Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Zbiór opowiadań.
[Opis]
/Strażnik Królewskiego Grobu, Marian Brandys, 1984 rok, ISBN 8320705991, wydanie I, Iskry/
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (3)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Rok wydania: 1984
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Iskry • Warszawa • 1984
Strażnik Królewskiego Grobu
Marian Brandys
Opracowanie graficzne
Janusz Wysocki
Redaktor
Maria Błaszczykowa
Redaktor techniczny
Anna Kwaśniewska.
Korektor
Danuta Wołodko
Wydanie I
ISBN 83-207-0599-1
© Copyright by Marian Brandys. Warszawa 1984
Najpierw trochę historii. Działo się to w czasie wojny polsko-radzieckiej lat 1918—1920...
Naczelnik i naczelny wódz odrodzonej Polski przybył 19 września 1919 roku do zajętego przez wojska polskie białoruskiego Mińska. Witały go olbrzymie tłumy radośnie podnieconej ludności na czele z duchownymi wszystkich wyznań, biły dzwony w kościołach i prawosławnych cerkwiach. Na przemówienie prezesa Narodowego Komitetu Białoruskiego, Pruszyńskiego, naczelnik Piłsudski odpowiedział również po białorusku. Obiecał Białorusinom szeroką swobodę rozwoju kultury narodowej, mówił o autonomii, o lojalności wobec Rzeczypospolitej. Podkreślał w swym przemówieniu, że „jest synem tej ziemi, co zebrani, i dlatego może lepiej rozumie i odczuwa wszystkie biedy i nieszczęścia, które były jej udziałem. Każdy mieszkaniec tej ziemi — powiedział — rodził się nie wolny, gwałt i przemoc panowały na niej. W tej wojnie raz jeszcze ta ziemia doświadczyła przemocy i gwałtu idącego ze wschodu i w imię najszczytniejszych ideałów braterstwa wprowadzającego terror”. Piłsudski zapewnił ludność Mińska, że Polska i jej wojsko postanowiły przeciwstawić systemowi gwałtu i przemocy system swobody. „Ziemia ta sama rozstrzygnie, jak żyć ma, jakim prawem się rządzić — mówił — będę dumny z Polski, będę dumny ze swoich żołnierzy, będę dumny wreszcie z samego siebie, jeżeli będę mógł tej nieszczęsnej ziemi dać najcenniejszy dar Boży — dar swobody”.
Towarzyszący wtedy Piłsudskiemu pułkownik Sławoj (przyszły generał Sławoj-Składkowski — ostatni premier Drugiej Rzeczypospolitej) wspominał po latach: „Nigdy później, w czasie największych tryumfów politycznych, nie widziałem tyle ognia, radości i satysfakcji w oczach Komendanta, jak wtedy w Mińsku...”
Komendant w szarej maciejówce wierzył jeszcze wtedy, że uda mu się urzeczywistnić swoją umiłowaną ideę federalizmu, że potrafi stworzyć w środkowo-wschodniej Europie potężną federację państw czy narodów, w której będą żyli obok siebie w całkowitej zgodzie i na zasadach zupełnej równości: Polacy, Litwini, Białorusini i Ukraińcy, a w dalszej perspektywie może także: Łotysze i Estończycy — federację, która będzie wystarczająco silna, aby móc się przeciwstawić wszelkim zagrożeniom ze strony zaborczych sąsiadów.
Tyle historii. Powinno jej wystarczyć dla zrozumienia tła i praprzyczyny zdarzeń, które rozegrały się w moim domu rodzinnym — w Łodzi przy ulicy Przejazd nr 20 — w okresie od kwietnia do października 1920 roku.
Rodziców wtedy z nami nie było. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów podróżowali gdzieś za granicą i jedynie od czasu do czasu nadchodziły od nich kolorowe pocztówki z widokami morza, gór i obcych miast. Domem i nami wszystkimi: mną, moim młodszym bratem, służącą Jagusią, jej narzeczonym, rannym w głowę starszym ułanem Luśkiem, i naszą niemiecką wychowawczynią „frojlajn” Elzi — rządziła matka ojca, surowa i wyniosła babka Stanisława. Zza Wisły dobiegały przytłumione odgłosy wojny. Na murach Łodzi rozlepiano plakaty z napisami: „Na pomoc, wszystko dla frontu, wszyscy na front” albo „Czyście spełnili swój obowiązek?”, albo „Hej, kto Polak na bagnety!” W szkole co pewien czas odczytywano nam nazwiska uczniów starszych klas, którzy polegli na polu chwały. Ukazujące się w Łodzi pismo „Rozwój” codziennie zamieszczało obok tytułu kolejny krótki komunikat: dziewięćset piętnasty... dziewięćset szesnasty... dziewięćset siedemnasty itd. — dzień istnienia Sowdepii (tak nazywano wówczas Związek Radziecki). Ale nikt już nie wierzył w obiecywany przez redakcję rychły koniec naszego wojennego przeciwnika.
Z samego dna pamięci wyłania mi się pierwszy obraz z tamtych czasów. Pod naszym balkonem — gromada jeńców w podartych czerwonych „kosoworotkach” i spiczastych sukiennych czapkach. Schrypniętymi, zmęczonymi głosami śpiewają śmiesznie smutną piosenkę o „przeogromnym” krokodylu spacerującym ulicami miasta. Mój brat wychyla się z balkonu i strzela do nich grochem ze szklanej rurki. Nie czyni tego z żadnych narodowych uprzedzeń ani ze złośliwości. Po prostu dostał ode mnie szklaną procę, więc musi ją jakoś wypróbować. Jeden z jeńców podnosi wykrzywioną wściekle żółtą azjatycką twarz i wygraża mu pięścią. Przerażony brat z wrzaskiem chroni się do pokoju babki...
Ale to jest wspomnienie z nieco wcześniejszego okresu, chyba jeszcze z jesieni 1919 roku, bo pamiętam, że widoczne z naszego balkonu korony drzew przy kościele Świętego Krzyża były już wtedy dobrze żółte. A Królestwo Białorusi wtargnęło w nasze życie dopiero w kilka miesięcy później — w marcu lub kwietniu 1920 roku, kiedy świat zaledwie się zielenił, a w parku miejskim — dawniej „Mikołajewskim”, a od roku — ,,im. Henryka Sienkiewicza” — robiono pierwsze wiosenne porządki.
Pewnego popołudnia dobrze nam znany major Biłyk z Komendy Miasta przyprowadził do nas na kwaterę obcego oficera w okrągłej sztywnej czapce z brązowym skórzanym daszkiem i w brązowooliwkowym mundurze, niepodobnym do żadnego ze znanych mi przedtem uniformów polskich. Pan major Biłyk bywał na kartach u moich rodziców, a poza tym był ojcem naszych towarzyszy zabaw w parku Sienkiewicza: Basi i Leszka Biłyków, więc byliśmy z nim dosyć oswojeni. Ale tamtego dnia wystąpił w pełnym majestacie służbowej oficjalności, wykluczającym jakąkolwiek poufałość: z paskiem czapki opuszczonym pod brodę, z szablą u boku — w asyście wąsatego żandarma, uzbrojonego w karabin z bagnetem i dźwigającego ciężką walizę oraz wielki miedziany samowar. Ten samowar był ze wszystkiego najdziwniejszy.
Pamiętam tę scenę doskonale. Przyprowadzony przez majora i żandarma obcy oficer zatrzymuje się przy drzwiach, podnosi rękę do skórzanego daszka i stuknąwszy głośno obcasami, salutuje nam — nie po naszemu — całą dłonią:
Rosyjskie powitanie jest tak nieoczekiwane, że wszyscy po prostu kamienieją. Oficer spostrzega błąd, stroszy swój jasny szczeciniasty wąsik i pośpiesznie się poprawia. Jego drugie pozdrowienie brzmi już bardziej swojsko, ale również nie po polsku:
Kiedy i na to nie otrzymuje odpowiedzi, omiata pełnym wyrzutu spojrzeniem nasze struchlałe twarze i ciężko wzdycha. Potem siada na podsuniętej mu przez żandarma walizie, zdejmuje czapkę, ociera pot z czoła, a także z krótko ostrzyżonych jasnych włosów i poczyna ziewać tak serdecznie, że łzami mu zachodzą bladoniebieskie przekrwione oczy. Ale trwa to krótko. Po chwili twarz mu się ożywia, a zmętniałe oczy znowu rozbłyskują zainteresowaniem. W kręgu jego widzenia pojawia się nieobecna dotychczas w pokoju „frojlajn” Elzi.
Tę rudą, białoróżową, rozłożystą córę łódzkich tkaczy zafundowali nam rodzice na wychowawczynię i nauczycielkę niemieckiego tuż przed swoim wyjazdem za granicę. Łudzili się naiwnie, że za tanie pieniądze wprowadzi nas ona we wszystkie arkana mowy Goethego i Schillera, których zielono oprawne dzieła zajmowały całą półkę w ojcowskiej bibliotece. Ale „frojlajn” Elzi haniebnie zawiodła pokładane w niej nadzieje. Niemieckiego nas nie nauczyła, to raczej my — w ciągłych z nią utarczkach słownych i nieporozumieniach — podciągaliśmy i dopełniali jej kulawą, ubogą polszczyznę. Jeśli zaś chodzi o walory wychowawcze nowej opiekunki, to najdosadniej charakteryzowała je nasza zadziorna pomoc domowa. Zazdrosna o swego ułana Luśka, rzekomo kokietowanego przez dorodną Niemkę, Jagusia, zupełnie nie zważając na nasze niedostateczne uświadomienie w sprawach męsko-damskich, nazywała „frojlajn” Elzi „ostatnią szmatą” i pokrzykiwała, że „ta szwabska suka grzeje się do każdego chłopa” i że „należałoby powyrywać jej rude kudły” i „zbić na krwawy befsztyk jej gruby tyłek”.
Wkraczająca na scenę „frojlajn”, skoro tylko zauważyła, że jest przedmiotem obserwacji obcego oficera, natychmiast zaczyna swe zwykłe sztuczki. W nagłym napadzie pracowitości chwyta za miotełkę i zabiera się do oczyszczania z pajęczyn najwyższej półki ojcowskiej biblioteki. Pomimo wczesnowiosennej pory „frojlajn” nosi letnią, bardzo cienką sukienkę i doskonale wie, że kiedy się tak przegina, przeciąga i fyrta w słońcu, próbując niby to dosięgnąć ukrytych pajęczyn, wszystko jej widać pod spodem i wygląda jak goła. Obcemu oficerowi bardzo się to podoba. Szyję wyciągnął do przodu, jasną szczecinką pod nosem rusza jak podniecony chomik, a na twarzy rozlewa mu się wyraz błogości. My z bratem przyglądamy się tej ponurej szopie z najgłębszą pogardą. Obcy oficer okazuje się tak bezdennym żłobem, że przestajemy się nim interesować.
W drugim końcu ojcowskiego gabinetu, w przyokiennej niszy, prawie szeptem, żeby nie dosłyszał obcy oficer, spierają się z sobą major Biłyk i babka Stanisława. Babka jest podenerwowana. Na policzkach i obwisłym podgardlu ma już niebezpieczne wypieki, zwiastujące nieomylnie nadciągającą burzę. Przystosowując się do rozmówcy, ścisza głos, ale słychać w nim utajone gromy. Babka bardzo nie lubi, kiedy podczas nieobecności rodziców w mieszkaniu zachodzą jakieś zmiany, więc wszelkimi siłami próbuje się wykręcić od kwaterunku i nie przebiera w środkach. Groźnym szeptem wyjaśnia majorowi z Komendy Miasta, że niepotrzebne jej są lekcje patriotyzmu. I bez pouczeń majora wie, że w czasie wojny przyjmowanie oficerów na kwatery jest obowiązkiem obywatelskim. Ale w żaden sposób nie może zrozumieć, dlaczego ma u nas mieszkać akurat oficer rosyjski — właśnie teraz, kiedy prowadzimy z Rosjanami wojnę...
Z kolei denerwuje się major Biłyk. Jaki znowu oficer rosyjski?! Co za fatalne mieszanie pojęć i narodów. To Białorusin z krwi i kości. Porucznik Szczepan — po białorusku Sciapan — Sawicki z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej generała Bułaka-Bałachowicza. Starsza pani musiała chyba słyszeć o tej dywizji, piszą o niej teraz ciągle w gazetach. To nasi sprzymierzeńcy, pomagają nam bić bolszewików. Po wojnie chcą sobie stworzyć Królestwo Białorusi. Major nieoczekiwanie parska krótkim śmieszkiem. No, z tym Królestwem Białorusi to się jeszcze zobaczy...
Nie mogę już dziś pojąć, dlaczego ta nie słyszana nigdy przedtem nazwa Królestwo Białorusi tak bardzo podziałała mi wtedy na wyobraźnię i wprawiła mnie, a ze mną i mego brata, w stan długotrwałego urzeczenia. Był w tym niewątpliwie jakiś element baśniowy, czar czegoś dalekiego, tajemniczego a dziwnie przy tym znajomego. W każdym razie w jednej chwili przywróciliśmy całe nasze zainteresowanie obcemu oficerowi w brązowooliwkowym mundurze, chociaż maślił się głupio do bezwstydnej „frojlajn” Elzi. Poczuliśmy się nagle ciężko obrażeni tym, że major Biłyk tak kpiąco odniósł się do zamiaru stworzenia Królestwa Białorusi. Chcą mieć Królestwo Białorusi, niech sobie mają, nikomu to nie przeszkadza! Byliśmy w tej sprawie całkowicie po stronie obcego oficera. Jeszcze tego samego dnia porucznik Sciapan Sawicki z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej generała Bułaka-Bałachowicza wprowadził się do naszego mieszkania wraz z całym swym dobytkiem, przy dźwiganym przez wąsatego żandarma z Komendy Miasta.
Koszty białoruskiego kwaterunku opłaciliśmy bezpośrednio my z bratem. Wyrzucono nas („na zbity łeb” — jak mówiła Jagusia) z naszego wygodnego samodzielnego pokoju i przeniesiono do pokoju babki. Były jeszcze wprawdzie do dyspozycji dwa wolne pokoje: sypialnia rodziców i gabinet ojca, ale babka bała się, że „narobimy tam szkód”, więc wolała nas mieć przy sobie. Było to rozwiązanie dla nas fatalne, ale nie pozbawione pewnych jasnych stron. Złe było to, ze bezpośredni nadzór babki w znacznym stopniu ograniczał nam swobodę ruchów. Ponadto w pokoju stał znienawidzony przez nas fortepian, na którym babka potrafiła godzinami wygrywać różne poważne i smutne kawałki, co okropnie działało nam na nerwy, bo nie odziedziczyliśmy po niej muzykalności. Ale fortepian miał tę dobrą stronę, że babka grając zapominała o całym świecie, mogliśmy wtedy brykać, jak nam się tylko podobało. Drugą korzyścią z zamieszkania u babki było to, że jej pokój graniczył z kuchennym korytarzykiem, co ułatwiało nam przedostawanie się do wyłączonej spod władzy babki części mieszkania, gdzie niepodzielnie rządzili Jagusia i jej narzeczony Lusiek.
Starszy ułan Lusiek! Ten mi się najlepiej dochował w pamięci. Babka Stanisława często mówiła, że trudno jej zrozumieć, jak taka ładna dziewczyna mogła się zakochać w takim brzydalu. Istotnie, z cywilnego punktu widzenia Lusiek pięknością nie był. Miał czerwone, świecące od sadła „pyski” (wyrażenie babki), zęby całe w srebrnych koronach, małe chytre oczka i nieludzko krzywe nogi w kształcie wielkiej litery „o”. Ale cywilną brzydotę Luśka przesłaniała tak wspaniała oprawa wojskowa, że obojętnym na nią mógł pozostać tylko ktoś nie mający żadnego zainteresowania dla rycerskich uroków wojskowości. Kiedy Lusiek ukazywał się w pełnym sztafażu swej ułańskiej świetności, w brzęku zębatych ostróg i szabli zwisającej na trzeszczących rapciach, w krótkim granatowym kożuszku narzuconym z fantazją na szarą ułankę ze sznurami i pomponami, z romantycznym bandażem wyzierającym spod zawadiackiej maciejówki z żółtym otokiem, z krzywymi nogami, które w wysokich butach i bufiastych bryczesach stawały się tak bardzo kawaleryjskie, że po prostu widziało się między nimi grzbiet koński — wtedy nawet babka Stanisława w chwilach dobrego humoru przyznawała Jagusi, że jej ukochany to „istny ułan z obrazka”, tyle że — jak dodawała zaraz z kwaśnym uśmiechem — „malowany przez bardzo niedobrego malarza”.
Główną przyczyną niechęci babki Stanisławy do Luśka były pewne zastrzeżenia natury moralno-obyczajowej. Dzielny ułan, raniony w głowę w jednej z bitew toczącej się za Wisłą wojny, odbywał w zasadzie rekonwalescencję w okręgowym szpitalu wojskowym, ale dzięki znajomościom wśród tamtejszego sanitariatu korzystał bez żadnych ograniczeń z przepustek uprawniających go do przebywania ~w mieście. Otóż babka zaczęła — nie bez podstaw — przypuszczać, że Lusiek spędza u swej narzeczonej nie tylko dnie, ale i noce. Na taką sodomę i gomorę w mieszkaniu pozostawionym pod jej opieką babka zgodzić się nie mogła. Początkowo próbowała roztoczyć bezpośrednią kontrolę nad harmonogramem wizyt Luśka, ale pyskata Jagusia po pierwszych napomknięciach na ten temat rozpętała tak wściekłą awanturę, że życie nasze na-parę dni zmieniło się w prawdziwe piekło. Krzyczała, że „ona starszej pani nosa do łóżka nie wtyka i żąda, aby do jej spraw również się nie wtrącano”. I że „w tym domu nie szanuje się człowieka i ciągle się go podejrzewa o Bóg wie jakie świństwa”, że „rzuci w diabły cały ten zakichany kram i wróci do siebie na wieś, gdzie przynajmniej nikt jej nie będzie znieważać!”
Odejścia Jagusi, i to podczas nieobecności rodziców, babka w żadnym razie ryzykować nie mogła. Równałoby się to utracie nieocenionej pomocy domowej, do której wszyscy zdążyli się już przywiązać jak do członka rodziny. Jagusia była miła, ładna, wesoła, świetnie gotowała, a robota w jej małych brunatnych rękach naprawdę się paliła. Nawet babka przyznawała, że „z tą dziewczyną dawało się żyć”. Trzeba było tylko uważać, żeby „nie nadepnąć jej na honor” i — co było trudniejsze, zwłaszcza dla osób starszych — pogodzić się z jej niewyparzonym językiem. Widząc, że w sprawie wizyt Luśka nic wskórać się nie da, babka zaprzestała daremnych bojów w obronie moralności i głęboko obrażona wycofała się do swego fortepianu, złożywszy uprzednio dumne oświadczenie, że „od wszystkiego umywa ręce i od tej chwili noga jej więcej nie postanie w kuchennej części mieszkania”, co — jeśli dobrze pamiętam — nie zmartwiło zbytnio ani zwycięskich narzeczonych, ani nas, odrodnych wnuków babki.
Kuchenna część mieszkania, składająca się z ciemnego korytarzyka, kuchni, spiżarni i maleńkiego pokoiku Jagusi, odgrywała bardzo ważną rolę w życiu moim i brata właśnie dlatego, że niemal zawsze można tam było spotkać prześladowanego przez babkę bohatera wojny. Krzywonogi kawalerzysta ze swym bandażem na głowie, pod którym kryła się najprawdziwsza rana odniesiona w obronie ojczyzny — jeszcze silniej i o wiele bardziej bezpośrednio działał mi na wyobraźnię niż ułani księcia Józefa i polscy szwoleżerowie Napoleona, których kolorowe dzieje poznawałem właśnie z książek Przyborowskiego i Gąsiorowskiego. Trzeba zresztą przyznać, że starszy ułan Lusiek robił, co mógł, aby swe bohaterstwo zbliżyć jak najbardziej do wyczynów swoich książkowych poprzedników. W przekazywanych nam wspomnieniach wojennych coraz to zmieniał i wzbogacał okoliczności, w których zadano mu ranę, a czynił to z taką fantazją, że mógł mu jej pozazdrościć niejeden beletrysta historyczny. Doszedł w końcu do tego, że opowiedział nam, jak to „sam Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz Józef Piłsudski przed frontem całej armii” dziękował mu za jego bohaterstwo i ściskając mu rękę zapewniał, że bez niego cała wojna wyglądałaby o wiele gorzej. Kiedy w naszych oczach pojawiał się cień niedowierzania, Lusiek natychmiast przyhamowywał tempo swych przechwałek i uciekał się do fortelu obronnego, który go nigdy nie zawodził. Z nagłym jękiem chwytał się za obandażowaną głowę i jego twarz przybierała wyraz cierpienia. Czy można było się temu oprzeć? W jednej chwili wyparowywało z nas małoduszne niedowierzanie i znowu padaliśmy na twarz przed bohaterem wojny o wolność i niepodległość. Dopełnieniem bohaterskich opowieści Luśka było przymierzanie przez nas przed lusterkiem Jagusi ułańskiej czapki z żółtym otokiem, wyciąganie z pochwy — niestety tylko do połowy, bo dalej Lusiek nie pozwalał — krzywej szabli ułańskiej z napisem „Honor i Ojczyzna” oraz spożywanie różnych smakołyków ze spiżarni, którymi karmiła nas Jagusia — dumna i szczęśliwa z uwielbienia, jakim otaczaliśmy jej ułana. Wszystko razem było rozkoszne, tym bardziej że miało smak owocu zakazanego. Bo babka od czasu swego wycofania się z kuchennej części mieszkania starała się i nas całkowicie odciąć od zapowietrzonego grzechem obszaru. Na szczęście miewała swoje seanse muzyczne, podczas których — acz nie bez trudności — udawało nam się niepostrzeżenie przemykać do kuchennego korytarzyka.
Po naszej przeprowadzce do pokoju babki obcowanie towarzyskie z narzeczonym Jagusi stało się dla nas o wiele łatwiejsze. Ale ironicznym zrządzeniem losu właśnie wtedy nasze zainteresowanie krzywonogim kawalerzystą gwałtownie osłabło. Znaliśmy go już tak dobrze, że zdążył nam spowszednieć. Tymczasem na horyzoncie pojawiło się coś zupełnie nowego. Cała nasza uwaga odwróciła się w stronę odebranego nam przez Komendę Miasta pokoju dziecinnego, skąd urzekająco i tajemniczo promieniował blask baśniowego Królestwa Białorusi.
Bystra Jagusia w lot spostrzegła zmianę naszych nastrojów i zrozumiała, komu jej uwielbiany bohater zawdzięcza utratę wiernego audytorium. Od razu też całą siłą swego namiętnego serca znienawidziła Bogu ducha winnego porucznika Sciapana Sawickiego i odwiedzających go kolegów z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej, chrzcząc ich wszystkich od nazwiska ich dowódcy pogardliwym mianem „bułaków”.
Tymczasem mnie i brata coraz mocniej i głębiej opanowywał niewytłumaczalny dur białoruski. Niedługo po wprowadzeniu się porucznika Sawickiego, kiedy zdążyliśmy się już nauczyć od „bułaków” kilkunastu słów z ich macierzystego języka, uległ odmianie surowo przez nas przestrzegany rytuał codziennych wieczornych pożegnań i porannych powitań. Od lat nie wolno nam było zasnąć ani wstać rano z łóżka bez wypowiedzenia przedtem obrzędowych formuł. Wieczorem żegnaliśmy się słowami: „Dobranoc, niech wszyscy dobrze śpią!” Poranne powitanie brzmiało: „Dzień dobry, niech wszystkim będzie dzisiaj dobrze!” Święcie wierzyliśmy, że gdyby któregoś z tych magicznych słów zabrakło, stałoby się coś bardzo złego. Otóż teraz do tych zaklęć — zarówno porannych, jak i wieczornych — dodane zostało zaklęcie nowe, wypowiadane zająkliwie, głosem drżącym z podniecenia, ale cicho, żeby nie zwracać uwagi babki: „niechaj żywię Karalieustwa Biełarusi!”, czyli „niech żyje Królestwo Białorusi!” Od tych słów się zaczynał i na tych słowach się kończył każdy nasz dzień.
W rozmowach z „frojlajn” Elzi i Jagusią również zaczęliśmy się posługiwać zwrotami białoruskimi. Zamiast „dziękuję” mówiliśmy „dziakuju”, zamiast „proszę” — „kali łaska”, zamiast „do widzenia” — „da pabaczennia”, zamiast „nie wiem” — „nie wiedaju”. „Frojlajn”, której stosunki z „bułakami” od pierwszej chwili układały się nad podziw dobrze, przyjmowała nasze językowe małpiarstwo łaskawie i kwitowała je zmysłowym chichotem, natomiast Jagusia szalała: wymyślała nam od wariatów bez ambicji, a nawet — zdrajców ojczyzny i przy okazji okropnie znieważała „bułaków”.
Zaraz po powrocie ze szkoły, korzystając z nieobecności w domu porucznika Sciapana, który gdzieś na nie znanych nam placach ćwiczeń szkolił w rzemiośle wojennym nowych żołnierzy Królestwa Białorusi, przypuszczaliśmy szturm do odebranego nam pokoju, co nie było trudne, gdyż z braku klucza pokoju tego nigdy się nie zamykało.
Ale nie był to już nasz dawny pokój. Wszystko było w nim teraz inne, a przez to niezmiernie interesujące. Zaraz w progu uderzył w nas obco i odurzająco mocny męski zapach. Były w nim pomieszane wonie dymu fajkowego, nowych skórzanych pasów oficerskich, przemokłych płaszczy z grubego wojskowego sukna, komiśnego chleba, dziegciu, ostrej wody kolońskiej i jeszcze wielu innych rzeczy, przyjemnie drażniących nasz zmysł powonienia a trudnych do dokładnego rozpoznania.
W pokoju, w którym przedtem wszystko stało bądź było poukładane porządnie i nudno na swoich miejscach, gdyż pilnowały tego babka, „frojlajn” i Jagusia, panował teraz podniecający rozgardiasz. Pod ścianami stały puste butelki po alkoholach i całe pryzmy wojskowych konserw. W kącie zasłonięta parawanikiem kryła się wstydliwie przeniesiona ze strychu blaszana umywalka z poszczerbioną porcelanową miednicą i wiadrem pełnym wody. W przeciwległym kącie ciepło połyskiwał miedziany samowar. Krzesła były poobwieszane różnymi szczegółami wojskowego ekwipunku. Na podłodze poniewierały się drewniane prawidła do wysokich butów, różnych rozmiarów szczotki i pudełka z szuwaksem.
Nad łóżkiem porucznika Sawickiego wisiała szkolna mapa wschodniej Europy z domalowaną na środku dużą jasnozieloną plamą, na której nie bez wzruszenia odczytywaliśmy znane nam słowa: „Karalieustwa Biełarusi”. Pod mapą, tuż przy wezgłowiu porucznika, widniała spora dziura wydrążona w ścianie jakimś ostrym narzędziem. Bez trudu uzgodniliśmy z bratem, że narzędziem tym mógł być jedynie piękny nóż fiński, leżący na nocnym stoliku przy łóżku. Samo przeznaczenie dziury w ścianie pozostało dla nas intrygującą tajemnicą.
Najwięcej wzruszeń dostarczały nam szuflady komody, gdzie przed przybyciem Sawickiego przechowywano naszą bieliznę. Teraz kryły się w nich skarby Królestwa Białorusi. Dziś, kiedy przypominam sobie zawartość tych szuflad, trudno mi zrozumieć, w jaki sposób porucznik Sciapan Sawicki zdołał zgromadzić w swoich (a raczej w naszych) szufladach tyle wojskowego dobra: przeróżnego rodzaju gwiazdek oficerskich, oksydowanych guzików wojskowych (nie pamiętam, jakie emblematy były na nich wybite), srebrnej i złotej przędzy do oszywania kołnierzy i naramienników, tęczowych wstążek i baretek orderowych, plecionych sznurów adiutanckich, brązowych krzyżyków na łańcuszkach, okrągłych medali i magazynków broni małokalibrowej wyładowanych ostrą amunicją. Było tego tyle, że niektóre z tych skarbów mogłem sobie spokojnie „wypożyczać”., aby chwalić się nimi później przed kolegami w szkole.
Z odurzających oparów Królestwa Białorusi wyprowadzała nas dopiero Jagusia, która uzbrojona w różnego rodzaju szczotki i ścierki, z wiadrem w ręku, przychodziła na codzienne sprzątanie. Nigdy i nigdzie narzeczona ułana Luśka nie demonstrowała swego żalu do „bułaków” tak głośno i jednoznacznie, jak podczas porządkowania w naszej obecności istotnie niezbyt porządnej kwatery porucznika Sawickiego. Już od progu wyrzekała, że nie wie, za jakie grzechy Bóg ją tak karze, że musi sprzątać w tym „ruskim bardaku”. Trzaskając szczotkami i tłukąc śmietniczką o blaszane wiadro, uświadamiała nas, że drugich takich flejtuchów jak „bułaki” nie ma na całym świecie. Kazała, nam oglądać wymiecione spod łóżka puszki z resztkami nie dojedzonych konserw, wstrząsała się ze wstrętu, zbierając ze stołu brudne szklanki i pozostałości jedzenia, zmuszała nas do mierzenia palcem głębokości dziury wydłubanej w ścianie, pokrzykując, że „za takie barbarzyńskie szkodnictwo powinno się do kryminału pakować”. A wśród tych wszystkich postukiwań, pokrzykiwań i wybrzydzań zawsze potrafiła przemycić dla nas jakąś pochwalną informację o Luśku. A to. że „już na pewno dostanie za swą ranę Krzyż Walecznych, a może i Virtuti Militari”, a to, że „już niedługo będą go musieli odesłać z powrotem na front, bo tam bez niego nie dają sobie rady”. Gdy przyjmowaliśmy te rewelacje bez należytego entuzjazmu, wpadała w jeszcze większą złość i brutalnie wypędzała nas z naszego własnego pokoju, grożąc, że jeśli jeszcze raz nas tam zastanie, to poskarży się babce. Ale niewiele to pomagało. Po podwieczorku znowu warowaliśmy pod drzwiami prowadzącymi do Królestwa Białorusi. Stopniowo, bez żadnego umawiania się z sobą, zaczęliśmy tę baśniową nazwę zacieśniać do kwatery porucznika Sawickiego. Mówiliśmy na przykład: „Dzisiaj w Królestwie Białorusi była taka zabawa, że aż hej!” albo: „Wczoraj w Królestwie Białorusi pojawił się jakiś nowy — kapitan”, albo „jutro inspekcja Królestwa Białorusi tuż przed obiadem, kiedy babka będzie na spacerze, a Jagusia w kuchni”.
Właściwe życie rozpoczynało się w Królestwie Białorusi dopiero pod wieczór, kiedy porucznik Sciapan powracał z ćwiczeń — prawie zawsze w towarzystwie paru innych oficerów. Rozmawiali, śmieli się, popijali herbatę z samowaru i wódkę, sprzeczali się, wznosili toasty, opowiadali o swoich przygodach wojennych. Jeżeli babki nie było w domu, przyłączała się do nich także „frojlajn” Elzi. Wtedy zabawa nabierała szczególnych rumieńców: piski, chichoty, szamotaniny, głośne wybuchy śmiechu. Raz udało mi się podejrzeć przez dziurkę od klucza, że oficerowie przebierali naszą opiekunkę w płaszcz wojskowy i ze wszystkich sił starali się go na niej dopiąć, co wywoływało wiele rubasznej wrzawy i wesołości. Ale później czyjeś plecy zasłoniły mój punkt obserwacyjny i już nic nie było widać.
Ponieważ prawie zawsze ktoś z gości Sawickiego przynosił z sobą harmonię lub przynajmniej organki, o pewnej godzinie rozpoczynały się śpiewy z muzyką. Śpiewano różne piosenki: białoruskie, rosyjskie, ukraińskie.
Największe wrażenie robiła na mnie uroczysta pieśń białoruska, śpiewana na sposób kościelny przez solistę i odpowiadający mu chór. Śpiew rozpoczynał tzw. „zapiewajło”, którym bywał zazwyczaj wysoki tęgi kapitan o wesołych oczach i pięknym barytonowym głosie. Pozostali oficerowie Królestwa Białorusi odpowiadali mu ponurym mrukliwym chórem:
A chto lam idzie?
— Bielarusy!
A szlo jany niasuć?
Swaju kryudu!...
Tylko tyle słów pieśni zdołałem zapamiętać z tamtych czasów. Ale w niedawno wydanej u nas „Antologii poezji białoruskiej” odnalazłem tę pieśń mego dzieciństwa jako utwór sławnego poety białoruskiego Janka Kupały. Przytaczam ją w całości, w pięknym przekładzie polskim Jana Huszczy:
A kto lam idzie, a kto tam idzie
Taką ogromną, laką gromadą?
— Białorusy!
A cóż to niosą na chudych barkach,
Na rękach we krwi, na nogach w łapciach?
— Swoją krzywdę!
A dokąd niosą tę krzywdę wielką,
A dokąd niosą, by ją pokazać?
— Na świat cały!
A któż gromadę, milion niejeden
Z krzywdą iść uczył, ze snu ją zbudził?
— Bieda, rozpacz!
A czego, czego im się zachciało,
Im pogardzanym, ślepym i głuchym?
— Zwać się ludźmi!
Najczęściej jednak śpiewano w Królestwie Białorusi tęskną dumkę ukraińską, której nastrój musiał w jakiś szczególny sposób odpowiadać gościom porucznika Sawickiego. Pamiętam tę dumkę do dziś w jej brzmieniu oryginalnym:
...U susieda chatka była
U susieda żenka była
A u mene ny chatynki
Nema szczastia, nema zynki.
Dwa ostatnie wiersze piosenki powtarzano wielokrotnie i rozciągano je coraz smutniej, coraz rozpaczliwiej, aż wreszcie śpiew zdawał się przechodzić w ogólny szloch.
„Frojlajn” Elzi, jeśli była obecna, również brała udział w koncercie. Włączała się do niego zawsze tą samą piosenką niemiecką o jesieni. Znaliśmy tę piosenkę na pamięć, gdyż „frojlajn” posługiwała się nią jako główną pomocą naukową przy próbach wdrażania nas w tajniki języka niemieckiego. Piosenka była niewesoła, mówiła o odlatujących jaskółkach, o przekwitających różach, o zamilkłych słowikach i o innych równie smutnych rzeczach. Ale Elzi — obdarzona bawolim głosem, przy słuchu niewiele lepszym od naszego — odśpiewywała ją w tonacji marsza generalskiego. Ostatnia zwrotka, mówiąca o bolesnym rozstaniu dwojga serc, grzmiała w jej interpretacji jak zwycięskie surmy bojowe.
...Fragt das Herz im bangen Schmerz
Scheiden, ach scheiden tut wehl...
Ryk „frojlajn” wywabiał z kuchennej części mieszkania Jagusię. Przybiegała wściekła i poczynała tłuc pięściami w drzwi Królestwa Białorusi:
— Ciszej, do cholery! Tu jest polski dom! Tu się mówi i śpiewa po polsku!
Z gości porucznika Sawickiego najbardziej polubiliśmy wysokiego, barczystego, zawsze uśmiechniętego kapitana nazwiskiem Karpiuk, tego właśnie, co występował w roli „zapiewajły” przy śpiewaniu białoruskich pieśni. Kapitan Karpiuk — albo jak nazywaliśmy go między sobą „Wesoły Kapitan” — bywał w Królestwie Białorusi codziennie i niemal zawsze przyprowadzał z sobą syna Alesia. Niekiedy, ale rzadko, pojawiała się także polska żona kapitana: wysoka, blada, wiecznie chora pani Emilia. Z całej tej rodziny początkowo najwięcej mieliśmy do czynienia z Alesiem, którego ojciec chętnie pozostawiał pod naszą opieką, wtedy zwłaszcza, kiedy w Królestwie Białorusi pito wódkę lub przekomarzano się z „frojlajn” Elzi. Mały Karpiuk, niewiele młodszy ode mnie, ale wyjątkowo jak na swój wiek drobny, słaby i niemrawy — wyzwalał w nas jakieś sadystyczne skłonności.
A my na to z grubym śmiechem:
Albo inaczej:
Bojaźliwie stulał ramiona:
Obezwładnialiśmy nieszczęsnego chłopysia, po czym ciągnęliśmy go za krótkie białe włoski na karku, kręcąc nimi w różne strony, co, jak wiedzieliśmy z własnych doświadczeń, było bardzo bolesne.
Półprzytomny ze strachu, bólu i upokorzenia Aleś wyrywał się nam rozpaczliwie i tłukł nas swymi drobnymi piąstkami:
Nieporozumienia z synem nie zakłócały nam dobrych stosunków z ojcem. „Wesoły Kapitan” witał nas zawsze przyjemnym uśmiechem i odnosił się do nas z wyraźną sympatią. Od gospodarza i innych gości Królestwa Białorusi odróżniał się tym, że mówił doskonale po polsku, podczas gdy z tamtymi można się było właściwie porozumieć tylko po białorusku, rosyjsku lub ukraińsku. Później dowiedzieliśmy się, że „Wesoły Kapitan” pochodził spod Baranowicz i do wybuchu wojny światowej był tam kierownikiem wiejskiej szkoły. Jego polska, lecz całkiem już zruszczała żona była córką urzędnika skarbowego z Baranowicz.
Moje pierwsze zbliżenie z kapitanem Karpiukiem nastąpiło w okolicznościach dość osobliwych. Tego dnia poniosłem ciężką klęskę w szkole. Otrzymałem dwutygodniową cenzurkę z rekordową liczbą złych ocen. Figurowało na niej ni mniej, ni więcej tylko sześć dwój i jedna jedynka. Awantura zrobiła się z tego nieludzka. Babka wykazywała mi szczególną nikczemność mego postępowania w czasie, gdy nauczanie młodzieży napotyka tyle trudności z braku nauczycieli, którzy bronią na froncie zagrożonej ojczyzny. Z oskarżeń babki wynikało niezbicie, ze moje dwóje i pała przyczyniały się do ogólnego osłabienia naszego potencjału obronnego, a co za tym idzie, jeszcze bardziej wystawiały ojczyznę na ciosy wroga. Do potępień babki przyłączyli się — w tym wypadku całkowicie z sobą pogodzeni — zdrajczyni Jagusia, starszy ułan Lusiek i „frojlajn” Elzi. Ta ostatnia nie omieszkała o moim negatywnym rekordzie naukowym poinformować oficerów Królestwa Białorusi.
Z gości porucznika Sawickiego zwrócił na moją klęskę uwagę tylko kapitan Karpiuk. Zainteresowało go to pewnie jako byłego pedagoga. Ale zachował się wcale nie po nauczycielsku. Spotkawszy mnie tego wieczora pod drzwiami Królestwa Białorusi, uległ na mój widok szaleńczemu atakowi wesołości. Krztusząc się ze śmiechu i trzęsąc potężnym brzuszyskiem tuż przed moim nosem (był bardzo wysoki), powtarzał w kółko, jakby nie mogąc w to uwierzyć: — Sześć dwój i jedna jedynka! Ach, Bożeż, Ty mój Boże! — i śmiał się do rozpuku, aż łzy ciekły mu po twarzy. W pierwszym odruchu na tę niewczesną wesołość zamarłem z obrazy. Ale śmiech „Wesołego Kapitana” był tak szczery, przyjazny i zaraźliwy, że w końcu i ja musiałem odpowiedzieć śmiechem. Dobrze mi to odprężenie zrobiło po przykrościach, jakich nie szczędzili mi tego dnia domownicy.
Tak oto zaprzyjaźniłem się z „Wesołym Kapitanem”. Moja tragiczna cenzurka stała się jakby symbolem wywoławczym naszej przyjaźni. Jeszcze przez długi czas, przy każdym spotkaniu pod drzwiami Królestwa Białorusi, Karpiuk zamiast powitania przymrużał porozumiewawczo oko i z wesołym podziwem potrząsał głową: — Sześć dwój i jedna jedynka! Bożeż, Ty mój Boże! — Później wystarczało już tylko jego porozumiewawcze mrugnięcie. Moje wewnętrzne echo dawało natychmiastowy odzew: — Sześć dwój i jedna jedynka! Bożeż, Ty mój Boże!