Strefa interesów - Martin Amis - ebook + książka

Strefa interesów ebook

Martin Amis

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość w czasach Zagłady

Golo Thomsen, oficer SS, zakochuje się w Hannah Doll, żonie komendanta obozu koncentracyjnego. Paul Doll dowiaduje się prawdy i obojgu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Doll knuje intrygę, w której jedną z głównych ról ma odegrać niejaki Szmul – więzień obozu.

To tylko powierzchnia, pod którą kotłuje się hitlerowska noc Walpurgi.

Amis mierzy się w tej powieści z jedną z największych tragedii nowożytnego świata. Powojenny finał jest nie mniej poruszający niż tło akcji – obóz koncentracyjny. Rzecz o banalności zła, o granicach jego akceptacji, wreszcie o tym, czy – pięknie opisana, niemal wirtualna w tak nieludzkiej scenerii – miłość może przetrwać w normalnym świecie. Mistrzowska proza, prowokacyjny, subtelny humor, godne świetnego pisarza drążenie granic nieopisywalnego.

Strefa interesów w reżyserii Jonathana Glazera została nagrodzona Grand Prix canneńskiego Festiwalu Filmowego. Ta polsko-brytyjsko-amerykańska koprodukcja była nominowana w trzech kategoriach do Złotych Globów i uzyskała pięć nominacji do Oscara 2024.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 401

Oceny
4,1 (41 ocen)
22
6
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Dobrze spędzony czas

trudno było nie trafić na negatywne opinie o tej historii - raczej o wersji filmowej, niż książkowej - i oburzone głosy ludzi, którzy odmawiają tracenia czasu na wojenno-obozowe losy niemieckich morderców i ich rodzin, paradujących w skradzionych futrach, noszących skradzioną biżuterię, zamieszkujących skradzione domy. nie podzielam tej opinii; uważam, że próba przedstawienia (bez ckliwego usprawiedliwiania) rzeczywistości i mentalności narodu, który na to wszystko pozwolił, jest cenna i potrzebna. wszystko jest kwestią dobrego smaku, wierności historycznej i talentu autora - ostatnie spory i afery dotyczące wykorzystywania tematu Holocaustu do pisania tanich romansów albo powieści gore są na to najlepszym dowodem. ta książka nie przedstawia buntujących się jednostek, bohaterów w tłumie antysemitów i nazistów, nie znajdziemy w niej wielkich przemów w imię tolerancji czy refleksji na temat zła wojny czy niesprawiedliwości społecznej. skupia się na postaci więźnia obozu - Żyda, brutalne...
50
giovanna2020

Nie oderwiesz się od lektury

trudna, wciągając lektura, zmuszająca do refleksji.
20
Zuzela84

Całkiem niezła

Fatalne opracowanie e-booka, brak tłumaczeń częstych i obszernych fragmentów w języku niemieckim sprawia, że momentami książka jest zupełnie niezrozumiała. Odnosi się wrażenie, że tłumaczenia dokonano przy pomocy tłumacza Googla, lub nie dokonano żadnej korekty po konwersji na wersję elektroniczną. Książka nie ma też nic wspólnego z filmem pod tym samym tytułem.
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciężka i wartościowa powiesc o nazizmie. Na podstawie powieści powstał film.
00



Bagni­stego węża szczęka Niech w ukro­pie tym roz­mięka: Żabie oko, łapki jeża, Psi pysk i puch nie­to­pe­rza, Żądło żmii, łeb jasz­czu­rzy, Sowi lot i ogon szczu­rzy, Niech to wszystko się na kupie Warzy w tej pie­kiel­nej zupie /…/

Jesz­cze ingre­dien­cyj kilka! Łuska smo­cza i ząb wilka, Z mumii sok, kiszka i ślina Zbójcy mor­skiego, rekina, Korzeń lulka i cykuty Z łona ziemi w noc wypruty, Język bluź­nią­cego Żyda, Koźla żółć, i ta się przyda, A do tego Turka nos I z Tatara brody włos, Dwa paluszki małych dzia­tek Zadu­szo­nych; na osta­tek, Dla nada­nia kon­sy­sten­cji Tej prze­klę­tej kwin­te­sen­cji, Tygry­sicy scu­chłe trzewo /…/

By zaś zakląć wszel­kie duchy, Wlej­cie jesz­cze mał­piej juchy. /…/

Jużem tak głę­boko W krwi zagrzązł, że wstecz iść nie­po­do­bień­stwo, W miej­scu zaś grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo; Trzeba więc dalej brnąć. Mak­bet, Szek­spir, tłum. J. Pasz­kow­ski

ROZDZIAŁ I

STREFA INTERESÓW

1. THOMSEN: OD PIERWSZEGO WEJRZENIA

Nie­obca była mi ta smuga bły­ska­wicy, nie­obcy był ten huk gromu. Zna­łem się na tym jak mało kto; nie­obce było mi obe­rwa­nie chmury – obe­rwa­nie chmury, potem blask słońca i wresz­cie tęcza.

Wra­cała ze Sta­rego Mia­sta z dwiema cór­kami, uszły już spory kawał w głąb strefy inte­re­sów. W dali cze­kała na nie z otwar­tymi ramio­nami długa aleja – kolum­nada wręcz – aleja klo­nów, któ­rych konary i kla­po­wane liście zwie­rały się w górze. Późne popo­łu­dnie środka lata, chmary pedan­tycz­nie lśnią­cych muszek… Wścib­ski łagodny wie­trzyk wer­to­wał mój notes roz­ło­żony na pniaku.

Rosła, bio­drza­sta i pulchna, a przy tym zwinna, w ząb­ko­wa­nej bia­łej sukni się­ga­ją­cej kostek i kre­mo­wym kape­lu­szu słom­ko­wym z czarną wstęgą, z roz­ko­ły­saną sło­mianą torbą (dziew­czynki, rów­nież w bieli, też miały słom­kowe kape­lu­sze i sło­miane torebki), poko­ny­wała kolejne kie­sze­nie pełne pucha­tego, przy­mil­nego lwiego cie­pła. Śmiała się – odchy­la­jąc głowę, z naprę­żo­nym gar­dłem. Dotrzy­my­wa­łem im kroku, idąc rów­no­le­gle, w szy­tej na miarę twe­edo­wej mary­narce i twil­lo­wych spodniach, z moim note­sem i wiecz­nym pió­rem.

A potem wszyst­kie trzy prze­cięły drogę do Aka­de­mii Jazdy Kon­nej. Osa­czona przez swe prze­korne pocie­chy minęła ozdobny wia­trak, słup majowy, szu­bie­nicę na trzech kół­kach, konia pocią­go­wego nie­dbale uwią­za­nego do żela­znej pompy i poszła dalej.

Do KZ – do KZ I.

Coś się wyda­rzyło od pierw­szego wej­rze­nia. Bły­ska­wica, grom, ulewa, słońce, tęcza – mete­oro­lo­gia od pierw­szego wej­rze­nia.

Nazy­wała się Han­nah – Frau Han­nah Doll.

Sie­dzia­łem w kasy­nie ofi­cer­skim na kana­pie wypcha­nej koń­skim wło­siem, wśród mosięż­nych ozdób od koń­skich uprzęży oraz rycin przed­sta­wia­ją­cych konie, i pijąc kolejną fili­żankę erzacu kawy (koń­skiej kawy), powie­dzia­łem do Borisa Eltza, przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa:

– Na chwilę znów odmłod­nia­łem. To przy­po­mi­nało miłość.

– Miłość?

– Powie­dzia­łem: przy­po­mi­nało miłość. No nie prze­ra­żaj się tak. Przy­po­mi­nało miłość. Uczu­cie, że tak już musi być. Sam wiesz. Jak przy naro­dzi­nach dłu­giego, cudow­nego romansu. Roman­tycz­nej miło­ści.

– Déjà vu i te rze­czy co zawsze? Mów dalej. Odśwież mi pamięć.

– Pro­szę bar­dzo. Ból ocza­ro­wa­nia. Wielki ból. I jesz­cze pokora, a także poczu­cie, że nie jesteś godzien. Jak z tobą i Esterą.

– Cał­kiem inny przy­pa­dek – odparł, wysta­wia­jąc poziomo palec. – Ojcow­skie uczu­cie i nic ponadto. Zoba­czysz ją, zro­zu­miesz.

– Jak sobie chcesz. Potem to prze­szło i… I zaczą­łem sobie wyobra­żać, jak by wyglą­dała, gdyby wszystko z sie­bie zdjęła. Tak po pro­stu.

– O! I tu cię mam! Ja w ogóle nie myślę o tym, jak wyglą­da­łaby Estera, gdyby wszystko z sie­bie zdjęła. Gdyby do tego doszło, pora­zi­łoby mnie. Zasło­nił­bym sobie oczy.

– A zasło­nił­byś oczy, żeby nie widzieć Han­nah Doll, Boris?

– Mm. Kto by pomy­ślał, że Stary Opój weź­mie sobie kogoś takiego.

– Wiem. Wie­rzyć się nie chce.

– Stary Opój. Ale tak się zasta­nów. Opo­jem był zawsze, bez dwóch zdań. Tylko nie zawsze był stary.

– A te dziew­czynki ile mają? – powie­dzia­łem. – Dwa­na­ście? Trzy­na­ście? Więc ona jest w naszym wieku. Albo tro­chę młod­sza.

– I Stary Opój zmaj­stro­wał jej te bliź­niaczki, jak miała ile…? Osiem­na­ście?

– Kiedy był w naszym wieku.

– Niech będzie. Wyj­ście za niego da się wyba­czyć, chyba. – Boris wzru­szył ramio­nami. – Osiem­na­ście. Ale nie zosta­wiła go, prawda. Dasz radę to obśmiać?

– Wiem. Trudno to…

– Mm. Za wysoka jak dla mnie. I jak się tak zasta­no­wić, dla Sta­rego Opoja też za wysoka.

I po raz kolejny zada­li­śmy sobie pyta­nie: Po co spro­wa­dzać tu żonę i dzieci? Tutaj?

– To śro­do­wi­sko raczej dla męż­czyzn, jak już – zauwa­ży­łem.

– Och, nie wiem. Zda­rzają się kobiety, które nie mia­łyby nic prze­ciwko. Zda­rzają się takie, które nie róż­nią się od męż­czyzn. Weź na przy­kład twoją ciotkę Gerdę. Świet­nie by się tu czuła.

– Ciotka Gerda pew­nie by to apro­bo­wała z zasady – stwier­dzi­łem. – Ale nie czu­łaby się świet­nie.

– A Han­nah jak się tu odnaj­dzie? Jak myślisz?

– Nie wygląda na zachwy­coną, że tu jest.

– Ano nie. Ale nie zapo­mi­naj, że jest żoną Paula Dolla nie­po­zo­sta­jącą z nim w sepa­ra­cji.

– Ale może cho­ciaż zado­mowi się tu przy­jem­nie – odpar­łem. – Liczę na to. Bo ze swym wyglą­dem dzia­łam lepiej na kobiety, które czują się tu świet­nie.

– …My tu nie czu­jemy się świet­nie.

– Nie. Ale mamy sie­bie, Bogu dzięki. A to nie byle co.

– Prawda, mój drogi. Ja mam cie­bie, a ty masz mnie.

Boris, mój druh od nie­pa­mięt­nych cza­sów – empa­tyczny, nie­ustra­szony, przy­stojny, taki mały cezar. Przed­szkole, dzie­ciń­stwo, dora­sta­nie, a potem, w póź­niej­szych latach, wspólne rowe­rowe waka­cje we Fran­cji, Anglii, Szko­cji i Irlan­dii, nasza trzy­mie­sięczna wyprawa z Mona­chium do Reg­gio i stam­tąd na Sycy­lię. Dopiero w doro­słym życiu nasza przy­jaźń napo­tkała trud­no­ści, kiedy poli­tyka – histo­ria – prze­nik­nęła do naszego życia.

– Ty… ty stąd wyje­dziesz w Boże Naro­dze­nie. Ja tu będę do czerwca. Dla­czego nie służę na wscho­dzie? – Upił łyk, skrzy­wił się, zapa­lił papie­rosa. – A tak à pro­pos, bra­cie, twoje szanse są równe zeru. Bo na przy­kład gdzie? Ona za bar­dzo rzuca się w oczy. I lepiej uwa­żaj. Stary Opój może sobie być Sta­rym Opo­jem, ale to także komen­dant.

– Mm. No i co? Dziw­niej­sze rze­czy się zda­rzają.

– Znacz­nie dziw­niej­sze.

Tak. Bo były to czasy, kiedy wszy­scy wyczu­wali ten szwin­del, ten sar­ka­styczny bez­wstyd, tę zapie­ra­jącą dech hipo­kry­zję wszel­kich pro­hi­bi­cji.

– Mam coś w rodzaju planu – powie­dzia­łem.

Boris wes­tchnął i spoj­rzał pustym wzro­kiem.

– Naj­pierw muszę się skon­tak­to­wać z wujem Mar­ti­nem. Potem wyko­nam otwar­cie. Pio­nek w gam­bi­cie kró­lew­skim.

Boris odpo­wie­dział dopiero po chwili:

– Pio­nek za to obe­rwie, tak sobie myślę.

– Pew­nie obe­rwie. Ale nie zaszko­dzi dobrze się przyj­rzeć.

Boris Eltz wymó­wił się: ocze­ki­wano go na ram­pie. W ramach kary za jesz­cze jedną bójkę na pię­ści odby­wał mie­siąc ogłu­pia­ją­cej służby na ram­pie. Rampa – wysa­dza­nie z pociągu, selek­cja, a potem jazda przez brze­zinę do Brą­zo­wej Altanki, w KZ II.

– Selek­cja to naj­bar­dziej nie­sa­mo­wity ele­ment – stwier­dził Boris. – Koniecz­nie się przy­łącz któ­re­goś dnia. Dla doświad­cze­nia.

Zja­dłem obiad w kasy­nie (pół kur­czaka, brzo­skwi­nie i custard. Bez wina) i posze­dłem do swego biura przy Buna-Werke. Było dwu­go­dzinne spo­tka­nie z Burc­klem i Seedi­giem, głów­nie poświę­cone opie­sza­ło­ści przy budo­wie hal do pro­duk­cji kar­bidu, ale poza tym stało się oczy­wi­ste, że prze­gry­wam bata­lię o relo­ka­cję naszej siły robo­czej.

O zmierz­chu uda­łem się do kan­ciapy Ilse Grese, w KZ I.

Ilse Grese czuła się tu świet­nie.

Zastu­ka­łem w leciutko roz­ko­ły­sane bla­szane drzwi i wsze­dłem.

Niczym nasto­latka, którą skąd­inąd wciąż była (za mie­siąc dwa­dzie­ścia lat), sie­działa sku­lona i ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, w poło­wie pry­czy, zato­piona w lek­tu­rze ilu­stro­wa­nego cza­so­pi­sma; nie zde­cy­do­wała się ode­rwać wzroku od kar­tek. Jej mun­dur wisiał na gwoź­dziu wbi­tym w meta­lową belkę, pod którą musia­łem przejść z pochy­loną głową; była ubrana we włók­ni­stą gra­na­tową podomkę i wor­ko­wate szare skar­pety.

– Aha! Wyczu­wam Island­czyka. Wyczu­wam palanta – powie­działa, nie odwra­ca­jąc głowy.

Ilse miała zwy­czaj trak­to­wać mnie i być może wszyst­kich zaprzy­jaź­nio­nych panów z kpiar­skim roz­le­ni­wie­niem. Ja mia­łem zwy­czaj trak­to­wać ją i wszyst­kie kobiety, przy­naj­mniej na początku, z aka­de­micką kwie­ci­sto­ścią (roz­wi­ną­łem ten styl jako prze­ciw­wagę dla mojego wyglądu fizycz­nego, który nie­kiedy budził grozę). Na pod­ło­dze leżał pas, do któ­rego Ilse przy­pi­nała broń, oraz jej pejcz z woło­wej skóry, skrę­cony w kłę­bek niczym chudy wąż pogrą­żony we śnie.

Zdją­łem buty. A potem, gdy już usia­dłem i umo­ści­łem się wygod­nie na opar­ciu z jej ple­ców, poma­cha­łem jej nad ramie­niem amu­le­tem na pozła­ca­nym łań­cuszku, wypeł­nio­nym per­fu­mami z importu.

– Islandzki palant. Czego chce?

– Mm, Ilse, co z twoim poko­jem? Zawsze wyglą­dasz nie­ska­zi­tel­nie, kiedy wyko­nu­jesz pracę, to ci oddaję. Ale w sfe­rze pry­wat­nej… A jesteś raczej pedantką, gdy cho­dzi o porzą­dek i czy­stość u innych.

– Czego się palan­towi chce?

– Czego się chce? – powtó­rzy­łem. – Się chce, żebyś ty, Ilse, przy­szła do mnie około dzie­sią­tej. – I cią­gną­łem, oddzie­la­jąc zda­nia prze­rwami na namysł: – Ura­czę cię brandy, cze­ko­ladą i kosz­tow­nymi pre­zen­tami. Wysłu­cham opo­wie­ści o two­ich naj­now­szych wzlo­tach i upad­kach. Moja bez­gra­niczna życz­li­wość nie­ba­wem przy­wróci twoje poczu­cie umiaru. Bo poczu­cie umiaru, Ilse, to coś, z braku czego zda­rza ci się przy­pad­kiem zasły­nąć. Przy­naj­mniej tak mi powie­dział Boris.

– …Boris już mnie nie kocha.

– Cał­kiem nie­dawno wyśpie­wy­wał peany na twą cześć. Chcesz, to się z nim roz­mó­wię. W każ­dym razie liczę na cie­bie o dzie­sią­tej. Będzie roz­mowa, zosta­niesz ura­czona, a na koniec sen­ty­men­talne inter­lu­dium. Tego wła­śnie się chce.

Ilse kon­ty­nu­owała lek­turę – arty­kułu, który dobit­nie, wręcz gniew­nie dowo­dził, że kobiety nie powinny pod żad­nym pozo­rem golić czy też depi­lo­wać nóg względ­nie pach.

Wsta­łem. Zadarła głowę. Sze­ro­kie i dziw­nie pomarsz­czone, wykrzy­wione usta, oczo­doły kobiety trzy­kroć od niej star­szej, obfi­tość i ener­gia wło­sów koloru brudny blond.

– Palant z cie­bie.

– Przyjdź o dzie­sią­tej. Przyj­dziesz?

– Może tak – rzu­ciła, prze­wra­ca­jąc stronę. – Może nie.

Zasoby miesz­ka­niowe Sta­rego Mia­sta były tak nędzne, że ludzie z Buny byli zmu­szeni zbu­do­wać coś w rodzaju osie­dla sypial­nego na wiej­skich przed­mie­ściach, od wschodu (ze szkołą pod­sta­wową i śred­nią, kli­niką, paroma skle­pami, sto­łówką i wyszyn­kiem, a także dzie­siąt­kami naro­wi­stych mał­żo­nek). Nie­mniej jed­nak prędko zna­la­złem cał­kiem zdatne miesz­kanko zło­żone z kilku pre­ten­sjo­nal­nie ume­blo­wa­nych pokoi, przy stro­mej dróżce odbie­ga­ją­cej w bok od placu tar­go­wego. Ulica Spa­dzi­sta 9.

Jedna poważna wada: mia­łem myszy. Po tym, jak jej wła­ści­cieli siłą wykwa­te­ro­wano, nie­ru­cho­mość przez bli­sko rok zamiesz­ki­wali na dziko robot­nicy budow­lani i zaraza stała się chro­niczna. Wpraw­dzie maleń­kim stwo­rzon­kom uda­wało się nie poka­zy­wać, a jed­nak nie­mal bez­u­stan­nie sły­sza­łem, jak się krzą­tają w szcze­li­nach i rurach, jak pomy­kają, popi­skują, poży­wiają się, roz­mna­żają…

Przy dru­giej wizy­cie moja posłu­gaczka, młoda Agnieszka, zain­sta­lo­wała u mnie wiel­kiego kocura, czar­nego z bia­łymi maź­nię­ciami, który wabi się Maks czy też Mak­sik. Maks to legen­darny myszo­łap. Agnieszka powie­działa, że wizyta Maksa raz na dwa tygo­dnie to wszystko, czego mi trzeba; kocur doceni, jak co jakiś czas dosta­nie miseczkę z mle­kiem, ale nie ma potrzeby dawać mu niczego solid­nego do jedze­nia.

Po krót­kim cza­sie nabra­łem sza­cunku do tego spraw­nego i dys­kret­nego dra­pież­nika. Mak­sik wyglą­dał, jakby miał na sobie frak – ubra­nie czarne jak węgiel, biały gor­set w kształ­cie ide­al­nego trój­kąta, białe getry. Kiedy się przy­cza­jał, wyprę­ża­jąc przed­nie koń­czyny, jego łapki ślicz­nie się roz­ca­pie­rzały, upo­dab­nia­jąc się do sto­kro­tek. I za każ­dym razem, gdy Agnieszka zgar­niała go w obję­cia i zabie­rała, Maks – po week­en­dzie spę­dzo­nym ze mną – pozo­sta­wiał za sobą zade­kre­to­waną ciszę.

W takiej wła­śnie ciszy przy­go­to­wa­łem sobie – czy raczej zgro­ma­dzi­łem (czaj­nik, garnki, wia­dra) – gorącą kąpiel, a następ­nie zro­bi­łem się szcze­gól­nie schludny i przy­stojny dla Ilse Grese. Posta­wi­łem na stole jej koniak, wyło­ży­łem cukierki plus cztery fabrycz­nie zapa­ko­wane pary moc­nych raj­stop (bo poń­czo­chami gar­dziła) i cze­ka­łem, wyglą­da­jąc przez okno na stary zamek ksią­żęcy, czarny jak Maks na tle wie­czor­nego nieba.

Ilse była punk­tu­alna. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, powie­działa tylko jedno słowo, ale za to odro­binę drwiąco, a już na pewno z głę­bo­kim roz­le­ni­wie­niem.

– Szybko – powie­działa.

Z tego, co wie­dzia­łem, żona komen­danta, Han­nah Doll, odpro­wa­dzała córki do szkoły i póź­niej je przy­pro­wa­dzała, ale poza tym rzadko wycho­dziła z domu.

Nie przy­szła na żadne z dwóch eks­pe­ry­men­tal­nych thés dan­sants; nie przy­szła na kok­tajl party w Wydziale Poli­tycz­nym, urzą­dzone przez Fritza Möbiusa. Nie przy­szła na galowy seans kome­dii roman­tycz­nej Dwoje szczę­śli­wych ludzi.

Paul Doll nie mógł się nie poja­wić na żad­nym z tych wyda­rzeń. Robił to zawsze z tym samym wyra­zem twa­rzy: czło­wieka, który hero­icz­nie panuje nad swą zra­nioną dumą… Miał zwy­czaj ukła­dać wargi w rurkę, jakby zamie­rzał zagwiz­dać – dopóki (przy­naj­mniej tak to wyglą­dało) nie dopa­dły go jakieś miesz­czań­skie wąt­pli­wo­ści i wtedy usta przy­bie­rały ponow­nie kształt dzioba.

– Bez Han­nah, Paul? – spy­tał Möbius.

Pod­sze­dłem bli­żej.

– Nie­dy­spo­no­wana – odparł Doll. – Wiesz, jak to jest. Przy­sło­wiowe trudne dni.

– Masz ci los!

Z dru­giej strony mogłem jej się cał­kiem dobrze przyj­rzeć, i to przez kilka minut, przez dziury w lichym żywo­pło­cie na prze­ciw­le­głym krańcu boiska spor­to­wego (prze­cho­dzi­łem tam­tędy i przy­sta­ną­łem na chwilę, uda­jąc, że spraw­dzam coś w notat­niku). Han­nah stała na traw­niku, nad­zo­ru­jąc pik­nik z udzia­łem jej dwóch lato­ro­śli i ich kole­żanki – córki Seedi­gów, byłem pra­wie pewien. Wikli­nowy koszyk jesz­cze nie został roz­pa­ko­wany. Nie usia­dła z nimi na czer­wo­nym kocu, tylko co czas jakiś przy­ku­cała i po chwili pro­sto­wała się na powrót, z towa­rzy­sze­niem ener­gicz­nych tar­gnięć poślad­kami.

Jeśli nie sukienką, to z całą pew­no­ścią syl­wetką (przy nie­wi­docz­nej twa­rzy) Han­nah Doll paso­wała do naro­do­wego ide­ału mło­dej kobiety: krzepka, wie­śnia­cza, zbu­do­wana do pro­kre­acji i cięż­kiej pracy. Ja, dzięki swemu wyglą­dowi, byłem bene­fi­cjen­tem pogłę­bio­nej cie­le­snej zna­jo­mo­ści takiego typu. Zadar­łem i roz­po­star­łem nie­je­den trój­war­stwowy bawar­ski dirndl, ścią­gną­łem nie­jedne wło­chate pumpy, cisną­łem za sie­bie nie­je­den pod­kuty cho­dak.

Sam mia­łem metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu. I włosy barwy mroź­nej bieli. Nos jak fla­mandz­kie koryto, usta jak wzgar­dliwa plisa, pod­bró­dek kształtny i wojow­ni­czy; wykrzy­wia­jące się w prawo zawiasy szczęki spra­wiały wra­że­nie przy­śru­bo­wa­nych pod śli­macz­ni­cami uszu, naj­mniej­szymi z moż­li­wych. Ramiona mia­łem pła­skie i sze­ro­kie, pierś jak sztaba, szczu­pły pas; do tego roz­cią­gliwy penis, uda krzep­kie jak maszty wykute z kamie­nia, kan­cia­ste rzepki kola­nowe, kostki Michała Anioła, stopy nie mniej zgrabne i kształtne niż wiel­kie, mac­ko­wate ostrza dłoni. By zamknąć ów zestaw jakże pożą­da­nych i przy­dat­nych przy­mio­tów, moje ark­tyczne oczy mie­niły się błę­ki­tem w kobal­to­wym odcie­niu.

Wystar­czało mi słowo od wuja Mar­tina, spe­cy­ficzny roz­kaz od wuja Mar­tina ze sto­licy – i zaraz przy­stę­po­wa­łem do czynu.

– Dobry wie­czór.

– Tak?

Na stop­niach poma­rań­czo­wej willi zde­rzy­łem się z nie­po­ko­jącą, drob­nych roz­mia­rów istotą w gęsto dzia­nych bar­cha­nach (kami­zela i spód­nica) i ze sre­brzą­cymi się sprzącz­kami przy butach.

– Czy zasta­łem pana domu? – spy­ta­łem. Wie­dzia­łem dosko­nale, że Doll jest gdzie indziej. Był na ram­pie z leka­rzami, Bori­sem i wie­loma innymi; cze­kali na pociąg spe­cjalny 105 (który rze­komo miał się oka­zać kło­po­tliwy). – Bo mam tu prio­ry­te­tową…

– Humi­lia? – ode­zwał się czyjś głos. – Co jest, Humi­lia?

Prze­miesz­cze­nie powie­trza gdzieś na tyłach i oto poja­wiła się, Han­nah Doll, znowu w bieli iskrzą­cej się w cie­niach. Humi­lia zaka­słała uprzej­mie i wyco­fała się.

– Prze­pra­szam, że się narzu­cam, madame – powie­dzia­łem. – Nazy­wam się Golo Thom­sen. Miło mi panią poznać.

Palec za pal­cem zdar­łem żwawo irchową ręka­wiczkę i wycią­gną­łem dłoń, a ona ją ujęła.

– Golo? – powtó­rzyła.

– Tak. To mi wyszło, gdy po raz pierw­szy pró­bo­wa­łem wymó­wić imię Ange­lus. Jak sama pani sły­szy, uszko­dzi­łem je bar­dzo. Ale przy­warło. Nasze błędy nawie­dzają nas całe życie, nie sądzi pani?

– W czym mogę panu pomóc, panie Thom­sen?

– Pani Doll, mam dość pilne wie­ści dla komen­danta.

– Ach tak?

– Nie chcę dra­ma­ty­zo­wać, ale w Kan­ce­la­rii Rze­szy pod­jęto pewną decy­zję, w kwe­stii, która, jak wiem, ma dla niego kapi­talne zna­cze­nie.

Jaw­nie tak­so­wała mnie wzro­kiem.

– Już raz pana widzia­łam – oświad­czyła. – Zapa­mię­ta­łam, bo nie był pan w mun­du­rze. Zda­rza się panu nosić mun­dur? Czym kon­kret­nie się pan zaj­muje?

– Służę jako łącz­nik – odpar­łem i wyko­na­łem płytki ukłon.

– Jeśli to takie ważne, to chyba powi­nien pan zacze­kać. Nie mam poję­cia, gdzie on jest. – Wzru­szyła ramio­nami. – Miałby pan ochotę na lemo­niadę?

– Nie. Nie chciał­bym robić fatygi.

– To dla mnie żadna fatyga. Humi­lia?

Spo­wi­jała nas teraz różana łuna głów­nego pokoju: pani Doll stała ple­cami do kominka, pan Thom­sen prę­żył się przed środ­ko­wym oknem i omia­tał wzro­kiem wieże obser­wa­cyjne w linii ogro­dze­nia, a także te czy inne obiekty Sta­rego Mia­sta na dal­szym pla­nie.

– Uro­czo. Bar­dzo tu uro­czo. Pro­szę mi powie­dzieć – rze­kłem ze wsty­dli­wym uśmie­chem – potrafi pani docho­wać tajem­nicy?

Jej wzrok stę­żał. Z bli­ska była bar­dziej połu­dniowa, bar­dziej łaciń­ska, jeśli cho­dzi o kolo­ryt, a oczy jej miały nie­pa­trio­tyczną ciem­no­brą­zową barwę, jakby wil­got­nego kar­melu, z zawie­si­stym poły­skiem.

– Potra­fię docho­wać tajem­nicy. Jak naj­bar­dziej. Pod warun­kiem, że tego chcę – odparła.

– Och, to zna­ko­mi­cie. Bo cho­dzi o to – zaczą­łem się tłu­ma­czyć, nie do końca w zgo­dzie z prawdą – cho­dzi o to, że nad wyraz inte­re­sują mnie wnę­trza, zna­czy się meble i styl. Rozu­mie pani, dla­czego nie chciał­bym, aby to się roze­szło. Nie­zbyt to męskie.

– Ow­szem, nie bar­dzo.

– Czy zatem z tymi mar­mu­ro­wymi bla­tami to był pani pomysł?

Mia­łem nadzieję roz­ko­ja­rzyć ją i jed­no­cze­śnie wpra­wić w ruch. Tym­cza­sem Han­nah Doll gadała, gesty­ku­lo­wała, prze­cho­dziła od okna do okna, a ja mia­łem oka­zję się asy­mi­lo­wać. Tak, była z pew­no­ścią zbu­do­wana na zdu­mie­wa­jącą skalę: wiel­kie przed­się­wzię­cie, jeśli cho­dzi o koor­dy­na­cję este­tyczną. I ta głowa, sze­ro­kość ust, moc zębów i szczęki, jędrna powłoka policz­ków – kan­cia­stych, acz kształt­nych, z kośćmi wykrzy­wia­ją­cymi się ku górze i na zewnątrz.

– A ta zada­szona weranda? – spy­ta­łem.

– Do wyboru było albo tak, albo…

Przez otwarte drzwi weszła Humi­lia z tacą, na któ­rej stał kamion­kowy dzba­nek oraz dwa tale­rze z ciast­kami i bisz­kop­tami.

– Dzię­kuję, moja poczciwa Humi­lio.

– Pani poko­jówka, pani Doll – zagad­ną­łem, gdy znowu zna­leź­li­śmy się sami. – Czy nie jest ona aby Świad­kiem?

Han­nah zwle­kała z odpo­wie­dzią, dopóki jakieś domowe wibra­cje, nie­wy­kry­walne przeze mnie, nie udzie­liły jej dys­pensy, by mówić dalej i to nawet nie szep­tem:

– Zgadł pan. Nie rozu­miem tych ludzi. Ona ma reli­gijną twarz, nie uważa pan?

– Zde­cy­do­wa­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Zone of Inte­rest

Copy­ri­ght © 2014, Mar­tin Amis

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fia na okładce

© H. Arm­strong Roberts/Clas­sic­Stock/Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Strefa inte­re­sów, wyd. II, Poznań 2024)

ISBN 978-83-7818-943-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer