Śmierć i Małgorzata - Joanna Łopusińska - ebook + audiobook + książka

Śmierć i Małgorzata ebook i audiobook

Łopusińska Joanna

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Świetnie napisany thriller psychologiczny, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje...

Warszawa, upalne lato.

Młody lekarz, Henryk Wieroński, znajduje zwłoki byłej narzeczonej, Małgorzaty Detman, bestialsko pobitej i prawdopodobnie zgwałconej, w jej własnej sypialni. Dlaczego dziewczyna kazała mu przyjść właśnie tego ranka? Jak to możliwe, że rodzice i bliźniaczka Zosia niczego nie zauważyli? Kto odpowiada za brutalne morderstwo pięknej, młodej kobiety? Co ukrywa Henryk? I kim właściwie była… Małgorzata?

Śledztwo rusza pełną parą prowadzone przez prokuratorkę Maję Roch i jej partnera, inspektora Molskiego. Henryk zaś podejmuje dochodzenie na własną rękę. Wielowątkowa narracja to przybliża, to oddala czytelnika od rozwiązania zagadki.

Prawda okazuje się bardziej zaskakująca, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 57 min

Lektor: Baśka Liberek

Oceny
3,6 (67 ocen)
16
20
21
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Apatheia1

Nie polecam

Do połowy fajna, potem drobiazgowo pogmatwana tak bardzo, że nawet nie wiem, kto zabił. Szczegóły i brak spójnej akcji rozwaliły książkę totalnie. Nie polecam, bo szkoda czasu. Styl pisania wyrafinowany chwilami za bardzo, choć ujmujący i oryginalny.
00
magdahartman

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna. Trzyma w napieciu przez caly czas.
00
muszelka_20

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa! Dużo wątków, skończyłam, a czuję niedosyt. Polecam.
00

Popularność




Mojej Mamie

A szczę­ście jej pole­gało na tym, że dzięki nie­ła­twej swo­jej wiesz­czej wie­dzy, domnie­ma­nej albo też praw­dzi­wej, to za jedno, zro­zu­miała, jak trzeba żyć, i żyła nie dla sie­bie, i czy­niła to nie z myślą o sobie (…) szy­ko­wała się na tamto życie i na tam­ten świat i pośród swo­ich trosk myślała o tam­tym życiu i tam­tym świe­cie, i dla­tego było jej dobrze, i innym czy­niła dobro.

Aleksy Rie­mi­zow, Sio­stry krzy­żowe

w prze­kła­dzie Adama Pomor­skiego

Gwałty zawsze przed­sta­wiano jako izo­lo­wane przy­padki, a spraw­ców – jako ludzi zabu­rzo­nych lub w jakiś spo­sób „nie­nor­mal­nych” (albo jako ule­ga­ją­cych natu­ral­nym, nie­pod­le­ga­ją­cym kon­troli impul­som wywo­ła­nym zacho­wa­niem ofiar), zamiast uka­zy­wać je jako frag­menty wzorca wyra­sta­ją­cego z całej kul­tury.

Rebecca Sol­nit, Męż­czyźni obja­śniają mi świat

w prze­kła­dzie Anny Dzierz­gow­skiej

Na każ­dego przy­cho­dzi potrzeba wiel­kiego buntu. Rzecz w tym, aby czło­wiek wybrał wła­ściwą godzinę.

Andrzej Szczy­pior­ski, Msza za mia­sto Arras

1.

Wiem, że nie żyję, wiem, że śnię.

Jestem w dużym domu, musi być stary, bo wnę­trze jest wyso­kie, z zaokrą­glo­nymi łącze­niami ścian i sufitu, a pod­łoga drew­niana, z reszt­kami lakieru. I cisza, ta cichość domów, gdzie od lat nikt nie mieszka, cichość, w któ­rej brzmi już tylko umie­ra­nie poko­leń. Stoję tam, na środku pomiesz­cze­nia, pew­nie kuchni, bo ze ścian wystają zardze­wiałe rury i rurki. Otwie­ram nie­do­mkniętą wewnętrzną okien­nicę. Zza wybi­tych szyb ude­rza we mnie chłód. Za oknem zapada zmierzch albo wstaje świt, nie wiem. Różowo-gra­na­towe niebo i pase­czek zło­ta­wego bla­sku ponad syl­wetą lasu. W doniczce na para­pe­cie mar­zną krzaczki jagód, owoce są wiel­kie, napęcz­niałe, gdy­bym dotknęła któ­re­goś pal­cem, wybu­chłby, obry­zgu­jąc mnie ciem­nym sokiem. Więc nie doty­kam. Powie­trze z wiru­ją­cymi płat­kami suchego śniegu co rusz dmu­cha mi w twarz. Nagle wszystko ciem­nieje. Za żeliwną bramą oddzie­la­jącą dom od lasu dostrze­gam męską postać. Nie widzę dokład­nie, ale wiem, że to Henry. W ręku trzyma pęk żół­tych kwia­tów jarzą­cych się na tle czar­no­ciem­no­ści. Zimno mi, więc zacią­gam poły szla­froka. Pod pal­cami na piersi czuję miękką gazę okle­joną pla­strami. Zdzi­wiona spo­glą­dam w dół. Ale zaraz odpo­mi­nam sobie wszystko. To po tym, jak pró­bo­wali napra­wić mi serce. Ser­duszko wła­ści­wie.

Bo mam serce kur­czaka. Za małe, żeby nor­mal­nie żyć.

2.

Sier­pień 2011

Pią­tek rano

Par­king przy Alter­na­ty­wach był zapchany i Hen­ryk nie bez trudu zna­lazł miej­sce pośród innych samo­cho­dów. Wyj­rzał przez boczną szybę. Świat oblany ostrym słoń­cem wyda­wał się zatrzy­many w pół kroku, w pół odde­chu. Otwo­rzył drzwi i ude­rzył go żar, suchy i gorący, jak z pie­kar­nika. Albo z pustyni. Tak jak wtedy, kiedy wycho­dzisz z kli­ma­ty­zo­wa­nego hotelu gdzieś w sercu Nevady, bo nie­opatrz­nie posta­na­wiasz pozwie­dzać oko­licę, a tam, bach, bach, bach, pie­kielny podmuch, który trwa i naprawdę ni­gdy się nie koń­czy. Odkleił koszulkę od zla­nych potem ple­ców. Schy­lił się po leżący na sie­dze­niu pasa­żera bukiet. Mokre, wciąż chłodne łodygi w spo­co­nej dłoni.

Kwiaty kupił na baza­rze przy Baka­lar­skiej. Tro­chę czasu zajęło mu zna­le­zie­nie stra­ganu, gdzie mie­liby piwo­nie, które lubiła. Różowe. Kwia­ciarka, niska i gruba, cia­sno zwią­zała pęk kwia­tów i podała mu, mówiąc, żeby szybko wsta­wił je do wody, bo długo nie pocią­gną w tym upale.

– Musi być ładna – usły­szał za ple­cami ochry­pły głos. Odwró­cił się i spoj­rzał w czarne oczy ginące w siatce zmarsz­czek. – Powróżę mło­demu czło­wie­kowi. – Cyganka wycią­gnęła przed sie­bie sękate dło­nie. W słońcu bły­snęły jej złote zęby i srebrne bran­so­lety.

– Nie trzeba. – Hen­ryk uśmiech­nął się grzecz­nie i odwró­cił z powro­tem do lady. Nie wie­rzył we wróżby, prze­po­wied­nie ani horo­skopy. Nie potrze­bo­wał cza­rów, żeby prze­wi­dzieć swoją przy­szłość, wszystko miał, mniej lub bar­dziej dokład­nie, zapla­no­wane. Wyjął z port­fela pięć­dzie­się­cio­zło­towy bank­not i wrę­czył kwia­ciarce, pochwy­cił przy tym nie­chętny wzrok, któ­rym ta omio­tła starą Cygankę.

– Do swo­jej pani idziesz – cią­gnęła samo­zwań­cza wróżka nie­zra­żona odmową.

– A to ci nowina! – Kwia­ciarka roze­śmiała się piskli­wie, cho­wa­jąc pie­nią­dze w torebce na pasku i ener­gicz­nie zasu­wa­jąc zamek. – No chyba że nie do chło­paka! Boby kwiat­ków nie kupo­wał! – Zare­cho­tała, ocie­ra­jąc pot z zaró­żo­wio­nej twa­rzy.

Hen­ryk odwró­cił się i zde­rzył z Cyganką. Zachwiała się, więc zła­pał ją za rękę, żeby nie upa­dła. Miała cie­płą skórę, suchą jak papier. Ich oczy się spo­tkały. Kobieta wyszarp­nęła się gwał­tow­nie. Zro­biła krok w tył.

– A jed­nak nie – szep­nęła, krzy­żu­jąc ramiona na piersi.

– Już mi pani nie chce wró­żyć? – Hen­ryk znowu się uśmiech­nął. Stara pokrę­ciła głową, nie patrząc na niego. On z kolei gapił się na nią zmie­szany. – Niech cho­ciaż się dowiem, czy czeka mnie dziś ser­deczne przy­ję­cie. – Wska­zał pod­bród­kiem na trzy­mane w dłoni kwiaty. Drugą ręką się­gnął do port­fela i manew­ru­jąc przy zatrza­sku, wydo­był czter­dzie­ści zło­tych. – Pro­szę – powie­dział i podał jej pie­nią­dze.

Cyganka znowu postą­piła do tyłu, krę­cąc głową.

– Nie spo­tkasz jej już – odparła po chwili cicho i nie­chęt­nie.

Hen­ryk się skrzy­wił, ale nie odpo­wie­dział, podzię­ko­wał kwia­ciarce i odwró­cił się, chcąc odejść. Stara kobieta stała nie­ru­chomo na środku alejki, mocno zaci­ska­jąc powieki, jakby śle­dząc pod nimi wyda­rze­nia z jego przy­szło­ści. To nie­do­rzeczne, skar­cił się w myślach.

– Dziś wszystko się zmieni i nic nie będzie takie samo – powie­działa Cyganka schryp­nię­tym gło­sem. Otwo­rzyła oczy.

Nagle przy­po­mniał sobie, że jego babka Mila mówiła o takich oczach, że są „do śmierci smutne”. Poczuł ukłu­cie w dole brzu­cha. Cyganka pokrę­ciła głową i ode­szła szybko, gniew­nie, jakby nic wię­cej nie dało się zro­bić, jakby wszystko już się stało.

– Niech pan leci, bo jesz­cze tu wróci i będzie chciała kasę za te swoje czary-mary. – Kwia­ciarka zaśmiała się gło­śno. – Cią­gle tu łazi! Pew­nie mieszka gdzieś nie­da­leko. – Mach­nęła ręką w bli­żej nie­okre­ślo­nym kie­runku. Na odchod­nym życzyła mu powo­dze­nia.

Prawda czy nie­prawda, złej wróż­bie nie zaszko­dzi mała prze­ciw­waga, uśmiech­nął się blado. Ale co wła­ści­wie powie­działa Cyganka? Że wszystko się zmieni, że nic nie będzie takie samo. Prze­cież o to mu cho­dziło. Dla­tego wstał rano, poje­chał na giełdę, dla­tego zapa­dał się teraz w miękki asfalt par­kingu przy Alter­na­ty­wach, koły­sząc się na pię­tach, zbie­ra­jąc się na odwagę, żeby pójść, wpi­sać kod na domo­fo­nie, a póź­niej zapu­kać do drzwi. Co w tym trud­nego? Wcho­dzę, mówię dzień dobry, mówię wybacz mi, mówię żyjmy długo i szczę­śli­wie, daję jej kwiaty, ona je bie­rze, cału­jemy się i już. Tak? Tak, kurwa?

„Nie spo­tkasz jej już”, szep­tały w jego gło­wie blade, wąskie wargi, kiedy ruszył przed sie­bie, wyry­wa­jąc trampki z gorą­cych objęć asfaltu.

3.

Wstu­kał kod i wszedł na patio z pla­cy­kiem zabaw oto­czo­nym pasem wyschnię­tej trawy. Żad­nych spóź­nio­nych matek z dziećmi, żad­nych ursy­no­wian pędzą­cych do pracy. Nikogo. Wypeł­niona ciszą pustka zatrzy­mana w prze­świe­tlo­nym kadrze. Wbiegł na dru­gie pię­tro i wyha­mo­wał przed drzwiami ze sta­ro­modną, gra­we­ro­waną tabliczką. Det­man, prze­czy­tał, choć dobrze wie­dział, co gło­szą poskrę­cane, fiku­śne litery. W srebr­nym pro­sto­ką­cie odbiły się jego oczy. Przez chwilę szu­kał w nich śladu waha­nia.

Naci­snął dzwo­nek.

– Henry! – wykrzyk­nęła kobieta, a jej twarz wykrzy­wiła się brzydko w mimo­wol­nym gry­ma­sie. Poha­mo­wała się jed­nak szybko, przy­mknęła powieki, a kiedy ponow­nie je otwo­rzyła, jej rysy roz­pra­so­wał uśmiech.

Hen­ryk Wie­roń­ski z uzna­niem obser­wo­wał te wyczyny obli­cza nie­do­szłej teścio­wej. Lata tre­ningu, pomy­ślał.

– Dzień dobry, pani Marylo – ode­zwał się, uda­jąc, że nie zwró­cił uwagi na zasko­cze­nie, z jakim go przy­wi­tała. By­naj­mniej nie rado­sne, powo­do­wane przy­jemną nie­spo­dzianką, ale takie, które spada na czło­wieka, kiedy w polu jego widze­nia poja­wia się coś, czego już ni­gdy, przeni­gdy nie miał oglą­dać. Albo ktoś. W tym wypadku cho­dziło o niego i olbrzymi bukiet, który ści­skał w dło­niach.

– Ulu­bione Mał­go­rzaty – szep­nęła kobieta.

– Jest w domu? – zapy­tał, nie komen­tu­jąc zna­nego im faktu, że różowe piwo­nie są ulu­bio­nymi kwia­tami jej córki.

Kiw­nęła głową, prze­pusz­cza­jąc go w drzwiach. Szczęk­nął zamek, sta­nęli obok sie­bie w mroku kory­ta­rza. Usły­szał, jak Det­ma­nowa oddy­cha głę­boko, po czym ruszyła przed sie­bie.

– Tomasz, zobacz, kto przy­szedł! – zaświer­go­tała wesoło, wcho­dząc do salonu.

Hen­ryk się rozej­rzał. W miesz­ka­niu pano­wał pół­mrok, więk­szość rolet była spusz­czona. Zza stołu, obok któ­rego przy­sta­nęła kobieta, pod­nio­sła się druga postać w ciem­nym ubra­niu. Zaci­snął powieki. Dwoje ludzi zlało mu się nagle w jed­no­litą czarną plamę, z któ­rej wysta­wały jedy­nie cien­kie, białe patyki koń­czyn. Zamru­gał, chcąc wyostrzyć nie­po­ko­jący obraz. Z jakie­goś powodu przy­po­mniał mu się olbrzymi zbiór płó­cien Bek­siń­skiego na zamku w Sanoku, z cza­sów jesz­cze przed remon­tem i reor­ga­ni­za­cją kolek­cji. Oglą­dał ją w dzie­ciń­stwie. Do dziś pamię­tał duszny kli­mat zam­ko­wych sal od pod­łogi po sufit wypeł­nio­nych okrut­nymi, mrocz­nymi wizjami mala­rza. Zamru­gał ponow­nie. Plama roze­rwała się na dwoje, a jej więk­sza część zaczęła sunąć w jego kie­runku.

– Po co przy­sze­dłeś? – zapy­tał męż­czy­zna, przy­sta­nąw­szy pół metra od niego. Był wysoki, masywny, ciemne włosy ster­czały mu dokoła bla­dej łysiny. Oddech miał kwa­śny od kawy i papie­ro­sów. Hen­ryk mimo­wol­nie odchy­lił się do tyłu. – Czemu go wpu­ści­łaś?! – ryk­nął, odwra­ca­jąc się do żony.

Kobieta tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Chcę się zoba­czyć z Mał­go­rzatą – powie­dział Hen­ryk. – Jest u sie­bie?

– A rób, co chcesz – nie­ocze­ki­wa­nie ska­pi­tu­lo­wał męż­czy­zna. Odwró­cił się, odszedł i ciężko opadł na kanapę w rogu pokoju. Wziął do ręki gazetę, uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie czo­łówką. – Jak cię przyj­mie – pod­niósł głos, jakby chciał, żeby sły­szano go w całym miesz­ka­niu – to nic na jej głu­potę nie pora­dzę!

– Jest u sie­bie – potwier­dziła cicho matka Mał­go­rzaty, nie rusza­jąc się z miej­sca. – Śpi.

– Posta­raj się tym razem wszyst­kiego nie spier­do­lić – rzu­cił jesz­cze z kanapy Tomasz Det­man, prze­rzu­ca­jąc ner­wowo kolejne strony „Wybor­czej”. Hen­ryk zmil­czał tę radę, choć w duchu przy­zna­wał rację panu domu. – Panie dok­to­rze – dodał tam­ten z kpiną, jakby chciał obra­zić Hen­ryka. – Kono­wał – syk­nął jesz­cze, ale Hen­ryk nie zare­ago­wał i bez słowa skie­ro­wał się do drzwi naj­dal­szej z sypialni.

Bar­dzo chciał, żeby tym razem wszystko było jak należy. Do siwych wło­sów, zwię­dłych policz­ków i stada wnu­cząt plą­czą­cych się pod nogami.

Żeby było na zawsze. Aż po grób.

4.

W Sta­rym Testa­men­cie jest histo­ria, o któ­rej ostat­nio cią­gle myślę. Oczy­wi­ście zna­łam ją już wcze­śniej, z kate­chez w dzie­ciń­stwie. Teraz tra­fi­łam na nią, prze­rzu­ca­jąc od nie­chce­nia Biblię. Cze­ka­łam wtedy na coś, nie wiem na co, chyba wła­śnie na to. Opo­wieść o ofie­rze Abra­hama. Kiedy Głos wzywa ojca, aby oddał Mu syna. I ojciec słu­cha, układa syna na ołta­rzu Głosu, pod­nosi nóż.

Czy Głos ist­nieje, czy ist­nieje tylko w ojcu?

Zanim nóż opad­nie, Głos odwoła wezwa­nie. Jakby posłu­szeń­stwo ojca było wystar­cza­ją­cym potwier­dze­niem Jego, Głosu, ist­nie­nia. Bo Głos musi się potwier­dzić w czło­wieku. Bez czło­wieka Głosu nie ma. Głos rodzi się i umiera w tym, w kim rezo­nuje.

Abra­ham doko­nał wyboru, przed któ­rym każdy staje. Mię­dzy Gło­sem a synem. Sumie­niem a miło­ścią. Zacho­wa­niem sie­bie a roz­da­niem sie­bie.

Tylko on nie poniósł kon­se­kwen­cji.

My ponie­siemy.

5.

Żalu­zje były opusz­czone. Prze­ci­ska­jące się przez nie wiązki ostrego świa­tła cięły prze­strzeń pokoju na równe kawałki. Dro­binki kurzu wiro­wały w powie­trzu. Znie­ru­cho­miał tuż za pro­giem, lustru­jąc pudła z książ­kami i opróż­nioną szafę z rzę­dem meta­lo­wych wie­sza­ków. Zamknął drzwi i pra­wie się potknął o roz­be­be­szoną walizkę. Na biurku leżały apa­rat i otwarty lap­top. Wyglą­dało to tak, jakby loka­torka wła­śnie wró­ciła i zaraz znowu zamie­rzała wyje­chać. Na długo. Albo na zawsze.

Tylko łóżko było takie, jak pamię­tał. I ona sama, zanu­rzona w powo­dzi bieli, ze zło­tymi wło­sami roz­sy­pa­nymi na podusz­kach. Usiadł na skraju mate­raca i poczuł tru­skaw­kowy zapach jej szam­ponu. To o wpla­ta­niu dłoni w takie włosy marzyli męż­czyźni od zara­nia dzie­jów. Spała z twa­rzą zwró­coną do ściany.

– Mał­go­sia – powie­dział cicho, kła­dąc przy niej kwiaty. Nie poru­szyła się. Dotknął jej wło­sów, prze­cze­sał je lekko pal­cami. – Prze­pra­szam – szep­nął. Zauwa­żył ciemne plamki na jej ramio­nach, jakby ślady po nie­cier­pli­wych i zbyt sil­nych pal­cach. Dotknął skóry, była cie­pła, choć dziw­nie twarda.

Na początku nie rozu­miał, co jest nie tak.

Chwy­cił ją za rękę i chciał pocią­gnąć, ale ciało sta­wiło opór. Odsu­nął włosy z twa­rzy. Wokół oka miała fio­le­towy siniec, na skroni prze­siąk­nięty krwią pla­ster. Wargi były spuch­nięte, roz­cięte kąciki wypeł­niała zakrze­pła krew.

Mał­go­rzata się nie poru­szyła, uśpiona w pozy­cji na boku.

Przy­ło­żył dwa palce do jej szyi. Nie wyczuł pulsu.

Pode­rwał się i ruszył do drzwi, a póź­niej z powro­tem do łóżka. Spró­bo­wał obró­cić dziew­czynę na plecy, ale jej ciało było jak z kamie­nia, cięż­kie i nie­ru­chome. Nie dowie­rza­jąc sobie, ponow­nie przy­ło­żył palce do jej szyi.

Nic.

I znowu.

Mógłby przy­siąc, że śpi!

Z odrę­twie­nia wyrwał go gwizd czaj­nika. Rzu­cił się do drzwi. Chciał krzy­czeć, że trzeba dzwo­nić, wezwać pogo­to­wie, rato­wać ją! Wpadł do kuchni, ale zaraz sta­nął bez­silny. Chciał biec, dzia­łać, a mógł tylko patrzeć.

Stała przy bla­cie, zale­wa­jąc her­batę, złote włosy spły­wały z ramion na plecy, w ustach trzy­mała ciastko. Wyglą­dała tak jak przed chwilą w swoim pokoju. Pra­wie, bo jej twa­rzy nie zna­czyły krwawe ślady.

– Mał­go­rzata – szep­nął, a ona odwró­ciła się do niego i zmarsz­czyła brwi.

– Henry?! – krzyk­nęła. Ciastko wypa­dło jej z ust i prze­ła­mało się na pół, wylą­do­waw­szy na ciem­nym bla­cie. Odsta­wiła czaj­nik i starła okru­chy z twa­rzy. – Co tu robisz?! – wark­nęła. – Rodzice cię widzieli?! No nie wie­rzę, że cię wpu­ścili i na­dal jesteś w jed­nym kawałku. – Uśmiech­nęła się zło­śli­wie. – Boże! – prze­ra­ziła się nagle. – Chyba nie sądzisz, że ona po tym wszyst­kim do cie­bie wróci?! – Ruszyła w jego kie­runku. – Wy-bij-to-so-bie-ze-łba! – syla­bi­zu­jąc, dźgała go pal­cem w pierś. Mocno.

Zła­pał ją za rękę.

– Dzwoń po pogo­to­wie – powie­dział zdu­szo­nym gło­sem. Patrzyła na niego, nic nie rozu­mie­jąc. – Zosia! – krzyk­nął. – Rusz się! – pona­glił bliź­niaczkę Mał­go­rzaty, odpy­cha­jąc jej rękę.

– Co ty pie­przysz? – zde­ner­wo­wała się. – Czemu?

– Mał­go­rzata… – zaczął, ale nie dokoń­czył, bo dziew­czyna wymi­nęła go i pobie­gła do sypialni sio­stry.

Odwró­cił się i patrzył, jak zatrzy­muje się tuż za drzwiami, jakby bała się zbli­żyć do prawdy. Poszedł za nią. Minął Toma­sza, który wychy­nął z jed­nego z pokoi.

– Czemu się drze­cie? – zapy­tał, ale nikt mu nie odpo­wie­dział.

Hen­ryk chwy­cił Zosię za ramiona, wycią­gnął z pokoju i wło­żył jej w ręce tele­fon z wybra­nym nume­rem pogo­to­wia.

– Wezwij karetkę – pole­cił, na co ona ener­gicz­nie poki­wała głową, przy­ci­ska­jąc apa­rat do ucha.

Kiedy roz­ma­wiała z dys­po­zy­tor­nią, głos jej się łamał.

– Co się stało?! – ryk­nął Tomasz. Hen­ryk nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, bo męż­czy­zna dopadł łóżka i siłą prze­wró­cił córkę na plecy. Po chwili wstał i pod­niósł żalu­zje. Siniak roz­lany wokół oka i krew na skroni nagle stały się bar­dziej widoczne. – Coś ty jej zro­bił?! – zawył, zwra­ca­jąc wykrzy­wioną nie­ludzko twarz w stronę Hen­ryka. – Coś ty jej zro­bił?! – Wró­cił do Mał­go­rzaty i z deter­mi­na­cją pró­bo­wał ją obu­dzić i posa­dzić. Bez­sku­tecz­nie.

Hen­ryk pod­szedł do łóżka, odsu­nął opie­ra­ją­cego się Toma­sza, po czym z tru­dem wziął dziew­czynę na ręce. Koł­dra zsu­nęła się z jej ciała, ujaw­nia­jąc pokryte sinia­kami i zadra­pa­niami nogi. Białą koszulę nocną i prze­ście­ra­dło zna­czyły ciemne plamy zakrze­płej krwi.

– Jezus Maria! – jęk­nęła Maryla Det­man, sta­jąc w drzwiach i obej­mu­jąc rękami głowę.

Kątem oka Hen­ryk dostrzegł jesz­cze osłu­pie­nie malu­jące się na twa­rzy Toma­sza i Zosię z pół­otwar­tymi ustami. Uło­żył Mał­go­rzatę na pod­ło­dze, odno­to­wu­jąc mimo­wol­nie wszyst­kie obra­że­nia. Zatrzy­mał wzrok na pla­mach zna­czą­cych jej koron­kową koszulę. Zmu­sił się do dzia­ła­nia. Przy­ło­żył dło­nie do jej piersi.

– Raz, dwa, trzy – liczył, uci­ska­jąc mostek – cztery, pięć. – Było coś koją­cego w tej machi­nal­nej czyn­no­ści, coś, co pozwa­lało wyłą­czyć galo­pu­jące myśli. Chciał wie­rzyć, choć przez chwilę, że samo wci­ska­nie mostka w mięk­kie serce dziew­czyny poru­szy w niej krew i pobu­dzi zga­sły oddech. Kiedy doszedł do trzy­dzie­stu, nachy­lił się nad nią. Dotknął ustami jej warg i wdu­sił w nią powie­trze. I kolejny raz.

Zosia i rodzice Mał­go­rzaty stali w drzwiach pokoju, czuł ich spoj­rze­nia na swo­ich ple­cach. Napięte, wycze­ku­jące.

Po chwili odsu­nął się od dziew­czyny. Prze­cież to nie miało sensu. Wie­dział to. I czuł. Mał­go­rzaty już nie było.

– Henry, pro­szę, zrób coś – załkała Zosia. – Zrób coś!

Hen­ryk wes­tchnął i wró­cił do masażu serca. Robił to już tylko dla nich, musieli mieć pew­ność, że dał z sie­bie wszystko.

Nie wie­dział, po kilku czy kil­ku­na­stu minu­tach trza­snęły drzwi i ktoś deli­kat­nie ode­rwał jego dło­nie od ciała Mał­go­rzaty. Wyszedł z pokoju, potrą­ca­jąc jej matkę. Stała zgar­biona, nie­ru­choma i niema, ze wzro­kiem wbi­tym w prze­strzeń. Prze­pro­sił, ale nie zwró­ciła na niego uwagi.

Z sypialni Mał­go­rzaty docho­dziły urywki zdań. Hen­ryka nie dzi­wiło, że lekarz nie podej­muje prze­rwa­nej reani­ma­cji, nie ładuje defi­bry­la­to­rów, nie ustala dawki adre­na­liny.

Odwró­cił się. Zauwa­żył Zosię sto­jącą w otwar­tym oknie w kuchni. Ciemna postać na tle jasnego pro­sto­kąta. Paliła papie­rosa, a dym snuł się dookoła jej głowy. Pod­szedł i sta­nął za nią, zza jej ple­ców obser­wo­wał czer­woną zjeż­dżal­nię z bawiącą się na niej małą Mulatką, matkę ganiącą dwóch chłop­ców za obrzu­ca­nie się pia­skiem, star­szą kobietę z nie­mow­lę­ciem w wózku. Świat wyda­wał się tak pełen życia.

– Nie żyje – usły­szał męski głos za ple­cami.

Zosia opu­ściła głowę, papie­ros wypadł jej z ręki, a Hen­ryk z nagłą wyra­zi­sto­ścią pomy­ślał, że stara Cyganka miała rację. Nie spo­tka już Mał­go­rzaty.

6.

Przed­po­łu­dnie

Wszystko się zmie­nia, pomy­ślał Tade­usz Hodler, wycho­dząc z bloku, w któ­rym miesz­kał od pięt­na­stu lat. Rozej­rzał się, mru­żąc oczy. Uchy­lił kape­lu­sza sąsia­dowi wypro­wa­dza­ją­cemu swo­jego szczu­ro­wa­tego psa i ruszył w stronę kanału, sta­ran­nie omi­ja­jąc dziury po pły­tach wyrwa­nych z chod­nika. Za chwilę chod­nik się skoń­czy, zosta­nie ubita zie­mia i pył osia­da­jący na butach. Żerań, wes­tchnął. Przy­sta­nął i obej­rzał się na roz­bie­rany od jakie­goś czasu szkie­let sta­rego i od dawna nie­czyn­nego hotelu robot­ni­czego FSO. Kie­dyś sły­szał, że na tym miej­scu ma powstać jedno z tych nowych i przez chwilę ład­nych strze­żo­nych osie­dli.

Czasy się zmie­niają i my się zmie­niamy, wró­cił do poprzed­niej reflek­sji. Kto to powie­dział? Owi­diusz? Nie miał pamięci do imion i nazwisk, prę­dzej zapa­mię­ty­wał myśli. Zapa­lił papie­rosa. Tech­no­lo­gia, ta pędzi naj­szyb­ciej, zde­cy­do­wał, a za nią cała reszta: oby­czaje, kul­tura, sztuka, lite­ra­tura. O, i lite­ra­tura! O ile to, co dziś się tak nazywa, zwłasz­cza w kraju nad Wisłą, wciąż nią jest. Miał co do tego uza­sad­nione, jak sądził, wąt­pli­wo­ści, które nasi­lały się, kiedy się­gał po dzieła pisa­rzy naj­młod­szej gene­ra­cji. Takie same odczu­cia mie­wał co do sztuk wizu­al­nych, gdy odwie­dzał modne gale­rie czy róż­nej maści muzea z roz­ma­itymi wer­sjami „współ­cze­sno­ści” w nazwie. A mia­sta, kon­ty­nu­ował myśl, zmie­niają się wręcz z dnia na dzień! Nie spo­sób nadą­żyć. Nie daj Bóg jak czło­wiek wyje­dzie, bo kiedy wróci po latach, nie pozna miejsc, w któ­rych bawił się za dzie­ciaka czy cho­dził z dziew­czy­nami na pierw­sze nie­śmiałe randki. Wszę­dzie beton, szkło i miesz­ka­nia po parę tysięcy za metr kwa­dra­towy.

Hodler nie mógł się zde­cy­do­wać, czy to on prze­stał rozu­mieć dzi­siej­szość, czy też może dzi­siej­szość w któ­rymś momen­cie ode­rwała się od świata, który znał i cenił, i pod­ry­fo­wała w nie­zna­nym mu kie­runku, sta­jąc się dla niego terra inco­gnita. Tak czy owak, coraz rza­dziej opusz­czał swoje wyło­żone książ­kami miesz­ka­nie, bez żalu igno­ru­jąc pędzący na zła­ma­nie karku świat. Żało­wał, że tak samo nie może zigno­ro­wać posta­rza­łego nie­spo­dzie­wa­nie męż­czy­zny, któ­rego widok w łazien­ko­wym lustrze co rano go zaska­ki­wał.

Dotarł nad kanał. Sta­nął na tra­wia­stym brzegu i popa­trzył przed sie­bie. Wyrzu­cił nie­do­pa­łek do wody. Gdy zmru­żył oczy, oko­lica wyda­wała się cał­kiem ładna. Bujne let­nią zie­le­nią drzewa zasła­niały nie­le­galny skup złomu po dru­giej stro­nie kanału oraz wielką i dość ponurą, z tego, co pamię­tał, bocz­nicę kole­jową. Woda odbi­jała błę­kit nieba, udat­nie imi­tu­jąc jego czy­stość, przez co kanał, nie­bez­piecz­nie wręcz, zachę­cał do kąpieli.

Wycią­gnął tele­fon i spoj­rzał na pro­sty wyświe­tlacz. Pełen zasięg i cisza w ete­rze. Miał nadzieję, że poza blo­ko­wi­skiem, na wol­nej prze­strzeni coś się zmieni i tele­fon zadźwię­czy, infor­mu­jąc o nie­ode­bra­nej roz­mo­wie, a może nawet roz­brzmi melo­dią dzwonka. Bo prze­cież zwy­kle oddzwa­niała. Daw­niej oddzwa­niała zawsze. To se ne vrati, pomy­ślał, wzdy­cha­jąc ciężko. Dziś zado­wo­liłby się chwilą roz­mowy. Rap­tem kil­koma sekun­dami, któ­rych trzeba, żeby móc powie­dzieć „prze­pra­szam”.

7.

– No więc rozu­mie pani, że to nie on. – Kobieta umil­kła. Wciąż jed­nak kiwała głową, jakby przy­ta­ku­jąc samej sobie, a w jej oczach błą­kała się nadzieja.

Sie­dząca naprze­ciw niej pro­ku­ra­torka, Maja Roch, widziała takie spoj­rze­nie wiele razy. Może nawet zbyt wiele. Ta kobieta, któ­rej zza zawa­lo­nego gru­bymi tecz­kami biurka wysta­wały led­wie głowa i ramiona, ocze­ki­wała, że ona, ze swoim dwu­na­sto­let­nim doświad­cze­niem w pro­ku­ra­tu­rze, gdzie tra­fiła prak­tycz­nie zaraz po ukoń­cze­niu apli­ka­cji, uwie­rzy jej na słowo honoru. Jakby to był dzie­więt­na­sty wiek, a one nale­żały do angiel­skiej socjety! Maja wes­tchnęła ciężko, ucie­ka­jąc wzro­kiem do bia­łych ścian gabi­netu, rega­łów wypeł­nio­nych pokry­tymi war­stewką kurzu tecz­kami, segre­ga­to­rami i sko­ro­szy­tami. Klitki wła­ści­wie, żad­nego tam gabi­netu. Gabi­nety to mieli adwo­kaci z pry­watną prak­tyką. Nie żało­wała jed­nak wyboru drogi zawo­do­wej. Kobieta naprze­ciwko niej kon­ty­nu­owała tym­cza­sem zapew­nie­nia o nie­win­no­ści syna, twier­dząc z upo­rem, że w cza­sie roz­boju, za który został aresz­to­wany, wcale nie było go w tym skle­pie na Tyniec­kiej, bo spał parę kilo­me­trów dalej w swoim łóżku w domu na Mal­czew­skiego. I że ona nie rozu­mie, dla­czego tamci dwaj chłopcy zeznali ina­czej i jak mogą tak łgać poli­cji.

Pro­ku­ra­torka oparła się na fotelu, nie­znacz­nie odchy­la­jąc głowę. Wia­trak pod sufi­tem krę­cił się powoli, wymu­sza­jąc nie­wielki ruch powie­trza. U sie­bie w miesz­ka­niu miała kli­ma­ty­za­cję. Kilka lat temu kupili z mężem spory apar­ta­ment w Mia­steczku Wila­nów i wpro­wa­dzili się do niego z córką. Wcze­śniej też miesz­kali w Wila­no­wie, ale w jego sta­rej czę­ści. Zanim po dru­giej stro­nie Alei Wila­now­skiej zaczęło powsta­wać mia­sto na bazie urba­ni­stycz­nych kon­cep­cji Guya Perry’ego, oto­cze­nie tam było zupeł­nie dzi­kie. Pod­mo­kłe łąki cią­gnęły się kilo­me­trami, a Maja z mężem włó­czyli się po nich godzi­nami, cią­gnąc za sobą naj­pierw labra­dorkę Lisę, a póź­niej córkę Mary­się. Uwiel­biali to. Dziś na obrze­żach nowo­cze­snych osie­dli wciąż można było zna­leźć skrawki łąk i rzad­kich olszy­no­wych lasków, choć najczę­ściej już ogro­dzone pro­wi­zo­rycz­nymi zasie­kami ze zna­kami dużych firm dewe­lo­per­skich. Może to i lepiej, że tamte łąki znik­nęły, pomy­ślała. Nie będzie jej żal, że tak samo w prze­szłość ode­szły ich spa­cery. I mał­żeń­stwo. Wczo­raj Miko­łaj spa­ko­wał naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i na ich kon­cie na Bookingu zaczął szu­kać w oko­licy hoteli z wol­nymi poko­jami. Osta­tecz­nie ni­gdzie nie poje­chał. Na razie.

Potok słów petentki i myśli Mai prze­rwał dzwo­nek tele­fonu. Pro­ku­ra­torka z ulgą prze­pro­siła kobietę i pod­nio­sła słu­chawkę vin­tage’owego, a może po pro­stu tylko sta­rego apa­ratu ukry­tego pod sto­sem papie­rzysk.

– Maja Roch – przed­sta­wiła się. – Tak – odpo­wie­działa bez waha­nia na pyta­nie roz­mówcy. – Pro­szę stre­ścić sytu­ację – pole­ciła, po czym w mil­cze­niu wysłu­chała wszyst­kiego, co miała jej do powie­dze­nia osoba na dru­gim końcu linii. Zapi­sała coś na kartce. – Oczy­wi­ście będę – spoj­rzała na zega­rek – za pół godziny. – Odło­żyła słu­chawkę. Chwilę się zasta­na­wiała, po czym pod­nio­sła wzrok na zgnę­bioną kobietę naprze­ciwko. – Kamera banku znaj­du­ją­cego się nie­da­leko miej­sca prze­stęp­stwa zare­je­stro­wała trzech mło­dych męż­czyzn wła­mu­ją­cych się do sklepu kom­pu­te­ro­wego i wyno­szą­cych z niego kil­ka­na­ście pudeł, które następ­nie zapa­ko­wali do bagaż­nika i na tylne sie­dze­nie samo­chodu par­ku­ją­cego na sąsied­niej ulicy – wyrzu­ciła z sie­bie jed­nym tchem. – Dzięki zezna­niom świad­ków ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy auto nale­żące do ojca jed­nego ze spraw­ców. Z kolei on wydał nam nazwi­ska dwóch pozo­sta­łych chłop­ców. Skra­dziony sprzęt zabez­pie­czono w piw­nicy przynale­żącej do – udała, że spo­gląda w notatki – pani miesz­ka­nia. Dowody są wystar­cza­jące do ska­za­nia pani syna i jego kole­gów. Wła­ma­nie i kra­dzież to poważne prze­stęp­stwa, jed­nak z uwagi na brak kry­mi­nal­nej prze­szło­ści, nie­peł­no­let­ność syna, jego obszerne wyja­śnie­nia i skru­chę sąd praw­do­po­dob­nie orzek­nie niską karę i może ją zawie­sić na okres próby. W tym cza­sie syn znaj­dzie się pod opieką wyzna­czo­nego kura­tora. Nic wię­cej nie da się zro­bić. – Kobieta patrzyła na nią sze­roko otwar­tymi oczami, po policzku spły­nęła jej łza, któ­rej nie otarła. – O innych chłop­cach mówić nie mogę, nie jestem też w sta­nie udzie­lić pani żad­nych dal­szych infor­ma­cji – zakoń­czyła. – Pro­po­nuję w przy­szło­ści uwa­żać na syna i towa­rzy­stwo, w jakim się obraca – dodała już bar­dziej miękko. – A teraz wyba­czy pani, ale wezwano mnie pil­nie na Ursy­nów.

Kobieta natych­miast się pode­rwała i uści­snęła Mai rękę. Wycho­dząc, gar­biła się lekko, jakby przy­tło­czona poczu­ciem winy. A może wstydu. Maja się zasta­na­wiała, co będzie, jeśli za dzie­sięć lat jej córeczka też wpad­nie w kło­poty. Zrobi coś głu­piego. Coś, z czego nie da się jej wybro­nić. Czy ona wtedy też wzru­szy ramio­nami i powie sobie to samo co tej kobie­cie? Że nic wię­cej nie można zro­bić? A może nagnie zasady i prawo, ryzy­ku­jąc spo­kojne życie, karierę, a może i wol­ność? Potrzą­snęła głową. Nas to nie doty­czy, zde­cy­do­wała z mocą. Zgar­nąw­szy z para­petu torebkę, ruszyła do wyj­ścia. Zatrza­snęła drzwi i prze­krę­ciła klucz. Nie miała wiele czasu.

8.

Chyba każdy choć raz marzył o tym, żeby poja­wić się na wła­snym pogrze­bie. Zoba­czyć, kto przy­szedł, kto pła­cze. A może bar­dziej – kogo zabra­kło albo komu zabra­kło łez.

Umrę zimą.

Widzę grube czapy śniegu okry­wa­jące bez­listne drzewa. Ceglane mury cmen­ta­rza i szare nagrobki wyra­sta­jące z powo­dzi bieli. Ludzi jest nie­wielu, ale może tak mi się tylko wydaje. W czar­nych kurt­kach i płasz­czach są jak wrony. Zasta­na­wiam się, czy kochane i znie­na­wi­dzone twa­rze zro­szą łzy. Szkoda, że nie zatrud­nia się już pła­czek. To roz­wią­za­łoby sprawę godzi­wego opła­ka­nia. Tak będzie na moim pogrze­bie, zosta­wię dys­po­zy­cje. Łza­wice przy­będą nie­wiel­kim stad­kiem, lamen­tu­jąc i zawo­dząc już od bramy, into­nu­jąc smutne, chwy­ta­jące za gar­dło pie­śni. Zawsze zasta­na­wiało mnie, skąd biorą łzy. Tysiące łez wyla­nych nad ludźmi, któ­rych nie znały, nie kochały. A może to dzięki wiel­kim, gore­ją­cym ser­com bole­ją­cym uni­wer­sal­nie nad nie­uchron­nym koń­cem, nie­przyj­mu­jącą sprze­ci­wów ani ape­la­cji kostu­chą?

Czarna plama siwo­wło­sych łza­wic odcho­dzi znad dołu, do któ­rego opusz­czono już skromną trumnę. Z obu­rze­niem ocie­rają hafto­wa­nymi chu­s­tecz­kami ostat­nie zbłą­kane na zwię­dłych policz­kach łzy.

Wła­śnie usły­szały, że się powie­si­łam.

9.

Połu­dnie

– O Boże! – krzyk­nęła star­sza kobieta, sta­jąc w progu miesz­ka­nia Det­ma­nów i łapiąc oddech.

Jed­no­cze­śnie omio­tła wzro­kiem panu­jące wokół zamie­sza­nie. Wszyst­kie drzwi były pootwie­rane; pomię­dzy poko­jami, zde­rza­jąc się w wąskim kory­ta­rzu, krą­żyli tech­nicy, poli­cjanci, sani­ta­riu­sze i lekarz. Dla kogoś, kto dopiero wszedł, musiało to spra­wiać wra­że­nie cał­ko­wi­tego cha­osu.

Hen­ryk sie­dział na pod­ło­dze pod ścianą, vis-à-vis pokoju Mał­go­rzaty, i bez­myśl­nie obser­wo­wał pracę bie­głego leka­rza, który przy­je­chał zebrać ślady z ciała i wypi­sać kartę zgonu. Widział, jak tam­ten ogląda usianą sinia­kami i pozna­czoną krwią skórę dziew­czyny, odkleja pla­ster ze skroni razem ze stru­pem. W pew­nym momen­cie roz­ciął koszulę nocną i prze­wró­cił Mał­go­rzatę na plecy, spraw­dza­jąc roz­miar i uło­że­nie plam opa­do­wych. Hen­ryk wie­dział, że pró­buje na ich pod­sta­wie osza­co­wać czas śmierci. W zacho­wa­niu leka­rza nie było deli­kat­no­ści, wraż­li­wo­ści. Po pro­stu pra­co­wał. Rzut oka i zapis w note­sie. I od nowa. Dła­wiło go to przed­mio­towe podej­ście bie­głego do Mał­go­rzaty. Kiedy jego ręce w latek­so­wych ręka­wicz­kach zaczęły sunąć w górę jej ud, musiał odwró­cić wzrok. Spró­bo­wał skon­cen­tro­wać się na czymś innym.

Do jego uszu dobie­gła roz­mowa przez tele­fon jed­nego z poli­cjan­tów; zro­zu­miał, że pro­ku­ra­tor jest już w dro­dze. Poli­cjant naświe­tlał tym­cza­sem sytu­ację i stan, w jakim zna­le­ziono ofiarę. To o Mał­go­rza­cie mówi, kiedy wspo­mina o ofie­rze, zorien­to­wał się Hen­ryk po dłu­giej chwili. Drugi z poli­cjan­tów, chyba tech­nik, zabez­pie­czał w sypialni odci­ski pal­ców i inne ślady, robił zdję­cia i jakieś rysunki. Po chwili znik­nął w łazience, a wycho­dząc, pako­wał do prze­zro­czy­stego worka na dowody biały ręcz­nik z różo­wymi zacie­kami i pla­mami. Zapi­sał coś fla­ma­strem na nalepce. Hen­ryk wpa­try­wał się w odło­żony do skrzynki z dowo­dami worek.

– O Boże! – wydy­szała znowu star­sza pani, przy­sta­nąw­szy w salo­nie.

Zosia dopa­dła jej w jed­nej chwili.

– Bab­ciu! – zaszlo­chała, wtu­la­jąc twarz w chude ramiona kobiety.

– Już, już, dziecko. – Jej ręce deli­kat­nie gła­dziły włosy wnuczki. Rozej­rzała się po pokoju, odno­to­wu­jąc obec­ność nie­ru­cho­mych Maryli i Toma­sza na dwóch koń­cach salonu, jakby nawet w takim momen­cie nie chcieli mieć z sobą nic wspól­nego. Kiedy jej wzrok zatrzy­mał się na Hen­ryku, unio­sła wysoko brwi. Nie spo­dzie­wała się go tu, nie sko­men­to­wała tego jed­nak.

Z pokoju Mał­go­rzaty wyszedł lekarz.

– Pań­stwo są rodzi­cami? – zapy­tał, patrząc na Toma­sza. Ten pode­rwał się z fotela i lekko zachwiał. Pod­parł się dło­nią o ścianę, żeby zła­pać rów­no­wagę. – Pro­szę przy­jąć kon­do­len­cje – powie­dział lekarz, wbi­ja­jąc wzrok w notat­nik. – Córka zmarła po pół­nocy, wstępna obduk­cja nie pozwala na stwier­dze­nie przy­czyny zgonu. Pro­ku­ra­tor pew­nie zleci sek­cję, może po jej wyko­na­niu poja­wią się jakieś kon­kretne kon­klu­zje. – Na sto­liku w kory­ta­rzu poło­żył listek małych table­tek i powie­dział, że mogą je zażyć, kiedy skoń­czy się zamie­sza­nie, że pozwolą im odpo­cząć, zasnąć. Nie cze­ka­jąc na pyta­nia, znik­nął z powro­tem w sypialni Mał­go­rzaty.

– To nie może być – szept star­szej pani zabrzmiał wyraź­nie w ciszy salonu. – Roz­ma­wia­łam z nią wczo­raj. Sły­szysz? Marylka! – krzyk­nęła do córki, która sie­działa bez­wład­nie w fotelu. Hen­ryk nie sądził, żeby sły­szała coś z tego, co mówiła jej matka. – Roz­ma­wia­łam z nią – szep­tała w złote włosy wnuczki.

Dziew­częta były do sie­bie tak podobne. Takie same regu­larne rysy, taki sam wdzięk. Zupeł­nie za to nie przy­po­mi­nały ciem­no­wło­sej, ciem­no­okiej i nie­ustan­nie zachmu­rzo­nej Maryli Det­man.

W miesz­ka­niu poja­wiła się kolejna osoba. Spoj­rze­nia Hen­ryka i kobiety w gar­sonce się skrzy­żo­wały. Wydało mu się, że skądś ją zna, ona jed­nak odwró­ciła wzrok i przy­wo­łała do sie­bie star­szego stop­niem poli­cjanta. Roz­ma­wiali w mroku kory­ta­rza.

– Popro­szę pana do salonu – zwró­cił się po chwili poli­cjant do wciąż sie­dzą­cego na pod­ło­dze Hen­ryka, który spoj­rzał na niego nie­przy­tom­nie. – Pani pro­ku­ra­tor chce zamie­nić parę słów – wyja­śnił.

Hen­ryk wstał i prze­niósł się na kanapę w salo­nie. Zosia usia­dła obok niego, mię­to­sząc w rękach zużytą chu­s­teczkę. Babka przy­cup­nęła u jego dru­giego boku. Maryla i Tomasz na­dal sie­dzieli po prze­ciw­nych stro­nach pokoju.

W ciem­nym kory­ta­rzu pro­ku­ra­torka wydała się Hen­ry­kowi młod­sza, w dzien­nym świe­tle stwier­dził, że musi być ponad dzie­sięć lat star­sza od niego, po czter­dzie­stce. Ciemne, pro­ste włosy się­gały jej do ramion, miała deli­katny maki­jaż, pod urzę­dową gar­sonkę wło­żyła mniej for­malną, wyde­kol­to­waną bluzkę.

– Maja Roch – przed­sta­wiła się i usia­dła na pod­sta­wio­nym jej krze­śle. Miała mocny głos i bez pro­blemu sku­piła na sobie uwagę obec­nych. – Pro­szę przy­jąć kon­do­len­cje. – Spoj­rzała na Marylę i Toma­sza, który w mil­cze­niu poki­wał głową. Jego żona chyba nawet nie spo­strze­gła, że i do niej się zwra­cano. – Zadam pań­stwu – popa­trzyła po zebra­nych – kilka wstęp­nych pytań. Oczy­wi­ście póź­niej zosta­nie­cie wezwani do zło­że­nia zeznań. – W pokoju poja­wił się kolejny męż­czy­zna, któ­rego pro­ku­ra­torka przed­sta­wiła jako pro­wa­dzą­cego śledz­two.

Hen­ryk nie zapa­mię­tał ani jego nazwi­ska, ani stop­nia. Przy­mknął powieki, szybko jed­nak je otwo­rzył, bo widział pod nimi nagie ciało mar­twej Mał­go­rzaty. Jak do tego doszło?, zasta­na­wiał się. Jak to się stało, że wszystko poto­czyło się tak fatal­nie? Miał przyjść, mieli poroz­ma­wiać i już zawsze być razem, na zawsze szczę­śliwi.

Zosia dotknęła jego dłoni.

– Pani pyta, kto ją zna­lazł – powie­działa, wbi­ja­jąc w niego załza­wione oczy.

– Ja – odpo­wie­dział, patrząc jej w twarz. Potrzą­snęła głową, wska­zu­jąc pro­ku­ra­torkę. – Ja – powtó­rzył gło­śniej.

– W takim razie poje­dzie pan ze mną, a inspek­tor Mol­ski – ruchem głowy wska­zała pro­wa­dzą­cego śledz­two – poroz­ma­wia z pań­stwem.

– Dokąd mam poje­chać? – nie zro­zu­miał Hen­ryk.

– Na komi­sa­riat – odparła pro­ku­ra­torka. Zapo­mniał jej nazwi­ska, pamię­tał tylko imię po psz­czółce. – Złoży pan zezna­nie i będzie wolny – dodała. Hen­ryk ski­nął głową. – Panie Marku – rzu­ciła cicho do star­szego z dwójki poli­cjan­tów – jest już kara­wan?

– Jaki kara­wan?! – ock­nęła się nagle Maryla Det­man i pode­rwała z fotela.

Pro­ku­ra­torka spoj­rzała na nią ze współ­czu­ciem.

– Kara­wan zabie­rze ciało córki do pro­sek­to­rium na Oczki, pro­szę pani. – Poli­cjant mówił opa­no­wa­nym gło­sem, jak do dziecka.

– Ale jak to? – jęk­nęła kobieta.

– Dajże ludziom pra­co­wać, Maryla – wtrą­cił się jej mąż.

– Czyli będzie na Oczki? – upew­niła się Zosia.

– Cały czas – uspo­ko­iła ją pro­ku­ra­torka, przy­pa­tru­jąc się jej z cie­ka­wo­ścią.

Inni ludzie prze­wi­ja­jący się tego dnia przez miesz­ka­nie Det­ma­nów spo­glą­dali na Zosię z nie­da­ją­cym się ukryć zmie­sza­niem. Hen­ryk dobrze ich rozu­miał. Obec­ność dziew­czyny iden­tycz­nej jak ta mar­twa, leżąca w pokoju obok, budziła nie­po­kój. Mał­go­rzata umarła, a jed­nak jakby na­dal żyła. Wciąż prze­cież patrzył, jak cho­dzi, pła­cze, jak roz­rzuca chu­s­teczki, tuli się do babki. Były z Zosią jak dwie kro­ple wody. Tylko oczy miały inne, ewe­ne­ment, o któ­rym jedy­nie czy­tał, dopóki nie poznał bliź­nia­czek. Mał­go­rzata miała tęczówki nie­bie­skie, Zosia brą­zowe.

– Sek­cja może potrwać, pro­szę się nie śpie­szyć z przy­go­to­wa­niami do pogrzebu – wyja­śniła prze­pra­sza­jąco pro­ku­ra­torka, pod­no­sząc się z krze­sła. – Pan pozwoli ze mną. – Ski­nęła na Hen­ryka.

W tej samej chwili poja­wili się ludzie z noszami, żeby zabrać ciało. Hen­ryk patrzył, jak wcho­dzą do sypialni, kładą nosze na pod­ło­dze obok nagiej Mał­go­rzaty i roz­pi­nają czarny worek.

– Ani mi się waż­cie! – krzyk­nęła babka, pod­ry­wa­jąc się z kanapy. – Ani mi się waż­cie pako­wać ją gołą!

Pra­cow­nicy pro­sek­to­rium znie­ru­cho­mieli z wor­kiem w rękach, poli­cjanci stali bez słowa, pro­ku­ra­torka wyglą­dała, jakby chciała coś powie­dzieć, ale w końcu zre­zy­gno­wała. Babka wpa­ro­wała do sypialni, a męż­czyźni odło­żyli worek na nosze i pod­nie­śli ręce w geście kapi­tu­la­cji. Kobieta pode­szła do niskiej komody i wyjęła z niej prze­ście­ra­dło. Okryła nim dziew­czynę. Zebrała jej włosy i zaczęła zapla­tać war­kocz. Gruby, złoty splot jak ze sta­rych por­tre­tów, pomy­ślał mimo­wol­nie Hen­ryk. Kiedy skoń­czyła, uło­żyła go przy jej ciele. Męż­czyźni umie­ścili oble­czone w całun ciało w worku. Na koniec babka pogła­skała poli­czek Mał­go­rzaty.

– Teraz może być – powie­działa cicho i pozwo­liła zasu­nąć zamek nad twa­rzą wnuczki.

Za ple­cami Hen­ryk usły­szał ury­wany, histe­ryczny szloch Zosi.

10.

Popo­łu­dnie

Budy­nek, pod który go przy­wieźli, zaska­ki­wał schlud­no­ścią.

Do tej pory wyobra­że­nia Hen­ryka o sie­dzi­bach służb przy­po­mi­nały fil­mowe sce­no­gra­fie, w któ­rych kró­lo­wał odpa­da­jący z ele­wa­cji tynk, a wnę­trza kryły klitki z łusz­czącą się jak spa­lona skóra farbą. Do tego wyświe­cone lino­leum i mru­ga­jące świe­tlówki. W takiej sce­ne­rii pro­ku­ra­to­rzy ukła­dali się z mafio­sami, a poli­cjanci w prze­po­co­nych, roz­cheł­sta­nych koszu­lach litrami, jak za komuny, pili wódkę. Fasada komi­sa­riatu przy Janow­skiego nie paso­wała jed­nak do tych wyobra­żeń, tak samo jak jasny hol, do któ­rego wpro­wa­dził Hen­ryka jeden z eskor­tu­ją­cych go poli­cjan­tów. W dyżurce, ku jego zasko­cze­niu, sie­działa młoda i ładna dziew­czyna w prze­pi­so­wym gra­na­to­wym mun­du­rze. Hen­ryk dostrzegł pro­ku­ra­torkę, która przy­je­chała innym samo­cho­dem. Stała i roz­ma­wiała z dyżurną. Kiedy zoba­czyła Hen­ryka, mach­nęła na niego. Minąw­szy bramkę otwie­raną z dyżurki, ruszyli w głąb budynku.

– Zapra­szam – powie­działa Maja Roch, otwie­ra­jąc przed nim drzwi nie­wiel­kiego pomiesz­cze­nia, które oka­zało się poko­jem prze­słu­chań. Tu rów­nież nic nie wyglą­dało jak na fil­mach. Żad­nych luster wenec­kich ani prze­peł­nio­nych petami popiel­ni­czek, ani nawet kla­sycz­nej gołej żarówki zwi­sa­ją­cej z sufitu. Białe ściany, pla­sti­kowy stół, cztery krze­sła i dwie butelki z wodą. – Pro­szę usiąść. – Wska­zała mu jedno z krze­seł, sama przy­sia­dła naprze­ciwko, na stole kła­dąc lap­top, dyk­ta­fon i tele­fon. – Będę nagry­wać – poin­for­mo­wała Hen­ryka. Ski­nął głową. Co miał zro­bić? Nie znał przy­słu­gu­ją­cych mu praw. Ojciec byłby zała­many moją igno­ran­cją, pomy­ślał. Był adwo­ka­tem. – Póź­niej zro­bimy z tego plik tek­stowy, pod­pi­sze pan i będzie wolny. – Ponow­nie ski­nął głową. Miał nadzieję, że prze­słu­cha­nie nie potrwa długo. Chciał wró­cić do domu, zamknąć drzwi, odkrę­cić butelkę jakiejś kolo­ro­wej wódki i pić. Pić i nie pamię­tać, że Mał­go­rzaty nie ma i nie będzie. – Notatki robię dla sie­bie – wyja­śniła pro­ku­ra­torka. Włą­czyła dyk­ta­fon. – Prze­słu­chuję pana w cha­rak­te­rze świadka, jed­no­cze­śnie infor­muję, że może pan nie odpo­wia­dać na pyta­nia, które nara­zi­łyby go na odpo­wie­dzial­ność karną. – Do tej pory Hen­ryk sły­szał takie for­mułki jedy­nie na fil­mach. – Dowód popro­szę. – Podał jej pla­sti­kowy różowy doku­ment. – Hen­ryk Alek­san­der Wie­roń­ski – prze­czy­tała na głos i zamil­kła.

Hen­ryk cze­kał na pierw­sze pyta­nie, które jed­nak nie padało. Pro­ku­ra­torka patrzyła na jego dowód.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał uprzej­mie.

– Tak – odpo­wie­działa szybko, zwra­ca­jąc mu doku­ment. – Pro­szę opo­wie­dzieć, jak pan zna­lazł Mał­go­rzatę Det­man – odczy­tała nazwi­sko z nota­tek. Ponow­nie sku­piła na nim wzrok.

Hen­ryk wes­tchnął. Nie wie­dział, co powie­dzieć.

– Przy­sze­dłem i ją zna­la­złem – odpo­wie­dział lako­nicz­nie. Nie zamie­rzał być nie­grzeczny, tak jakoś wyszło.

– To może ina­czej. – Pro­ku­ra­torka odło­żyła pióro. – Co was łączyło, jaki cha­rak­ter miała wasza rela­cja, dla­czego zja­wił się pan rano w miesz­ka­niu denatki z bukie­tem kwia­tów?

– Nasza rela­cja – Hen­ryk sta­rał się zebrać myśli – nie miała żad­nego cha­rak­teru. Już nie miała – dodał. – Wcze­śniej cho­dzi­li­śmy ze sobą, byli­śmy… – prze­rwał. – Wła­ści­wie jakie to ma zna­cze­nie? – zde­ner­wo­wał się.

– Wszystko ma zna­cze­nie. Na tym eta­pie pytamy sze­roko, nie pro­wa­dzimy sprawy w żad­nym okre­ślo­nym kie­runku. To mogło być zarówno pobi­cie ze skut­kiem śmier­tel­nym, jak i zabój­stwo – wyja­śniła. Hen­ryk mil­czał, zaszo­ko­wany jej sło­wami. Do tej pory nie myślał zbyt wiele o tym, co się stało, dla­czego i jak. Przed przy­jaz­dem na komi­sa­riat trwał w męt­nym odrę­twie­niu, stu­po­rze, jak zwał, tak zwał. – Przy­szedł pan rano. Z kwia­tami. Zna­lazł ją – zachę­cała do kon­ty­nu­owa­nia pro­ku­ra­torka.

– Czy ja nie potrze­buję adwo­kata? – zapy­tał nagle Hen­ryk.

– A potrze­buje pan? – odpo­wie­działa pyta­niem. Nie było w jej gło­sie zarzutu, raczej cie­ka­wość. Mil­czał. – Zatem raz jesz­cze: jaki był cha­rak­ter waszej zna­jo­mo­ści? Pro­szę dokład­nie opi­sać moment zna­le­zie­nia ciała i co pan robił wczo­raj od popo­łu­dnia – wymie­niła ponow­nie inte­re­su­jące ją kwe­stie, doda­jąc nowe.

– Kie­dyś byli­śmy zarę­czeni – odpo­wie­dział cicho Hen­ryk. Czuł się zmę­czony, taki zmę­czony. Prze­tarł oczy. – Póź­niej się pokłó­ci­li­śmy. – Dosko­nałe nie­do­mó­wie­nie, zga­nił się w myślach. – Nie roz­ma­wia­li­śmy ze sobą od maja.

– Dla­czego dziś, po pra­wie czte­rech mie­sią­cach, zde­cy­do­wał się pan ją odwie­dzić? – Kobieta pod­nio­sła wzrok znad nota­tek, które nie­prze­rwa­nie robiła.

– Sądzi­łem, że teraz zechce ze mną poroz­ma­wiać.

– Wcze­śniej nie chciała? Czyli do teraz nie pogo­dził się pan z waszym roz­sta­niem? Rozu­miem, że to ona zakoń­czyła narze­czeń­stwo? – skon­klu­do­wała pro­ku­ra­torka.

– To nie tak – zaopo­no­wał Hen­ryk. Nie zabrzmiało to prze­ko­nu­jąco. – Mał­go­rzata wysłała mi w nocy e-mail – powie­dział, nie udzie­la­jąc jed­nak odpo­wie­dzi na pyta­nia pro­ku­ra­tor Roch. – Napi­sała, żebym przy­szedł rano. Więc przy­szedłem.

– Z kwia­tami.

– Z kwia­tami. – Ski­nął głową. Każdy, kto wcho­dził dziś do miesz­ka­nia Det­ma­nów, naty­kał się na pęk różo­wych piwo­nii, tak nie na miej­scu w całym tym kosz­ma­rze. W końcu ktoś wyrzu­cił je do kosza w kuchni. – Mia­łem nadzieję, że poroz­ma­wiamy – dodał.

– Pono­wię pyta­nie: bo wcze­śniej nie chciała? – Maja pod­nio­sła wzrok znad nota­tek. Hen­ryk pokrę­cił głową. – Pani Det­man powie­działa mi, że jest pan leka­rzem. – Zawie­siła głos.

– Rezy­den­tem na oddziale neu­ro­lo­gii – odpo­wie­dział. – Cen­tralny Szpi­tal Kli­niczny. – Kobieta zmarsz­czyła brwi. Mało kto koja­rzył zmie­nioną przed kil­koma laty nazwę. – Dawny szpi­tal MSWiA przy Woło­skiej – wyja­śnił.

– Wra­ca­jąc do pod­sta­wo­wych kwe­stii. – Pro­ku­ra­torka postu­kała pió­rem w blat. – W jakim sta­nie zna­lazł pan denatkę, jak zare­ago­wał, jakie czyn­no­ści wyko­nał? Jako lekarz miał pan więk­sze pre­dys­po­zy­cje niż reszta rodziny do pod­ję­cia akcji reani­ma­cyj­nej.

– Nie żyła, kiedy przy­sze­dłem. – Zro­bił nie­okre­ślony ruch ręką. – Nie żyła już od wielu godzin. Widzia­łem póź­niej plamy opa­dowe. Jak ją badali – dodał tonem wyja­śnie­nia.

– Dla­czego w takim razie roz­po­czął pan reani­ma­cję?

Hen­ryk wzru­szył ramio­nami. Oparł łok­cie na stole, zwie­sił głowę.

– Zro­bi­łem to dla nich – powie­dział cicho. – Chcia­łem, żeby wie­dzieli, że dałem z sie­bie wszystko.

– Rozu­miem, że na ciele denatki znaj­dziemy pana ślinę, naskó­rek, ogól­nie DNA. Wygodne – skwi­to­wała.

Hen­ryk spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Chyba nie suge­ruje pani, że… – Wypro­sto­wał się gwał­tow­nie na krze­śle.

– Że miał pan coś wspól­nego z jej śmier­cią dzi­siej­szej nocy, dla­tego wró­cił rano i usi­ło­wał zatu­szo­wać sprawę, reani­mu­jąc zwłoki, żeby uza­sad­nić obec­ność na nich swo­jego mate­riału gene­tycz­nego? – prze­rwała mu. – Nie – sama sobie odpo­wie­działa.

Hen­ryk mil­czał. Zasta­na­wiał się, czy wła­śnie zaczy­nają go podej­rze­wać. Prze­łknął ślinę.

– Myślę – odchrząk­nął, bo zaschło mu w gar­dle – że jak spraw­dzi­cie jej lap­top, to tam będzie ten e-mail. Mam go też oczy­wi­ście u sie­bie w skrzynce.

– Napije się pan? – Pro­ku­ra­torka ruchem brody wska­zała butelkę na środku stołu. Hen­ryk w pierw­szym odru­chu chciał po nią się­gnąć, ale nagle przy­po­mniał sobie wszyst­kie te sceny, w któ­rych podej­rzani zdra­dzali zde­ner­wo­wa­nie, łap­czy­wie opróż­nia­jąc szklanki i całe butle z wodą. Pokrę­cił głową. – E-mail nie ozna­cza, że sama go wysłała. Mógł pan być u niej wczo­raj wie­czo­rem czy w nocy, wysłać go, dając sobie pre­tekst do poran­nej wizyty i zatu­szo­wa­nia dowo­dów – nie ustę­po­wała.

– Ktoś by mnie chyba widział, nie sądzi pani? – zde­ner­wo­wał się Hen­ryk. – Prze­cież nie mieszka sama. – Pro­ku­ra­torka mil­czała, robiąc notatki. – Czyli wie­czo­rem i w nocy nie było nikogo? Rodzi­ców? Zośki? – dedu­ko­wał.

– Pozwoli pan, że pominę jego pyta­nia, dopóki to do moich obo­wiąz­ków należy ich zada­wa­nie. – Uśmiech­nęła się uprzej­mie, pod­no­sząc głowę.

– Musiała pójść się wyką­pać – powie­dział nagle Hen­ryk, przy­po­mi­na­jąc sobie ręcz­nik, który jeden z poli­cjan­tów wyniósł z łazienki i zapa­ko­wał do folio­wego worka na dowody. – Zabez­pie­czy­li­ście zakrwa­wiony ręcz­nik, pew­nie mokry, bo były na nim roz­myte różowe plamy. Cokol­wiek się wyda­rzyło, po wszyst­kim poszła się wyką­pać. I wytarła się tam­tym ręcz­nikiem. Część obra­żeń była opa­trzona – dodał. – Miała tu duży pla­ster. – Dotknął skroni.

– Spraw­dzimy wszystko – powie­działa pro­ku­ra­torka, chcąc uciąć dal­sze spe­ku­la­cje.

– Ktoś jej coś zro­bił, wyszedł, ona się wyką­pała, opa­trzyła – Hen­ryk na głos odtwa­rzał domnie­many prze­bieg wyda­rzeń. – Rano przy­sze­dłem ja. – Spoj­rzał na pro­ku­ra­torkę. – Na jej ciele będą tylko moje ślady. Resztę zmyła.

– Gdzie pan był wczo­raj od połu­dnia? – zadała pyta­nie, jakby nie sły­szała jego małej tyrady.

Był jed­nak pewien, że słu­chała bar­dzo uważ­nie.

– Mia­łem dwu­nastkę – odpo­wie­dział. Kobieta ścią­gnęła brwi, nie rozu­mie­jąc. – Dwu­na­sto­go­dzinny dyżur w szpi­talu – wyja­śnił szybko. – Zaczyna się o ósmej rano i koń­czy o ósmej wie­czo­rem. Wró­ci­łem do domu przed dzie­wiątą, coś zja­dłem, oglą­da­łem serial, nie mogłem zasnąć. Zanim się poło­ży­łem, dosta­łem e-mail od Mał­go­rzaty.

– O któ­rej została wysłana wia­do­mość?

– Nie pamię­tam, pew­nie po pół­nocy, może o pierw­szej, dru­giej? – Pokrę­cił głową. – Jak nie idę do pracy, to późno się kładę.

– Pro­szę to spraw­dzić i dać mi znać. – Pro­ku­ra­torka podała mu wizy­tówkę z nume­rem służ­bo­wym. – Mamy jej lap­top, ale otwar­cie go tro­chę zaj­mie. – Scho­wał wizy­tówkę do kie­szeni spodni. – Czy ktoś może potwier­dzić pana alibi, czyli że był pan w domu od wie­czora do rana?

– Raczej nie. – Hen­ryk znowu pokrę­cił głową.

– Mieszka pan sam?

– Nie – zaprze­czył.

– Zatem? – dopy­ty­wała Maja Roch.

– Miesz­kam z rodzi­cami – odpo­wie­dział wresz­cie. – I dziad­kami ze strony ojca – dodał po namy­śle.

Pro­ku­ra­torka patrzyła na niego spod unie­sio­nych brwi. Hen­ryk zawsty­dził się nagle, jakby w wieku pra­wie trzy­dzie­stu lat miesz­ka­nie w rodzin­nym domu było powo­dem ujmy. A może było? Nie umiał odpo­wie­dzieć.

– I nikt pana nie widział?

– To… – Hen­ryk szu­kał słów – …duży dom.

– Więc nie ma pan alibi – stwier­dziła Maja Roch, dopi­su­jąc coś u dołu kartki.

Mil­czał. Po chwili pro­ku­ra­torka pod­nio­sła na niego wzrok.

– Nie mam – przy­tak­nął, się­ga­jąc po butelkę wody.

Wypił do dna.

11.

Sia­dam naprze­ciwko niego na dru­gim łóżku. Mrok roz­pra­sza cie­płe świa­tło noc­nych lam­pek. Zasłony są zacią­gnięte, za nimi roz­pę­dzone, pełne migo­czą­cych świa­teł i mil­czą­cych ludzi mia­sto. Skła­dam dło­nie na kola­nach, jego stopy doty­kają moich. Znowu nie wiem, co powie­dzieć, nie przy­wy­kłam, nie przy­wy­kłam, żeby było tak. Zdej­muję zega­rek, zdej­muję jemu zega­rek. Nachyla się, ustami błą­dzi po mojej twa­rzy, policzki, oczy, nos, usta. To tak osza­ła­mia­jąco słod­kie. Te leciut­kie muśnię­cia. Zamy­kam oczy, pod­daję się. Zsu­wam się na kolana, pomię­dzy jego uda, w tę cia­sną prze­strzeń. Dotyka mnie, obej­muje, języki tań­czą na war­gach. Roz­pa­lam się cała. Moje ręce na jego ple­cach, brzu­chu. Zdej­muję mu koszulkę, doty­kam ramion i oboj­czy­ków. Nie roz­biera mnie. Nic nie mówię. Sama to robię. Sukienka, sta­nik. Pochy­lam się, roz­pi­nam mu spodnie, jego ręce zanu­rzają się w moich wło­sach. Ścią­gam majtki, kładę się w bia­łej pościeli. Zbyt lekko, żeby mógł to znieść, doty­kam jego penisa. Spluwa na rękę, prze­suwa po nim i wcho­dzi we mnie powoli. Tak powoli, że led­wie mogę to znieść. Zastyga, patrząc mi w oczy, a potem poru­sza się nie­spiesz­nie. Nachyla się i całuje mnie. Gryzę jego wargi. Odga­duje mnie i przy­śpie­sza. Zamy­kam oczy, gwiazdy wybu­chają dziko w ciszy.

Wszystko znika. Wczo­raj, jutro, za tydzień. Jestem.

12.

Drzwi ursy­now­skiej komendy już dawno zamknęły się za Hen­ry­kiem Wie­roń­skim, a Maja Roch wciąż stała obok dyżurki wpa­trzona w ich jasny pro­sto­kąt.

– Pani pro­ku­ra­tor? – zapy­tała nie­pew­nie ta sama młoda poli­cjantka, która sie­działa tu, gdy przy­je­chali. Ania, tak chyba miała na imię.

Maja uśmiech­nęła się do niej uspo­ka­ja­jąco i wró­ciła do pokoju prze­słu­chań. Się­gnęła po tele­fon.

– Cześć, ile jesz­cze ci zej­dzie? – Chwilę cze­kała na odpo­wiedź inspek­tora Mol­skiego, z któ­rym miała pro­wa­dzić sprawę śmierci Mał­go­rzaty Det­man. – Okej. – Spoj­rzała na zega­rek. Pra­wie pięt­na­sta. Nie było sensu jechać do pro­ku­ra­tury na Moko­tów, w godzi­nach szczytu mogło to zająć nawet pół­to­rej godziny. Zresztą stąd miała bli­żej do sie­bie na Wila­nów. – Spo­tkajmy się na Janow­skiego – zde­cy­do­wała. – Tak, tak, prze­słu­cha­łam. – Potarła pal­cami nasadę nosa. – Wró­cisz, to poga­damy, zasta­no­wimy się nad wer­sjami, bo na razie nie wiem… – Roz­mówca prze­rwał jej pod­nie­sio­nym gło­sem. – Tak, dobie­rzemy grupę – odpo­wie­działa lekko znie­cier­pli­wiona. Chwilę słu­chała Mol­skiego, po czym dała upust zło­ści. – Primo: nie przy­po­mi­nam sobie, Fili­pie – wark­nęła – żebym powie­rzyła ci to kon­kretne śledz­two, więc, secundo: daruj sobie te wszyst­kie dys­po­zy­cje, ter­tio: skończ, co masz skoń­czyć, a quarto: przy­wieź tu swój tyłek, żeby­śmy mogli zabrać się do roboty! – dokoń­czyła wyli­czankę. – Czy wyra­zi­łam się jasno? – dodała już spo­koj­niej, zasta­na­wia­jąc się, czy nie prze­ho­lo­wała.

Inspek­tor Mol­ski rzu­cił coś na poże­gna­nie i się roz­łą­czył. Maja wes­tchnęła ciężko. To uczu­cie towa­rzy­szyło jej w pracy od samego początku. Czy nie prze­gięła, czy nie była zbyt wyma­ga­jąca, za ostra, opry­skliwa, cham­ska? Jak na kobietę. Męż­czy­znom w jej śro­do­wi­sku ucho­dziły znacz­nie gor­sze rze­czy. Może dla­tego, że druga płeć nie miała w światku Temidy swo­jej sze­ro­kiej repre­zen­ta­cji, Maja wciąż spy­chana była na mar­gi­nes praw­ni­czego życia. Każ­dego dnia musiała być dwa razy bystrzej­sza od wszyst­kich sam­ców, dwa razy sil­niej­sza, dwa razy bar­dziej opa­no­wana. No i nie­po­ka­lana. Jak Matka Boska. Uśmiech­nęła się skon­ster­no­wana porów­na­niem, które przy­szło jej do głowy.

Usia­dła ciężko na krze­śle, na któ­rym przed chwilą prze­słu­chi­wała Hen­ryka Alek­san­dra Wie­roń­skiego.

Syna Alek­san­dra.

Tele­fon, który odło­żyła na stół, zawi­bro­wał. Spoj­rzała na wyświe­tlacz. Miko­łaj. Ode­brała po któ­rymś z kolei dzwonku.

– Mam naradę – skła­mała. – Coś pil­nego? – zapy­tała. – Jak to ja? – zdzi­wiła się. Miko­łaj twier­dził, że godzinę temu miała ode­brać Mary­się z przed­szkola. Zwy­kle robiła to opie­kunka, która zaj­mo­wała się małą, od kiedy Maja wró­ciła do pracy po urlo­pie macie­rzyń­skim. – Zaraz pod­jadę. – Wes­tchnęła. – No trudno, znowu wyj­dzie ostat­nia. – Wstała i zaczęła zbie­rać rze­czy ze stołu. – Prze­żyje – syk­nęła. Zdąży pod­wieźć małą do domu, zanim Mol­ski doje­dzie.

Miko­łaj rzu­cił jesz­cze parę gorz­kich słów i się roz­łą­czył.

Do tego wszyst­kiego była naprawdę kiep­ską matką.

13.

Dom rodzinny Hen­ryka był nie tyle duży, ile ogromny. Poło­żony tuż przy Lesie Kabac­kim na końcu małej uliczki o pta­siej nazwie, Kanar­kowa, sta­no­wił dla swo­ich miesz­kań­ców odcięty od galo­pu­ją­cego mia­sta raj. W jed­nej czę­ści miesz­kali rodzice Hen­ryka, w dru­giej, oddzie­lo­nej ogro­dem zimo­wym, dziad­ko­wie. Ta druga część domu była star­sza, banalna, jak narze­kała wie­lo­krot­nie babka Mila, histo­ryczka sztuki. Powstała w latach sie­dem­dzie­sią­tych, kiedy dzia­dek na krótko zasiadł w fotelu mini­stra zdro­wia. Rzadko o tym mówił. Godzi­nami za to mógł wspo­mi­nać lata spę­dzone na Woło­skiej, gdzie jako ordy­na­tor oddziału oku­li­styki docze­kał póź­nej eme­ry­tury. Now­sza część rezy­den­cji, znacz­nie bar­dziej oka­zała, gar­ga­me­liczna, Hen­ryk usły­szał kie­dyś szept z ust babki, ema­no­wała prze­py­chem. Fasada zaj­mo­wała pra­wie całą sze­ro­kość działki, a pod­jazdu nie powsty­dzi­liby się Bra­niccy. Matka Hen­ryka kochała baro­kowe roz­wią­za­nia, a ojcu było obo­jętne, jak wygląda miej­sce, w któ­rym sypia, dopóki w spo­koju pozo­sta­wiano jego wyło­żony ciem­nym drew­nem gabi­net. Wojenki o gusta pomię­dzy babką Milą i jej synową okra­szały humo­rem ich codzien­ność. W pew­nym momen­cie w spo­rze poja­wiła się trze­cia siła, Mał­go­rzata, i wów­czas utarczki nabrały rumień­ców. Hen­ryk pozo­sta­wał na ubo­czu tych bite­wek. Nie cho­dziło o to, że nie inte­re­so­wał się prze­strze­nią, w któ­rej prze­by­wał, po pro­stu nie zamie­rzał miesz­kać przy Kanar­ko­wej do końca życia. Lata od zakoń­cze­nia stu­diów pły­nęły jed­nak nie­ubła­ga­nie, a on na­dal zaj­mo­wał sypial­nię z łazienką w domu swo­jego ojca. Tak było wygod­niej. Babka Mila doci­nała mu cza­sem, że nie o wygodę cho­dzi, tylko o nad­mierne przy­wią­za­nie do rodziny. W chwi­lach wiel­kiej szcze­ro­ści z samym sobą zda­rzało mu się przy­zna­wać jej rację.

Zaha­mo­wał gwał­tow­nie przed pose­sją. Na bia­łych kamie­niach pod­jazdu par­ko­wały samo­chody rodzi­ców. Nie miał siły na wcho­dze­nie fron­to­wymi drzwiami, wita­nie się ze wszyst­kimi. I opo­wia­da­nie, które szybko zmie­ni­łoby się w prze­słu­cha­nie, zale­d­wie odro­binę deli­kat­niej­sze od tego, które zafun­do­wała mu pro­ku­ra­torka Roch. Trzy­mała go jesz­cze godzinę, zada­jąc pyta­nia cał­kiem wprost i zupeł­nie naokoło, w końcu zdjęła odci­ski pal­ców i puściła wolno. Ruszył ponow­nie i prze­je­chaw­szy kil­ka­dzie­siąt metrów, zapar­ko­wał tuż pod lasem ku obu­rze­niu bie­gaczki w śred­nim wieku. Nad­zwy­czajne oko­licz­no­ści, pomy­ślał, zacią­ga­jąc ręczny.

Wzdłuż bocz­nego ogro­dze­nia prze­szedł na tyły pose­sji, gdzie biegł wąski prze­smyk mię­dzy domami ich i sąsia­dów. Gałę­zie sma­gały go po twa­rzy, zawa­dził ręka­wem o wysta­jący drut. Dawno nie korzy­stał z tego przej­ścia. Ostat­nio chyba zaraz po matu­rze, kiedy wymy­kał się na któ­rąś z cało­noc­nych imprez orga­ni­zo­wa­nych na koniec liceum. Wycho­dził i wra­cał nie­po­strze­że­nie. Cza­sem chciał dać wyraz swo­jemu bun­towi, wtedy korzy­stał z głów­nego wej­ścia, budząc w środku nocy domow­ni­ków i całą oko­licę wyją­cym spa­zma­tycz­nie alar­mem.

Przez dziurę w ogro­dze­niu wśli­znął się na pose­sję od strony dziad­ków. Drzwi cie­plarni, jak nazy­wała ogród zimowy bab­cia, były uchy­lone, wszedł przez nie i ruszył do swo­jej sypialni. W pew­nym momen­cie dotarły do niego roz­mowy i śmiech. Zatrzy­mał się i z per­spek­tywy kory­ta­rza obser­wo­wał rodzinę zgro­ma­dzoną w kuchni. Matka kro­iła warzywa, sto­jąc przy dużej wyspie, ojciec, zapa­trzony w Tele­express, sączył drinka z niskiej szklanki. Oby­dwoje wyglą­dali jak modele z reklam Ral­pha Lau­renta, ze swo­imi zadba­nymi fry­zu­rami, wypie­lę­gno­wa­nymi dłońmi, w nie­na­chal­nie ele­ganc­kich, choć czę­sto absur­dal­nie dro­gich ciu­chach. W drzwiach wio­dą­cych na taras poja­wiła się bab­cia, naj­pew­niej pro­wa­dziła wła­śnie jakieś nie­le­galne prace ogro­dowe, bo kopaczka, którą trzy­mała w dłoni, na­dal ubru­dzona była zie­mią. Matka spoj­rzała na nią z wyrzu­tem. Jej wzrok mówił, że ogro­dem mają się zaj­mo­wać wyłącz­nie spe­cja­li­ści, a nie samo­zwań­cza następ­czyni Rus­sella Page’a, pomy­ślał Hen­ryk. I zaraz pokrę­cił głową: matka nie mogła mieć takich sko­ja­rzeń. Ni­gdy nie spę­dziła z babką Milą dość czasu, by ta zdą­żyła zaszcze­pić jej podziw dla tego dwu­dzie­sto­wiecz­nego bry­tyj­skiego gar­den desi­gnera. I innych. Mebla­rzy, pro­jek­tan­tów tapet i tka­nin, rzeź­bia­rzy i archi­tek­tów, mala­rzy, wytwór­ców biżu­te­rii i foto­gra­fów. Rze­mieśl­ni­ków i wiel­kich arty­stów. Hen­ryk jed­nak spę­dził z babką całe dzie­ciń­stwo i kawał okresu nasto­let­niego, godzi­nami prze­glą­da­jąc stare albumy, prze­mie­rza­jąc kilo­me­try muze­al­nych kory­ta­rzy i sal wysta­wo­wych w odle­głych zakąt­kach kraju. Nie pamię­tał jed­nak, kiedy ostat­nio był z babką gdzie­kol­wiek.

Te roz­my­śla­nia prze­rwał mu dzia­dek, który wszedł do kuchni, doma­ga­jąc się her­baty, bo wła­ści­wie jak to tak Mila mogła go zosta­wić samego i uciec, tak wła­śnie, dobrze sły­szy, uciec bez słowa. Babka prze­wró­ciła oczami, jakby miała dwa­dzie­ścia lat, i cmok­nąw­szy go w poli­czek, włą­czyła czaj­nik. Hen­ryk mógłby tak stać i stać, i patrzeć na to idyl­liczne życie roz­gry­wa­jące się na jego oczach. Te ich prze­ko­ma­rza­nia i uśmie­chy, codzienne błahe poga­wędki. Ojciec zapy­tał, czy rodzice zje­dzą z nimi, bo Teresa jak zwy­kle zro­biła wszyst­kiego jak dla woj­ska. I znowu żarty, i znowu śmiech.

Nic nie wie­dzieli. Dla nich nic się nie stało, nic nie zmie­niło.

Pod zamknię­tymi powie­kami nie migały im, tak jak jemu, obrazy mar­twego, potur­bo­wa­nego i zakrwa­wio­nego ciała Mał­go­rzaty. W uszach nie brzmiał krzyk, który musiał roz­dzie­rać jej płuca, kiedy działo się to wszystko, o czym nie chciał myśleć, a co i tak wyświe­tlało mu się przed oczami jak film. Film zmon­to­wany ze wspo­mnień. W tech­ni­co­lo­rze, pełen stop-kla­tek, od któ­rych nie można odwró­cić zamknię­tych sze­roko oczu.

Nie­zau­wa­żony prze­szedł do barku w salo­nie i zgar­nął led­wie napo­czę­tego litro­wego jacka daniels’a. Z zamra­żarki w spi­żarni wyjął worek lodu. Kiedy zna­lazł się w swo­jej sypialni, prze­krę­cił klucz w drzwiach. Z ulgą usiadł na łóżku. Nalał whi­sky do szklanki i wypił dusz­kiem. Paliło. Do kolej­nej szklanki dodał lodu.

I znowu.

I nagle wszystko zamil­kło, zagłu­chło. W lustrze na drzwiach odbiły się jego oczy, zroz­pa­czone i do śmierci smutne.

Poło­żył się. Zasnął.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Text copy­ri­ght © by Joanna Łopu­siń­ska 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Kata­rzyna Bor­kow­ska / [email protected]

Foto­gra­fia na okładce

© Irina Bg / Shut­ter­stock

Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu finan­so­wym Nagrody Kra­kowa Mia­sta Lite­ra­tury UNE­SCO, reali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Festi­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Śmierć i Mał­go­rzata, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-773-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer