność. Nieobecnym wzrokiem zaczął szukać pomocy u zgromadzonych w sali osób, ale nikt nie chciał nawet na niego popatrzeć. Marion się schyliła. Udawała, że szuka czegoś w plecaku, byleby tylko uniknąć jego spojrzenia. Nie miała zamiaru mu pomagać, miała zbyt dużo własnych zmartwień. Poza tym nie miała powodów, by mu wierzyć.

Żołnierze wyprowadzili go po paru minutach krzyków i błagań. W jego głosie było słychać przerażenie. Wrzeszczał, by go puszczono, zarzekał się, że nie miał nic wspólnego z atakiem, że zmienił nazwisko dla własnego bezpieczeństwa, że wykonywał zadania zlecone przez Larsona, pracował dla niego. Kiedy przechodził przez drzwi do sali jadalnej, dało się słyszeć jego szlochanie.

W momencie, w którym zniknął, w sali zapanowała kompletna cisza. Nikt nie odważył się powiedzieć ani słowa przez następne parę minut. Nikt nawet się nie ruszył. Ludzie znali ten rytuał, ale nie wydarzył się od sześciu lat, zdążyli zapomnieć już o jego brutalności. Większość wśród zgromadzonych oglądała go ze smutkiem wypisanym na twarzy. Wcześniejsze wygnania były skutkami jawnych ataków na społeczność, gróźb, często niebezpiecznych chorób psychicznych spowodowanych końcem poprzedniego świata, a sami wygnani wyglądali przerażająco. Podczas ostatniej ceremonii skazany zaczął strzelać do zgromadzenia, w wyniku czego zginęły cztery osoby. W przypadku Ethana było inaczej. Mimo metalowego ramienia i umięśnionej postury wyglądał naprawdę przyjaźnie. Taki zresztą był. Z jego twarzy absolutnie nie biła nienawiść czy złość. Żaden z obywateli nie widział jego zbrodni, a opinie na jego temat były bardzo pozytywne, głównie przez działanie na rzecz sierot.

Marion oparła się o kant stołu. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w wyjście z sali jadalnej. Przemknęło jej przez myśl, że wspaniałomyślna działalność Ethana byłaby dobrą przykrywką dla prawdziwego powodu pobytu w strefie. Tylko dlaczego w takim razie zgodził się na skonstruowanie bomb dla Larsona?

Kątem oka zobaczyła, że dzięki wczesnej porze i awanturze kolejka do pielęgniarki całkowicie zniknęła. Podeszła do niej spokojnym krokiem.

– Przemyj mi to czymś – rozkazała, pokazując rozcięcie na udzie.

Młoda dziewczyna pomrugała przez chwilę, jakby chciała pozbyć się sprzed oczu sceny, którą była zmuszona oglądać. Na jej twarzy malowało się przerażenie połączone ze współczuciem. Marion prychnęła głośno, widząc, jak drżą jej ręce. Pielęgniarkę jeszcze bardziej to zestresowało. Namoczyła wacik i zdecydowanie zbyt mocno przycisnęła go do rany kobiety.

– Przepraszam! – pisnęła.

Marion chciała ją skarcić, ale zauważyła McClaina idącego w jej stronę. W lewej ręce ściskał dokument skazujący Ethana, a w prawej przepustkę w czerwonym kolorze.

– Kurwa.

Pielęgniarka natychmiast podniosła głowę w obawie, że znów zrobiła coś źle.

– To nie ty – zwróciła się do niej Marion. – Kończ.

Dziewczyna spryskała nogę sprayem, po czym wrzuciła zużyte waciki do metalowego kosza stojącego tuż obok.

– Już – powiedziała nieśmiało.

Marion wstała, podpierając się o kolana, i podeszła do zastępcy. Wiedziała, czego chce. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Nie czekając na pozwolenie, usiadła na najbliższym stole i przetarła twarz dłońmi. Zacisnęła zęby.

– Nikt inny nie jest dostępny… – zaczął McClain, próbując zachować pewność siebie.

– Nie – przerwała mu.

– Wiem, że łączyła was jakaś relacja, ale ktoś musi dokończyć egzekucję. Wszyscy inni… pracownicy są poza strefą.

– Powiedziałam: nie.

McClain stał przed Marion ze spuszczoną głową. Czuł się obrzydliwie. W momencie przyjmowania roli zastępcy modlił się, by nigdy nie musiał skazywać strefowych. Przez lata udawało mu się uniknąć tego obowiązku, a w tych paru przypadkach, gdy Larson ogłaszał banicję, stał daleko z tyłu. Nie przychodził nawet na samą procedurę wygnania, mimo że jego obecność była obowiązkowa.

Westchnął głośno.

– Jeżeli się zgodzisz, Marion – zaczął niepewnie – to będzie to twoja ostatnia misja.

Kobieta uniosła głowę. Jeszcze parę godzin wcześniej zgodziłaby się bez sekundy zawahania. Przemknęło jej nawet przez myśl, że gdyby nie znalazła dokumentów o Lil i mamie, byłaby na korzystniejszej pozycji. Zmarszczyła brwi, zdawszy sobie sprawę z głupoty tej myśli.

– Dobra.

Wzruszyła ramionami. Przynajmniej będzie mogła negocjować możliwość opuszczenia strefy na jakiś czas. Poza tym jeśli nie ona odprowadzi Ethana, zrobi to ktoś inny. Być może mężczyzna będzie musiał odczekać swoje w areszcie, ale w końcu któryś z pracowników wróci i się nim zajmie.

– Nie wiem, jakie miałaś układy z Larsonem, ale sprawdzę to i wciąż będą ważne. Sporządzę dokumenty.

– To już nieistotne.

Pociągnęła nosem i popatrzyła na McClaina. To było jedno z tego rodzaju spojrzeń, które wzbudzało niepokój, strach, ale przede wszystkim poczucie winy. Marion robiła to świadomie. Chciała, by przewodniczący poczuł, że jeśli Ethan okaże się niewinny, jego śmierć będzie tylko i wyłącznie jego winą. Miała zamiar sprawić, by przestał spokojnie sypiać.

– Nie jadłam. Przygotuj mi coś. Zjem i możemy iść – rzuciła.

Wyjęła kartkę z jego dłoni, po czym ruszyła do wyjścia, zostawiwszy McClaina sam na sam ze swoimi myślami. Trwał przez chwilę w bezruchu i przygryzał górną wargę. Zamknął oczy, do których zaczęły napływać łzy. Nie chciał tej roli. Nie chciał podejmować takich decyzji, nie chciał skazywać ludzi na tragiczną śmierć z wycieńczenia. Nawet jeśli byli winni. Już wielokrotnie żałował, że ustąpił Larsonowi i wyraził zgodę na bycie jego zastępcą. W strefie mieszkało wielu innych ludzi, którzy sprawdziliby się w tej roli o wiele lepiej, a zamiast wyrzutów sumienia czuliby dumę z faktu uratowania strefy przed kolejnym niebezpieczeństwem. Nawet na moment nie postawiliby się na miejscu skazanego.

Ethan siedział na skórzanym fotelu w strefowym laboratorium, w którym miała zostać wykonana pierwsza część wyroku. W niewielkim pomieszczeniu znajdowała się tylko jedna lampa, ale świeciła tak mocno, że musiał mrużyć oczy, żeby zobaczyć cokolwiek poza oślepiającym światłem. Już się nie rzucał. Nie miał siły ani możliwości. Zaraz po wejściu do laboratorium mundurowi posadzili go na krześle, przyłożyli mu jeszcze parę razy, po czym przypięli wszystkie cztery kończyny skórzanymi pasami. Jedyne ruchy, jakie mógł wykonać, to odwrócenie głowy albo uniesienie lewego nadgarstka na parę milimetrów.

Próbował regularnie oddychać. Drżały mu nogi, a klatka piersiowa piekła z bólu. Jeden ze strażników kopnął go w żebra w tak dziwny sposób, że podeszwa buta ześlizgnęła się po nich i zdarła spory kawał skóry. Przypominał sobie wszystkie opowieści o świecie poza strefami. Mieszały mu się w głowie, tworząc obraz miejsca, w którym nie da się przeżyć.

Zacisnął powieki, gdy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Osoba, która weszła do laboratorium, przysłoniła lampę, a chwilę później zniknęła. Ethan rozejrzał się po pokoju, ale nikogo nie było. Sam już nie wiedział, czy naprawdę ktoś wszedł do środka i od razu wyszedł, czy umysł zaczynał płatać mu figle. Coraz trudniej było mu złapać powietrze, a skóra na twarzy z każdą minutą robiła się suchsza. Zwilżyły ją łzy, których tym razem nie udało mu się powstrzymać.

Marion przyglądała mu się, stojąc za szybą wenecką. Zaczynała żałować podjętej decyzji. Widziała, jak mężczyzna co chwilę rusza nadgarstkami i stopami. Nie chciał się uwolnić, ale jakoś rozładować napięcie, którego nie był w stanie znieść. Kiedy lekarz wszedł do sali po strzykawkę, Ethan odsunął głowę, jak gdyby oczekiwał kolejnego ciosu.

Niepotrzebnie zjadła kolację. Kanapka przyrządzona przez kucharza znajdowała się coraz bliżej powrotu do zewnętrznego świata. Marion przypominała sobie momenty, w których Ethan próbował nawiązać z nią jakiś bliższy kontakt. Nie wyglądał wtedy na zdrajcę. Wciąż zresztą nie wyglądał. Sprawiał wrażenie przestraszonej ofiary, a nie kogoś, kogo celem było zorganizowanie ataku na ludność cywilną. Nawet nie wiedział, jak działa pistolet. Parę lat wcześniej podnosił z ziemi broń Marion i omal sam siebie nie zastrzelił.

– Podamy mu narkotyk – usłyszała spokojny ton lekarza.

– Po co?

Odwróciła się tak szybko, że uderzyła włosami stojącego obok mundurowego.

– Taka jest procedura. Skazany zostaje odurzony, traci orientację, przez co nie stanowi już zagrożenia, a pracownik wyprowadza go poza strefę do części K i tam strzela – wytłumaczył McClain.

Stał przy drzwiach oparty całym swym ciężarem o laboratoryjną szafkę. Błądził wzrokiem po biurkach i teczkach na półkach, żeby tylko nie musieć oglądać związanego Ethana Andersa. W przeciwieństwie do lekarza jego głos nie brzmiał pewnie. Najchętniej znów uciekłby z miejsca egzekucji. Marion już wcześniej miała świadomość, na czym będzie polegać jej zadanie, ale wypowiedzenie go na głos sprawiło, że poczuła kolejną falę mdłości. Przełknęła głośno ślinę.

– Był zaangażowany w pewną misję, zna dobrze teren wokół strefy. Część K też była na jego mapach. Zaprowadzę go dalej. Potrzebuję więcej prowiantu, przynajmniej czterokrotnie. Nie mam zamiaru od razu wracać – powiedziała nagle.

Wpatrując się w przerażonego Ethana, wpadła na pewien pomysł. Jeśli wykonałaby go w stu procentach, udałoby jej się zrobić użytek z podłej sytuacji. McClain sam zaproponował jej przecież wolność, więc nie powinien mieć nic przeciwko, by to wykorzystała i nie wróciła. Poza tym Ethan faktycznie znał mapę okolic, a to dodawało jej wiarygodności.

– Oczywiście – odpowiedział McClain. Spojrzał wymownie na strażnika stojącego przy drzwiach. Tak jak sądziła, zastępca niczego się nie domyślał. – Kiedy będzie gotowy? – zapytał.

– Już jest gotów. Jego poziom adrenaliny musiał wzrosnąć na tyle, by narkotyk nie zabił go od razu.

Lekarz podniósł się i ruszył w kierunku drzwi.

– Narkotyk go zabije? To po chuj ja mam z nim iść? – Marion zmarszczyła brwi. Zaczęła przeskakiwać wzrokiem z twarzy lekarza na podstarzałą twarz McClaina.

– Nie wiemy, czy na pewno zabije. Niektórzy przeżywają. Idziesz po prostu jako dodatkowe zabezpieczenie.

– Po jaką cholerę?! Przecież jeżeli nie zabije go ta trucizna, to umrze z pragnienia. Po co w ogóle ta szopka? Czemu nie możecie go po prostu zastrzelić? – krzyczała, wstając z krzesła.

Czuła, jak pali ją w gardle. Widziała w wyobraźni, jak idzie przez pół dnia w czterdziestostopniowym upale tylko po to, żeby zastrzelić i tak już umierającego faceta. Widziała, jak co piętnaście minut się zatrzymuje tylko po to, żeby poczekać na ledwie idącego Ethana i razem z nim dojść do jebanej części K, której on i tak już nie rozpoznaje, bo nie jest w stanie zobaczyć czubka własnego nosa.

Skoro McClain zwrócił jej wolność, nie potrzebowała tego swojego genialnego planu. Mogła odpocząć parę dni, pomyśleć i dopiero potem wyjść ze strefy! Mogłaby, gdyby McClain różnił się od Larsona, jak myślała jeszcze poprzedniego dnia, ale mężczyzna, podobnie jak przewodniczący strefy, tworzył jakieś chore, oderwane od rzeczywistości społeczeństwo. Skoro i tak publicznie skazał Ethana na śmierć, to dlaczego nie mógł go zastrzelić? Tak samo jak Larson, robił z siebie wspaniałego lidera, ale jak dochodziło do wypełnienia obowiązków, wysługiwał się innymi. I znowu nią.

Natłok myśli Marion przerwał zduszony krzyk z sali obok. Była tak skupiona na tym, jak bardzo nienawidzi McClaina, że nie zauważyła, kiedy lekarz wyszedł z gabinetu. Ethan go zobaczył. Mimo światła świecącego prosto w oczy widział postać z olbrzymią strzykawką.

– Zapasy zaraz będą. Jesteś gotowa do drogi? – usłyszała za sobą przestraszony głos zastępcy.

Kiwnęła tylko głową. Stała jak sparaliżowana i wpatrywała się w przerażonego Ethana Andersa. Tego samego, który niedawno cieszył się z nadchodzących obchodów Dnia Strefy, i tego samego, który jeszcze dzień wcześniej palił papierosa i miał na biurku plany masowego ludobójstwa. Ten sam człowiek wrzeszczał i błagał o litość przypięty skórzanymi pasami do fotela, nie mogąc w żaden sposób się obronić. A Marion musiała to oglądać.

Usłyszała za sobą pociągnięcie nosem. Przez moment wydawało się jej, że to ona sama próbuje zrobić coś, by nie ciekło jej z nosa, ale nie wiedzieć dlaczego, obróciła się w stronę zastępcy. Mężczyzna cały czas odwracał wzrok. Gdyby mógł, zasłoniłby sobie nawet uszy. Marszcząc brwi i kręcąc głową z wściekłością, podeszła do niego powoli.

– To jest najobrzydliwsze morderstwo, jakie widziałam – wyszeptała, stanąwszy tak blisko, że niemal czuła jego oddech. Patrzyła mu głęboko w oczy. Nie były tak puste jak Larsona. Wiedziała, że McClain nie będzie mógł żyć z tym, co zrobił. – I to ty go zabiłeś.

Siłą przepchnąwszy się obok niego, wyszła z pokoju. Usiadła na ziemi tuż obok drzwi. Zacisnęła powieki. Chciała usiąść gdzieś dalej, ale czuła się zobowiązana do słuchania krzyków Ethana. Wzdrygnęła się, gdy nawet pomimo zamkniętych oczu widziała obraz mężczyzny przywiązanego do krzesła. Każdy kolejny krzyk powodował, że sama czuła się, jakby była pod wpływem podawanego mu narkotyku. Przecierała czoło co parę minut. Spływające po nim krople potu skapywały po szyi aż pod koszulkę. Nienawidziła tego uczucia. Przy każdym kolejnym hałasie dobiegającym z wewnątrz uderzała lekko tyłem głowy o ścianę i przygryzała usta. Im dłużej trwał odgłos, tym mocniejsze stawały się uderzenia.

W pewnym momencie krzyki ucichły, a Marion poczuła w ustach smak krwi. Wzdrygnęła się, gdy z laboratorium wyszedł lekarz. Przypatrywała mu się, kiedy minął ją i wszedł do pokoju za szybą. Wyglądał ohydnie. Nie potrafiła zrozumieć, jak ludzie ze strefy mogą mu powierzać swoje zdrowie. Sińce pod oczami, łysa głowa, zapadnięte kości policzkowe i zbyt długie ręce sprawiały, że przypominał bardziej zwłoki niż żywego człowieka. Gdyby miał być jej lekarzem w czasach przed katastrofami, wyszłaby z gabinetu zaraz po zobaczeniu go siedzącego za biurkiem.

Wstała powoli. Powinna wejść do środka, ale była zbyt przerażona. Widziała już tyle martwych ciał, że widok kolejnego nie powinien robić na niej wrażenia. Tylko że każda zabita przez nią osoba albo chciała zrobić jej krzywdę, albo ginęła od razu zastrzelona jednym strzałem. Żadna z nich nie musiała tak cierpieć.

Drzwi nagle się otworzyły. Marion w ostatnim momencie udało się odskoczyć.

– Chłopak jest gotowy. Czy możecie już ruszać?

McClain stał przed nią z szeroko otwartymi oczami. Był zdruzgotany. Ręce, które chował za plecami, drżały, a jedna z powiek przymykała się raz na jakiś czas.

Wpatrywała się w niego przez parę sekund, by po tym czasie przenieść wzrok na środek pomieszczenia. Za ramionami zastępcy widziała ciało leżące spokojnie na fotelu. W pierwszej chwili wydawało się jej, że jest już po wszystkim, że Ethan Anders zmarł podczas podawania leku, jednak nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mężczyzna przerzucił głowę na drugi bok. Narkotyk go nie zabił, ale powoli zaczynał działać.

Zatrzymała wzrok na metalowym ramieniu, które nawet w takiej sytuacji wydawało się solidne. Mogło jej się przydać. Ethan był o wiele silniejszy niż ona, a osoba kryjąca jej plecy mogłaby być na wagę złota. Co prawda musiałaby go pilnować i paru rzeczy nauczyć, ale skoro był jedyną osobą, z którą utrzymywała w miarę regularny kontakt, na pewno zgodziłby się jej pomóc. Przynajmniej będzie miała się do kogo odezwać. Najprawdopodobniej będzie się na niego tylko wkurwiać, ale może chociaż będzie mogła uprawiać seks raz na jakiś czas. A akurat w tym Ethan był naprawdę dobry.

Zostało tylko stworzenie planu. Żeby był z niego jakikolwiek pożytek, musiała go odratować. Zwłoki na nic się nie przydadzą. McClain stwierdził przecież, że Ethan umrze w niedługim czasie, a ona nie umiała go uratować, nie miała antidotum na ten cholerny narkotyk. Lekarz nigdy w życiu nie zgodzi się jej go dać, zresztą byłby ostatnią osobą, do której Marion zdecydowałaby się podejść. W zasadzie nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie. Była jedna taka osoba. Jedna jedyna osoba, którą ucieszyłby fakt wspaniałomyślnej zmiany Marion.

– Marion!

McClain wciąż przed nią stał i czekał na odpowiedź. Mrugnęła parę razy, po czym skupiła na nim wzrok.

– Nie. – Chrząknęła. – Nie uzupełniłam apteczki.

Odwróciła się i nie czekając na reakcję, ruszyła szybkim krokiem do gabinetu pielęgniarki.

McClain nie miał nawet siły pytać. Nie chciał widzieć tego chłopaka ani chwili dłużej, choć zdawał sobie sprawę, że będzie zmuszony oglądać go przez resztę życia. Zdecydował się zaczekać na korytarzu. Gdy zawołał go lekarz, skłamał, że musi pójść do toalety. Usiadł na sedesie, dwa razy sprawdził, czy zamknął za sobą drzwi, i ukrył twarz w dłoniach.

Marion trzasnęła drzwiami od gabinetu pielęgniarki tak mocno, że zadrżały szyby w stojącej obok szafce. Dysząc ciężko, rozejrzała się po pomieszczeniu. Musiała się oprzeć o biurko, by zregenerować siły. Biegła przez cały korytarz, a z jakiegoś głupiego powodu gabinet pielęgniarki i lekarza znajdowały się po przeciwnych stronach strefy. Na szczęście przy białym biurku siedziała zgarbiona stara Betty i zapisywała w zeszycie dane nowo narodzonych pacjentów.

– Betty! – zawołała ją Dallas.

Starsza kobieta patrzyła na nią przestraszonym wzrokiem. Według jej opinii Marion była nieprzewidywalnym mordercą, dlaczego więc nie miałaby zechcieć tym razem zamordować jej? Być może nie spodobał jej się sposób, w jaki odezwała się do niej poprzedniego dnia? To wystarczyło, by ktoś bez podstaw moralnych wpadł we wściekłość.

– Są tu kamery? – zapytała Marion, próbując opanować ton.

Betty zastanawiała się, czy nie skłamać, ale po dłuższej chwili zaprzeczyła.

– Dawaj antidotum! – Marion oparła ręce na blacie.

– Słucham?

– Antidotum, lek… cokolwiek. Daj mi coś, dzięki czemu osoba po tym cholernym narkotyku przeżyje!

Stara Betty uniosła brwi. Nigdy nie przeszłoby jej przez myśl, że Marion Dallas będzie chciała kogoś uratować, a już na pewno się nie spodziewała, że będzie musiała jej w tym pomóc. Plotki, które słyszała na temat jej związku ze skazanym chłopakiem, musiały być prawdą.

– Przykro mi, Marion. Nie ma na to leku – powiedziała.

– Co?!

– Nie ma leku na środek, który jest podawany skazańcom. Właśnie dlatego go wybrano.

– Kurwa! To po chuj tu biegłam?! Raz w życiu chcę kogoś oszczędzić, ale tego akurat się, kurwa, nie da?

Najpierw Marion popatrzyła na kobietę z wściekłością, ale zaraz odetchnęła i rozejrzała się po gabinecie. Spojrzała na nią jeszcze raz, tym razem proszącym wzrokiem. Odczekała paręnaście sekund, błagając w myślach, by kobieta tylko się z nią droczyła.

– To daj mi parę bandaży. Kończą się – powiedziała zawiedziona. Nie miała już o co prosić. Przez cały ten czas mina Betty się nie zmieniła, po czym mogła poznać, że kobieta mówiła prawdę.

Marion znów musiała być obojętna. Pierwszy raz zdecydowała, że kogoś uratuje, a kiedy już udało jej się w to zaangażować, została zmuszona do zrezygnowania. Powinna się była domyślić, że tak będzie. Wzruszyła ramionami, gdy starsza kobieta podawała jej parę opatrunków. Odwróciła się w kierunku drzwi. Musiała się powstrzymywać, by nie spuścić głowy.

– Marion – zawołała ją Betty. – Chyba jest sposób, żeby przeżył. – Zbyt szybko jak na swój wiek podeszła do jednej z białych szuflad. Wyciągnęła strzykawkę, igłę i mały flakon, po czym podała wszystko kobiecie. – Tylko musisz mu najpierw dać umrzeć.

– Słucham?

– Narkotyk go zabije w przeciągu jakichś dwóch, trzech godzin, a z tego, co wiem, musisz go gdzieś zaprowadzić.

– No tak.

– Właśnie. Będzie się zachowywał jak pijany. Z każdym krokiem będzie szedł coraz bardziej niestabilnie i się przewracał. Parę razy zwymiotuje. W każdym razie na końcu straci przytomność i zacznie umierać. Wtedy musisz mu to wbić w żyłę. Chwilę mu to zajmie, ale się obudzi.

Nastała chwila ciszy. Kobiety patrzyły na siebie – jedna z entuzjazmem, druga z mieszanką strachu i wstrętu.

– Żartujesz? – zapytała w końcu Marion.

– Jestem z ciebie dumna. Nie sądziłam, że będziesz chciała kiedykolwiek kogoś uratować. Zmieniając swoje życie, zbliżasz się do…

– Skończ pierdolić! – syknęła kobieta.

Chciała na nią nawrzeszczeć, skarcić za kpienie z niej w tak poważnej sytuacji. Otworzyła już nawet usta, ale Betty nie żartowała. Wpatrywała się w Marion z pewną siebie miną i powoli kiwała głową. Nie do końca wiadomo, czy chciała ją w ten sposób przekonać, czy miała po prostu jakiś tik nerwowy. Dallas wzięła głęboki wdech. Przez minutę lub dwie starała się ułożyć wszystko w głowie. Plan wydawał się nierealny, wręcz idiotyczny.

– Czyli