Strefa interesów - Martin Amis - ebook

Strefa interesów ebook

Martin Amis

4,1

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość w czasach Zagłady

Golo Thomsen, oficer SS, zakochuje się w Hannah Doll, żonie komendanta obozu koncentracyjnego. Paul Doll dowiaduje się prawdy i obojgu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Doll knuje intrygę, w której jedną z głównych ról ma odegrać niejaki Szmul – więzień obozu.

To tylko powierzchnia, pod którą kotłuje się hitlerowska noc Walpurgi.

Amis mierzy się w tej powieści z jedną z największych tragedii nowożytnego świata. Powojenny finał jest nie mniej poruszający niż tło akcji – obóz koncentracyjny. Rzecz o banalności zła, o granicach jego akceptacji, wreszcie o tym, czy – pięknie opisana, niemal wirtualna w tak nieludzkiej scenerii – miłość może przetrwać w normalnym świecie. Mistrzowska proza, prowokacyjny, subtelny humor, godne świetnego pisarza drążenie granic nieopisywalnego.

Strefa interesów w reżyserii Jonathana Glazera została nagrodzona Grand Prix canneńskiego Festiwalu Filmowego. Ta polsko-brytyjsko-amerykańska koprodukcja była nominowana w trzech kategoriach do Złotych Globów i uzyskała pięć nominacji do Oscara 2024.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (22 oceny)
12
5
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Dobrze spędzony czas

trudno było nie trafić na negatywne opinie o tej historii - raczej o wersji filmowej, niż książkowej - i oburzone głosy ludzi, którzy odmawiają tracenia czasu na wojenno-obozowe losy niemieckich morderców i ich rodzin, paradujących w skradzionych futrach, noszących skradzioną biżuterię, zamieszkujących skradzione domy. nie podzielam tej opinii; uważam, że próba przedstawienia (bez ckliwego usprawiedliwiania) rzeczywistości i mentalności narodu, który na to wszystko pozwolił, jest cenna i potrzebna. wszystko jest kwestią dobrego smaku, wierności historycznej i talentu autora - ostatnie spory i afery dotyczące wykorzystywania tematu Holocaustu do pisania tanich romansów albo powieści gore są na to najlepszym dowodem. ta książka nie przedstawia buntujących się jednostek, bohaterów w tłumie antysemitów i nazistów, nie znajdziemy w niej wielkich przemów w imię tolerancji czy refleksji na temat zła wojny czy niesprawiedliwości społecznej. skupia się na postaci więźnia obozu - Żyda, brutalne...
40
giovanna2020

Nie oderwiesz się od lektury

trudna, wciągając lektura, zmuszająca do refleksji.
20
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciężka i wartościowa powiesc o nazizmie. Na podstawie powieści powstał film.
00

Popularność




Bagni­stego węża szczęka Niech w ukro­pie tym roz­mięka: Żabie oko, łapki jeża, Psi pysk i puch nie­to­pe­rza, Żądło żmii, łeb jasz­czu­rzy, Sowi lot i ogon szczu­rzy, Niech to wszystko się na kupie Warzy w tej pie­kiel­nej zupie /…/

Jesz­cze ingre­dien­cyj kilka! Łuska smo­cza i ząb wilka, Z mumii sok, kiszka i ślina Zbójcy mor­skiego, rekina, Korzeń lulka i cykuty Z łona ziemi w noc wypruty, Język bluź­nią­cego Żyda, Koźla żółć, i ta się przyda, A do tego Turka nos I z Tatara brody włos, Dwa paluszki małych dzia­tek Zadu­szo­nych; na osta­tek, Dla nada­nia kon­sy­sten­cji Tej prze­klę­tej kwin­te­sen­cji, Tygry­sicy scu­chłe trzewo /…/

By zaś zakląć wszel­kie duchy, Wlej­cie jesz­cze mał­piej juchy. /…/

Jużem tak głę­boko W krwi zagrzązł, że wstecz iść nie­po­do­bień­stwo, W miej­scu zaś grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo; Trzeba więc dalej brnąć. Mak­bet, Szek­spir, tłum. J. Pasz­kow­ski

ROZDZIAŁ I

STREFA INTERESÓW

1. THOMSEN: OD PIERWSZEGO WEJRZENIA

Nie­obca była mi ta smuga bły­ska­wicy, nie­obcy był ten huk gromu. Zna­łem się na tym jak mało kto; nie­obce było mi obe­rwa­nie chmury – obe­rwa­nie chmury, potem blask słońca i wresz­cie tęcza.

Wra­cała ze Sta­rego Mia­sta z dwiema cór­kami, uszły już spory kawał w głąb strefy inte­re­sów. W dali cze­kała na nie z otwar­tymi ramio­nami długa aleja – kolum­nada wręcz – aleja klo­nów, któ­rych konary i kla­po­wane liście zwie­rały się w górze. Późne popo­łu­dnie środka lata, chmary pedan­tycz­nie lśnią­cych muszek… Wścib­ski łagodny wie­trzyk wer­to­wał mój notes roz­ło­żony na pniaku.

Rosła, bio­drza­sta i pulchna, a przy tym zwinna, w ząb­ko­wa­nej bia­łej sukni się­ga­ją­cej kostek i kre­mo­wym kape­lu­szu słom­ko­wym z czarną wstęgą, z roz­ko­ły­saną sło­mianą torbą (dziew­czynki, rów­nież w bieli, też miały słom­kowe kape­lu­sze i sło­miane torebki), poko­ny­wała kolejne kie­sze­nie pełne pucha­tego, przy­mil­nego lwiego cie­pła. Śmiała się – odchy­la­jąc głowę, z naprę­żo­nym gar­dłem. Dotrzy­my­wa­łem im kroku, idąc rów­no­le­gle, w szy­tej na miarę twe­edo­wej mary­narce i twil­lo­wych spodniach, z moim note­sem i wiecz­nym pió­rem.

A potem wszyst­kie trzy prze­cięły drogę do Aka­de­mii Jazdy Kon­nej. Osa­czona przez swe prze­korne pocie­chy minęła ozdobny wia­trak, słup majowy, szu­bie­nicę na trzech kół­kach, konia pocią­go­wego nie­dbale uwią­za­nego do żela­znej pompy i poszła dalej.

Do KZ – do KZ I.

Coś się wyda­rzyło od pierw­szego wej­rze­nia. Bły­ska­wica, grom, ulewa, słońce, tęcza – mete­oro­lo­gia od pierw­szego wej­rze­nia.

Nazy­wała się Han­nah – Frau Han­nah Doll.

Sie­dzia­łem w kasy­nie ofi­cer­skim na kana­pie wypcha­nej koń­skim wło­siem, wśród mosięż­nych ozdób od koń­skich uprzęży oraz rycin przed­sta­wia­ją­cych konie, i pijąc kolejną fili­żankę erzacu kawy (koń­skiej kawy), powie­dzia­łem do Borisa Eltza, przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa:

– Na chwilę znów odmłod­nia­łem. To przy­po­mi­nało miłość.

– Miłość?

– Powie­dzia­łem: przy­po­mi­nało miłość. No nie prze­ra­żaj się tak. Przy­po­mi­nało miłość. Uczu­cie, że tak już musi być. Sam wiesz. Jak przy naro­dzi­nach dłu­giego, cudow­nego romansu. Roman­tycz­nej miło­ści.

– Déjà vu i te rze­czy co zawsze? Mów dalej. Odśwież mi pamięć.

– Pro­szę bar­dzo. Ból ocza­ro­wa­nia. Wielki ból. I jesz­cze pokora, a także poczu­cie, że nie jesteś godzien. Jak z tobą i Esterą.

– Cał­kiem inny przy­pa­dek – odparł, wysta­wia­jąc poziomo palec. – Ojcow­skie uczu­cie i nic ponadto. Zoba­czysz ją, zro­zu­miesz.

– Jak sobie chcesz. Potem to prze­szło i… I zaczą­łem sobie wyobra­żać, jak by wyglą­dała, gdyby wszystko z sie­bie zdjęła. Tak po pro­stu.

– O! I tu cię mam! Ja w ogóle nie myślę o tym, jak wyglą­da­łaby Estera, gdyby wszystko z sie­bie zdjęła. Gdyby do tego doszło, pora­zi­łoby mnie. Zasło­nił­bym sobie oczy.

– A zasło­nił­byś oczy, żeby nie widzieć Han­nah Doll, Boris?

– Mm. Kto by pomy­ślał, że Stary Opój weź­mie sobie kogoś takiego.

– Wiem. Wie­rzyć się nie chce.

– Stary Opój. Ale tak się zasta­nów. Opo­jem był zawsze, bez dwóch zdań. Tylko nie zawsze był stary.

– A te dziew­czynki ile mają? – powie­dzia­łem. – Dwa­na­ście? Trzy­na­ście? Więc ona jest w naszym wieku. Albo tro­chę młod­sza.

– I Stary Opój zmaj­stro­wał jej te bliź­niaczki, jak miała ile…? Osiem­na­ście?

– Kiedy był w naszym wieku.

– Niech będzie. Wyj­ście za niego da się wyba­czyć, chyba. – Boris wzru­szył ramio­nami. – Osiem­na­ście. Ale nie zosta­wiła go, prawda. Dasz radę to obśmiać?

– Wiem. Trudno to…

– Mm. Za wysoka jak dla mnie. I jak się tak zasta­no­wić, dla Sta­rego Opoja też za wysoka.

I po raz kolejny zada­li­śmy sobie pyta­nie: Po co spro­wa­dzać tu żonę i dzieci? Tutaj?

– To śro­do­wi­sko raczej dla męż­czyzn, jak już – zauwa­ży­łem.

– Och, nie wiem. Zda­rzają się kobiety, które nie mia­łyby nic prze­ciwko. Zda­rzają się takie, które nie róż­nią się od męż­czyzn. Weź na przy­kład twoją ciotkę Gerdę. Świet­nie by się tu czuła.

– Ciotka Gerda pew­nie by to apro­bo­wała z zasady – stwier­dzi­łem. – Ale nie czu­łaby się świet­nie.

– A Han­nah jak się tu odnaj­dzie? Jak myślisz?

– Nie wygląda na zachwy­coną, że tu jest.

– Ano nie. Ale nie zapo­mi­naj, że jest żoną Paula Dolla nie­po­zo­sta­jącą z nim w sepa­ra­cji.

– Ale może cho­ciaż zado­mowi się tu przy­jem­nie – odpar­łem. – Liczę na to. Bo ze swym wyglą­dem dzia­łam lepiej na kobiety, które czują się tu świet­nie.

– …My tu nie czu­jemy się świet­nie.

– Nie. Ale mamy sie­bie, Bogu dzięki. A to nie byle co.

– Prawda, mój drogi. Ja mam cie­bie, a ty masz mnie.

Boris, mój druh od nie­pa­mięt­nych cza­sów – empa­tyczny, nie­ustra­szony, przy­stojny, taki mały cezar. Przed­szkole, dzie­ciń­stwo, dora­sta­nie, a potem, w póź­niej­szych latach, wspólne rowe­rowe waka­cje we Fran­cji, Anglii, Szko­cji i Irlan­dii, nasza trzy­mie­sięczna wyprawa z Mona­chium do Reg­gio i stam­tąd na Sycy­lię. Dopiero w doro­słym życiu nasza przy­jaźń napo­tkała trud­no­ści, kiedy poli­tyka – histo­ria – prze­nik­nęła do naszego życia.

– Ty… ty stąd wyje­dziesz w Boże Naro­dze­nie. Ja tu będę do czerwca. Dla­czego nie służę na wscho­dzie? – Upił łyk, skrzy­wił się, zapa­lił papie­rosa. – A tak à pro­pos, bra­cie, twoje szanse są równe zeru. Bo na przy­kład gdzie? Ona za bar­dzo rzuca się w oczy. I lepiej uwa­żaj. Stary Opój może sobie być Sta­rym Opo­jem, ale to także komen­dant.

– Mm. No i co? Dziw­niej­sze rze­czy się zda­rzają.

– Znacz­nie dziw­niej­sze.

Tak. Bo były to czasy, kiedy wszy­scy wyczu­wali ten szwin­del, ten sar­ka­styczny bez­wstyd, tę zapie­ra­jącą dech hipo­kry­zję wszel­kich pro­hi­bi­cji.

– Mam coś w rodzaju planu – powie­dzia­łem.

Boris wes­tchnął i spoj­rzał pustym wzro­kiem.

– Naj­pierw muszę się skon­tak­to­wać z wujem Mar­ti­nem. Potem wyko­nam otwar­cie. Pio­nek w gam­bi­cie kró­lew­skim.

Boris odpo­wie­dział dopiero po chwili:

– Pio­nek za to obe­rwie, tak sobie myślę.

– Pew­nie obe­rwie. Ale nie zaszko­dzi dobrze się przyj­rzeć.

Boris Eltz wymó­wił się: ocze­ki­wano go na ram­pie. W ramach kary za jesz­cze jedną bójkę na pię­ści odby­wał mie­siąc ogłu­pia­ją­cej służby na ram­pie. Rampa – wysa­dza­nie z pociągu, selek­cja, a potem jazda przez brze­zinę do Brą­zo­wej Altanki, w KZ II.

– Selek­cja to naj­bar­dziej nie­sa­mo­wity ele­ment – stwier­dził Boris. – Koniecz­nie się przy­łącz któ­re­goś dnia. Dla doświad­cze­nia.

Zja­dłem obiad w kasy­nie (pół kur­czaka, brzo­skwi­nie i custard. Bez wina) i posze­dłem do swego biura przy Buna-Werke. Było dwu­go­dzinne spo­tka­nie z Burc­klem i Seedi­giem, głów­nie poświę­cone opie­sza­ło­ści przy budo­wie hal do pro­duk­cji kar­bidu, ale poza tym stało się oczy­wi­ste, że prze­gry­wam bata­lię o relo­ka­cję naszej siły robo­czej.

O zmierz­chu uda­łem się do kan­ciapy Ilse Grese, w KZ I.

Ilse Grese czuła się tu świet­nie.

Zastu­ka­łem w leciutko roz­ko­ły­sane bla­szane drzwi i wsze­dłem.

Niczym nasto­latka, którą skąd­inąd wciąż była (za mie­siąc dwa­dzie­ścia lat), sie­działa sku­lona i ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, w poło­wie pry­czy, zato­piona w lek­tu­rze ilu­stro­wa­nego cza­so­pi­sma; nie zde­cy­do­wała się ode­rwać wzroku od kar­tek. Jej mun­dur wisiał na gwoź­dziu wbi­tym w meta­lową belkę, pod którą musia­łem przejść z pochy­loną głową; była ubrana we włók­ni­stą gra­na­tową podomkę i wor­ko­wate szare skar­pety.

– Aha! Wyczu­wam Island­czyka. Wyczu­wam palanta – powie­działa, nie odwra­ca­jąc głowy.

Ilse miała zwy­czaj trak­to­wać mnie i być może wszyst­kich zaprzy­jaź­nio­nych panów z kpiar­skim roz­le­ni­wie­niem. Ja mia­łem zwy­czaj trak­to­wać ją i wszyst­kie kobiety, przy­naj­mniej na początku, z aka­de­micką kwie­ci­sto­ścią (roz­wi­ną­łem ten styl jako prze­ciw­wagę dla mojego wyglądu fizycz­nego, który nie­kiedy budził grozę). Na pod­ło­dze leżał pas, do któ­rego Ilse przy­pi­nała broń, oraz jej pejcz z woło­wej skóry, skrę­cony w kłę­bek niczym chudy wąż pogrą­żony we śnie.

Zdją­łem buty. A potem, gdy już usia­dłem i umo­ści­łem się wygod­nie na opar­ciu z jej ple­ców, poma­cha­łem jej nad ramie­niem amu­le­tem na pozła­ca­nym łań­cuszku, wypeł­nio­nym per­fu­mami z importu.

– Islandzki palant. Czego chce?

– Mm, Ilse, co z twoim poko­jem? Zawsze wyglą­dasz nie­ska­zi­tel­nie, kiedy wyko­nu­jesz pracę, to ci oddaję. Ale w sfe­rze pry­wat­nej… A jesteś raczej pedantką, gdy cho­dzi o porzą­dek i czy­stość u innych.

– Czego się palan­towi chce?

– Czego się chce? – powtó­rzy­łem. – Się chce, żebyś ty, Ilse, przy­szła do mnie około dzie­sią­tej. – I cią­gną­łem, oddzie­la­jąc zda­nia prze­rwami na namysł: – Ura­czę cię brandy, cze­ko­ladą i kosz­tow­nymi pre­zen­tami. Wysłu­cham opo­wie­ści o two­ich naj­now­szych wzlo­tach i upad­kach. Moja bez­gra­niczna życz­li­wość nie­ba­wem przy­wróci twoje poczu­cie umiaru. Bo poczu­cie umiaru, Ilse, to coś, z braku czego zda­rza ci się przy­pad­kiem zasły­nąć. Przy­naj­mniej tak mi powie­dział Boris.

– …Boris już mnie nie kocha.

– Cał­kiem nie­dawno wyśpie­wy­wał peany na twą cześć. Chcesz, to się z nim roz­mó­wię. W każ­dym razie liczę na cie­bie o dzie­sią­tej. Będzie roz­mowa, zosta­niesz ura­czona, a na koniec sen­ty­men­talne inter­lu­dium. Tego wła­śnie się chce.

Ilse kon­ty­nu­owała lek­turę – arty­kułu, który dobit­nie, wręcz gniew­nie dowo­dził, że kobiety nie powinny pod żad­nym pozo­rem golić czy też depi­lo­wać nóg względ­nie pach.

Wsta­łem. Zadarła głowę. Sze­ro­kie i dziw­nie pomarsz­czone, wykrzy­wione usta, oczo­doły kobiety trzy­kroć od niej star­szej, obfi­tość i ener­gia wło­sów koloru brudny blond.

– Palant z cie­bie.

– Przyjdź o dzie­sią­tej. Przyj­dziesz?

– Może tak – rzu­ciła, prze­wra­ca­jąc stronę. – Może nie.

Zasoby miesz­ka­niowe Sta­rego Mia­sta były tak nędzne, że ludzie z Buny byli zmu­szeni zbu­do­wać coś w rodzaju osie­dla sypial­nego na wiej­skich przed­mie­ściach, od wschodu (ze szkołą pod­sta­wową i śred­nią, kli­niką, paroma skle­pami, sto­łówką i wyszyn­kiem, a także dzie­siąt­kami naro­wi­stych mał­żo­nek). Nie­mniej jed­nak prędko zna­la­złem cał­kiem zdatne miesz­kanko zło­żone z kilku pre­ten­sjo­nal­nie ume­blo­wa­nych pokoi, przy stro­mej dróżce odbie­ga­ją­cej w bok od placu tar­go­wego. Ulica Spa­dzi­sta 9.

Jedna poważna wada: mia­łem myszy. Po tym, jak jej wła­ści­cieli siłą wykwa­te­ro­wano, nie­ru­cho­mość przez bli­sko rok zamiesz­ki­wali na dziko robot­nicy budow­lani i zaraza stała się chro­niczna. Wpraw­dzie maleń­kim stwo­rzon­kom uda­wało się nie poka­zy­wać, a jed­nak nie­mal bez­u­stan­nie sły­sza­łem, jak się krzą­tają w szcze­li­nach i rurach, jak pomy­kają, popi­skują, poży­wiają się, roz­mna­żają…

Przy dru­giej wizy­cie moja posłu­gaczka, młoda Agnieszka, zain­sta­lo­wała u mnie wiel­kiego kocura, czar­nego z bia­łymi maź­nię­ciami, który wabi się Maks czy też Mak­sik. Maks to legen­darny myszo­łap. Agnieszka powie­działa, że wizyta Maksa raz na dwa tygo­dnie to wszystko, czego mi trzeba; kocur doceni, jak co jakiś czas dosta­nie miseczkę z mle­kiem, ale nie ma potrzeby dawać mu niczego solid­nego do jedze­nia.

Po krót­kim cza­sie nabra­łem sza­cunku do tego spraw­nego i dys­kret­nego dra­pież­nika. Mak­sik wyglą­dał, jakby miał na sobie frak – ubra­nie czarne jak węgiel, biały gor­set w kształ­cie ide­al­nego trój­kąta, białe getry. Kiedy się przy­cza­jał, wyprę­ża­jąc przed­nie koń­czyny, jego łapki ślicz­nie się roz­ca­pie­rzały, upo­dab­nia­jąc się do sto­kro­tek. I za każ­dym razem, gdy Agnieszka zgar­niała go w obję­cia i zabie­rała, Maks – po week­en­dzie spę­dzo­nym ze mną – pozo­sta­wiał za sobą zade­kre­to­waną ciszę.

W takiej wła­śnie ciszy przy­go­to­wa­łem sobie – czy raczej zgro­ma­dzi­łem (czaj­nik, garnki, wia­dra) – gorącą kąpiel, a następ­nie zro­bi­łem się szcze­gól­nie schludny i przy­stojny dla Ilse Grese. Posta­wi­łem na stole jej koniak, wyło­ży­łem cukierki plus cztery fabrycz­nie zapa­ko­wane pary moc­nych raj­stop (bo poń­czo­chami gar­dziła) i cze­ka­łem, wyglą­da­jąc przez okno na stary zamek ksią­żęcy, czarny jak Maks na tle wie­czor­nego nieba.

Ilse była punk­tu­alna. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, powie­działa tylko jedno słowo, ale za to odro­binę drwiąco, a już na pewno z głę­bo­kim roz­le­ni­wie­niem.

– Szybko – powie­działa.

Z tego, co wie­dzia­łem, żona komen­danta, Han­nah Doll, odpro­wa­dzała córki do szkoły i póź­niej je przy­pro­wa­dzała, ale poza tym rzadko wycho­dziła z domu.

Nie przy­szła na żadne z dwóch eks­pe­ry­men­tal­nych thés dan­sants; nie przy­szła na kok­tajl party w Wydziale Poli­tycz­nym, urzą­dzone przez Fritza Möbiusa. Nie przy­szła na galowy seans kome­dii roman­tycz­nej Dwoje szczę­śli­wych ludzi.

Paul Doll nie mógł się nie poja­wić na żad­nym z tych wyda­rzeń. Robił to zawsze z tym samym wyra­zem twa­rzy: czło­wieka, który hero­icz­nie panuje nad swą zra­nioną dumą… Miał zwy­czaj ukła­dać wargi w rurkę, jakby zamie­rzał zagwiz­dać – dopóki (przy­naj­mniej tak to wyglą­dało) nie dopa­dły go jakieś miesz­czań­skie wąt­pli­wo­ści i wtedy usta przy­bie­rały ponow­nie kształt dzioba.

– Bez Han­nah, Paul? – spy­tał Möbius.

Pod­sze­dłem bli­żej.

– Nie­dy­spo­no­wana – odparł Doll. – Wiesz, jak to jest. Przy­sło­wiowe trudne dni.

– Masz ci los!

Z dru­giej strony mogłem jej się cał­kiem dobrze przyj­rzeć, i to przez kilka minut, przez dziury w lichym żywo­pło­cie na prze­ciw­le­głym krańcu boiska spor­to­wego (prze­cho­dzi­łem tam­tędy i przy­sta­ną­łem na chwilę, uda­jąc, że spraw­dzam coś w notat­niku). Han­nah stała na traw­niku, nad­zo­ru­jąc pik­nik z udzia­łem jej dwóch lato­ro­śli i ich kole­żanki – córki Seedi­gów, byłem pra­wie pewien. Wikli­nowy koszyk jesz­cze nie został roz­pa­ko­wany. Nie usia­dła z nimi na czer­wo­nym kocu, tylko co czas jakiś przy­ku­cała i po chwili pro­sto­wała się na powrót, z towa­rzy­sze­niem ener­gicz­nych tar­gnięć poślad­kami.

Jeśli nie sukienką, to z całą pew­no­ścią syl­wetką (przy nie­wi­docz­nej twa­rzy) Han­nah Doll paso­wała do naro­do­wego ide­ału mło­dej kobiety: krzepka, wie­śnia­cza, zbu­do­wana do pro­kre­acji i cięż­kiej pracy. Ja, dzięki swemu wyglą­dowi, byłem bene­fi­cjen­tem pogłę­bio­nej cie­le­snej zna­jo­mo­ści takiego typu. Zadar­łem i roz­po­star­łem nie­je­den trój­war­stwowy bawar­ski dirndl, ścią­gną­łem nie­jedne wło­chate pumpy, cisną­łem za sie­bie nie­je­den pod­kuty cho­dak.

Sam mia­łem metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu. I włosy barwy mroź­nej bieli. Nos jak fla­mandz­kie koryto, usta jak wzgar­dliwa plisa, pod­bró­dek kształtny i wojow­ni­czy; wykrzy­wia­jące się w prawo zawiasy szczęki spra­wiały wra­że­nie przy­śru­bo­wa­nych pod śli­macz­ni­cami uszu, naj­mniej­szymi z moż­li­wych. Ramiona mia­łem pła­skie i sze­ro­kie, pierś jak sztaba, szczu­pły pas; do tego roz­cią­gliwy penis, uda krzep­kie jak maszty wykute z kamie­nia, kan­cia­ste rzepki kola­nowe, kostki Michała Anioła, stopy nie mniej zgrabne i kształtne niż wiel­kie, mac­ko­wate ostrza dłoni. By zamknąć ów zestaw jakże pożą­da­nych i przy­dat­nych przy­mio­tów, moje ark­tyczne oczy mie­niły się błę­ki­tem w kobal­to­wym odcie­niu.

Wystar­czało mi słowo od wuja Mar­tina, spe­cy­ficzny roz­kaz od wuja Mar­tina ze sto­licy – i zaraz przy­stę­po­wa­łem do czynu.

– Dobry wie­czór.

– Tak?

Na stop­niach poma­rań­czo­wej willi zde­rzy­łem się z nie­po­ko­jącą, drob­nych roz­mia­rów istotą w gęsto dzia­nych bar­cha­nach (kami­zela i spód­nica) i ze sre­brzą­cymi się sprzącz­kami przy butach.

– Czy zasta­łem pana domu? – spy­ta­łem. Wie­dzia­łem dosko­nale, że Doll jest gdzie indziej. Był na ram­pie z leka­rzami, Bori­sem i wie­loma innymi; cze­kali na pociąg spe­cjalny 105 (który rze­komo miał się oka­zać kło­po­tliwy). – Bo mam tu prio­ry­te­tową…

– Humi­lia? – ode­zwał się czyjś głos. – Co jest, Humi­lia?

Prze­miesz­cze­nie powie­trza gdzieś na tyłach i oto poja­wiła się, Han­nah Doll, znowu w bieli iskrzą­cej się w cie­niach. Humi­lia zaka­słała uprzej­mie i wyco­fała się.

– Prze­pra­szam, że się narzu­cam, madame – powie­dzia­łem. – Nazy­wam się Golo Thom­sen. Miło mi panią poznać.

Palec za pal­cem zdar­łem żwawo irchową ręka­wiczkę i wycią­gną­łem dłoń, a ona ją ujęła.

– Golo? – powtó­rzyła.

– Tak. To mi wyszło, gdy po raz pierw­szy pró­bo­wa­łem wymó­wić imię Ange­lus. Jak sama pani sły­szy, uszko­dzi­łem je bar­dzo. Ale przy­warło. Nasze błędy nawie­dzają nas całe życie, nie sądzi pani?

– W czym mogę panu pomóc, panie Thom­sen?

– Pani Doll, mam dość pilne wie­ści dla komen­danta.

– Ach tak?

– Nie chcę dra­ma­ty­zo­wać, ale w Kan­ce­la­rii Rze­szy pod­jęto pewną decy­zję, w kwe­stii, która, jak wiem, ma dla niego kapi­talne zna­cze­nie.

Jaw­nie tak­so­wała mnie wzro­kiem.

– Już raz pana widzia­łam – oświad­czyła. – Zapa­mię­ta­łam, bo nie był pan w mun­du­rze. Zda­rza się panu nosić mun­dur? Czym kon­kret­nie się pan zaj­muje?

– Służę jako łącz­nik – odpar­łem i wyko­na­łem płytki ukłon.

– Jeśli to takie ważne, to chyba powi­nien pan zacze­kać. Nie mam poję­cia, gdzie on jest. – Wzru­szyła ramio­nami. – Miałby pan ochotę na lemo­niadę?

– Nie. Nie chciał­bym robić fatygi.

– To dla mnie żadna fatyga. Humi­lia?

Spo­wi­jała nas teraz różana łuna głów­nego pokoju: pani Doll stała ple­cami do kominka, pan Thom­sen prę­żył się przed środ­ko­wym oknem i omia­tał wzro­kiem wieże obser­wa­cyjne w linii ogro­dze­nia, a także te czy inne obiekty Sta­rego Mia­sta na dal­szym pla­nie.

– Uro­czo. Bar­dzo tu uro­czo. Pro­szę mi powie­dzieć – rze­kłem ze wsty­dli­wym uśmie­chem – potrafi pani docho­wać tajem­nicy?

Jej wzrok stę­żał. Z bli­ska była bar­dziej połu­dniowa, bar­dziej łaciń­ska, jeśli cho­dzi o kolo­ryt, a oczy jej miały nie­pa­trio­tyczną ciem­no­brą­zową barwę, jakby wil­got­nego kar­melu, z zawie­si­stym poły­skiem.

– Potra­fię docho­wać tajem­nicy. Jak naj­bar­dziej. Pod warun­kiem, że tego chcę – odparła.

– Och, to zna­ko­mi­cie. Bo cho­dzi o to – zaczą­łem się tłu­ma­czyć, nie do końca w zgo­dzie z prawdą – cho­dzi o to, że nad wyraz inte­re­sują mnie wnę­trza, zna­czy się meble i styl. Rozu­mie pani, dla­czego nie chciał­bym, aby to się roze­szło. Nie­zbyt to męskie.

– Ow­szem, nie bar­dzo.

– Czy zatem z tymi mar­mu­ro­wymi bla­tami to był pani pomysł?

Mia­łem nadzieję roz­ko­ja­rzyć ją i jed­no­cze­śnie wpra­wić w ruch. Tym­cza­sem Han­nah Doll gadała, gesty­ku­lo­wała, prze­cho­dziła od okna do okna, a ja mia­łem oka­zję się asy­mi­lo­wać. Tak, była z pew­no­ścią zbu­do­wana na zdu­mie­wa­jącą skalę: wiel­kie przed­się­wzię­cie, jeśli cho­dzi o koor­dy­na­cję este­tyczną. I ta głowa, sze­ro­kość ust, moc zębów i szczęki, jędrna powłoka policz­ków – kan­cia­stych, acz kształt­nych, z kośćmi wykrzy­wia­ją­cymi się ku górze i na zewnątrz.

– A ta zada­szona weranda? – spy­ta­łem.

– Do wyboru było albo tak, albo…

Przez otwarte drzwi weszła Humi­lia z tacą, na któ­rej stał kamion­kowy dzba­nek oraz dwa tale­rze z ciast­kami i bisz­kop­tami.

– Dzię­kuję, moja poczciwa Humi­lio.

– Pani poko­jówka, pani Doll – zagad­ną­łem, gdy znowu zna­leź­li­śmy się sami. – Czy nie jest ona aby Świad­kiem?

Han­nah zwle­kała z odpo­wie­dzią, dopóki jakieś domowe wibra­cje, nie­wy­kry­walne przeze mnie, nie udzie­liły jej dys­pensy, by mówić dalej i to nawet nie szep­tem:

– Zgadł pan. Nie rozu­miem tych ludzi. Ona ma reli­gijną twarz, nie uważa pan?

– Zde­cy­do­wa­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Zone of Inte­rest

Copy­ri­ght © 2014, Mar­tin Amis

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fia na okładce

© H. Arm­strong Roberts/Clas­sic­Stock/Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Strefa inte­re­sów, wyd. II, Poznań 2024)

ISBN 978-83-7818-943-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer