Śpiew Lirogona - Czernik Kamil - ebook + książka

Śpiew Lirogona ebook

Czernik Kamil

3,0

Opis

Schyłek XIX wieku.

Świeżo poślubieni Adelajda i Witold mają rozpocząć nowe życie w malowniczym Bergschatten. Sielankę szybko niszczą tajemnicze śmierci kobiet, które rzucają na górskie miasteczko coraz dłuższy, lodowaty cień. Przerażeni mieszkańcy, bezradna policja i władze miasta upatrują nadziei w egzorcyście. Adelajda i Witold, mimowolnie, zostają wciągnięci w sprawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Dziwna ta powieść. Mąż i żona takie scenki odgrywają,że nie chce się czytać. Morderstwa z brudnymi uszami jakieś niestraszne. Zakończenie nieciekawe. Przeczytałam,by zakończyć powieść. Jakoś mnie nie porwała do końca.
00
Laluna1997

Dobrze spędzony czas

książka ciekawa. zaskakujące zjawiska nadprzyrodzone
00

Popularność




Copyright © by Kamil Czernik, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Ilustracje w środku: © by pngtree.com

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcie na okładce: Unsplash

Skład i łamanie: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I

ISBN 978-83-8290-387-4

Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

I. Bliżej

II. Dom Reiterów

III. Rozmiar nieba

IV. Staw

V. Awers i rewers

VI. Szkło

VII. Okno

VIII. Proch

IX. Spór

X. Nadzieja

XI. Biała królowa

XII. Plotki i wieści

XIII. Nazwisko

XIV. Pod ścianą

XV. Poddasze

XVI. Potrzask

XVII. Przyjaciel

XVIII. Garbus

XIX. Kapliczka

XX. Pretekst

I. Bliżej

Wiesz, Najdroższy, czasem, gdy tak zamyślę się nad ludźmi, jakich dane mi było spotkać w moim króciutkim życiu, to wydaje mi się, że ja, ta kruszynka i drobinka piasku, jestem niby jako to Słońce, wokół którego krążą planety. Boże drogi, jakież to zabawne, co się może wydawać małej, ludzkiej główce!

W tej fantazji, stoję pośrodku bezkresnego stepu, wyścielanego najzieleńszą trawą, wygrzewającą się w iskrach rumianego, zachodzącego słońca. Wokół mnie krążą ludzie. Jednych znam od zawsze. Drudzy pojawili się podczas mojego bytowania w doczesnej krainie. Niektórzy byli tu tylko na chwilę i zniknęli za horyzontem, inni zostali na stałe.

Wszyscy są w ciągłym ruchu – oddalają się i zbliżają. Wspólny śmiech, powierzanie codziennych trosk, wspieranie się w trudnych chwilach i dzielenie radością jak chlebem – i już jesteśmy sobie bliscy. Zbliżają się na wyciągnięcie ręki. Sylwetki rosną, twarze robią się wyraźniejsze i każdy ich szczegół dostrzec można jak czerwony szal na białym śniegu. Są tak blisko, że mogę sięgnąć ręką, aby pogłaskać ich policzki…

Jedno złe słowo, jeden zatarg o nasze małe, śmieszne ludzkie sprawy i nagle stoimy daleko od siebie. Krzywdzimy się i przeklinamy. Oddalamy z intensywnością uczuć, które budowały nasze więzi.

Ty zaś, Najdroższy, spadłeś niby grom z jasnego nieba. Przecisnąłeś się przez ludzki gąszcz. Od Twoich kroków trzęsła się przestrzeń i dudniła ziemia. Rosłeś w oczach jak rozpędzona lokomotywa…

Jesteś tu, bliżej niż ktokolwiek. Stoimy objęci, ciało przy ciele. Twój oddech rozczesuje mi włosy. Ściskam cię mocniej. Otwieram przed tobą jak kwiat na słońce. Chcę cię jeszcze bliżej i je…

List zalała czerń. Pociąg wjechał do tunelu. Oczy oddały pierwszeństwo uszom, w które wlał się stukot kół, odbijający się od wąskich ścian korytarza.

Witold złożył list. Po omacku odnalazł połę marynarki pod grubym kożuchem. Wsunął go za pazuchę. Słowa, zaklęte w atramentowe runa liter, brzmiały w jego głowie jak echo w głębokiej dolinie. Spojrzał w ciemność przed sobą.

Gdy pociąg opuścił tunel, na siedzeniu naprzeciwko ukazała mu się autorka listu, Adelajda. Miękka, niewielka poduszka, na której ucinała sobie drzemkę, oddzielała jej główkę, otuloną błękitnym czepkiem wiązanym na kokardę pod szyją, od twardej ściany przy oknie. Nagłośniony przez ciasnotę tunelu stukot kół wkradł się w jej uszy jak poranne pianie koguta. Słoneczne promienie chlusnęły w jej alabastrową twarz, gdy pociąg opuścił wydrążoną w ośnieżonym wzgórzu drogę. Przedarły się przez kotary powiek.

Zamrugała zaspanymi oczami. Nadąsała się na chwilowy dyskomfort. Mętnym wzrokiem rozejrzała się po przedziale, jakby chciała znaleźć winnego przerwania jej słodkiej drzemki.

Witold przyglądał się jej z zachwytem i rozbawieniem.

– Panie mężu! – Adelajda w mgnieniu oka odzyskała właściwy sobie wigor. – Czy aby spałam, jak mężatce przystoi? – zapytała figlarnie.

Wyciągnęła drobne dłonie z popielatej mufki, która wraz z kożuchem i podnóżkami, uzupełnionymi gorącą wodą na ostatnim postoju, chroniły ją przed zimnem. Wsunęła kilka niesfornych, brązowych kosmyków za czepek.

– Przyznam się szczerze, że jestem osłem w kwestii savoir-vivre pociągowej drzemki – odparł Witold, równając swój ton z żoną, niczym żołnierz krok.

– Panie mężu! – rzuciła szorstko. – Jako strażniczka twego dobrego imienia zabraniam ci go przy mnie kalać!

– Proszę o wybaczenie, pani strażniczko – odparł uniżenie i pokornie pochylił głowę. – W ramach pokuty wymierzę sobie dziesięć razów linijką na otwartą dłoń.

– Jak śmiesz?! – podniosła teatralnie głos.

– Samodyscypliny też mi zabraniasz?

– Jak potem taką czerwoną, piekącą dłoń położysz na ramieniu swej małżonki? – oburzyła się święcie. – Czasem jesteś taki lekkomyślny!

– W takim razie cóż mam uczynić, pani żono? Zawiniłem, aczkolwiek ukarać się cieleśnie nie mogę, a przed twym obliczem kalać słowem własnej osoby też mi nie wolno?

Adelajda rozchyliła bladoróżowe usta. Spojrzała przez okno na przemijający krajobraz zalesionych wzgórz, na których gałęzie jodeł uginały się od ciężkiego śniegu.

– Jak tu pięknie! – Z zachwytu aż zaparło jej dech w piersi.

Witold odchrząknął.

– Coś nie tak, panie mężu? – zapytała słowiczym trelem.

– Czekam na odpowiedź, pani żono.

– A jak brzmiało pytanie? – zapytała beztrosko i przyłożyła dłoń do czoła. – Wybacz mi, panie mężu, jednak twa obecność podłożyła ogień pod moje serce! Płomienie sięgnęły głowy i aż wychodzą wypiekami na me lica! Aż się przegrzewam! Gdy przyjdzie mi wysiąść na ten siarczysty mróz na stacji, jeszcze mnie zawieje i…

– Chciałem ci przypomnieć, pani żono, iż przysięgałem przed Bogiem, że wytrwam przy tobie w zdrowiu i chorobie.

– Ach! – Adelajda westchnęła afektywnie i zamigotała rzęsami jak reflektor okrętu wysyłający wiadomość alfabetem Morse’a.

Wzrok Witolda wpadł w jej kokieterię jak kostka cukru do mocnej, gorącej herbaty. Postanowiła nią jeszcze zamieszać, aby cukier należycie się rozpuścił.

– Chwali ci się wielce, panie mężu, że, jak mężczyźnie należy, słowa swego tak zdecydowanie zobowiązujesz się dotrzymać! Stanowczo jednak proszę, abyś swój urok nieco powściągnął, albowiem ta drobna kruszynka rozgrzeje się jak piec hutniczy, a to na tym mrozie wielce jej może zaszkodzić! Proszę przede wszystkim ze względu na ciebie! – zaakcentowała ostatnie dwa słowa z siłą dzwonu na Wieży Zygmuntowskiej. – Wszak, jako twa żona, muszę dbać o twoje szczęście, a ono, jak sam mi raczyłeś wielokrotnie wyznać, beze mnie obyć się nie może!

To bardzo niegrzeczne nie patrzeć na osobę, która właśnie do ciebie mówi, panie mężu! Zwłaszcza jeśli jest to twoja żona!

– Próbuję powściągnąć mój urok do czasu, aż ochłoniesz, pani żono – odparł flegmatycznie Witold, zajęty podziwianiem zimy za oknem pociągu. – Zatem proszę, nie odczytuj mej troski jako lekceważenia.

– Wdzięczna ci jestem, panie mężu, że swoje postępowanie tłumaczysz z tak staranną klarownością! Daleko jeszcze?

– Widzisz tę górę?

Adelajda spojrzała na wysoki, ciemny, ośnieżony szczyt o ostrym, pofałdowanym jak ściśnięty obrus, grzbiecie, do którego prowadziły skaliste granie. Góra trzy razy przerastała najwyższe wzniesienie, jakie widać było u jej podnóża.

– Jaka piękna – rozmarzyła się Adelajda.

– To Kammhimmels. Za nim leży cel naszej podróży, pani żono.

– Zatem jesteśmy bardzo blisko!

– Owszem, pani żono. Jednak zanim dotrzemy na miejsce, będziesz miała wystarczająco dużo czasu, aby ochłonąć.

Ufam twym obliczeniom, panie mężu! – pomyślała, lecz oparła się pokusie powrotu do zabawy w przekomarzanie.

Z trudem powstrzymała filuterny uśmiech.

Szczęściem Witold spoglądał przez okno.

– Franz opowiadał mi, że jak był jeszcze chłopcem, pewien Anglik, którego nazwiska niestety nie pomnę, razem z dwoma innymi śmiałkami, wybrał się na szczyt. Nigdy nie wrócili. Przez długi czas Franz bał się zbliżać do góry, bo miał wrażenie, że w wichrze słyszy ich duchy…

– Nawet mi nie mów!

– …dopóki mu matka nie przypomniała, że patronem Bergschatten jest sam Święty Michał Archanioł, zatem nie ma się czego bać.

Adelajda zwróciła swe fioletowe oczy na majestatyczną górę. Pomyślała o trzech śmiałkach, którzy spoczywają w śniegu zalegającym na Kammhimmels. Dreszcz przebiegł jej przez kręgosłup jak stado dzikich mustangów przez prerię.

– Co też mężczyzn tak ciągnie do niebezpieczeństw?! Nie wybrałabym się na tę górę, nawet gdyby mi oferowano zaniesienie na rękach! – Zmarszczyła filuternie brwi. – Mam nadzieję, Witoldzie, że takie pomysły się twojej głowy nie imają?

Brwi jej męża uniosły się niczym skrzydła orła, który wzbija się do lotu. Ich śladem podążyły rozmarzone oczy. Psoty dopełnił złośliwy uśmiech.

Adelajda tupnęła nóżką. Jej mąż jednak pozostał głuchy na ów wyraz dezaprobaty.

– Witoldzie! – Użyła dźwięku o wyższym rejestrze.

– Tak, moja droga? – odparł beztrosko Witold. – Wybacz mi. Zamyśliłem się na chwilę. Coś się stało?

– Czasem twoje żarty są naprawdę lekkomyślne, panie mężu – fuknęła. Odwróciła głowę profilem. Zadarła nosek. – Zmień swoje postępowanie, albo będę musiała się obrazić.

Witold cmoknął z rozbawieniem.

– Chciałbym negocjować ramy czasowe twego obrażenia, pani żono.

– Długość mej obrazy zależy głównie od twego ukorzenia i szczerej chęci poprawy, panie mężu.

Witold sięgnął za poły płaszcza. Wyciągnął zegarek kieszonkowy z wygrawerowanymi inicjałami WM. Z uśmiechem zanotował godzinę. Zwrócił wzrok ku Adelajdzie. Jak się spodziewał, przyłapał ją na ukradkowym, ciekawskim spozieraniu.

Fioletowe oczy żony natychmiast uciekły niczym spłoszony ptak.

– Biorąc pod uwagę, pani żono, zarówno to, że wkrótce będziemy na miejscu, jak i to, iż jedynie ja wiem, jak wygląda człowiek, który na nas czeka, czy nie zechciałabyś jednak skrócić swej obrazy?

– Tylko łajdak wykorzystuje kobietę w potrzebie, panie mężu!

Witold przybrał zimną i wyniosłą minę.

– Teraz to ja powinienem się obrazić, pani żono! – rzekł, zadzierając nos na podobieństwo Adelajdy. – Gdybyś była mężczyzną, wyzwałbym cię na pojedynek!

Fuknęła lekceważąco.

– Daję ci okazję, panie mężu, abyś mógł się wykazać hartem ducha i męskością poprzez przyznanie się do błędu i przeprosiny. A ty jeszcze pogarszasz sprawę, w której zawiniłeś.

Po tej salwie słów, bladoróżowe usta Adelajdy, w walce ze śmiechem, dokonały wysiłku godnego cyrkowego siłacza.

Witold powstał.

Zadarł głowę.

Z góry spojrzał na swą małżonkę.

– Żądam satysfakcji! – oznajmił. – Przy następnym wjeździe do tunelu spotkamy się na środku przedziału! Mam nadzieję, że nie stchórzysz, pani żono!

– Kobiecie i mężczyźnie nie przystoi publicznie przebywać w zbyt bliskim kontakcie.

– Jesteśmy małżeństwem!

– I małżeństwo pewne zasady obowiązują!

– W tunelu będzie ciemno!

Adelajda złapała się za serce.

– Cóż chcesz ze mną uczynić, panie mężu?!

– Doprowadzę do pojednania – odparł Witold z łajdackim uśmiechem. Wyjrzał przez okno. – Tunel się zbliża – oznajmił niecnym tonem głosu. – Bądź gotowa, pani żono…

Spojrzenia małżonków splotły się niczym palce siłujących się mocarzy. Walczyły ze sobą zaciekle. Ciskały gromy. Wzniecały pożary.

– Dziesięć, dziewięć, osiem – zaczął odliczać Witold z pewnością siebie śmiałka, który wspina się na niebezpieczną, niezdobytą górę.

Powietrze zagęściło się jak przed burzą.

– …siedem, sześć…

Stukot kół brzmiał jak groźne pomruki nieba.

– …pięć, czte…

Adelajda skoczyła ku Witoldowi zwinnie jak łasica, nim tunel połknął gąsienicę pociągu. Założyła mu na szyję wieniec ze swych splecionych rąk. Przyciągnęła do swych bladoróżowych ust.

Ciemność ukryła małżonków przed wścibskim światłem dnia.

Gdy jasność wypełniła przedział niczym woda naczynie, znów siedzieli naprzeciw siebie.

– Jak twa satysfakcja, panie mężu? – zapytała czułym, kokieteryjnym półszeptem Adelajda.

Witold wpatrywał się w żonę jak w kwitnący sad jabłoni na wiosnę.

– Panie mężu?

– Tak? – Witold się ocknął.

– Jak tam satysfakcja?

– Wciąż niewystarczająca.

– Panie mężu! – Udała święte oburzenie. – Taka zachłanność nie przystoi!

– Mam wrażenie, że to ja byłem bardziej… powściągliwy – zaakcentował ostatnie słowo z ostentacyjną przyjemnością.

Adelajda zadarła nosek.

– Powinieneś docenić mój afekt, panie mężu! Proszę, nie ciągnijmy tej rozmowy, albowiem zmierza ona w wielce niestosownym kierunku! Moje policzki mają już dosyć tej czerwieni!

– Widać nie wiedzą, jakie mają szczęście, pani żono. Ta czerwień całkiem ładnie je przyozdabia, niczym dojrzałe owoce czereśnię.

Westchnęła, jakby zaraz miała omdleć. Pochyliła głowę. Przywarła czołem do mufki.

– Jeśli chcesz je ostudzić, polecam śnieg – zakpił Witold.

Wydobyła z siebie zdławiony śmiech.

Odchrząknęła surowo. Odczekała. Ochłonęła. Podniosła głowę.

Przybrała minę surowej guwernantki.

– Chciałam nas pojednać! – rzuciła oskarżycielsko. – A ty, panie mężu, z moją dobrą wolą i szczerymi intencjami obchodzisz się niecnie i niedbale!

– Ostrożnie, pani żono! – Witold wyjrzał przez okno. – Bo znów zażądam satysfakcji!

Adelajda zerwała się z siedzenia jak ptak z gałęzi.

Obróciła się w kierunku jazdy.

Wyjrzała.

Na drodze nie było żadnego tunelu.

– Puste groźby! – fuknęła i wróciła na miejsce.

Witold zmarszczył gęste brwi.

– Panie mężu! Nie jesteś wilkiem ani niedźwiedziem!

– Jestem smokiem, który upatrzył sobie piękną mężatkę!

Adelajda zatoczyła półkole noskiem, udając węszącego psa.

– Nie czuję siarki. Widać lichy z ciebie smok, panie mężu!

Zaśmiał się basem.

– Miałem zamiar cię porwać, ale przez twój tupet, pani żono, od razu cię zjem!

– Tylko łajdak grozi słabszym od siebie!

– Jestem smokiem! Nie obowiązuje mnie ludzki kodeks honorowy!

Westchnęła jak matka, która nie ma siły do urwisa.

– Panie mężu! Jest pan dżentelmenem, więc proszę mi ustąpić! Ostatnie słowo powinno należeć do damy!

– Negocjujmy rozejm.

– Zgoda! – odparła z gracją królowej, która czyni swym doradcom zaszczyt tym, że do nich przemawia. – Aczkolwiek moim warunkiem wstępnym przed przystąpieniem do rokowań, drogi panie mężu, jest to, abyś mi ustąpił i nie kwestionował mego ostatniego słowa!

– A jak ono brzmi?

– To nieistotne! Po prostu je uznaj i niech będzie moje na wierzchu!

Witold, w głębokim zamyśleniu, zapatrzył się na przykryty śniegiem szczyt Kammhimmels.

– Nie widzę przeszkód, aby zadośćuczynić twej prośbie, pani żono – przemówił flegmatycznie. – Jeśli jednak twoje ostatnie słowo wejdzie w obręb rokowań, nie zaś będzie wstępnym warunkiem przed nimi.

Adelajda cmoknęła beztrosko. Westchnęła znacząco. Przemówiła łaskawie.

– Niech ci będzie, panie mężu.

– Rad jestem wielce, że na wstępie udało nam się osiągnąć niewielki przełom, pani żono. Dowodzi to, iż obydwie strony mają szczere intencje.

– Kobieta i mężczyzna stoją na przeciwnych brzegach, przedzielonych szeroką i głęboką rzeką, panie mężu – zadeklamowała Adelajda niczym filozof, który zgłębił naturę rzeczy. – Brzegi łączy most. Najlepiej, gdy obie strony wyjdą naprzeciw siebie i spotkają się gdzieś pośrodku… I najlepiej, żeby ów środek leżał bliżej mojego brzegu!

Witold dźwignął gęste brwi.

– Pozwól, pani żono, że przedstawię mój… postulat.

– Bardzo zgrabnie to ująłeś, panie mężu! Gdy chcesz, potrafisz być niezwykle taktowny!

Witold odchrząknął.

– Uznam twe ostatnie słowo, pani żono, pod warunkiem, że przez dziesięć minut zachowasz ciszę.

Żywymi, wesołymi oczętami Adelajdy, które urokiem podobne były do patrzałek królików i szczeniąt, zawładnęła wilcza natura. Zmrużyły się jak u strzelca na pojedynku.

Wstała energicznie.

– Proszę mnie natychmiast przeprosić, panie mężu! – rzekła surowo. – Jako mój małżonek, jesteś za mnie odpowiedzialny! A swoimi słowami wbiłeś ciernie w moje serce! Ono krwawi w boleściach! Cóż najlepszego uczyniłeś, panie mężu!?

– Zaczynam wątpić w szczerość twych intencji, pani żono – odparł oskarżycielsko Witold.

Adelajda usiadła. Trzymała się prosto, dumnie i wyniośle.

– Domagać się, abym milczała? Równie dobrze, panie mężu, możesz od ryby żądać, aby żyła na powierzchni! – Dystyngowanie obróciła głowę w stronę okna. Dzielnie zastygła w tej pozie.

Cisza oddała pole stukotowi kół i pasażerom przechodzącym obok przedziału. Zdawać by się mogło, że małżonkowie przenieśli się na szczyt owej niebezpiecznej góry, gdzie przemawia jedynie porywisty wiatr, albo do sali modlitewnej klasztoru, zamieszkałego przez mnichów, którzy złożyli śluby milczenia.

Adelajda rzuciła okiem na Witolda. Wpierw błyskawicznie, jak wiewiórka, która capnęła orzech z ziemi i uciekła na drzewo. Potem wolniej, jak skradający się kot. W końcu dobrze mu się przyjrzała, jak drapieżnik swej zwierzynie.

Witold był zajęty patrzeniem na zegarek.

– Nic nie powiesz, panie mężu? – zapytała, wracając wzrokiem do krajobrazów za oknem.

– Rad jestem, pani żono, że milczałaś przez minutę i czterdzieści dwie sekundy – powiedział z nieskrywaną satysfakcją. – Jeszcze osiem minut i osiemnaście sekund i mój… mój postulat, zostanie spełniony.

– O nie! – zaprotestowała. – Wypraszam sobie! Twoja interpretacja mojej chwilowej ciszy jest fałszywa i nikczemna! Udzieliłam ci jej, abyś mógł dokonać rachunku sumienia i mnie przeprosić!

– Nie wiem, jakie intencje przyświecały twemu milczeniu, pani żono – odparł z łajdackim uśmiechem. – Rad jestem natomiast ze skutków, jakie przyniosły. Te jak najbardziej mnie satysfakcjonują.

– Moje milczenie jest moje i tylko ja mam prawo decydować o jego znaczeniu, panie mężu! Nie wolno ci go sobie przypisywać jako triumfu!

– Mnie o samo milczenie, nie zaś o jego znaczenie, chodzi, pani żono.

– Dobrze, zatem teraz będę mówić bez opamiętania! Zobaczysz, panie mężu! Jeszcze od tego wszystkiego stracę głos i będziesz miał moją krzywdę na sumieniu!

– Jeśli stracisz głos, będziesz milczeć…

Fioletowe oczęta Adelajdy ciskały piorunami na oślep jak szalejąca burza. Bladoróżowe wargi zacisnęły się jak pętla na szyi wisielca. Ożywiona twarz mówiła wiele, aczkolwiek usta milczały, co Witold, z nieskrywaną satysfakcją, policzył na zegarku.

Odkaszlnęła znacząco.

– W ostateczności, natchniona przepięknym krajobrazem zimy, jestem gotowa udzielić ci tej łaski, panie mężu, i przychylić się do twego postulatu. Wpierw musisz uznać me ostatnie słowo!

Witold cmoknął. Pokręcił głową, przechylając szalę decyzji w obie strony.

– Uznaję twe ostatnie słowo, pani żono.

– Dziękuję! Ile tam odliczyłeś, panie mężu?

– Ze dwadzieścia sekund, pani żono.

– Czyli zostało mi ile, osiem minut?

– Owszem.

– Dobrze… Żeby ułatwić ci sprawę, panie mężu, oficjalnie zacznę milczeć o równej minucie, aby łatwiej było ci liczyć.

– Doceniam ów gest, pani żono.

Adelajda łaskawie skinęła głową. Witold spojrzał na zegarek.

– Mniemam, że uczciwie odmierzysz czas, panie mężu?

– Parol kawalerski daję.

– Przecież jesteś żonaty!

– Właśnie dlatego! – Błysnął zębami.

– Proszę sobie nie stroić ze mnie żartów! Inaczej zerwę rokowania!

– Przepraszam. Jakoś tak nie mogłem się powstrzymać. – Spojrzał na zegarek. Odczekał. – Teraz!

Adelajda przekręciła szyję o czterdzieści pięć stopni w stronę okna. Oficjalnie, pętla jej wzroku zacisnęła się na ośnieżonym szczycie Kammhimmels i zawisła wzdłuż jego stoku. Nieoficjalnie, ukradkiem, rzucała wywiadowcze spojrzenia w stronę męża.

Witold oparł głowę o ścianę przedziału. Zamknął oczy. Z błogim uśmiechem leniucha, który obudził się w niedzielę pod cieplutką kołdrą, gdy na polu panował siarczysty mróz, rozkoszował się ciszą.

Adelajda odkaszlnęła znacząco. Witold zamruczał rozczarowany jak niedzielny leniuch, któremu każą wstawać, gdy on ma w planach jeszcze sobie podrzemać.

Adelajda tupnęła nóżką. Witold otworzył oczy. Spojrzał na zegarek. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Zamknął oczy. Rozkoszował się ciszą jawnie i do syta.

Adelajda tupnęła głośniej. Witold ziewnął głośno i przeciągle, co spotkało się z jeszcze jawniejszym fuknięciem jego małżonki. Pozostał na nie głuchy jak ów kamień w polu.

Adelajda wstała na baczność niczym żołnierz gotów do bitwy. Rozpoczęła spacer w kółko po wąskiej przestrzeni przedziału. Kołowała wokół beztroskiego męża niczym jastrząb. Witold pozostał obojętny jak kamień.

Tunel wyżłobiony w skale połknął gąsienicę pociągu. Adelajda wykorzystała okazję niczym żeglarz pomyślny wiatr. Zaatakowała znienacka. W mig nałożyła Witoldowi na szyję wieniec ze swych złączonych rąk. Spikowała bladoróżowymi ustami prosto w usta Witolda. Odcisnęła na nich swą pieczęć. Nie pozwoliła oswobodzić się swej ofierze ani zaczerpnąć tchu. Opamiętała się dopiero, gdy ciemność za kotarami powiek nabrała czerwonych barw.

Czmychnęła na swe siedzenie niczym wiewiórka na drzewo. Usiadła dostojnie. Jej alabastrowe policzki nabrały gorętszej barwy. Fioletowe oczy zrobiły zwiad. Na twarzy małżonka dojrzały kompletne osłupienie. Bladoróżowe usta przybrały triumfalną pozę.

– Czy już wypełniłam mój warunek rozejmu, panie mężu? – zapytała czule i uwodzicielsko.

– Jeszcze półtorej minuty, pani żono – odpowiedział Witold, bolejąc nad szkodami, jakie atak żony poczynił jego beztroskiemu milczeniu.

– Dziękuję, panie mężu.

Witold doszedł do siebie. Zmarszczył brwi. Zmrużył oczy. Wziął małżonkę na muszkę. Adelajda zamigotała rzęsami niczym motyl skrzydłami na łące pełnej kwiatów. Następnie jej spojrzenie spoczęło na mężowskim zegarku jak ptak na gałęzi. Zaczęła tupać nóżką w stałym rytmie, jakby odmierzała sekundy.

Witold odmierzył czas. Schował zegarek. Spojrzał na żonę.

Oczy Adelajdy czekały na jego spojrzenie jak proch na iskrę. Uśmiali się prawie do rozpuku.

– Jak znam Franza, już pewnie czeka na stacji – rzekł Witold, gdy oboje nieco ochłonęli. – On ma zawsze w zwyczaju przychodzić wcześniej, niż trzeba, i niepotrzebnie czekać. – Pokiwał głową i uśmiechnął się do wspomnienia przyjaciela. – Czasem mi się wydaje, że jest jak armia, która musi się zaznajomić z polem bitwy i dokładnie je wybadać.

– Z twoich słów, z tego wszystkiego, co mi o nim opowiedziałeś, wyłania się obraz złotego człowieka. Aż się boję, czy aby godna jestem go poznać.

– Jesteś, jesteś, Adelajdo. – Imię żony wypowiedział niczym aktor szekspirowski słynną kwestię Hamleta. – Franz nosi serce na dłoni i chętnie się nim podzieli… A nawet w ciebie wmusi.

– Ktoś, kto nadmiernie lubi czytać między wierszami, mógłby dojrzeć niechęć w stosunku do dobroci przyjaciela.

– Gdy się otrzyma jej w nadmiarze, zaczyna nieco przeszkadzać… niby kamień przywiązany do nogi. Człowiek ciągnie go za sobą i się męczy.

– Oj, Witoldzie, ja rozumiem, że jesteś honorowym człowiekiem i nie chcesz mieć długów wobec nikogo, ale powinieneś zrozumieć!

– Zaczynasz mówić jak on. – Witold się zaśmiał. – Zaraz zacznę podejrzewać, że jesteście w zmowie, pani żono.

– Ależ potrafisz być nikczemny, panie mężu! – wyrzekła łamiącym się głosem. – Twe słowa ugodziły me serce niczym sztylet! Wepchnąłeś go w mą pierś aż po gardę! Jak mogłeś! – Pociągnęła nosem.

Witold westchnął rozczulony aktorstwem Adelajdy.

– Teraz powinieneś przede mną uklęknąć, chwycić mą dłoń, przeprosić i szeptać czułe słowa! – rzekła z ręką na bolącym sercu. – Gdy daję ci okazję do wykazania się swym uczuciem i namiętnością w stosunku do mojej osoby, powinieneś natychmiast z niej skorzystać!

– Dojeżdżamy do celu – odparł spokojnie Witold.

Adelajda, niczym pszczoła kielich kwiatu, przeczesała wzrokiem jezioro Augberg, otoczone półksiężycem przez zabudowania miasteczka, za którym stała wysoka, niebezpieczna góra.

II. Dom Reiterów

Witold wypatrzył za szybą dżentelmena w popielatym meloniku, przechadzającego się wzdłuż peronu, z krótkim, rzadkim, starannie przystrzyżonym wąsem zdobiącym przystojną, jowialną twarz. Mężczyzna rozglądał się po oknach pociągu. Rytmicznie stukał laską ze srebrną gałką o chodnik. Pod pachą trzymał zwiniętą gazetę.

Witold zapukał w szybę.

Twarz Franza rozpromieniła się jak pogodne niebo, gdy słońce wyjdzie zza bielutkich chmur. Zdjął melonik i ukłonił się Adelajdzie, która z gracją odwzajemniła uprzejmość.

– Nosicie takie same wąsy! – zauważyła.

– Taki pakt, pani żono – odparł żartobliwie Witold. – Pan Twardowski z diabłem podpisał cyrograf, ja zaś umowę przypieczętowałem identycznym wąsem.

Franz czekał przy drzwiach pociągu. Podał Adelajdzie rękę i pomógł pokonać przestrzeń między ostatnim stopniem a peronem. Ucałował jej dłoń.

– Cieszę się, że wreszcie mogę panią poznać, pani Milewski. – Polskie nazwisko wypowiedział bezbłędnie.

– Ja również – odparła serdecznie Adelajda. – Mój mąż wiele dobrego mi o panu opowiadał.

Po krótkiej wymianie uprzejmości z żoną przyjaciela, Franz uściskał Witolda jak brata. Twarz jarzyła mu się z radości jak latarnia nocą.

– Witajcie w Bergschatten! – rzekł, przenosząc wzrok z męża na żonę. – Chodźcie! Ralf weźmie wasze bagaże! – Rozejrzał się za stangretem w liberii, który stał przy wagonie bagażowym. – Obiad już czeka! Na pewno jesteście głodni.

Po odebraniu bagaży wszyscy zasiedli w bryczce, zaprzęgniętej w dwa konie.

– Cóż to za gazeta? – zapytał Witold przyjaciela, który usadowił się naprzeciw niego i Adelajdy, pośrodku siedzenia, a ręce złączył na srebrnej gałce laski.

– „Bergschattener Wochenzeitung” – odpowiedział dumnie Franz i od razu podał zwiniętą gazetę Witoldowi. – Nasze miasteczko może i nie największe w Monarchii, ale własną gazetę ma!

Entuzjazm na jowialnej twarzy Franza spikował w przygnębienie, gdy tylko Witold i Adelajda rzucili okiem na pierwszą stronę tygodnika. Tragedia drzwi obok brzmiał tytuł artykułu.

– To o tym mówili ludzie na peronie? – zapytał Witold.

– O tym, o tym – przyznał z niesmakiem Franz. – Przykro mi, że akurat przed waszym przyjazdem rzecz tak straszna się stała… Nie chciałem o tym mówić, ale przecież i tak byście się dowiedzieli, bo przecież w tak małym miasteczku nic się nie ukryje. Małżeństwo się pokłóciło. Żona chwyciła za nóż i raniła męża kilka razy. Ten zaczął się bronić, w wyniku czego żona zginęła. Mąż teraz leży w szpitalu. Całe Bergschatten o tym mówi! Trudno im się dziwić, bo przecież takie rzeczy się tu nie działy! Ludzie umierali na choroby, gdy zlekceważyli góry, jak im się wypadek przytrafił, albo gdy na tej ziemi żyli już tak długo, że Bogu nie pozostawało nic innego, jak wziąć ich do siebie.

– I w Krakowie rzeczy podobne się dzieją – rzekł na pocieszenie Witold.

– I w Berlinie, i w Wiedniu, i w Paryżu – podchwycił Franz. – Tam jednak podobne rzeczy nie mają takiego wydźwięku jak w Bergschatten, bo tu każdy każdego zna! – Obrócił głowę w bok. Podniósł melonik i ukłonił się damie idącej chodnikiem. – Moja sąsiadka, pani Seidler – wytłumaczył. – Tu jak kto głos podniesie, to na drugim końcu miasteczka go słychać!

– Zajęliście się z ojcem pogrzebem?

– A któż inny? Nie wiem, czy mąż pani mówił, pani Adelaide, ale mój ojciec prowadzi zakład pogrzebowy.

– Opowiadał. Witold tyle mi o panu opowiedział, że mam wrażenie, jakbym znała pana od dawna! – Adelajda zręcznie zmieniła temat, a Franz w mig pojął, że damie nie w smak słuchać opowieści o dźganiu nożem i pogrzebie.

– Mam nadzieję, że opowieści o mnie do reszty panią nie zanudziły.

– Ależ skąd!

– Swoją drogą ma pani bardzo dobry wpływ na mego przyjaciela – rzekł z przekąsem, rzucając Witoldowi złośliwy uśmieszek. – Jako kawaler nigdy nie odwiedził mnie w Bergschatten, choć niejednokroć go zapraszałem. Zjawił się tu dopiero jako pani mąż.

Adelajda zakryła uśmiech dłonią. Witold wziął ją za nadgarstek i schował rękę żony z powrotem do ciepłej mufki.

– Zostaniemy nie dłużej niż tydzień – powiedział. – Potem poszukamy sobie…

Franz zwiesił głowę, jakby katu kark pod topór wystawił.

– Jeszcze nie przestąpiłeś progu mojego domu, a już chcesz z niego uciekać? – zapytał zrezygnowany. – Choć dziś bądź moim gościem, w pełnym tego słowa znaczeniu! O tym, jak długo zostaniecie, pomówimy jutro, dobrze?

– Oby jutro nie zamieniło się w pojutrze – mruknął Witold.

– Masz moje słowo. Wiesz, że możesz na nim polegać jak na tym waszym sławnym rycerzu. Jak on się zwał?

– Zawisza – odparła Adelajda.

– Sa-wi-scha – powtórzył po niej Franz.

– Witold mówił mi, że pan również opuści kawalerski stan.

– Już bym go opuścił, gdyby nie fakt, iż Pan Bóg powołał do siebie matkę mojej narzeczonej. Elise wraz z ojcem są w żałobie. Poznacie go dzisiaj. Pan Gluck odwiedzi nas po obiedzie.

– A pana narzeczona?

– Zmaga się z przeziębieniem.

– Oby szybko wyzdrowiała!

– Proszę się nie martwić. Damy w Bergschatten są dzielne i piękne niczym przebiśniegi! – Podniósł melonik i ukłonił się przechodniowi. – Nasz lekarz, pan Uhe – wytłumaczył. – Jak widoki? – zapytał Witolda rozglądającego się po okolicznych, klasycystycznych domach, na tle ogromnej góry.

– Piękniejsze niż opowiadałeś.

– Prawda? Niestety nie jestem poetą, żeby należycie oddać piękno tej ziemi. W Bergschatten nie ma żadnego. Za to pisarz Ernst Vogl sprowadził się tu z pięć czy sześć lat temu. Przydałby się nam jeszcze jakiś malarz, a najlepiej kompozytor! Ci jednak uparcie ciągną do Wiednia… huncwoty! – Zaśmiał się i uderzył dłonią o gałkę. – Witold zapewne wspominał, że tam się poznaliśmy?

– Owszem.

– A o swoim bohaterstwie wspomniał?

– Nie przesadzaj – mruknął ponuro Witold.

Franz wyszczerzył zęby.

– Mój przyjacielu! Gdyby wasz słynny Szewczyk Dratewka z legendy o smoku miał twój charakter, to po zabiciu bestii nie dość, że odmówiłby wzięcia księżniczki za żonę, to jeszcze wszystkim zrobiłby ogromną awanturę o to, że mu ocalenie miasta wypominają!

Adelajda zakryła dłonią uśmiech. Witold natychmiast schował jej dłoń do mufki.

Zajechali do okazałej, dwupiętrowej willi zbudowanej z czerwonej cegły, o dachu w kształcie równoramiennego trapezu. Od frontu dumnie prezentował się ryzalit zwieńczony kopułą z trzema niewielkimi oknami, a obok niego, tuż nad drzwiami, szeroki balkon wsparty na dwóch kolumnach. We wszystkich oknach widać było nieskazitelnie białe, koronkowe firanki.

Małżonkowie zgodnie zachwycili się widokiem.

Franz wyszedł z powozu i pomógł zejść Adelajdzie. Stangretowi zaś wydał polecenie, aby zaniósł bagaże państwa Milewskich do pokoju na poddaszu. Zaprosił przyjaciela wraz z żoną do środka i przedstawił domownikom.

Witold miał nieodparte wrażenie, że cała rodzina Reiterów jest mu bardzo dobrze znana, choć przecież z jej grona na oczy widział jedynie Franza. Przyjaciel często o niej opowiadał, a jeszcze przed przyjazdem Witolda w listach starannie ją opisał, niby zwiadowca, który swój oddział o terytorium leżący przed nimi w najdrobniejszych szczegółach nakreśla.

Naprawdę, Franz, powinieneś zostać szpiegiem albo żołnierzem – pomyślał Witold, gdy szkice rodziców i młodszej siostry przyszło mu porównać z żywymi ludźmi.

Pan Ludwig Reiter, głowa rodziny, wyglądał wypisz wymaluj jak cesarz Franciszek Józef, gdyby monarcha zbyt namiętnie pofolgował przyjemnościom kulinarnym. Jego fizys nie należała do najprzystojniejszych, co utwierdziło Witolda w przekonaniu, że Franz swą urodę odziedziczył po matce. Pan Ludwig zaś pałał tą samą serdeczną jowialnością, co jego syn. W tym byli podobni do siebie jak dwie krople wody.

Jego żona, pani Maria, z której łagodnych rysów odlana była twarz Franza, odnosiła się z pewną rezerwą wobec gości. Tego Witold się zresztą spodziewał.

„Moja mama to najsłodsza i najbardziej czarująca istota pod słońcem, aczkolwiek żeby się o tym przekonać, trzeba dobrze ją poznać” – uprzedzał przyjaciel w jednym z listów. – „To, co na pierwszy rzut oka może zostać odczytane jako chłód, lub nie daj Boże arogancja, jest przejawem bojaźni i nieśmiałości. Moja mama w relacjach z ludźmi wpierw musi wybadać grunt, przekonać się, że jest solidny. Dopiero wtedy pewnie po nim stąpa i śmiało okazuje swe najlepsze cechy niczym paw swój przepiękny ogon”.

Hilde, żywa i energiczna siostra Franza, natychmiast upodobała sobie Adelajdę. Jak dziewczynka, która ulubionej cioci chce pokazać swój pokój i pochwalić się lalkami, tak córka pana Ludwiga słowami oprowadzała po swoim życiu. Podczas oczekiwania na obiad opowiadała o sukienkach, bucikach, szalach, kawalerach starających się o jej rękę, przeczytanych książkach i zapierających dech w piersiach okolicznych widokach, które wielce rada byłaby pokazać Adelajdzie.

Domowników uzupełniały trzy panie: dwie służące – Lena i Ilse, a także Renate, kucharka o aparycji serdecznej, pucułowatej babci. Spod jej ręki wyszły rosół wołowy i sznycel wiedeński, które na obiad pałaszowała rodzina Reiterów wraz z gośćmi.

– Cieszę się, że podziwia pani mój ulubiony zegar, pani Adelaide – rzekł Franz, widząc zainteresowanie żony przyjaciela czasomierzem wiszącym na ścianie.

– Wypatrzyłeś okazję jak myśliwy zwierzynę – skomentował jego ojciec. – Franz historię tego zegara opowiedział już wszystkim tyle razy, że nikt nie chce jej słuchać – wyjaśnił pan Ludwig. – Dlatego teraz państwu ją opowie, czy tego chcecie, czy nie.

– Mnie już zdążył zaznajomić – wtrącił Witold.

– W takim razie tylko pani została nieskażona gadulstwem mojego syna!

– Oj, papo, to rzecz naturalna dzielić się szczęściem z bliskimi – zaprotestował łagodnie Franz. – Nie dość, że ja je na nowo przeżywam, gdy o nim opowiadam, to jeszcze poprzez słowa i wyobrażenia, przelewa się ono do drugiego człowieka jak woda z naczynia do naczynia.

– Chętnie posłucham – rzekła Adelajda.

– Pani grzeczność jest godna podziwu – skomplementował pan Ludwig.

Adelajda dygnęła samą głową i uśmiechem odwzajemniła serdeczność jowialnego, starszego dżentelmena.

– Mogę? – zapytał Franz i rozejrzał się wokół stołu, przy którym rodzina i goście spożywali obiad.

– Kacie, czyń swoją powinność – zezwolił pan Ludwig.

– Otóż ów zegar kupił mój świętej pamięci dziadek, Bernhard. Pamiętam, że wtedy byłem jedynakiem, albowiem moja urocza siostra jeszcze nie raczyła pojawić się na świecie. Wpierw wisiał na ścianie w pokoju dziadka i odmierzał nasze wspólne chwile. Dziadek siadał na fotelu, ja na jego kolanach i opowiadał mi przeróżne historie ze swego życia, których niestety już za dobrze nie pamiętam, za to radość, jaka mnie wypełniała, czuję tak wyraźnie, jak smak tego wyśmienitego sznycla. Połowę uwagi poświęcałem słowom dziadka, a połowę owemu zegarowi.

Ogromnie fascynowało mnie to, jak to się dzieje, że martwa materia w postaci wskazówek się rusza. Jak to dziecko, naiwnie wyobrażałem sobie, że w środku jest taki malutki koń w malutkim kieracie i to on napędza zegar. Dziadek wytłumaczył mi, na czym polega jego działanie, ale naiwny, dziecięcy umysł nie mógł do końca zaakceptować jego objaśnień. Widząc to, dziadek postanowił cały zegar rozmontować.

Miał niezwykły talent do zapamiętywania skomplikowanych układów! Choć przecież był w podeszłym wieku, a i przecież na zegarach znał się nie więcej niż przeciętny człowiek. Wystarczyło jednak mu raz rzucić okiem i już wszystko wiedział. Zupełnie jakby jego umysł narysował schemat z objaśnieniami.

Otóż rozłożył ów zegar na części i do reszty pogrzebał moje imaginacje na temat malutkiego konia w malutkim kieracie. Za to pokazał mi coś o wiele bardziej fascynującego! Kunszt i geniusz ludzkiej myśli, która potrafiła wprowadzić martwą materię w ruch! I te wszystkie części harmonijnie ze sobą współgrają jak flet, oboje, klarnety, fagoty, rogi i skrzypce w Symfonii g moll Mozarta! To dopiero cuda!

Po śmierci dziadka, mama wpadła na pomysł, aby zawiesić zegar w jadalni.

Wpierw wydał mi się niemalże świętokradczy, albowiem, jak to dziecko, widziałem świat tylko przez pryzmat samego siebie. Gdy trochę dorosłem, zrozumiałem matczyny zamysł i geniusz, jaki się za nim krył. W jadalni gromadzimy się wszyscy przy stole. W ten sposób dziadek Rolf jest z każdym z nas!

Stąd moje zamiłowanie do zegarów: fascynacja procesem, który stoi za działaniem rzeczy, uświęcona wspólnymi chwilami z dziadkiem.

– To bardzo piękna historia – stwierdziła wzruszona Adelajda.

– A pan podziela fascynację mojego syna? – zapytał ojciec.

– Lubię tworzyć rzeczy skomplikowane – odparł Witold.

– I masz do tego ogromny talent – skomplementował przyjaciela Franz. – Nawet nazwę naszej firmy wymyśliłeś przednią.

– To akurat zasługa mojej żony.

– Gdym miał kapelusz na głowie, tobym go przed panią zdjął, pani Adelaide – rzekł Franz. – Reitmil brzmi o wiele lepiej niż Milewski i Reiter, czy Reiter i Milewski.

Rozmowa na chwilę ucichła. Hilde capnęła okazję jak kot mysz.

– Ja niestety nie pamiętam dziadka – rzekła z afektem. – Mama opowiadała, że nosił mnie na rękach i próbował nawiązać ze mną rozmowę, gdy gaworzyłam.

Pani Maria uśmiechnęła się do wspomnień o ojcu.

– Poświęcał Hilde tyle uwagi, że aż Franz był zazdrosny – rzekła rozczulona dawnymi czasami.

Franz spojrzał w sufit, gdy oczy Witolda i Adelajdy wzięły go na muszkę.

– Niczego takiego sobie nie przypominam – rzekł, wciąż wisząc wzrokiem na suficie jak żyrandol.

– Głównym powodem zazdrości były dziadkowe kolana – kontynuowała pogrążanie syna pani Maria. – Franz chciał je mieć tylko dla siebie. Siedział na nich jak na tronie.

Oskarżony zatkał usta sznyclem wiedeńskim. Delektował się jego smakiem dłużej niż najwięksi smakosze. Degustacja potrawy pozwoliła mu nie odpowiadać na nikczemne zarzuty, albowiem jako dobrze wychowany człowiek, nie mówił z pełną buzią. W ten sposób mógł też ignorować szelmowskie, wiercące spojrzenie własnej siostry.

Po obiedzie wszyscy przenieśli się do salonu. Niedługo potem zjawił się pierwszy z zapowiedzianych na dziś gości.

– Pozwólcie, że was sobie przedstawię: oto mój przyszły teść, pan Herman Gluck, a to mój serdeczny przyjaciel Witold wraz z małżonką, panią Adelaide.

Urzędnik magistratu bez nadmiernego entuzjazmu, za to w niczym nie uchybiając manierom, ucałował dłoń damy i podał rękę dżentelmenowi.

– Przyszedł pan przed panem Manglerem. – Franz szybko przejął inicjatywę w rozmowie.