Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Adriana Allegri
Słonecznikowy Dom
Przełożył Maciej Antosiewicz
Rodzinne sekrety wychodzą na jaw podczas gdy młoda kobieta walczy o przetrwanie i o miłość
W sennym niemieckim miasteczku życie Alliny Strauss wydaje się idylliczne: pracuje w księgarni należącej do jej wujka, piecze strucle z ciotką i spędza weekendy z przyjaciółmi oraz narzeczonym. Jednak w 1939 roku wychodzi na jaw przerażający sekret — jej biologiczna matka była Żydówką, co czyni Allinę Mischlingiem, czyli osobą mieszanego pochodzenia.
Pewnej tragicznej nocy, po utracie wszystkich bliskich, Allina zostaje zmuszona do pracy jako pielęgniarka w ramach programu Lebensborn w państwowej fabryce dzieci zwanej Domem Hochland.
Gdy Allina poznaje Karla, wysoko postawionego oficera SS, który również skrywa swoje tajemnice, oboje muszą zdecydować, ile są w stanie sobie nawzajem wyznać — i jak wiele ryzykują, łącząc siły.
Nici tej poruszającej i przejmującej powieści splatają się w historię o stracie i miłości, przyjaźni i zdradzie oraz o sekretach, które ukrywamy, by ocalić samych siebie.
Słonecznikowy Dom to niezapomniana opowieść o miłości i poświęceniu. Napisana ze szczerym współczuciem dla ludzi stojących w obliczu decyzji, których nikt nie powinien podejmować, powieść wciąga i sprawia, że czytelnik staje się lepszym człowiekiem. Allegri jest autorką, której warto się przyglądać, a ta książka to wyjątkowy debiut.
Heather Morris, autorka bestsellera Tatuażysta z Auschwitz
Słonecznikowy Dom to wzruszająca i porywająca lektura, która odsłania tajemnice otaczające program Lebensborn w Niemczech. Adriana Allegri stworzyła spektakularny debiut, który nie przejdzie bez echa w świecie fikcji literackiej dotyczącej drugiej wojny światowej.
Madeline Martin, autorka bestsellera Ostatnia księgarnia w Londynie
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 26 min
Lektor: Marta Dobecka
Mojej matce, Germanie Pretto Allegri, niezwykle silnej, pełnej współczucia i wspaniałomyślnej kobiecie, która nauczyła mnie, że mogę zrobić wszystko, co sobie postanowię.
Lato 2006 Ramsey, New Jersey
Wiadomość ze szpitala w Englewood przychodzi o drugiej nad ranem.
Mój mąż i ja zrywamy się na ostry, wibrujący dźwięk, ale ja pierwsza dopadam telefonu. Spokojny, wyważony głos pielęgniarza mrozi bardziej niż jego słowa. Tylko ręka George’a na moim ramieniu sprawia, że dławiona panika nie przeradza się w krzyk.
Moja osiemdziesięciosześcioletnia matka jest na izbie przyjęć – ze zwichniętym nadgarstkiem, stłuczeniami i guzem na głowie.
– Pani mama miała szczęście, zważywszy na jej wiek. Obrażenia są drobne – mówi pielęgniarz. – Czy może pani zabrać Allinę i odwieźć ją do domu?
Matka nie chciała nam się naprzykrzać w środku nocy, wyjaśnia pielęgniarz. Przyjechała do szpitala sama – cholerną taksówką! Niewiarygodne.
Dziękuję mu i odkładam słuchawkę, po czym wybucham płaczem. George przytula mnie i masuje mi plecy, dopóki ból w piersiach nie mija.
– Znów uniknęliśmy najgorszego – mruczy mi do ucha. – Wszystko będzie dobrze, Kat. Twoja matka to silna kobieta. Tak jak ty.
– Wiem – szepczę.
– Pojadę z tobą.
Nie ma sensu, abyśmy oboje jechali do szpitala, mówię więc George’owi, żeby został. Będę potrzebowała jego spokojnej siły i poczucia humoru później w ciągu dnia. On może zatelefonować do dziewczynek, kiedy ja będę odwoziła matkę do domu, odwrócić czymś ich uwagę, jeśli będzie trzeba. Maggie i Brynn są już wprawdzie dorosłe i mają własne rodziny, ale ogromnie martwią się o babcię.
Mój kochany mąż zaparza herbatę, kiedy się ubieram. Wręcza mi kubek wraz z porannymi tabletkami na nadciśnienie.
– Jest wcześnie, ale weź je teraz – mówi. – Ciśnienie pewnie skoczyło ci aż pod sufit.
Wzdycha ciężko, kiedy chodzę tam i z powrotem po kuchni, a potem wpatruje się we mnie wzrokiem, który widziałam już wiele razy – czułym spojrzeniem orzechowych oczu, na wpół rozkazującym, na wpół błagalnym. Takim, które mówi: „Weź głęboki oddech, Kat. Dla mnie. Proszę”.
Po czterdziestu latach George zna każdy zakamarek mojego serca – serca osoby, która ma silną potrzebę kontroli nad wszystkim. Znajduję pociechę w jego ochrypłym barytonie i cieple jego palców, kiedy z uczuciem kładzie je na moich. Nie pozwoli mi wyjść z domu, dopóki nie przestaną drżeć mi dłonie.
Pokonuję półgodzinną drogę do Englewood w dwadzieścia trzy minuty, a w mojej głowie brzęczy rój niespokojnych myśli. Jak upadła? Czy będzie potrzebowała pomocy albo domowej opieki? I jeszcze ten wyczerpujący spór, który toczymy od miesięcy i który zawsze kończy się poczuciem winy: czy powinnam była ją przekonać, żeby zamieszkała z nami w zeszłym roku, kiedy zrezygnowała z samochodu?
Podobnie jak inne kobiety z rodzicami w podeszłym wieku uczę się matkować własnej matce. Większość dni to niezdarny taniec miłości, strachu i niepokoju, pełen fałszywych kroków, które mnie przygnębiają. I męczą.
Kiedy wreszcie dostrzegam ją na izbie przyjęć, z poczucia ulgi aż kręci mi się w głowie. Moja matka ma niewielki opatrunek nad lewą brwią i zabandażowany prawy nadgarstek. Na ramionach zaczynają rozkwitać liliowe sińce. A mimo to siedzi dumnie na skraju szpitalnego łóżka, w centrum uwagi personelu medycznego, który bada jej parametry życiowe. Plecy ma proste, kołysze szczupłymi nogami, a królewski podbródek zadziera wysoko. Kiedy każe sobie podać szklankę wody, pielęgniarz się śmieje.
Ona jest siłą natury. Osiemdziesięciosześcioletnim huraganem.
Śmiejąc się przez łzy, przeciskam się przez szczelinę w zasłonie wokół jej szpitalnego łóżka. Matka unosi brwi z lekkim zdziwieniem, jakbym spóźniła się na nasz cotygodniowy wspólny lunch.
– Ach. Jesteś, Katchen – mówi ze swoim dominującym niemieckim akcentem, używając zdrobnienia, którego nie słyszałam od kilkudziesięciu lat.
Łzy znowu napływają mi do oczu, ale tłumię je i ujmuję jej dłoń.
– Mamo, spójrz tylko na siebie… Co się stało?
Cmoka mnie w policzek, później przewraca oczami i zbywa moje pytanie.
– Nic mi nie jest. Jak zwykle przesadzasz. Miałam mały wypadek.
Pielęgniarz parska śmiechem.
– Pani mama miała dużo szczęścia, ale sama jest sobie winna. – Grozi jej palcem. – Od tej pory musimy być grzeczni, słonko. Koniec z wysokogórską wspinaczką.
Matka prycha, najwyraźniej urażona, że szydzi się z niej jak ze starszej pani. Ale kiedy on mruga porozumiewawczo, zachodzi w niej całkowite przeobrażenie. Z rumieńcami na policzkach klepie go po ramieniu i dziękuje mu za fachową opiekę. Teraz już wiem, że nic jej nie będzie. Nawet kontuzjowana czuje się dostatecznie dobrze, aby zwrócić uwagę na przystojnego młodego mężczyznę z ciemnoniebieskimi oczami.
A kiedy te same oczy napotykają moje, są pełne rozbawionego współczucia.
– Powodzenia – mruczy pielęgniarz i odchodzi korytarzem.
Raz jeszcze pytam matkę, jak się zraniła.
Na jej upartym podbródku pojawia się kolejne wgłębienie.
– Porządkowałam szafę w sypialni i straciłam równowagę. To się może zdarzyć każdemu.
Z jakiegoś powodu wcale mi się tak nie wydaje.
– Wchodziłaś na ten wysoki stołek, prawda? – pytam najbardziej cierpliwym tonem, na jaki mnie w tej chwili stać.
Ten, którego obiecała sama nie używać. Ten, który powinnam wynieść już wiele lat temu.
Matka znowu prycha i patrzy w dół, nagle zafascynowana swoimi dyndającymi nogami.
Boże, dopomóż. Mam ochotę ją udusić.
– Mogłaś sobie złamać biodro. Albo jeszcze gorzej.
Spojrzenie, które rzuca spod zmrużonych powiek, zwiastuje bunt.
Rozmawiamy spokojnie, kiedy odwożę ją do domu, ale powietrze jest gęste od poczucia winy, frustracji i zbyt wielu niewypowiedzianych słów. W połowie drogi jednak matka dotyka mojej dłoni. Jej ręka jest chłodniejsza niż powinna być i drży. Mimo całej swojej zuchowatości matka wydaje się przejęta.
– Jestem silniejsza niż myślisz – mówi, zapewne po to, aby przekonać również samą siebie. – Starość nie jest dla słabych.
Jakbym o tym nie wiedziała. Jestem zaledwie o dwadzieścia lat młodsza od niej. Ale tłumię irytację. Przez resztę drogi do domu trzymamy się za ręce.
Zanim wjeżdżamy na podjazd domu mojego dzieciństwa, węglowe niebo przybiera odcień lawendowy. Po sześćdziesięciu latach wszystko wygląda tu prawie tak samo. Czerwona cegła jest nieco ciemniejsza, ale farba wokół okien i okiennic zachowała świeżość wiecznej zieleni. A dąb i trawnik na frontowym dziedzińcu są nieskazitelne. To dzięki ogrodnikom, których sprowadzamy dwa razy w miesiącu. O pieniądze nigdy nie było łatwo, ale moja matka wie, jak dbać o swoją własność.
Wchodzi do domu, utykając, ale bez pomocy, i informuje mnie, że nie, nie położy się do łóżka. Słońce już wschodzi, na litość boską. A ona umiera z głodu. Jest za wcześnie na pełne śniadanie, ale filiżanka rumianku i kilka maślanych ciasteczek dobrze jej zrobi.
Musi jednak nastąpić jeszcze jedna strategiczna kapitulacja. Biorę okład z lodu oraz kilka tabletek ibuprofenu i sadzam matkę na kanapie w salonie. Układa zdrową ręką rdzawe i musztardowe poduszki, a potem usadawia się na nich z ciężkim westchnieniem. Meble – bardzo modne w latach siedemdziesiątych – czasy świetności mają już za sobą. Podobnie jak ona wciąż się trzymają – w doskonałym stanie jak na swój wiek.
Idę do kuchni, aby przynieść herbatę i ciasteczka.
– Nie zmywaj naczyń – ostrzega. – I nie wchodź do mojej sypialni. Posprzątam ten bałagan później.
W zlewie są dwa talerze, widelec, łyżka i kubek, co czyni z kuchni katastrofę jak na standardy maniaka porządku. Lekceważąc jej bezpośredni rozkaz, wkładam to wszystko do zmywarki, podczas gdy zaparza się rumianek, a później wycieram każdy cal blatu w kolorze wyblakłego awokado.
Kiedy wracam do salonu, matka śpi jak dziecko.
Dzięki ci, Boże.
Opadam na krzesło, wdzięczna za sposobność, aby ocenić sytuację, dobrze jej się przyjrzeć. Moja matka śpi z otwartymi ustami, chrapie, policzki ma zapadnięte. Jej kwadratowa szczęka jest łagodniejsza. Te zmiany są drobne, ale bardzo ją postarzają. I jest jakaś różnica w sposobie oddychania, lekkie zatchnięcie na końcu każdego wydechu – rok temu jeszcze tego nie było. Kiedy jej pierś unosi się i opada, ogarnia mnie nagły lęk, że zaraz przestanie.
Strach uderza w splot słoneczny niczym cios. Moja matka jest jedyną osobą na świecie, które wie o mnie wszystko, która pamięta mnie od samego początku. Nie jestem gotowa, żeby ją stracić.
Ten przeklęty stołek zostanie porąbany na kawałki i wyrzucony do śmieci. Jeszcze dzisiaj.
Spieszę do jej sypialni, zostawiając drzwi uchylone, aby słyszeć, jeśli matka się poruszy. Stan pokoju pokazuje dokładnie, co się stało. Drzwi szafy są szeroko otwarte, a stołek leży w środku, przewrócony, pod stertą bluzek na wieszakach. Wyobrażam sobie, jak ona upada – jak traci równowagę, sięgając na górną półkę, jak próbuje znaleźć oparcie, chwytając się ubrań, a potem, niczym w zwolnionym tempie, jak leci na twardą podłogę – i wzbiera we mnie ochota, żeby roztrzaskać wszystko w pokoju w drobny mak. Zamiast tego z powrotem starannie wieszam wszystkie rozrzucone części garderoby, wdychając ostry cytrynowy zapach perfum Jean Naté, który do nich przylgnął.
Kiedy zabieram się do stołka, okazuje się, że jest zakleszczony, zaklinowany we framudze drzwi. Ustępuje dopiero przy trzecim szarpnięciu, ale odrywa się przy tym fragment deski podłogowej. Podłoga rozpadająca się na kawałki to oczywiste ryzyko.
Opadam na kolana, aby wcisnąć wyłamany fragment z powrotem na miejsce, ale rozstęp pod podłogą jest zbyt wielki. Tak naprawdę to więcej niż rozstęp. Listwa jest sprytnym kamuflażem dla schowka, w którym idealnie mieści się wsunięty tam przedmiot. Ma wielkość i kształt domowego sejfu i jest owinięty starym jedwabnym szalem – granatowym w białe grochy, który zapamiętałam ze szkoły podstawowej. To był ulubiony szal mojej mamy. Nosiła go bez przerwy.
Włosy jeżą mi się na karku. Lepsza córka uszanowałaby prywatność matki, wcisnęła deskę z powrotem na miejsce i odeszła.
Ale ja tego nie robię.
Pudełko jest tak ciężkie, że potrzebuję obu rąk, aby je podnieść. Stawiam je na podłodze, potem odwijam jedwabny szal i grubszy czerwony aksamit pod nim.
Za późno uświadamiam sobie ogrom swojego błędu. Nigdy już nie zdołam wymazać z pamięci tego, co widzę.
Jest to duże pudełko z jasnego dębu z eleganckim wzorem w jodełkę. Mały mosiężny kluczyk przyklejony taśmą do bocznej ścianki ma wymyślny, misterny kształt. Wieko zostało polakierowane na satynowy połysk.
I ozdobione swastyką.
To słowo – swastyka – wywołuje palącą moje policzki panikę. Wysysa cały tlen z pokoju. Swastyka jest symbolem fanatyzmu i nienawiści. I śmierci milionów niewinnych ludzi. Zagłady. Dla całego pokolenia Niemców była również symbolem hańby, zbiorowej winy, o której wielu wolałoby zapomnieć.
Nasze dziedzictwo przynosi nam wstyd. Moja matka nigdy nie powiedziała mi tego głośno, ale wiedziałam, że tak właśnie czuje. Zawsze to wiedziałam.
Miałam trzy lata, kiedy przybyłyśmy do Ameryki, i nie pamiętałam swojego rodzinnego kraju ani tego, jak znalazłyśmy się w Stanach Zjednoczonych. Nie mogłam nawet mówić w ojczystym języku. Matka nigdy nie pozwalała rozmawiać w domu po niemiecku. „Zostawiliśmy ojczyznę za sobą – powtarzała, kiedy błagałam ją, aby opowiedziała mi o moim ojcu i o naszej ojczyźnie. – Jesteśmy teraz Amerykanami. Ty jesteś Amerykanką”. Po latach nalegań i błagań przestałam pytać o przeszłość. Żyłam w cieniu jej tajemnic, udając, że nie istnieją.
Byłam naiwna czy po prostu nie chciałam wiedzieć? Samotna matka, która tak żarliwie mnie kochała, kobieta, która pracowała na dwa etaty, żeby zapewnić nam dach nad głową, była… No kim? Cholerną nazistką?
Nie. Nie mogę w to uwierzyć.
Kładę pudełko na kolanach. Chwytam postrzępiony brzeg taśmy, aby uwolnić kluczyk. Ręka tak mi drży, że kluczyk upada z brzękiem na podłogę. Miedziany posmak strachu wypełnia mi gardło.
Z salonu nie dobiega żaden dźwięk. Ona ciągle śpi.
A ja muszę wiedzieć.
Pudełko otwiera się z cichym szczęknięciem. Unoszę wieko, wdychając słodki waniliowy zapach starego papieru i atramentu. Wewnątrz znajduje się dziwaczna zbieranina przedmiotów. Wycinki z niemieckich gazet. Ciężki złoty medalion ozdobiony grawerowaną literą A. Program opery Richarda Wagnera pod tytułem Zygfryd z festiwalu w Bayreuth w 1939 roku. Plik listów – koperty sztywne i upstrzone plamkami ze starości. Wyblakłe pocztówki. Jest tam też fotografia mamy w wymiętym pielęgniarskim fartuchu – moja matka była pielęgniarką? – w otoczeniu grupki dzieci siedzących na podłodze. Dzieci wyglądają na chore, mają zobojętniałe twarze, a jej twarz jest zbyt napięta, aby uśmiech mógł być szczery. Odwracam fotografię, widzę, że jest tam nagryzmolone tylko jej imię i data: „Allina, 1940”.
Ale są tam też inne zdjęcia dzieci – takie, które przyprawiają mnie o mdłości. Długie, równiutkie rzędy niemowląt w kołyskach, owiniętych z wojskową precyzją w identyczne koce. Brzdące przy posiłku, siedzące na niskich ławach. Inne stoją na baczność z zadartymi wysoko głowami i pulchnymi ramionami wyciągniętymi w nazistowskim pozdrowieniu.
Tyle dzieci. I żadnych matek na fotografiach. Ani ojców. Tylko pielęgniarki.
Ostatnia fotografia, zdjęcie portretowe, wyziera z dna pudełka, więc ją wyciągam.
Mężczyzna na fotografii jest przystojny, chociaż się nie uśmiecha. Jego zaczesane do tyłu włosy wyglądają groźnie, podobnie jak rysy twarzy, ale oczy ma życzliwe. Nasze oczy, jego i moje, spotykają się. Zapiera mi dech. Zaciskam powieki, pod którymi eksplodują małe światełka. Niemal potrafię przywołać w pamięci jego twarz.
Kiedy wspomnienia wreszcie wracają, rozbłyskują mi w głowie z oszałamiającą jasnością, jak migawki z albumu fotograficznego. On uśmiechający się do mnie z góry, z twarzą w aureoli słońca, kiedy idziemy przez pole słoneczników w stronę pobielonego domu. Jego dłonie, szorstkie i zrogowaciałe, kiedy podnosi mnie i sadza sobie na ramionach, po czym pędzimy korytarzem do pokoju pełnego książek, z wielkim, rzeźbionym kominkiem. On obejmujący mamę w talii, kiedy pochylają się oboje, żeby pocałować mnie na dobranoc. Pamiętam ostry zapach jego płynu po goleniu i ściernisko wąsów na mojej szyi.
„Zostawiliśmy ojczyznę za sobą”.
Przyglądając się znowu fotografii, próbuję patrzeć na twarz mężczyzny obiektywnie, aby uniknąć doszukiwania się podobieństw tam, gdzie ich nie ma. Mimo to dostrzegam zbieżności w liniach naszych szczęk i nosów, w kształcie naszych oczu. Przymykając powieki, próbuję przypomnieć sobie coś jeszcze, próbuję wymusić na pamięci nowe obrazy. Ale nic więcej nie przychodzi.
– Katchen. Co ty robisz?
Odwracam się na dźwięk ostrego, oskarżycielskiego tonu mojej matki. Stoi w drzwiach sypialni, wargi ma zaciśnięte.
Kiedy jej wzrok pada na moje kolana, cofa się z krzykiem.
Podnoszę pudełko i oddaję je bez słowa. Wszystkie pytania więzną mi w gardle wraz z setkami innych zadawanych przez lata, które zawsze pozostawały bez odpowiedzi. W milczeniu, walcząc z falami paniki, obserwuję, jak moja matka próbuje się pozbierać. Nie patrzy na mnie. Ze zwieszoną nisko głową przyciska rękę do gardła, potem do żołądka. Oddycha ciężko, nierówno.
Wreszcie łapie oddech, prostuje ramiona i patrzy mi w oczy. Policzki ma mokre. Jej zielone oczy pociemniały z bólu i ze strachu.
– To nie jest tak, jak myślisz. – Jej zdrowa ręka drży, kiedy wyciąga ją błagalnie w moją stronę. – Wracaj do salonu. Proszę. Wszystko ci opowiem.
Część I
Lato 1938 Badensburg, Niemcy
– Chciałabyś tu mieć tych parszywych Żydów? Dlaczego?
Głos Fritza brzmiał wysoko i ostro, jak trzask bicza. Siedząc na trawie, Fritz ostentacyjnie strząsał kawałki liści ze swoich brązowych spodni i przygładzał niesforne kosmyki przyciętych maszynką jasnych włosów.
Przez policzki Alliny przeszło mrowienie niepokoju. Fritz nigdy nie był taki okrutny. Łagodny chłopiec, z którym dorastała, który potrafił nakłonić do siodła nawet najbardziej płochliwego źrebaka, gdzieś zniknął. Stał się niemożliwy. Nierozpoznawalny.
Strzeliła spojrzeniem przez piknikowy obrus, ale jej najlepsza przyjaciółka, Karin, siedziała milcząca i nieruchoma jak posąg, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tylko przenikliwe dźwięki cykad wypełniały ciszę.
Jak do tego doszło?
Nazwali się Wspaniałą Czwórką: Allina i Albert, Karin i Fritz. Dwie pary najlepszych przyjaciół. Wspólnie złożyli się na dzisiejszy piknik. Albert zatroszczył się o chleb i czekoladę, Fritz przyszedł z winogronami i miską słodkiego sera twarogowego. Karin potajemnie wyniosła z domu zdobioną wzorem róż porcelanę swojej matki, natomiast Allina przyniosła strudel i najnowszy szkic opowiadania do przeczytania przy deserze. Była zachwycona, kiedy śmiali się z dziwacznych zwrotów akcji w „Zdradzie Tristana”.
Nawet pogoda im sprzyjała. Był przepiękny dzień, ciepły i nieco parny, a wiaterek rozwiewający grzywkę Alliny pachniał lawendą. Pięć minut temu leżała na ziemi z głową w zgięciu łokcia Alberta. Słońce ją usypiało i nie potrzebowała niczego poza miękkością ciepłej trawy pod nogami, bawełnianym zapachem koszuli Alberta i leniwymi muśnięciami jego palców w swoich włosach.
Teraz ręka Alberta zacisnęła się na jej ramieniu jak imadło, ostrzegając, żeby się nie wtrącała. Jego bursztynowe oczy zwęziły się, nozdrza rozdęły, a wydatne usta ułożyły w cienką, zawziętą linię. Na krótką chwilę Allina zapragnęła zniknąć.
– Odpowiedz na pytanie – domagał się Fritz. Celował grubym palcem w twarz Karin. – Podaj mi jeden cholerny powód, dla którego chciałabyś mieć tutaj tych zasranych Żydów.
Znów zapadło nerwowe milczenie.
Różowe policzki Karin przybrały kredowy odcień. Przełknęła głośno ślinę, zanim na niego spojrzała.
– Mina i Oskar byli moimi przyjaciółmi. Brakuje mi ich – powiedziała cichym głosem. Pochyliła głowę, a jej platynowe włosy opadły na twarz niczym zasłona.
Fritz znowu wsparł się na łokciach i parsknął.
– Pewnie zaprosiłabyś te dwie świnie na nasz ślub, gdybyś tylko mogła.
Był nieznośny. Karin na to nie zasługiwała. Nikt nie zasługiwał, ale zwłaszcza Karin, jej najlepsza przyjaciółka i najwrażliwsza osoba z nich wszystkich. Karin nigdy nie zwróciła się do nikogo ostrzejszym tonem. A co do Neumannów – Allina wzdrygnęła się – rodzina spakowała się i zniknęła sześć miesięcy temu, w środku nocy i bez słowa. Od tej pory słuch o nich zaginął.
Allina wygładziła sukienkę na goleniach i objęła ramionami kolana.
– Mnie też ich brakuje – powiedziała, starając się zapanować nad głosem. – Karin ma rację. Przyjaźniliśmy się z Oskarem i Miną od zawsze.
Nigdy nie dbała o to, że Neumannowie są Żydami. Na miłość boską – tak naprawdę nikt w wiosce o to nie dbał, jeśli nie liczyć bezmyślnej uwagi czy zdawkowego żartu od czasu do czasu.
Oskar i Mina nigdy nie poruszali kwestii swojej religii ani nie pytali o luterańską wiarę Alliny, skoro już o tym mowa. Nie było to coś, o czym rozmawiali jej przyjaciele. Oczywiście Allina nie widywała Neumannów w kościele, ponieważ obchodzili swój dzień święty w sobotę, ale poza tym Oskar i Mina nie różnili się od reszty jej przyjaciół. Byli towarzyszami zabaw i szkolnymi kolegami. Odwiedzali się nawzajem w swoich domach, rojąc się tam jak pszczoły, lub wspólnie cieszyli się długimi, leniwymi dniami nad jeziorem. I tak każdego lata.
Fritz ściągnął wargi, jakby kazano mu wypić łyżkę tranu. A potem zaczął swój wykład. Był to żałosny, wewnętrznie sprzeczny stek kłamstw – te same wstrętne brednie, które wciskano im do gardeł na obowiązkowych zajęciach z edukacji rasowej w każdą sobotę.
Oskar i Mina to rozpuszczone bachory… Ich ojciec jest komunistą, jak wszyscy inni Żydzi… Żydzi są podstępni. Samolubni. Okradają uczciwych, ciężko pracujących Niemców, a później liczą swoje pieniądze, podczas gdy reszta z nas głoduje na ulicy…
Starała się znieść to w milczeniu. Czasami ta metoda działała i Fritz stopniowo się uspokajał. Ale kiedy nazwał Frau Neumann leniwą krową – Frau Neumann, która zeszłej zimy gotowała dla rodziny Alliny, kiedy ciocia Claudia miała zapalenie płuc – coś w niej pękło.
– Jesteś jak cholerna papuga, powtarzasz wszystkie bzdury, które usłyszysz – powiedziała, gotując się w środku. Z gniewu aż dzwoniło jej w uszach. – Na miłość boską, Fritz. Myśl samodzielnie.
Karin westchnęła.
Albert przyciągnął Allinę do siebie.
– Cicho – szepnął. Napięcie w jego ramionach, sposób, w jaki ściskał ją w talii, sprawiły, że serce podeszło Allinie do gardła.
Fritz uśmiechnął się – uśmiechnął się i potrząsnął głową, a potem zaczął przyglądać się badawczo każdemu centymetrowi jej twarzy. Była to zimna, beznamiętna ocena, jakby obserwował robaka pełznącego po ścianie.
Pod spojrzeniem jego bladozielonych oczu włosy zjeżyły się jej na karku. Wzięła głęboki oddech, ale mieszanka lawendy i trawy była zbyt słodka. Dławiła ją.
– Jeśli tak bardzo kochasz swoich żydowskich przyjaciół, to może powinnaś spędzać z nimi więcej czasu – powiedział w końcu Fritz. – Myślę, że to by się dało załatwić.
Albert poderwał się na nogi z warknięciem.
– Dosyć tego. Przeproś! Natychmiast!
Fritz nie odpowiedział. Wstał i powoli szedł w stronę Alberta, aż stanął z nim twarzą w twarz. Powietrze zdawało się wokół nich migotać, kiedy mierzyli się wzrokiem. Albert tak mocno zacisnął dłonie w pięści, że aż dygotały mu ramiona.
Allina była pewna, że zaraz dojdzie do wymiany ciosów.
Karin podniosła się powoli i podeszła do nich.
– Proszę, Fritzi. To nasza ostatnia wycieczka przed ślubem. Nie powinniśmy się kłócić. – Głos jej drżał. Dwoma palcami dotknęła ramienia Fritza. – Proszę.
Fritz strząsnął dłoń Karin.
A potem się roześmiał. Był to wysoki, fałszywy, brzydki dźwięk. Chłopak złożył Allinie zamaszystą parodię ukłonu, po czym opadł na trawę.
– Przepraszamy was na chwilę – powiedział Albert przez zaciśnięte zęby i podniósł Allinę.
Ujął jej nadgarstek i odciągnął ją od przyjaciół w dół zbocza, przez wysokie trawy prowadzące do jeziora.
– Puść mnie – syknęła, lecz Albert zignorował ją i ruszył szybciej, z dłonią zaciśniętą na jej ramieniu. – Puść – powtórzyła. – Dam sobie radę sama.
Szarpnęła się i zatoczyła, potykając się o własne stopy. Chociaż grube trzciny złagodziły jej upadek, wylądowała na kolanach z zawstydzającym piskiem.
Albert postawił ją na nogi. Ciemny rumieniec rozlał mu się z karku na policzki, a jego piaskowe włosy sterczały na wszystkie strony.
– Uważasz, że tam dałaś sobie radę? – zadrwił, pochylając się, żeby pomóc jej strzepnąć źdźbła trawy z sukienki i nóg.
Allina była zbyt rozgniewana, żeby odpowiedzieć. Skwitowała jego pytanie kwaśnym spojrzeniem i zajęła się daremną próbą usunięcia plam od trawy z żółtej, kraciastej bawełny.
– Dobrze – powiedział i przeciągnął ręką przez jej włosy, przygładzając je. – Żadnych rozmów. Przejdźmy się. Oboje musimy ochłonąć. – Kąciki jego ust uniosły się w krzywym uśmiechu, który tak dobrze znała. I który zwykle skutkował.
Albert znowu sięgnął do jej ręki i tym razem się już nie wyrwała. Stłumiła irytację i pozwoliła się poprowadzić przez gęste kępy sitowia, które łaskotały ją w łydki, kiedy szli wzdłuż brzegu. Ten cichy spacer rozluźnił napięte mięśnie pomiędzy jej łopatkami. Odprężyła się wśród znajomych odgłosów i zapachów jeziora: głębokich krzyków gęsi, kiedy przelatywały nad nimi, łagodnego szelestu wiatru w trzcinach i cierpkiego zapachu lilii wodnych, pstrągów oraz alg unoszących się na wodzie.
Przeszli półtora kilometra. Włosy kleiły jej się do policzków z wysiłku, lecz Allina cieszyła się, że może skupić uwagę na czymś innym. Nie uświadamiała sobie ogromu swojego gniewu ani swojej paniki, dopóki nie przystanęła, wciąż drżąc.
Zatrzymała się, odgarniając włosy z twarzy, aby spojrzeć ponad powierzchnią jeziora na ich maleńką wioskę – sto pięćdziesiąt dusz, które żyły i pracowały razem. I którym na ogół dobrze to wychodziło. W wodzie odbijało się bezchmurne błękitne niebo, wykruszone wieże zamku Gottestränen i wysokie, kryte strzechą dachy gospody Baumhaus. Kilka restauracji, piwiarnie i sklepy dla turystów, w tym księgarnia jej wuja – wszystko rozrzucone nad brzegiem. Pola uprawne rozchodzące się wachlarzem od wody i letnia pszenica połyskująca w słońcu.
Albert wybrał kamyk i rzucił go zręcznym ruchem na taflę jeziora. Kamyk prześliznął się po powierzchni w czterech szybkich, lekkich pluśnięciach, pozostawiając kręgi na wodzie. Popół minucie kręgi zniknęły i lustrzane odbicie znów było doskonałe.
– Tak tu spokojnie – powiedziała Allina.
Albert wskazał ich splecionymi dłońmi Karin i Fritza wylegujących się teraz na słońcu.
– Wszystko tak wygląda z daleka. Oni też wydają się spokojni, kiedy patrzy się stąd. Ale to złudzenie.
Albert miał rację. Allina cieszyła się na ten piknik przez cały tydzień, ale nie do końca wierzyła, że uda im się spędzić dzień bez kłótni.
– Powinnam być bardziej cierpliwa – przyznała. – Bardziej starać się go przekonać.
Albert westchnął ciężko. Oczy miał smutne i śmiertelnie poważne.
– Nie, Allino. Musisz przestać spierać się z Fritzem o Żydów.
Te słowa podziałały na nią jak wrzątek na skórę.
– Żydów? Masz na myśli Neumannów. – Allina odsunęła się, żeby przyjrzeć się jego twarzy, ale mocno zaciśnięta szczęka świadczyła, że on nie ma ochoty słuchać. – Oskara i Minę, naszych przyjaciół – dodała głośniej. – Czy ty też już o nich zapomniałeś?
Albert zaklął brzydko, aż się skrzywiła.
– Nie zapomniałem o nich – odparł. – Ale spieranie się z Fritzem jest bezcelowe. I niebezpieczne. Musisz się nauczyć trzymać język za zębami.
Allina postąpiła krok do tyłu, policzki jej płonęły. Szczerość Alberta niezbyt nią wstrząsnęła. Zaczął udzielać rad, odkąd skończył osiemnaście lat. Ale nie powinien mówić jej, jak ma się zachowywać, nie po tym, jak odegrał tchórza przed ich przyjaciółmi.
– Chcesz, żebym nabrała wody w usta, zamiast mówić to, co myślę – powiedziała, a panika wzbierała jej w piersi. – Naprawdę aż tak się boisz?
Albert roześmiał się, ale był to ochrypły, stłumiony odgłos. Allina uświadomiła sobie, że prawie doprowadziła go do łez.
– Oczywiście, że się boję! Neumannowie są już bezpieczni, do cholery. To o ciebie muszę się martwić.
Zanim Allina zdążyła zapytać, skąd wie, że Neumannowie są bezpieczni, Albert chwycił ją w ramiona i pocałował.
Zesztywniała, a fala gorąca zalała jej ciało. Albert miał usta słodkie od czekolady, ale kiedy dotykały jej warg, były twarde i zdesperowane. Zarzucając mu ramiona na szyję, Allina ze wszystkich sił starała się stłumić swój gniew i odwzajemnić pocałunek. Wspomnienie ich sprzeczki i wszystkiego innego rozwiało się. Nie liczyło się nic poza potrzebą bliskości.
Albert odsunął się zbyt szybko, z jękiem frustracji, który przeszył ją dreszczem.
– Obiecaj mi, że będziesz ostrożniejsza – szepnął.
Allina potrząsnęła głową, aby zebrać myśli. Nie. To nie była sprzeczka, którą mogli zbyć pocałunkiem. Próbowała wyswobodzić się z jego ramion, lecz Albert jej nie pozwalał.
– Kocham cię – powiedział. – Liczy się tylko twoje bezpieczeństwo. W następnym tygodniu wyjeżdżam do Berlina. Nie będzie mnie tutaj, żeby cię chronić. Proszę – powtórzył. – Obiecaj mi.
Allina oparła głowę na jego piersi, wdychając znajome zapachy, którymi przesiąkła jego koszula – czystej bawełny, trawy i cierpkości jego skóry. Nigdy nie wątpiła w uczucia Alberta ani własne. Kochała go przez całe życie. Wszystkie szczęśliwe chwile wiązały się w jakiś sposób z Albertem. Nie mogło być nikogo innego.
– Ja też cię kocham – wymamrotała.
A potem się rozpłakała. Była pewna, że jeśli nie zaczną mówić ze sobą otwarcie, prawda będzie stracona na zawsze. To już się działo. Z każdym mijającym dniem wszystko, co dobre i słuszne na świecie, zdawało się wymykać.
Kiedy następnego ranka Allina zeszła na śniadanie, wujek Dieter czekał przy stole w jadalni. Zamiast przywitać ją swoim zwykłym, hałaśliwym pozdrowieniem, siedział w milczeniu, bębniąc palcami po drewnianym blacie. Pociągłą, szczupłą twarz wujka pokrywała bladość, jego niebieskie oczy nabiegły krwią, a bruzdy w kącikach ust były głębsze niż zwykle.
– Usiądź – odezwał się głosem tak ostrym, że usłuchała natychmiast. – Ojciec Fritza złożył mi wizytę, kiedy zajmowałaś się swoimi porannymi obowiązkami. Herr Meier powiedział mi, że pokłóciłaś się wczoraj z Fritzem. O Neumannów.
Allina patrzyła w okno, żeby uniknąć jego oskarżycielskiego spojrzenia. Dwa długie, cienkie sznury biegnące od balustrady ganku do pnia dębu na skraju podwórza były wypełnione bluzkami, sukienkami i spodniami, które rozwiesiła o świcie. Wydymały się jak chorągwie na tle lazurowego nieba.
Wujek Dieter uderzył dłonią w blat, wystarczająco mocno, aby zabrzęczały srebrne sztućce.
– W poważnym wieku siedemnastu lat wdajesz się w kłótnię z członkiem Hitlerjugend – warknął głosem tak niskim, że ciarki przeszły jej po skórze. – Chcesz, żeby cię aresztowali?
Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po jadalni.
Allinie zaschło w gardle. Strach wujka był zaraźliwy. Wzięła kawałek boczku z półmiska i rozerwała go na dwie części, zanim wrzuciła kruszące się kawałki na swój talerz. Zupełnie straciła apetyt.
– Pokłóciliśmy się wczoraj – przyznała ostrożnie – ale to nie było nic takiego.
Sprzeczając się z Fritzem, nie wymieniła jego ukochanego Führera ani razu. Aresztowania mogły się zdarzać w Monachium albo w Berlinie, ale nie w sennych małych wioskach, takich jak Badensburg, gdzie rodziny pomagały sobie nawzajem, żeby przeżyć.
– Herr Meier wpłynął na syna w imię naszej przyjaźni. Ale powiedział, że nie zrobi tego po raz drugi. – Wujek podniósł głos i przeciągnął ręką przez swoje przyprószone siwizną włosy, aż się nastroszyły. – Błagał mnie, żebym przemówił ci do rozsądku, dziecko. Fritz i Karin zamierzają przenieść się do Monachium w przyszłym roku. Nie rozumiesz, co to znaczy?
W przypływie gniewu wujek Dieter zaczął sapać. Wydał z siebie serię ostrych, szczekliwych kaszlnięć, które pozbawiły go tchu, po czym oparł się plecami o ścianę. Jego rumiane policzki mocno kontrastowały z pobielonym tynkiem.
Ogarnięta paniką Allina milczała. Wujek się rozchoruje, jeśli nie będzie uważał.
Ciocia Claudia wkroczyła do jadalni w samą porę. Było jasne, że wszystko słyszała, ponieważ policzki pałały jej czerwienią jak rajskie jabłuszka, a szare oczy przybrały barwę żelaznej kuchenki. Chmurząc się, z trzaskiem postawiła na stole dzbanek kawy. Płyn chlusnął na haftowany obrus jak bryzgi brunatnej krwi.
Wujek podszedł chyłkiem do stołu i z westchnieniem zajął swoje miejsce.
Ciocia pocałowała go w czoło.
– Wypij kawę i poczytaj gazetę, Dieter – powiedziała i poprawiła kołnierzyk jego batystowej koszuli. – Allina i ja zrobimy twój ulubiony strudel.
Allina potrząsnęła głową. Ciocia nie mogła mówić poważnie.
– Słyszałaś mnie, młoda damo – dodała ciocia Claudia, wyciągając Allinę z krzesła.
Dziewczyna stłumiła krzyk, kiedy ciocia poprowadziła ją do kuchni.
Ciocia zagniotła ciasto na strudel przed wschodem słońca – stało nadal tam, gdzie je odstawiła. Umyły ręce i zaczęły przygotowywać nadzienie. Pracowały w milczeniu, co Allinie odpowiadało, bo nie chciała pogarszać sytuacji.
Nie mogła się jednak uspokoić. Wciąż miała w pamięci zimne spojrzenie Fritza i jego zawoalowane groźby. Jego okrucieństwo wobec Karin i Neumannów – jeszcze rok temu taka podłość byłaby nie do pomyślenia. Jak Karin może go poślubić?
Allina wyładowała swoją frustrację na soczystym jabłku, którego kawałki pryskały na kuchenny blat, kiedy drążyła je z gniewnym zapamiętaniem.
– Dobrze. Wyrzuć z siebie złość – Ciocia Claudia zaśmiała się sucho, wskazując na poszarpany owoc w rękach Alliny. – Jak skończysz torturować jabłko, porozmawiamy, spokojnie, jak kobieta z kobietą.
Oho, teraz się zacznie. Claudia Strauss nigdy nie krzyczała, żeby wyrazić swoje racje. Nie, im większy spokój zachowywała ciocia, tym poważniejsze było przewinienie.
Ciocia rzuciła ciasto na posypany mąką blat, żeby je rozwałkować.
– Twój wujek i ja współczujemy naszym żydowskim przyjaciołom. Wiesz o tym – powiedziała rzeczowym tonem, wałkując ciasto szybkimi ruchami. – Kazaliśmy ci zachować nasze współczucie dla siebie. To cię złości.
Allina odgarnęła z czoła wilgotną grzywkę.
– I zawstydza.
I smuci. I przyprawia o mdłości. Jesteśmy hipokrytami, wszyscy!
Nie chciała się więcej kłócić, podbiegła więc do zlewu, żeby zmyć lepki cukier z palców.
Ta kuchnia, bardziej niż jakakolwiek inna część domu, dawała Allinie poczucie, że jest kochana i bezpieczna. Nauczyła się piec specjalność cioci, pieczeń z marynowanego mięsa, na starej żelaznej kuchence i szorowała dębowe deski podłogi setki razy, żeby sprostać jej standardom czystości. Dwie sosnowe półki nad zlewem uginały się ze starości i pod ciężarem niewyszukanych niebiesko-kremowych talerzy, kwiecistych imbryczków do herbaty i dziesiątków pustych słoików na przetwory, które wkrótce wypełnią kiszonymi jarzynami i zakonserwują, żeby wystarczyły im na długą zimę. Przyjaciele Alliny zawsze byli mile widziani w kuchni cioci. Nikt nie wychodził stąd bez talerza zupy, kromki chleba z masłem lub szklanki mleka i kawałka ciepłego strudla.
A teraz wszystko się rozsypywało.
Kiedy Allina wróciła do stołu, aby pomóc rozciągnąć ciasto, wargi cioci były ściągnięte ze zmartwienia.
– Twój wujek wie, co mówi. Mieliśmy szczęście, że Herr Meier ujął się za tobą u Fritza. Wszystko się zmienia, nawet w naszej małej wiosce, i to wcale nie na lepsze. – Ciocia wsunęła ręce pod arkusz rozwałkowanego ciasta i uniosła podbródek. – Chodź. Pomóż mi z tym.
Allina podeszła do stołu i wsunęła ręce pod ciasto, naśladując ruchy cioci. Pracowały w milczeniu, okrążając powoli stół i ciągnąc ciasto do siebie.
– Chyba masz rację – powiedziała w końcu Allina.
– Chyba? – Ciocia wzniosła oczy ku niebu. Przystanęła i posmarowała ciasto oliwą, zanim zaczęły kolejną rundę wokół stołu. – Czy naprawdę uważasz, że postąpiłaś mądrze, kłócąc się z Fritzem?
Allina znowu przypomniała sobie lodowate spojrzenie Fritza i ścisnęło ją w żołądku.
– Na pewno postąpiłam słusznie, ale nie jestem pewna, czy mądrze.
– To już lepiej – odparła ciocia z westchnieniem. – Przynajmniej rzuciłaś mi okruch nadziei.
Zapadła cisza, a one znowu zabrały się do pracy. Zrobiły jeszcze dwa okrążenia, zanim ciasto stało się cienkie jak papier i sięgnęło krawędzi stołu.
Allina chwyciła miskę z nadzieniem i zaczęła nakładać na brzeg ciasta grubą warstwę przecieru jabłkowego. Głupia łyżka nie chciała przestać się trząść, pracowała więc szybciej, ale przecier spadał na ciasto w nierównych grudkach.
Ciocia wyrwała miskę i łyżkę z rąk Alliny i odłożyła je na blat.
– Wiem, że się boisz – powiedziała, unosząc palcem podbródek bratanicy. Wyraz współczucia w jej oczach sprawił, że Allina zapragnęła wybiec z kuchni. – Nawet jako mała dziewczynka zawsze wybuchałaś gniewem, kiedy się przestraszyłaś. Ale twój gniew będzie miał poważne konsekwencje, jeśli nie zdołasz nad nim zapanować.
Allina odwróciła się, żeby wyjść, ale ciocia była nieubłagana. Chwyciła ręce Alliny w swoje silne, stwardniałe dłonie i mocno je trzymała.
– Rozmawiaj ze mną. Powiedz mi, czego się boisz.
– Fritz to potwór. Znęcał się wczoraj nad Karin z powodu Neumannów. Naszych przyjaciół. – Słowa wylewały się z niej jak woda po otwarciu śluzy. – Ty, wujek, Albert… wy chcecie, żebym udawała, że wszystko jest w porządku, ale ja już nie mogę, nie mogę…
Ciocia przyciągnęła ją do siebie z cichym jękiem, spowijając ją ciepłem swojego pulchnego ciała i kojącymi zapachami kawy oraz ciasta na strudel.
– Boję się, że przywyknę do życia w ten sposób – wymamrotała Alina, wtulając policzek w wilgotną szyję cioci.
Boję się oszaleć, jak wszyscy wokół.
– Ja też się boję – szepnęła ciocia w jej włosy. – To choroba, ta nienawiść Führera do Żydów, a nienawiść zaraża wszystkich, którzy się z nią zetkną.
Allina odsunęła się od niej.
– Właśnie dlatego przeciwstawiłam się Fritzowi.
Jej zawzięta deklaracja wywołała sowie spojrzenie cioci.
– Czy pomożesz komukolwiek, jeśli znajdziesz się w więzieniu?
– Nie – wykrztusiła Allina.
– To nie może być twoja walka – powiedziała ciocia. – Ani żadnej kobiety, skoro już o tym mowa. – Uszczypnęła Allinę w nos. – Moja dzielna mała myszka, która już nie jest taka mała. Musisz się nauczyć wyczuwać, kiedy się odezwać, a kiedy milczeć.
Kiedy się odezwać? Kobiety powinny siedzieć cicho, podczas gdy mężczyźni nie robią nic… To nie miało sensu. Allina nie chciała jednak wszczynać następnej kłótni, więc ugryzła się w język i skinęła głową.
– Twój wujek nadal uważa cię za dziecko, nie za młodą kobietę, którą się stałaś. Myśli, że będziesz posłuszna. Mój Boże, zawsze się co do tego mylił. – Ciocia nachyliła się nad nią. – Ale my się rozumiemy, prawda?
Zamykając oczy, Allina znowu skinęła głową. Nie miało znaczenia, że ciocia i wujek nauczyli ją, aby zawsze postępować honorowo. Tym, czego teraz od niej chcieli – czego wszyscy od niej chcieli – było milczenie.
Ciocia cmoknęła ją głośno w oba policzki.
– Trzeba jakoś uspokoić twojego wujka. Poprawimy mu nastrój, kończąc nasz strudel.
Ciocia Claudia uważała, że dobry strudel jest lekarstwem na całe zło świata.
– Nie żartuję – dodała, kiedy Allina przewróciła oczami. – Strudel to poważna sprawa. Przynieś mi trochę nasion sezamu, a ja go tymczasem zawinę. – Wypchnęła Allinę z kuchni. – Idź.
Allina westchnęła i powlokła się korytarzem w stronę schodów do piwnicy. Przy wejściu na schody wisiały dwie fotografie. Przystanęła, żeby na nie popatrzeć.
Pierwsza fotografia została zrobiona w jej ósme urodziny. Szczerbata i uśmiechnięta, z włosami związanymi w mysie ogonki, Allina siedziała okrakiem na Zigim, swoim cętkowanym kucyku. Ciocia i wujek stali po obu stronach zwierzęcia – ona trzymała rękę na zadzie Zigiego, a wujek Dieter obejmował Allinę ramieniem.
Druga była jedynym zdjęciem jej rodziców, jakie miała. Jej matka, Irene, trzymała w mocnym uścisku opatuloną Allinę i wyglądała nieco egzotycznie w stylowym kostiumie. Tomas, jej ojciec, uśmiechający się dumnie do obiektywu, otaczał ramieniem kobietę i dziecko. Wujek zawsze mówił, że Allina ma wysokie kości policzkowe i ostry podbródek swojej matki, ale jasne włosy i oczy odziedziczyła po rodzinie ojca.
Przez lata Allina błagała ciocię i wujka o więcej informacji na temat swoich prawdziwych rodziców. „Twoja matka i ojciec bardzo cię kochali – odpowiadali zawsze – ale lepiej nie rozgrzebywać przeszłości”. Wszelkie dalsze prośby spotykały się z milczeniem i długimi, smutnymi spojrzeniami, od których ściskało ją w żołądku. Poza oczywistą prawdą, że jej ojciec był młodszym bratem cioci, Allina wiedziała o Tomasie i Irene Schenckach tylko dwie rzeczy: że byli berlińczykami i że umarli, kiedy miała trzy miesiące.
Allina oparła głowę o chłodny, chropowaty tynk na ścianie.
W tym domu jest zbyt wiele tajemnic. I zbyt wiele rzeczy, o których nigdy nie rozmawiamy.
Wszystko w życiu Alliny rozsypało się po ślubie Karin i Fritza.
Albert wyjechał do Berlina tydzień po ceremonii, a chociaż pisał codziennie, jego listy nie uśmierzały tępego bólu w jej piersi. Zawsze równoważył jej burzliwe usposobienie. Allina tęskniła za tysiącami związanych z nim rzeczy – za jego ciętym poczuciem humoru, za dotykiem jego rąk na jej talii, kiedy tańczyli, nawet za jego upartą potrzebą, aby ją chronić. Do Badensburga wrócił w lipcu na jej osiemnaste urodziny. I ku radości wszystkich Allina przyjęła jego oświadczyny. Ale od tej pory listy Alberta stały się dziwne. Niepełne. Zamiast przekazywać Allinie upragnione informacje na temat Berlina, były wypełnione wspomnieniami z ich dzieciństwa albo planami wspólnego życia po ślubie, który miał nastąpić kolejnego lata.
W miarę jak mijały tygodnie, Allina coraz rzadziej widywała swoje dawne szkolne koleżanki. Jedynym wyjątkiem była Karin – zapraszała Allinę na obiad raz w tygodniu – lecz i tutaj Allina czuła pogłębiającą się przepaść. Karin była teraz mężatką, skończyła z dzieciństwem. Zupełnie jakby przeszła przez most, który Allina już widziała, ale na który jeszcze nie wstąpiła. Na mocy milczącego porozumienia ich obiady nigdy nie przeciągały się do kolacji. Allina nie była pewna, czy zdoła nad sobą zapanować w obecności Fritza, i zawsze wychodziła, zanim wrócił do domu. Jeśli Karin o nim mówiła, to tylko w kontekście tego, co przygotowała na kolację albo co on zrobił w domu. Nigdy nie rozmawiały o kanclerzu Hitlerze ani o planach nowożeńców, aby przenieść się do Monachium.
Wszystkie te zmiany wtrąciły Allinę w nerwową otchłań. Za wszelką cenę starała się znaleźć sobie jakieś zajęcie i codziennie pomagała wujkowi prowadzić księgarnię. Kiedy interes się nie kręcił, zakopywali się w Goethem, Dostojewskim i Dickensie, rozprawiając o naturze dobra i zła w bezpiecznych granicach książkowych stronic. Niestety, jedna z ulubionych powieści wujka Dietera, Rozwiązły człowiek Kestena, przestała być tematem ich dyskusji. Wujek nie chciał już rozmawiać z nią o polityce, a Kesten uciekł z Niemiec kilka lat temu, kiedy w następstwie palenia książek jego dzieła, a także Einsteina, Freuda i innych żydowskich autorów, zniknęły z półek w całym kraju.
Wieczorami Allina nadal pisała, chociaż wiele własnych opowiadań wydawało się jej teraz bezsensownych i dziecinnych. Zmuszała się, żeby wciąż to robić i żeby cierpliwie czekać. Za rok weźmie ślub i zamieszka z Albertem w Berlinie.
Pod koniec lipca wujek nabawił się uporczywego kaszlu, który wstrząsał jego ciałem o najróżniejszych porach. Alina nie potrafiła już zliczyć, ile razy budziło ją w środku nocy jego suche pokasływanie. Po tygodniu jego głos stał się ochrypły. Ciocia upatrywała przyczyny najpierw w letnim ochłodzeniu, później w alergiach. Próbowały wszystkich domowych środków – plastrów gorczycowych, okładów z oleju rycynowego, a nawet inhalacji olejkiem eukaliptusowym, aby ułatwić mu oddychanie – ale na dłuższą metę nic nie skutkowało.
Kiedy jego spodnie zrobiły się workowate, Allina zasugerowała wizytę u doktora Weissa. Wujek wyśmiał jej przesadną troskę i dalej pracował. Powiedział, że zawsze chciał trochę schudnąć. A poza tym był sezon turystyczny – nie mogli pozwolić sobie na to, aby zamknąć księgarnię choćby na jeden dzień w najbardziej dochodowych miesiącach roku. Allina upierała się, że poprowadzi księgarnię sama, ale wujek się nie zgodził.
Żadnych lekarzy. Wszystko jest w porządku.
Pewnej nocy pod koniec sierpnia zaczął kaszleć krwią.
– Dorobiłeś się zapalenia płuc – zbeształa go ciocia. – Rano pójdziemy do lekarza.
Diagnoza przyszła tydzień później.
– Rak?
Allina wpatrywała się ponad stołem w ciocię i wujka, świadoma powolnego tykania dziadkowego zegara, kiedy to nienawistne słowo zawisło w powietrzu. Ciocia i wujek przytaknęli zgodnie. Powiedzieli jej prawdę, nie pomijając niczego, ale mimo przekrwionych oczu wydawali się spokojni.
Wujek przysunął się z krzesłem bliżej i ujął rękę Alliny. Jego uścisk był mocny i ciepły, krzepiący jak zawsze.
– Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła, dziecko – powiedział. – Wszystko będzie dobrze.
– Nie okłamuj jej, Dieter. Nie w tym wypadku. – Głos cioci Claudii był ostry, lecz Allina nie potrafiła rozpoznać, czy to z gniewu, czy ze strachu.
Przerażona odwróciła głowę. Jej wzrok wędrował po jadalni w poszukiwaniu kotwicy – czegoś, czegokolwiek, żeby powstrzymać panikę – i wreszcie spoczął na starym dębowym kredensie wypełnionym drogocennymi skarbami: delikatną porcelaną Schwarzenhammer zdobioną motywami róż, dostatecznie wyszukaną, aby oszczędzać ją na wakacje i dla gości; ciężkimi srebrnymi świecznikami i wazami z rżniętego kryształu, które wujek odziedziczył po rodzicach, a także pamiątkowym serwisem do herbaty ustawionym na ręcznej roboty serwetkach szytych przez jej babcię, która umarła kilka lat przed jej narodzeniem i którą znała tylko z opowiadań cioci. Allina przyglądała się tym przedmiotom z desperacką, skupioną uwagą, dopóki wujek znowu nie ujął jej za rękę.
Jego niebieskie oczy zwilgotniały. Uśmiechnął się do niej drżącymi wargami.
– Doktor Weiss wysłał moje prześwietlenie do specjalisty z Kolonii. Nic się nie da zrobić. Ten czas, który mi pozostał, chcę spędzić tutaj, w domu, z dwiema kobietami, które kocham najbardziej na świecie.
Allina zerwała się z krzykiem i mocno go przytuliła, przyciskając twarz do jego koszuli i wdychając chłodny, cierpki zapach. Mięta i tytoń.
Co teraz mieli zrobić?
– Będziemy dla niego gotowały – powiedziała ciocia nieco później tego wieczoru, wyliczając na palcach ulubione potrawy wujka Dietera. – Strudel jabłkowy. Klopsiki i szpecle. Sznycel wiedeński. – Wręczając Allinie nóż, wskazała gestem stół. – Zacznij obierać ziemniaki.
– Myślisz, że jedzenie go wyleczy? – Allina potrząsnęła z niedowierzaniem głową, ale posłusznie przyciągnęła do stołu worek ziemniaków.
– Jedzenie pokaże twojemu wujkowi, jak bardzo go kochamy. – Ciocia otworzyła szafkę, wyciągnęła duży garnek i postawiła go z trzaskiem na kuchence. – Miłość potrafi zdziałać cuda.
– Ile mamy czasu? – Ciocia nie odpowiedziała i Allinę ścisnęło w żołądku. – Co powiedział doktor Weiss?
Ciocia podeszła do zlewu, żeby napełnić garnek wodą.
– Lekarze wiedzą swoje, ale nie mają zrozumienia dla praw boskich. Obiecaj mi, że spróbujesz żyć z nadzieją. Musimy napełnić ten dom nadzieją i naszą miłością.
– Jak długo? – nie ustępowała Allina.
Ciocia przygryzła wargę i nie odrywała wzroku od napełnianego garnka.
– Dwa miesiące. Może mniej.
W następnych dniach szybko przywykły do nowego rozkładu zajęć. Każdego ranka Allina prowadziła księgarnię i zamykała ją o trzeciej, tak aby popołudnia i wieczory spędzać na wypełnianiu niezliczonych obowiązków. Kiedy wujek stawał się niespokojny, czytała mu – Odyseję Homera albo Fausta Goethego. Śmiali się i dyskutowali, tak jak robili to przez całe życie, z jednym wyjątkiem: tym razem to Allina przejmowała inicjatywę. Było to czułe odwrócenie ról z jej najszczęśliwszych wspomnień i cieszyła się, ilekroć doprowadziła wujka do śmiechu, bo wtedy rumieńce powracały mu na policzki. A jeśli jej pierś wypełniała czasem gorąca, bezradna panika, powstrzymywała łzy, dopóki on nie zapadł w sen.
Jesień 1938
Starając się nie myśleć o niczym, Allina szorowała kuchenny stół. Palce miała czerwone i otarte do krwi, bolały ją mięśnie ramion, ale sprzątanie uspokajało ją jak nic innego. Ocierając pot z czoła, przerwała na chwilę, aby popatrzeć, jak Karin kroi warzywa na słynny rosół cioci.
– Przestań pryskać mydłem na moje cebule – upomniała ją Karin. Podniosła wzrok znad tej, którą właśnie obierała, i spojrzała na Allinę spod zmrużonych powiek. – Padniesz z wyczerpania, jeżeli nie odpoczniesz. Przestań, proszę. Za chwilę pomogę ci sprzątać.
Allina przysunęła sobie krzesło i usiadła.
– I tak robisz już za dużo, zwłaszcza w twoim stanie – powiedziała, chociaż Karin nigdy nie wyglądała zdrowiej.
Ciąża dodawała jej urody. Jej owalna twarz była pełniejsza, brzoskwiniowa cera jaśniała, a platynowe włosy opadały gęstymi falami na plecy.
– Robienie rosołu to nie jest ciężka praca – odparła Karin, przewracając oczami. – Poza tym chcę ukraść wszystkie przepisy twojej cioci. Lubię jedzenie Claudii bardziej niż mojej matki. – Pogłaskała się po brzuchu. – To dziecko zaostrza mój apetyt na gotowanie.
Allina się roześmiała. Karin przypominała jej psiaka w kuchni – pełna energii i zawsze robiła bałagan. Przychodziła do nich codziennie przez ostatnie dwa tygodnie.
– Dziękuję ci za pomoc. Inaczej byśmy sobie nie poradziły – powiedziała Allina, opierając głowę na rękach. Księgarnia, ogród, dom, wiecznie obecny ból w piersi… Ze zmęczenia kręciło jej się w głowie. – Nie wiem już nawet, jaki jest dzień.
– Dla ciebie zrobiłabym wszystko, przecież wiesz. – Karin skrzywiła się, obierając następną cebulę. – To prawdziwy pech, że Albert utknął w Berlinie.
Allina wpatrywała się w słoje w drewnianym blacie stołu, aż zaczęły ją piec oczy. Kilka tygodni temu napisała mu o chorobie wujka i błagała, żeby wrócił.
– Nie rozumiem go – szepnęła.
Albert wiedział, że wujek jest bardzo chory. Dlaczego nie przyjechał?
– Dieter wyglądał dobrze w kościele w ostatnią niedzielę – powiedziała Karin wesołym głosem, najwyraźniej chcąc zmienić temat. – Kaszel chyba trochę ustąpił.
– Tak myślisz? – Allina nie potrafiła odgadnąć, czy Karin mówi prawdę, czy po prostu stara się być uprzejma. – Nie zszedł na kolację wczoraj wieczorem. – Zwlokła się z krzesła, chwyciła szczotkę i zaatakowała cebulowe łupiny u stóp Karin.
Karin kopnęła szczotkę.
– Weź swoje czasopismo. Liście już żółkną, ale na słońcu jest dosyć ciepło. Posiedź godzinę…
Głośny, złowieszczy łomot wstrząsnął sufitem, po czym rozległ się spanikowany krzyk cioci Claudii.
– Dziewczynki, chodźcie szybko!
Allina i Karin wbiegły na schody. Wujek leżał na podeście pierwszego piętra z głową na kolanach cioci. Ale uśmiechał się – uśmiechał się słodko i poklepywał ciocię po policzku, jakby chciał ją uspokoić.
Allina opadła na kolana.
– Schodziliśmy na obiad – wymamrotała ciocia. Oczy miała szeroko otwarte i przerażone jak u dziecka. – Powiedział, że czuje się na siłach…
Próbował wstać, ale znowu osunął się z jękiem.
Allina czekała na podłodze z ciocią i wujkiem, tymczasem Karin pobiegła po doktora Weissa. Kiedy się zjawił, miał ponury wyraz twarzy, ale natychmiast objął komendę, wydając polecenia z chłodną fachowością i rozdzielając zadania tak, aby wszyscy mieli się czym zająć. Trzeba było zagotować wodę na herbatę, później przynieść ręczniki i przygotować miednicę ciepłej wody z mydłem. Wujek przepocił swoje rzeczy i należało go przebrać.
Kiedy nie pozostało już nic więcej do zrobienia, panika znowu wezbrała w piersi Alliny. Stała tylko w milczeniu i patrzyła, jak doktor prowadzi badanie. Gdy podciągnął wujkowi koszulę, na widok żeber sterczących wyraźnie pod bladą skórą Allina jęknęła. Od tygodni wujek ubierał się ciepło, w wiele warstw odzieży, a swetry maskowały utratę wagi. Albo może ona nie chciała dostrzec prawdy.
Doktor Weiss przykładał stetoskop do różnych miejsc na plecach wujka, wsłuchując się w jego ciężki oddech.
– Jak ból?
– Gorzej – stęknął wujek Dieter, potrząsając głową. – Coraz trudniej jest…
– Kłamać? – Krzyk cioci był dostatecznie przenikliwy, aby doktor Weiss podskoczył. – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Jak zapadniesz w śpiączkę? – Wydała z siebie żałosny jęk i mocno go przytuliła. Okładając jego czoło delikatnymi pocałunkami, szeptała mu czułe słówka, dopóki się nie załamał.
Allina zakryła oczy, ale nie mogła zrobić nic, żeby stłumić odgłos szlochania wujka.
Doktor Weiss ujął ją za ramię.
– Porozmawiajmy na osobności – powiedział, prowadząc ją na korytarz. – Zniesiemy łóżko Dietera na dół do salonu. W ten sposób łatwiej będzie opiekować się nim w ciągu dnia. W nocy ty i Claudia możecie czuwać na zmianę. – Oczy miał pełne współczucia. – Musimy zadbać o to, żeby możliwie jak najmniej cierpiał. Czy rozumiesz, co się dzieje?
Zaciskając powieki, Allina skinęła głową.
To był koniec.
Kilka godzin później Karin zastała ją na podeście pierwszego piętra szorującą ścianę.
– Allina, co ty robisz?
Słysząc naglącą prośbę w głosie Karin, przestała pracować i uniosła głowę.
– Jest zniszczona – powiedziała, wskazując trzy brzydkie zadrapania na tynku. Patrząc na nie, miała ochotę rozbić ścianę. – Uszkodziliśmy ją, kiedy znosiliśmy na dół to przeklęte łóżko.
Karin postawiła Allinę na nogi.
– Chodź na obiad. Twoja ciocia zrobiła zupę.
Allina potrząsnęła głową i znów zabrała się do szorowania.
– Muszę wyczyścić ścianę. – Bolały ją kolana, a palce miała otarte, ale to nie było ważne. Nic nie było ważne poza tym, żeby doprowadzić ścianę do porządku.
Karin przykucnęła obok niej.
– Allina, proszę. Zejdź na dół.
– Nie rozumiesz? – Allina rzuciła szczotką w tynk, pozostawiając kolejny ślad. – Już nigdy nie będzie tak samo.
Doktor Weiss powiedział im, że wujek będzie miał dobre i złe dni.
– Przebrnijcie przez te złe – poradził – i cieszcie się z dobrych.
Allina była zachwycona, kiedy w połowie śniadania wujek przestał jeść i wyciągnął ręce ponad głowę. Ziewnął głośno, a jego krzaczaste brwi uniosły się ze zdziwieniem.
– Mniej cię dzisiaj boli? – spytała ciocia. Wygładziła mu na brzuchu ślubną kołdrę w biało-czerwone wzory i pochyliła się, żeby pocałować go w policzek.
Wujek przyjął pocałunek i następny kawałek pumpernikla.
– Nie czułem się tak dobrze od tygodni. – Spojrzał na Allinę błyszczącymi jasno oczami. – Nie ma na świecie nic lepszego od kuchni twojej cioci. Nie wiem, co to jest, dziecko, ale dzisiaj rano wszystko smakuje cudownie.
– Zjadłeś wszystko z talerza, co do ostatniego okruszka. – Allina pogłaskała go po ramieniu i aż serce jej zadrżało, kiedy poczuła kości pod grubym marynarskim szlafrokiem. Jego zęby wydawały się za duże w stosunku do twarzy.
Ciocia Claudia zdjęła spodeczek, którym przykryła jego kawę.
– Są jeszcze jajka na kuchence. Chciałbyś?
Wujek chwycił jej rękę i ucałował, zyskując za to dwa cmoknięcia w policzki, zanim ciocia pospieszyła z powrotem do kuchni.
Allina zdjęła z półki podniszczony egzemplarz Zbrodni i kary i postukała w niego palcem.
– Poczytać ci?
– Nie dzisiaj – odparł, poklepując dłonią brzeg łóżka. I mrugnął do cioci, kiedy wróciła z talerzem jajecznicy. – Mamy coś poważniejszego do omówienia.
Ciocia Claudia wybiegła z pokoju.
Ostrzegawcze światełko błysnęło w głowie Alliny, ale przysiadła na krawędzi łóżka. Zapewne wujek chciał porozmawiać o Albercie, a ona zamierzała to znieść, jeśli będzie trzeba, choć wciąż była wściekła. Nie dostała od niego listu od ponad tygodnia.
Wujek wziął długi, miarowy oddech, jakby przygotowywał się na sprzeczkę.
– Daj mi najpierw skończyć śniadanie – powiedział, wręczając Allinie kromkę pumpernikla. – Masz. Jesteś chudsza ode mnie.
Posmarowała pumpernikiel grubą warstwą dżemu agrestowego, żeby mu zrobić przyjemność, po czym odgryzła spory kęs. Jedli w towarzyskim milczeniu, dopóki wujek znowu się nie odezwał.
– Już czas, żebyśmy porozmawiali o twoich rodzicach.
Allina zakrztusiła się, plując okruchami na kołdrę, i upuściła ostatni kawałek chleba na kolana.
– Teraz?
– Tak, teraz. – Wujek Dieter zachichotał i potrząsnął głową. – Chyba że o to też zamierzasz się spierać.
Oczywiście. To musiało nastąpić teraz. Wyraźnie wyczuwało się naglącą potrzebę – w bolesnych uśmiechach wujka, w tym, jak drżała mu ręka, kiedy odkładał niedojedzony chleb na talerz i odstawiał go na bok. Allina pragnęła tego przez całe życie. A mimo to teraz, kiedy oczekiwana chwila nadeszła, jakaś jej część chciała to odwlec.
– Mam listy twojego ojca i… inne rzeczy. – Wujek wskazał dębowy kredens. – Tam, w dolnej szufladzie. Stare pudełko po cygarach. Twoja ciotka przyniosła je z piwnicy dziś rano.
Allina znalazła sfatygowane pudełko po cygarach H. Upmanna i podała je wujkowi. Były tam wycinki z gazet, brązowa koperta i gruba paczka listów przewiązanych czerwoną wstążką.
Odchrząknąwszy, wujek przeszukał plik korespondencji, po czym wręczył jej kopertę.
– Przeczytaj najpierw ten. Głośno, proszę. – Zamknął oczy i opadł z westchnieniem na poduszkę. – Tak dawno nie słyszałem słów twojego ojca…
Allinie drżały palce, kiedy wyciągała z koperty pojedynczy arkusz papieru. Kartka była krucha i wypełniona zdecydowanym, równym pismem. Podniosła papier do nosa. Pachniał starymi książkami, trawą i pleśnią ze śladami migdałów i wanilii.
Z łomoczącym sercem zaczęła czytać.
7 maja 1919
Moja ukochana siostro i szwagrze,
piszę ze wspaniałymi wieściami. Wreszcie znalazłem korzystne zatrudnienie.
W zeszłym tygodniu jechałem omnibusem, kiedy obok mnie zajął miejsce postawny mężczyzna. Wyglądał jak ktoś, kto przywykł do komenderowania, całkiem jak nasz Ojciec Claudio.
Jadłem winogrona i go poczęstowałem. Podziękował mi i wziął trzy. „Miałem straszny dzień – powiedział. – Jeden z moich najlepszych ludzi odszedł z pracy bez wypowiedzenia”.
„Mnie też zdarzały się złe dni – odparłem – ale czy nie mamy szczęścia mieszkać w najbardziej ekscytującym mieście w Niemczech?”
Roześmiał się, powiedział, że podoba mu się moje podejście, i zapytał, jak zarabiam na życie. Odparłem, że pracowałem jako pomocnik kelnera, ale przeniosłem się do Berlina, żeby znaleźć zatrudnienie jako pisarz.
Popatrzył na mnie przenikliwie, potem sięgnął do kieszeni płaszcza i wręczył mi wizytówkę. Powiedział, że nazywa się Wolff i że jest redaktorem naczelnym „Tageblatt”. Herr Wolff wyjaśnił, że ma na myśli specjalne stanowisko, takie, które nauczy mnie czegoś o branży gazetowej. Poprosił, żebym przyszedł do niego na rozmowę. Co też uczyniłem następnego dnia.
Mój nowy szef często jest grubiański i wiecznie zabiegany. Wyszczekuje polecenia i domaga się wszystkiego. Siedzę w pracy do późna, biegając na posyłki, przynosząc kawę i posiłki i sprawdzając fakty do artykułów. Sprzątam nawet toalety!
Każdego ranka błagam Wolffa, żeby dał mi szansę, jakiś drobny kawałek do napisania dla gazety. Przez siedem dni z rzędu jego odpowiedź brzmiała: „Nie!”, ale dzisiaj, kiedy zamknąłem drzwi jego gabinetu, usłyszałem, jak się śmieje. Pewnego dnia powie: „Tak”.
Herr Schultz świętował ze mną, kiedy przekazałem mu wiadomość, i poprosił, żebym został w kawiarni na niedziele. Zachowałem więc swój pokój nad restauracją i jadam jak król, kiedy wracam do domu.
Chociaż bardzo tęsknię za widokiem Waszych twarzy (i za Twoim strudlem, Claudio), zawsze chciałem być berlińczykiem. Moim jedynym zmartwieniem jest Ojciec. Nie odpowiada na moje listy. Wybaczam mu i mam nadzieję, że z czasem on też mi wybaczy. Modlę się za Was wszystkich.
Wasz Tomas
Allina przycisnęła list do serca i słodkie ciepło wezbrało w jej piersi.
– Mój ojciec był pisarzem.
– Tak. Tomas miał szczególny dar do pisania, zupełnie jak ty. – Wujek wskazał głową pudełko. – Te wszystkie artykuły z „Tageblatt” są jego. Powinnaś je później przeczytać.
Wujek przesunął się na łóżku, zapraszając ją, aby usiadła bliżej. Skuliła się obok niego i przycisnęła policzek do jego policzka. Był zimny, wilgotny i pachniał lekko płynem do golenia.
– Chcę dowiedzieć się o nim wszystkiego – powiedziała.
– Pod wieloma względami jesteś podobna do ojca – zauważył wujek. Przeciągnął delikatnie palcami przez jej włosy, od ciemienia do karku, tak jak robił to, kiedy była dzieckiem. – Zawsze masz mnóstwo pytań i za dużo energii, żeby wyszło ci to na dobre. Tomas przejawiał ogromną tęsknotę za dalekim światem. – Wujek wypowiedział to zdanie z przyjemnością. – Opuścił nas tydzień po swoich osiemnastych urodzinach. – Wujek odchrząknął i urwał, jakby następne słowa były zbyt bolesne. – Kiedy w Berlinie wybuchły zamieszki, byliśmy przerażeni. Kraj głodował, a Berlin mocno odczuwał skutki Wielkiej Wojny. Błagaliśmy Tomasa, żeby wrócił do domu, ale odmówił. Twój dziadek nigdy mu tego nie wybaczył.
Wujek zaczął kaszleć tak gwałtownie, że aż zatrzęsło się łóżko. Przyjął wodę, którą nalała mu Allina, i wypił pół szklanki, zanim znowu opadł z westchnieniem na poduszkę.
– Daj mi chwilę, dziecko – poprosił, klepiąc ją po ręku.
Allina nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ciocia i wujek zataili przed nią to wszystko. Zdesperowana, aby usłyszeć więcej, czekała, aż oddech wujka się wyrówna, a rumieniec wróci na policzki.
– Co z moją matką? – spytała. – Jak się poznali?
Na twarzy wujka odmalował się wyraz żalu.
– Twój ojciec spotkał ją tego lata, ale my nigdy jej nie poznaliśmy. Nie było pieniędzy, żeby przyjechać z wizytą. – Poszperał w paczce listów i wyciągnął następny. – Ten powie ci więcej o Irene. Przeczytaj go zaraz.
Strach w jego oczach sprawił, że ciarki przeszły jej po skórze, ale stłumiła niepokój i zaczęła czytać.
15 lipca 1920
Ukochana ciociu i wujku mojej Alliny,
Pisze do Was dzisiaj dumny ojciec, z tak ogromną radością, że pióro drży na papierze. Irene i ja doczekaliśmy się cudownej, wspaniałej małej dziewczynki. Allina jest taka malutka. Cała mieści mi się w dłoniach.
Kiedy wpatruję się w twarz mojej córeczki, wypełnia mnie miłość na równi z przerażeniem. Miłość, ponieważ nigdy nie widziałem nic piękniejszego. Przerażenie, ponieważ Niemcy ogarnia szaleństwo. Ostrzegaliście mnie przed tym ślubem i konsekwencje zapewne są nieuchronne. Ale nie miałem wyboru. Irene jest moim życiem.
Jeśli będziemy się trzymać tradycji mojej żony, wychowamy Allinę w wierze żydowskiej.
Allinie zaschło w ustach.
– Moja matka była Żydówką? – szepnęła.
Wujek skinął głową.
– Czytaj dalej.
Irene upiera się, żebyśmy wychowali ją na luterankę. Podejmuje tę decyzję ze strachu, ale nie mogę jej za to winić. Tak samo jak nie mogę zaprzeczyć temu, co dzieje się z naszym krajem. W zeszłym tygodniu dwaj mężczyźni szli za bratem Irene do jego domu i wytrącili mu laskę z ręki. Dawidowi, który zdobył Krzyż Żelazny i służył ramię w ramię z tymi, którzy zostawili go leżącego na ulicy.
Ci ludzie to zbiry. Gloryfikują przemoc i nazywają to odwagą. A jednak berlińczycy z nimi sympatyzują. Zbyt wielu ludzi jest bez pracy i nie może wykarmić swoich dzieci. Widziałem ich rozpacz. Robią z Żydów swojego kozła ofiarnego. A teraz Hitler ze swoim 25-punktowym programem twierdzi, że moja rodzina to cudzoziemcy we własnym kraju.
Chociaż Irene będzie tęsknić za swoją rodziną, jesteśmy zgodni. Czas wracać do domu. Mam nadzieję, że przeczytacie to z uśmiechem na ustach, nawet jeśli nasze powody nie skłaniają do radości.
Moja nowa rodzina wróci do Badensburga na Boże Narodzenie. Musicie zobaczyć nasz mały cud. I chcę, żebyście poznali moją żonę.
Wasz Tomas
Allinie brakowało tchu, ściskało ją w piersiach. Jako dziecko fantazjowała o swoich rodzicach, wymyślając im wspaniałą pracę i ekscytujące życie. Ale w najdzikszych porywach fantazji nie wymyśliłaby czegoś takiego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
