38,90 zł
Coco Mellors
Siostry Blue
Przełożyła Anna Tomczyk
Rozrzucone po świecie Avery, Bonnie i Lucky wracają do rodzinnego domu w Nowym Jorku po śmierci czwartej siostry, Nicky, dając początek tej niezapomnianej opowieści o żałobie, tożsamości i skomplikowanych relacjach rodzinnych.
Trzy siostry Blue są wyjątkowe – i wyjątkowo się różnią. Avery, najstarsza, kiedyś uzależniona od heroiny, dziś zasadnicza prawniczka, mieszka z żoną w Londynie; Bonnie, była bokserka, po druzgocącej porażce w walce pracuje na bramce klubu w Los Angeles; Lucky, najmłodsza, jest modelką w Paryżu i wciąż próbuje coraz to nowszych sposobów na ostre imprezowanie. Miały też czwartą siostrę, Nicky, a jej niespodziewana śmierć zachwiała Avery, Bonnie i Lucky. Rok później, kiedy próbują się odnaleźć wśród żalu, uzależnienia oraz własnych ambicji, dowiadują się, że muszą wrócić do Nowego Jorku, by powstrzymać sprzedaż mieszkania, w którym dorastały.
Powrót do domu nigdy nie jest jednak tak łatwy, jak się wydaje. Siostry mierzą się z rozczarowaniem swoim dzieciństwem oraz utratą jedynej osoby, która trzymała je wszystkie razem i dopiero wtedy zdają sobie sprawę, że być może największe tajemnice skrywały nie przed innymi, lecz przed samymi sobą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 451
Siostra to nie to samo co przyjaciółka. Dlaczego mielibyśmy redukować tę pierwotną i złożoną więź do czegoś równie zastępowalnego i banalnego jak przyjaźń? Tak, w kółko używa się tego określenia, żeby podkreślić największy stopień zażyłości z jakąś osobą. „Mama to moja najlepsza przyjaciółka”. „Mój mąż jest moim przyjacielem”. Nie. Prawdziwe siostrzeństwo, takie, w którym wasze paznokcie kształtowały się w tej samej macicy, w którym zostałyście wypchnięte przez ten sam kanał rodny, to nie to samo co przyjaźń. W siostrzeństwie nie wybiera się drugiej osoby, nie ma żadnego okresu przejściowego, podczas którego się poznajecie. Od samego początku jesteście ze sobą związane. Weźmy taką pępowinę – mocną, wijącą się, niezbyt uroczą, a jednak niezbędną – i porównajmy ją z bransoletką przyjaźni radośnie uplecioną ze sznurka. To właśnie jest różnica między siostrą a przyjaciółką.
Najstarsza z sióstr Blue, ich głównodowodząca, ma na imię Avery. Urodziła się już mądra i zmęczona życiem. W wieku czterech lat wróciła z przedszkola do domu w Upper West Side pieszo i oznajmiła, że jest zbyt zmęczona, by ciągnąć to dalej. Ale i tak ciągnęła dalej, zawsze. Avery nauczyła wszystkie siostry pływać, pokazała im, jak głaskać sklepowe koty pod brodą, żeby się z nimi zakumplowały, a także jak tasować karty bez zaginania rogów. Nie cierpi autorytetów, ale uwielbia zorganizowanie. Ma fotograficzną pamięć; w liceum włamała się do szkolnej dokumentacji i zapamiętała numery identyfikacyjne całej klasy, po czym przez resztę semestru straszyła dzieci, zwracając się do nich po ich dziewięciocyfrowych sekwencjach.
Liceum ukończyła w wieku szesnastu lat, a potem przez trzy lata uczyła się na Uniwersytecie Kolumbii. Następnie uciekła do „anarchistycznej, niehierarchicznej społeczności opartej na wspólnym porozumieniu”, znanej powszechnie jako komuna. Zaraz potem krótko pomieszkiwała na ulicach San Francisco, gdzie paliła, a w końcu zaczęła brać heroinę. Nie informując nikogo z rodziny, rok później zgłosiła się na odwyk i od tamtej pory jest czysta oraz trzeźwa. Później zapisała się na studia prawnicze, gdzie jej świetna pamięć wreszcie się do czegoś przydała.
Mawia się, że człowiek nie jest świadom swoich wewnętrznych reguł, dopóki nie staną się dla niego niewygodne. Avery jest tego doskonałym przykładem. Ma wiele zasad, które często stają jej na przeszkodzie. Wolałaby być poetką albo reżyserką filmów dokumentalnych, a tymczasem jest prawniczką. Teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, mieszka w Londynie z żoną o imieniu Chiti, siedem lat starszą terapeutką. Spłaciła wszystkie kredyty studenckie i ma meble, które kosztują niemal tyle, co całe jej czesne. Jeszcze tego nie wie, ale za kilka tygodni w jej życiu i małżeństwie nastąpi załamanie, jakiego sobie nawet nie wyobrażała. Avery chciałaby mieć silny charakter, ale bywa też miękka.
Dwa lata po Avery urodziła się Bonnie. Jest łagodna i uparta. Porozumiewa się językiem ciała. W wieku sześciu lat potrafiła chodzić na rękach. W dziesiąte urodziny umiała żonglować pięcioma mandarynkami naraz. Próbowała ćwiczyć balet i gimnastykę, ale nie pasowała do tego stada gibkich, kobiecych dziewcząt. Gdy miała piętnaście lat, ojciec kupił jej rękawice bokserskie po tym, jak wybiła pięścią dziurę w ścianie swojego pokoju, i wtedy Bonnie odnalazła prawdziwą siebie. Odkrycie boksu było dla niej tym, czym dla innych bywa pewnie odkrycie seksu. A więc o to w tym wszystkim chodzi.
Bonnie poświęciła się dyscyplinie. Po tym, jak w milczeniu obserwowała upadek dorastającej starszej siostry, poprzysięgła sobie nigdy nie tknąć alkoholu. Jej narkotykami są pot i gniew. W ten sposób dotarła aż na mistrzostwa świata kobiet w boksie, czyli na najwyższy poziom amatorstwa w tym sporcie, wiodący wprost na igrzyska olimpijskie. Zdobyła tam srebrny medal w wadze lekkiej, a potem zaczęła trenować zawodowo. Nieoczekiwanie, biorąc pod uwagę wybrany przez nią sport, Bonnie jest najdelikatniejszą z sióstr. Potrafi wyjąć lód z tacki, nie wywalając go na blat. Natychmiast zyskuje zaufanie niemowląt i psów. Nie potrafi kłamać. Mimo że jej ciało jest solidne niczym dębowe drzwi do skarbca, w obyciu jest przejrzysta jak okno. Teraz ma trzydzieści jeden lat, powinna być u szczytu bokserskiej kariery, ale po wstrząsającej porażce w ostatniej walce porzuciła zarówno Nowy Jork, jak i boks. Uciekła do Venice Beach w Los Angeles i zatrudniła się jako bramkarka w jakiejś spelunie.
Większość ludzi idzie przez życie i w ogóle nie dowiaduje się, jak to jest mieć powołanie, takie wymagające poświęcenia chwilowej przyjemności dla potencjału marzenia, które może pozostać niespełnione przez lata albo nawet na zawsze. To potrafi być wyczerpujące, samotne i mordercze doświadczenie, ale jeśli mamy do czynienia z prawdziwym powołaniem, człowiek nie ma wyboru. Tak właśnie było z Bonnie i boksem. A jednak teraz można ją spotkać w jakiejś bocznej uliczce Venice, zbierającą puste szklanki po piwie, pomagającą wstawionym dziewczynom wsiąść do taksówki lub zamiatającą niedopałki papierosów; i nie ma w niej choćby śladu tej anarchistycznej wojowniczki o żelaznym sercu, na jaką się trenowała.
Rodzice chcieli mieć potem syna, ale po dwóch poronieniach, o których nigdy się nie mówiło, urodziła się Nicole, nazywana Nicky. Ona była ze wszystkich najbardziej dziewczęca. Potrafiła wydmuchać balon z gumy tak wielki jak jej głowa. Słuchała nastoletniego popu aż do dorosłości, i to nie ironicznie. W dzieciństwie jej ulubionym hobby była hodowla motyli z gąsienic, które karmiła maleńkimi kawałkami dyni. W wieku dziesięciu lat kupiła sobie pierwszy biustonosz z fiszbinami, tylko po to, żeby być przygotowana. Lubiła planować z wyprzedzeniem ubrania na cały tydzień, włącznie z pasującą do nich bielizną. Potrafiła narysować idealną kreskę płynnym eyelinerem w taksówce i ręka nawet jej nie drgnęła na wybojach. Nicky zawsze była lubiana przez chłopców, ale lubiła dziewczyńskie przyjaźnie. W college’u wstąpiła do stowarzyszenia studentek, z czego jej siostry bezlitośnie się nabijały, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Siostry były zwykle zajęte własnymi karierami, a ona za nimi tęskniła, więc stworzyła sobie rodzinę z przyjaciółek.
Jeśli Avery była rozsądna, a Bonnie stoicka, to Nicky należałoby określić jako tę wrażliwą. Buzowały w niej emocje, których nawet nie próbowała ukrywać. Czasami była niczym ekscytująca przejażdżka na karuzeli, innym razem jak zderzające się gokarty albo nieruchomy cel wyczekujący na strzelnicy. Wydawała się wprost stworzona do macierzyństwa, jednak jej ciało miało inne plany. Po długich latach bolesnych miesiączek zdiagnozowano u niej endometriozę. Mimo że zmarła w wieku dwudziestu siedmiu lat, nie należała do tego klubu – nie była piosenkarką żadnego zespołu ani też nie żyła specjalnie szybko, by umrzeć młodo. Gdyby zapytać Nicky, określiłaby swoje życie jako wyjątkowo zwyczajne: była nauczycielką dziesiątej klasy w szkole społecznej na Upper West Side, zaledwie dziesięć przecznic od miejsca, w którym się wychowała. Nawet jeśli można by to uznać za mniejsze osiągnięcie w porównaniu z siostrami, to ona sama tak tego nie postrzegała. Uwielbiała swoich uczniów i marzyła, że pewnego dnia stworzy rodzinę. Nic poza bólem nie wróżyło jej śmierci.
W rok po narodzinach Nicky rodzice po raz ostatni spróbowali spłodzić syna. I trafiła im się Lucky. Urodzona niespodziewanie w domu podczas piętnastominutowego porodu, Lucky nie marnowała czasu i szybko określiła swoje miejsce w rodzinie. Niezależnie od wieku, Lucky na zawsze pozostała dzieckiem. Kiedy Nicky nauczyła się mówić, szybko ochrzciła Lucky „swoim dzidziusiem” i upierała się, żeby wszędzie dźwigać ze sobą jej małe ciałko. Pozostały nierozłączne, ale Lucky nie została malutka. Ma sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Rodzice cztery razy próbowali stworzyć tak bardzo poszukiwane kobiece piękno. Z Lucky im się udało. Nawet jej zęby, nie całkiem proste i z wyjątkowo ostrymi kłami, nadają uśmiechowi zmysłowy, wilczy czar. Niedawno bez zgody agencji obcięła włosy na krótko i rozjaśniła na biało. Teraz wygląda jak połączenie Barbie, Billy’ego Idola i huskiego. Lucky została modelką w wieku lat piętnastu i pracuje na całym świecie, innymi słowy jest samotna na całym świecie.
Gdy Lucky wchodzi do jakiegoś pomieszczenia, to tak jakby do akwarium ze złotymi rybkami wtargnął węgorz elektryczny. Jest bystra i skrycie nieśmiała. Mieszkając w Tokio, nauczyła się grać na gitarze i jest w tym całkiem dobra, tylko za bardzo się wstydzi, żeby w ogóle przed kimkolwiek wystąpić. Nadal uwielbia gry wideo, a właściwie to wszelkie formy ucieczki. Teraz mieszka samotnie w Paryżu. Od początku tego roku wypowiedziała słowa „Muszę się napić” sto trzydzieści dwa razy. To więcej, niż powiedziała „kocham cię” w całym swoim życiu. W mieszkaniu na Montmartre powiesiła nad łóżkiem oprawione niebieskie motyle, które Nicky dała jej przed śmiercią, ale rzadko sypia. Lucky ma dwadzieścia sześć lat i jest zagubiona.
Właściwie to wszystkie siostry są zagubione.
Ale jednego nie wiedzą: dopóki człowiek żyje, nigdy nie jest za późno, by dać się odnaleźć.
Lucky
Lucky była spóźniona. Nieodpowiedzialnie, nieodwracalnie, tak spóźniona, że mogłaby przez to stracić pracę. W południe miała przymiarki do pokazu w Marais, ale ta godzina minęła już przed dziesięcioma minutami, a ona nadal była jeszcze całe kilometry dalej, w metrze. Noc spędziła na imprezie branżowej, korzystając z dobrodziejstw open baru (Lucky uznawała tylko takie), gdzie poznała dwóch artystów graficiarzy zatrudnionych przez korporację, którzy nerwowo usiłowali odbudować swoją reputację osób kreatywnych, żyjących na peryferiach społeczeństwa. Zaproponowali, że zawiozą ją jednym ze swoich motocykli do opuszczonej rezydencji w 16. dzielnicy, dawnej posiadłości dyplomaty, którą chcieli otagować. Lucky nie popierała zbytnio szpecenia zabytków farbą w sprayu, ale zawsze z radością odwlekała zakończenie wieczoru.
Budynek okazał się lepiej chroniony, niż się spodziewali, usiany kamerami monitoringu i otoczony odstraszającym płotem ze sztachetami, więc poprzestali na sprejowaniu metalowych okiennic pobliskiego kiosku. Artyści graficiarze wybrali libertyńskie hasła spopularyzowane przez protesty w Paryżu w 1968 roku: „Zakazuje się zakazywać”, a Lucky zdecydowała się na klasyczną interpretację penisa z jajami. Obejrzeli słońce wschodzące ponad schodami Palais de Tokyo, popijając z butelki różowe Veuve Clicquot, które zwinęli wcześniej z imprezy, a potem pojechali do mieszkania Lucky na jointa. Po przewidywalnych próbach zainicjowania trójkąta przez dwóch mężczyzn, Lucky zasugerowała, żeby po prostu pominęli kobietę i przelecieli się sami, a ona zasnęła w ubraniu na łóżku. Obudziła się kilka godzin później w pustym i na szczęście nieokradzionym mieszkaniu, a jej radosna agentka przypomniała, żeby umyła włosy przed dzisiejszymi przymiarkami.
Była to także pierwsza rocznica śmierci Nicky.
Metro pruło przed siebie, a Lucky zajrzała do komórki i zobaczyła nieodebrane połączenie oraz wiadomość głosową od Avery, która na pewno miała misję, żeby nakłonić ją do „przepracowania” uczuć w związku z tym dniem. A do tego formalny mejl od matki, który od razu zignorowała. Tęskniła za nowojorskim metrem, za jego brudem, niezawodną zawodnością oraz brakiem zasięgu; w Paryżu metro było niemal agresywnie sprawne i z doskonałym zasięgiem komórkowym, nawet pod ziemią. Tutaj nie było gdzie się ukryć. Lucky nie odsłuchała wiadomości od Avery i schowała komórkę do kieszeni. Nie widziała się z nikim z rodziny od pogrzebu Nicky przed rokiem. Tamtego wieczoru w Nowym Jorku wiał silny, gorący wiatr; wywracał stoliki w restauracji i ciskał koszami na śmieci, turlając je ulicami, przerywał linie elektryczne i połamał gałęzie w Central Parku. Rozrzucił również Lucky oraz jej siostry na różne strony świata, a żadna z nich nie zamierzała wracać.
Teraz była już spóźniona kwadrans. Wychodząc w pośpiechu, zapomniała o słuchawkach, a to przeoczenie na pewno miało ją wkurzać przez cały dzień. Zwykle nie potrafiła przejść dalej niż jedną przecznicę, nie wpychając ich do uszu, tworząc w ten sposób muzyczną barierę pomiędzy sobą a światem. Jednak wyszykowała się w rekordowym tempie, głównie dzięki temu, że zrezygnowała z tradycyjnego śniadania w postaci czerwonego marlboro oraz ibuprofenu, a do tego wyszła z domu w tym samym ubraniu, w którym się obudziła. Ukradkiem powąchała swoją koszulkę. Czuć ją było trochę dymem, trochę potem, ale ostatecznie nie tak źle.
– Je voudrais te sentir1.
Wzrok Lucky powędrował ku mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko, który właśnie się odezwał. Miał spiętą twarz ofiary, trochę jak u gryzonia, ale jego oczy były drapieżne. W dłoniach ściskał na wysokości krocza dużą butelkę na wodę Volvic i celował nią w jej stronę. Uśmiechał się.
– Co? – spytała po angielsku, chociaż w ogóle nie miała ochoty się dowiadywać, co powiedział ten typ, nie chciała z nim rozmawiać.
– Ach! Pani jest Amerykanką!
Wymówił to bardzo z francuska, z akcentem na ostatnią sylabę.
– No.
Lucky skinęła głową i znów sięgnęła po komórkę, próbując okazać brak zainteresowania.
– Jest pani piękna – powiedział i nachylił się w jej stronę.
– Mhm, dzięki.
Nie odrywała wzroku od telefonu. Zastanawiała się, czy nie wysłać esemesa do swojej agentki z informacją, że się spóźni, ale zrezygnowała. To by sprawiło, że spóźnienie stałoby się prawdziwe. Lepiej cieszyć się tym stanem zawieszenia, póki trwa, zanim ktokolwiek się dowie, że znów coś zawaliła.
– I taka wysoka – mówił dalej mężczyzna.
W ciemnych, vintage’owych levisach i czarnym crop topie Lucky rzeczywiście była prosta i długa jak wykrzyknik. Zgarbiła się, żeby nie widział jej dokładnie całej, i zmieniła się w znak zapytania.
– Mon Dieu! – zawołał cicho do siebie. – T’es trop sexy2.
Powinna wstać i wyjść. Powinna mu powiedzieć, żeby się odpierdolił. Powinna zabrać mu tę butelkę z wodą – tego wielkiego, durnego, niebieskiego udawanego fallusa – i zmiażdżyć ją dłońmi. Tymczasem wskazała na swoją komórkę.
– Wie pan co, ja tylko…
Zmarszczyła brwi i wskazała na ekran, żeby zasugerować, że będzie dzwonić. Szybko przewinęła listę kontaktów. Ale do kogo mogła zadzwonić? Wcale nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Z przyzwyczajenia wyszukała imię Nicky i wcisnęła przycisk połączenia. Wszystkie miały wspólny, rodzinny abonament, za który płaciła Avery. Przypuszczała, że Avery wolała sobie oszczędzić bólu usuwania numeru Nicky i po prostu wolała dalej płacić. Lucky nie wiedziała, gdzie była teraz komórka Nicky, wyobrażała sobie, że leży gdzieś rozładowana na dnie szuflady, ale cieszyła się, że nadal istnieje. Usłyszała głos siostry:
„Tu komórka Nicky, zostaw wiadomość po sygnale. Miłego!”.
Zachichotała zawstydzona, że się nagrywa. Cichutko w oddali Lucky słyszała siebie, o parę lat młodszą i nieświadomą straty, jaka czekała ją w przyszłości. Śmiała się.
– Chciałbym panią poznać – upierał się mężczyzna.
– Rozmawiam przez telefon – odpowiedziała Lucky.
– Ach, d’accord3. – Mężczyzna odchylił się do tyłu i rozłożył dłonie w absurdalnym geście uprzejmości. – Porozmawiamy później.
Nie był to pierwszy raz, kiedy dzwoniła do Nicky po jej śmierci; nieustannie ciągnęło ją, żeby porozmawiać z siostrą i opowiedzieć, jak wygląda życie bez niej. Dzwoniąc do niej, czuła się jak osoba po amputacji, która wierzy, że nadal ma nogi i usiłuje na nich stanąć.
– Cześć, to ja – zaczęła Lucky po wybrzmieniu sygnału. – Wiesz… no, dzwonię po prostu, żeby się przywitać.
Zerknęła na mężczyznę, który nawet nie próbował udawać, że jej nie słucha.
– U nas jest fashion week, więc trochę szaleństwo, jak zawsze, ale chciałam do ciebie zadzwonić, bo… Hm, to chyba dla ciebie wielki dzień. Rok! Nie wierzę. No więc tak, dzwonię, żeby ci powiedzieć… Nie, oczywiście, że nie złożyć gratulacje. Kurde, tu nie ma czego świętować. Ale chciałam ci powiedzieć, że o tobie myślę. Myślę o tobie bez przerwy. I tęsknię za tobą. Oczywiście. – Lucky odchrząknęła. – No, to tyle. Kocham cię. – Odczekała, żeby sprawdzić, czy coś poczuje, jakiś ruch energii w kosmosie, który da jej znać, że jej siostra słuchała. Nic. – A poza tym Avery mnie wkurza. Pa.
Rozłączyła się i wyjrzała przez okno. Byli już prawie przy Saint Paul, to jej przystanek. Wyprostowała się, żeby wstać, a mężczyzna sięgnął do jej ramienia. Podskoczyła, jakby przyłożył jej do skóry rozpaloną zapałkę.
– Da mi pani swój numer?
Pociąg zwolnił przy wjeździe na stację, a Lucky się zatoczyła. Uśmiechnął się do niej, kiedy była pochylona. Miał na zębach brązowe plamy od tytoniu.
– Jesteś taka seksowna – powiedział.
Lucky spojrzała na mężczyznę obserwującego ją z zaborczą przyjemnością, jakby wybierał sobie ciastko ze szklanej gabloty. Butelka z wodą wciąż sterczała z jego krocza wycelowana w jej stronę.
– Mogę? – spytała, wskazując na nią.
Pociąg się zatrzymał.
– To? – odparł zaskoczony. Podał jej plastikową tubę. – Mais bien sûr4.
Wzięła butelkę z jego dłoni, odkręciła nakrętkę i wylała pozostałą w niej wodę na jego spodnie. Mężczyzna wstał gwałtownie, z okrzykiem, a ciemna plama zaczęła się rozchodzić po jego dżinsach. Lucky wystrzeliła w stronę wyjścia i pociągnęła za srebrną dźwignię, ten niezwykły przedmiot dający poczucie sprawczości, unikatowy dla paryskiego metra, a drzwi wagonu się rozsunęły. Już z peronu słyszała, jak wyzywał ją od dziwek, podczas gdy inni pasażerowie wlewali się do pociągu. Wbiegła na górę, przeskakując po dwa stopnie, po czym wyłoniła się na światło dzienne.
Na Place des Vosges nad głową Lucky śmigały kamienne łuki, gdy pędziła pod adres wysłany przez agentkę. Dwóch starszych mężczyzn w podobnych oliwkowych trenczach, którzy wyszli zapalić, obejrzało się za nią, gdy ich minęła. Zadzwoniła dzwonkiem, wbiegła przez odrapane, niebieskie drewniane drzwi prowadzące na podwórze. Po drugiej stronie znajdowały się wysokie, spiralne schody; kroki jej ciężkich butów rozbrzmiewały głośnym echem odbijającym się od kamiennych ścian, gdy wspinała się na kolejne piętra i zatrzymywała na półpiętrach, by złapać oddech. Nałóg palenia paczki dziennie zaczął się u niej jeszcze w wieku nastoletnim, przez co nie była dobrze przystosowana do tego rodzaju aktywności. W końcu, trzymając się poręczy, dotarła na samą górę. W drzwiach czekała na nią kobieta z włosami upiętymi w ciasny, ciemny kok, z miarą krawiecką przewieszoną na szyi.
– Wiem, jestem spóźniona – wydyszała Lucky. – Je suis désolée.
– Nazwisko? – spytała ostrym tonem kobieta.
– Lucky – westchnęła. – Blue.
– Looki? – powtórzyła kobieta, spoglądając na teczkę z klipsem. Z tyłu dobiegał szum przemysłowych maszyn do szycia. – Nie spóźniła się pani. A nawet jest pani za wcześnie. Pani ma przymiarki o drugiej.
Lucky oparła dłonie na kolanach i wypuściła powietrze.
– Myślałam, że o dwunastej.
– Pomyliła się pani. Proszę wrócić o drugiej. Ciao!
Drzwi zamknęły się jej przed nosem z kategorycznym kliknięciem zamka. Lucky powstrzymała ochotę, żeby paść na ziemię tu, gdzie stoi, i przespać się pod drzwiami niczym jakiś dachowiec, aż wpuszczą ją o drugiej. Powoli zeszła po schodach.
Ponieważ nie miała nic innego do roboty, zaczęła snuć się skąpanymi w słońcu uliczkami Marais w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby się czegoś napić. Adrenalina po tamtej mokrej zemście oraz biegu na przymiarki powoli z niej schodziła, odkrywając początki kaca, który będzie okrutny, jeżeli nie zdusi go w zarodku. Był początek lipca i pomimo przyjemnej pogody tego lata Paryż ogarnęła atmosfera niepokoju. Strajk ogólny oraz następujące po nim korki wypełniły powietrze mglistym smogiem, a nagły wzrost ataków nożowników w metrze i na osiedlach mieszkalnych doprowadził do zagęszczenia policyjnych patroli na ulicach. Mimo wszystko Marais, ze swoimi butikami, pełnymi barami i tętniącymi życiem kawiarniami wydawało się radośnie oderwane od tego wszystkiego.
Lucky usłyszała głos jakiejś kobiety wołającej ją po imieniu z przeciwnej strony ulicy, odwróciła się i ujrzała Sabinę, rudowłosą Francuzkę, również modelkę, której ciało jeden z projektantów określił kiedyś mianem stu kilometrów dobrej drogi, siedzącą przed kawiarnią z dwoma modelami. Skinęła na Lucky.
– Chyba idzie do nas punkowa Polyanna – odezwał się wyższy mężczyzna, Cliff, kiedy podeszła.
Cliff był dawnym zawodowym australijskim surferem, który cieszył się w tym sezonie pewnym rozgłosem po tym, jak przeszedł po wybiegu w Mediolanie w samych złotych majtkach. Mimo to nie dało się go uprzedmiotowić; nie pozwalała na to siła jego ego. To oraz świadomość, że zawsze może odejść ze świata mody i wrócić do ścigania fal i mieszkania w vanie, sprawiało, że nie miał żadnych rozterek związanych z obecnym wyborem zawodowym, w przeciwieństwie do Lucky, której uroda była dla niej jednocześnie źródłem dochodu, jak i wstydu. Lucky nigdy nie robiła w życiu niczego poza modelingiem, przez co czuła się tak, jakby w ogóle nigdy niczego nie dokonała. Nie przyznałaby tego głośno, ale zazdrościła Cliffowi jego wolności.
– Ciao, Złote Jaja – odpowiedziała, wyciągając papierosa z leżącej przed nim paczki i wsunęła go sobie między wargi. – Nie poznałam cię w ubraniu.
Drugi model, Amerykanin o dziecinnej twarzy, którego Lucky nie znała, zaśmiał się i nachylił się do niej z ogniem. Miał koloryt golden retrievera oraz równie bezkrytyczną potrzebę zadowalania innych. Każdy z mężczyzn trzymał przed sobą duże piwo, a Sabina obracała w palcach mały kieliszek białego wina, ale nie piła. Lucky skinęła na kelnera i zamówiła piwo, jeszcze zanim zdążyła usiąść.
– Cześć, jestem Riley – odezwał się młodszy mężczyzna.
– Muszę się napić – odparła Lucky i oparła się na krześle, odkrywając blady kawałek brzucha.
– To jest Lucky – przedstawiła ją Sabina. – Ma soeur5.
Lucky zaakceptowała to przelotnym kiwnięciem głową. Sabina miała skłonność typową dla jedynaków – uznawała przyjaciół za członków swojej rodziny; a tak naprawdę wiedziały o sobie niewiele więcej niż to, w jakich kampaniach ostatnio pracowały i co lubią pić.
– Jesteś Amerykanką! – zauważył Riley. Miał lekko południowy akcent, każda jego samogłoska zdawała się owinięta watą. – Nie mogłem się doczekać, żeby spotkać dzisiaj kogoś z Ameryki. – Uniósł szklankę z piwem. – Wszystkiego najlepszego z okazji czwartego lipca!
Lucky wydmuchała dym wąską strużką w kierunku nieba.
– Nie obchodzę tego święta.
W tym roku, w przyszłym roku, w każdym roku jej życia, Dzień Niepodległości będzie wyłącznie dniem, w którym zmarła Nicky. Riley zmarszczył brwi.
– Ale jesteś Amerykanką, prawda?
– Pochodzę z Nowego Jorku – odparła. – Więc tak sobie.
– Ale dzisiaj mieszkasz w Paryżu – wtrąciła Sabina. – A to znaczy, że musisz świętować Dzień Bastylii.
– Kiedy to będzie? – spytał Cliff.
– W sumie to w przyszłym tygodniu – wyjaśniła Sabina.
– Lipiec to najlepszy miesiąc na wyrywanie się z uścisku tyranii – zauważył Cliff.
– Ech, brakuje mi tego – przyznał Riley. – Jeszcze nigdy nie byłem czwartego lipca poza krajem. Moi rodzice zawsze urządzają wielkiego grilla.
– Przykro mi – odezwała się Sabina. – Francuzi nie grillują. – Szybkim ruchem odstawiła kieliszek. – Nie mogę tego pić. Ciągle jeszcze mnie boli głowa po poranku. Dlaczego za kulisami upierają się, żeby podawać szampana przed śniadaniem?
– Bo wy, dziewczyny, nic innego nie zjecie – zauważył Cliff. – Jak to się mówi? Szampan, kokaina i swobodny seks?
Sabina po prostu go zignorowała. Zerknęła w niebo, które nabierało anemicznego odcienia szarości.
– Chyba nie będzie padać?
– O rany – westchnął Riley. – Mój kolejny pokaz jest na świeżym powietrzu.
– Mój też – odezwała się Lucky.
– To mój pierwszy fashion week i pada – dodał ponuro.
Cliff zaczął śpiewać refren piosenki Ironic Alanis Morisette, zaskakująco czysto. It’s like raaaain on your wedding day.
– To jest właśnie haute couture – zauważyła Sabina. – La crème de la crème. Mówię wam, na pewno nie każą wam moknąć.
– Miała na myśli raczej ubrania niż was – wyjaśniła Lucky, a potem zwróciła się do Cliffa: – A w ogóle co tam mówiłeś o modelkach? Jakoś nie wydaje mi się, żebyście wy, chłopaki, byli okazami zdrowia i umiaru.
Stuknęła w prawie pustą szklankę piwa Cliffa.
– W przeciwieństwie do was, my umiemy pić. – Wycelował w nią palcem. – Nie powinnaś pić, jeśli nie jesz.
– Ja jem – odparła Lucky i sięgnęła po piwo, które właśnie przed nią postawiono. – Żeby pić.
Cliff się zaśmiał i zamówił następną kolejkę.
– Anything you can do I can do better – zaśpiewał.
– Założę się, że mam mocniejszą głowę od ciebie – rzuciła Lucky.
Cliff uniósł swoją szklankę i wypił ją do dna.
– Sprawdzimy?
Godzinę później Lucky była już po pięciu drinkach i właśnie miała opowiedzieć najzabawniejszą historię swojego życia. Smutek tego poranka, który wcześniej pokrył ją jakby grubą warstwą brudu, spływał z każdą kolejką.
– No więc mam dziewiętnaście lat i mieszkam od roku w Tokio – mówiła. – Fajnie, ale byłam też odrobinę nieodpowiedzialna, wiecie, siedziałam do późna, nie przychodziłam na umówione spotkania. Ogólnie wszystko, czego nie powinno się robić na początku kariery.
Tu Lucky wskazała na Rileya i ostrzegawczo uniosła brew.
– Wydaje mi się, że za twoim wykładem nie idą przykłady – stwierdził Cliff. – Jestem prawie pewien, że nadal postępujesz dokładnie tak samo.
– Hej, mnie nie musisz pouczać – uniósł się Riley. – Mam dwadzieścia trzy lata, wiem, co robię.
– Ja też! – zawołała Sabina. – W sumie to już od trzech lat mam dwadzieścia trzy lata.
Lucky się roześmiała i napiła się piwa.
– Agencja mi groziła, że mnie zwolni, ale wtedy, zupełnie niespodziewanie, wybrano mnie do kampanii. To była jakaś kiczowata, komercyjna marka, ale mimo wszystko kasa, kasa, kasa. Agentka dzwoni do mnie i mówi „Lucky, jeśli spóźnisz się na tę sesję choćby minutę, to cię zwolnię. Wystarczy minuta”.
– Wiem, co będzie dalej – wtrącił Riley. – Spóźniłaś się, zwolnili cię, ale ostatecznie i tak zostałaś ważną, sławną modelką.
– Myślisz, że ona jest sławna?! – zawołała Sabina. – Sławniejsza ode mnie?
Riley nie wiedział, na którą z nich patrzeć.
– Nie, to znaczy t-tak – wydukał. – W sensie, sam nie wiem. Obie jesteście piękne.
– Ona się wydurnia – wyjaśniła Lucky.
– Wcale nie – zaprzeczył Cliff. – Zresztą ja jestem sławniejszy od nich obu.
Sabina zmarszczyła nos.
– Nikt z nas nie jest sławny – ucięła Lucky. – W każdym razie, do brzegu. W wieczór przed sesją położyłam się wcześnie spać, taka byłam zdeterminowana, żeby obudzić się na czas. Ale byłam w mieszkaniu dla modelek w Shibuya, które naprawdę niewiele się różniło od burdelu. No więc, leżę w łóżku, próbuję być grzeczna, a wtedy wpada grupka dziewczyn i mówią mi: „W Harajuku jest impreza z okazji premiery, jest tam ten seksowny aktor, on grał jakiegoś kowboja astronautę w filmie, który dostał w tamtym roku Oscara, więc jedna z nas musi go przelecieć, wkładaj buty, wychodzimy”. No i nie wiem, mam zerową siłę woli, więc idę, ale przysięgam na Boga, żeby wypić tylko jednego drinka.
Lucky urwała, żeby dopić resztkę piwa, a potem odwróciła się, żeby poprosić kelnera o kolejne.
– No, to co się stało? – spytał Cliff. – Proszę, powiedz mi, że cię zwolnili.
Lucky beknęła zadowolona, a potem się uśmiechnęła.
– Gorzej. Imprezowałam całą noc…
– A ten aktor? – spytała Sabina.
– Zaklepała go jedna Rosjanka.
Sabina prychnęła.
– Typowe.
– Obudziłam się na drugi dzień i oczywiście, że minęła już godzina od rozpoczęcia sesji. Zaspaliście kiedyś do pracy?
– Ja prawie nie zdążyłem na egzaminy w szkole, bo mama zapomniała mnie obudzić – odparł poważnie Riley.
Lucky pokiwała głową.
– No, to znasz to uczucie.
Postanowiła pominąć fakt, że schodziła z niej mieszanka ecstasy, anielskiego pyłu i kokainy, które w Japonii trudno było zdobyć. Oczywiście Lucky, którą zawsze ciągnęło do dragów na imprezach jak świnię do trufli, dała radę.
– Agentka zdążyła zadzwonić już do mnie z piętnaście razy, zanim w ogóle się obudziłam – mówiła dalej. – Oddzwaniam do niej, a ona chce wiedzieć, gdzie jestem, dlaczego nie odbierałam. Mówię jej spontanicznie, że mam zapalenie spojówek, a nie odbierałam, bo nic nie widzę. Wiem, że to idiotyczne, ale nie byłam jeszcze na pełnych obrotach.
Cliff prychnął.
– Uwierzyła ci?
– Oczywiście, że nie. Powiedziała mi, że muszę przynieść zaświadczenie od lekarza potwierdzające infekcję albo agencja mnie wyrzuci i będę musiała wracać do Nowego Jorku. Ja pierdolę! Ale, no, byłam spanikowana. Uznałam, że jedyne, co mogę, to rzeczywiście zafundować sobie zapalenie spojówek, czyli conjunctivitis, a potem iść do lekarza.
– Chwileczkę – przerwała Sabina. – Co to jest za choroba? To się przenosi przy seksie?
Riley, który akurat brał łyk, cicho się zadławił.
– Tylko jeśli facet nie trafi – rzucił Cliff.
Lucky pacnęła go zza stołu i pokazała palcem oczy, żeby Sabina się domyśliła.
– A, conjonctivite! – zawołała Sabina. – Je comprends6.
– Nie domyśliłaś się? – wtrącił Cliff. – To jest praktycznie to samo słowo.
– Ciiii – uciszyła go Sabina. – Przestań ze mną flirtować.
– No więc – kontynuowała Lucky. – Mój plan był taki, żeby dotknąć wszystkich brudnych rzeczy, jakie znajdę, a potem mojego oka. Oczywiście Tokio słynie z czystości, więc nie było to łatwe wyzwanie. Na szczęście mieszkałam z dwunastoma naprawdę obrzydliwymi modelkami. Zatłuszczony blat kuchenny? Świetnie. Deska klozetowa? Doskonale! Tyłek któregoś z ich maleńkich piesków? Jasne, zaraz go pogłaszczę.
– Obrzydliwe! – krzyknął Riley, wyraźnie zachwycony.
– Idę do lekarza i moje oczy są po tym wszystkim, jak możecie sobie wyobrazić, dość zaczerwienione. On mi się nawet dobrze nie przygląda. „Czego pani potrzebuje?”. Mówię mu, że przyszłam po zaświadczenie do pracy. Podaje mi kawałek kartki i spadam. Takie proste. Dzwonię do agentki i mówię jej, że mam zaświadczenie. „To świetnie – stwierdza. – Ale ty zawsze kłamiesz, więc oznajmiłam klientowi, że jesteś w podróży i lot ci się opóźnił. Powiedzieli, że możesz przyjść jutro”. Czyli dobrze się skończyło, prawda? Wieczorem położyłam się spać o dobrej godzinie. Budzę się raniutko i… naprawdę mam zapalenie spojówek.
– Mais non7! – pisnęła Sabina.
– Kurwa, mais oui8! – krzyknęła Lucky.
Ze stolika obok zerknęły na nią dwie Francuzki w średnim wieku i zmarszczyły brwi. Lucky pomachała im radośnie.
– Czyli właściwie – stwierdził Cliff – miałaś przejebane.
– Dokładnie tak. Oczy mam zupełnie czerwone i spuchnięte. Ominęła mnie sesja. Straciłam klienta.
– A agencja cię wyrzuciła? – spytał Riley.
– Prawie. – Lucky pokiwała głową. – Zatrzymali mnie warunkowo. Ale parę tygodni później wpadłam na imprezie na redaktora „Vogue Japan”. Wiecie co, on ma wspaniałe poczucie humoru, więc opowiedziałam mu tę historię. Tak mu się spodobała, że ostatecznie parę tygodni później mnie zatrudnił. To w sumie był początek mojej kariery w prasie.
– Masz cholerne szczęście – przyznał Cliff, kręcąc głową.
– Lucky jest jak kot – zauważyła Sabina. – Ma dziewięć żyć.
– Rodzice wiedzieli, co robili, dając ci takie farciarskie imię, Lucky – powiedział Riley.
– Moi rodzice gówno wiedzieli – oznajmiła Lucky i zapaliła kolejnego papierosa. – Nadal tak jest.
Przy stole zapadła cisza. Z końcem historii ciemna fala smutku, która w każdej chwili groziła, że ściągnie ją na dno, powróciła. Nie chciała myśleć o rodzicach ani o Nicky, ani w ogóle o niczym poza tym małym kawiarnianym stolikiem, jednak jej rodzina zawsze była gotowa przepchnąć się i zająć miejsce w jej głowie.
Siostry wiele wybaczały, ale Lucky wiedziała, że nie miały dobrego ojca. Na pewno nie one jedyne. Przez całe życie poznała pewnie ledwie garstkę osób, którym trafił się dobry tata. Wszystkie były dziwne. Dzieciaki dorastające z kochającymi ojcami miały takie same zamglone, rozmarzone spojrzenia, co te wychowujące się w miejscach typu Malibu, w domach, w których wiecznie świeciło słońce. Nie musiały się hartować. Lucky miała własną teorię, że dorastanie ze złym ojcem przypomina dzieciństwo spędzone w kraju z długimi, ciężkimi zimami. To cię wzmacnia. Przygotowuje cię też na prawdziwe życie, w którym lato jest tylko jedną z pór roku, nie stylem życia, a większość mężczyzn może cię skrzywdzić przy pierwszej lepszej okazji. A może wierzyli w to tylko ludzie dorastający ze złymi ojcami.
Co zabawne, ich ojciec nie był chłodny, a przynajmniej nie od zawsze. Nazwałaby go raczej płynnym. Zmiennym jak pogoda. I podobnie jak z pogodą, trzeba było go ciągle sprawdzać, żeby przewidzieć, jaki to będzie dzień. Lucky i jej siostry potrafiły odgadnąć jego nastrój po tym, jak zamykał drzwi wejściowe. Nie rozkłada się pikniku podczas burzy gradowej i tak samo nie można robić pewnych rzeczy przy wkurzonym tacie. Żadnych sprzeczek o pilota, głośnych pogaduszek z koleżankami przez telefon, płaczu nad kiepską oceną, śmiania się z głupiego żartu, marudzenia mamie, że coś by się zjadło. On był jedynym mężczyzną w domu, a jednocześnie był całym domem. Mieszkały wśród jego nastrojów.
Lucky odziedziczyła po nim niebieskie oczy oraz jasne włosy i wolała wierzyć, że na tym podobieństwa się kończyły. Był amerykańskim potomkiem Szkotów w trzecim pokoleniu, miał za sobą katolickie dzieciństwo pełne zakonnic, które, jak mawiał, każdego wyprowadziłoby na dobrego ateistę. Uwielbiał czytać, utrzymywał nawyk czytania jednej książki tygodniowo, nawet kiedy już pił, ale jego religią był sport. Piłka nożna, boks, golf, kolarstwo – oglądał wszystko. Podobnie jak Bonnie, lepiej dogadywał się ze swoim ciałem niż z umysłem. Powinien był zostać zawodowym sportowcem, dostał się nawet do college’u ze sportowym stypendium dla piłkarzy, ale zerwane ścięgno stawu skokowego oznaczało, że po ukończeniu studiów wylądował w lokalnym banku, w którym pracował do końca życia. Niezależnie od tego, jak bardzo się upił albo jak często, zawsze przychodził do pracy na czas. To dlatego ich matka nie potrafiła przyznać, że ma problem. Jaki alkoholik jest w stanie utrzymać się tyle lat w pracy? Okazało się, że właśnie ich.
Lucky łatwo było powiedzieć, że miały niedobrego tatę. Trudniej za to przyznać, że jej matka też nie była wcale taka wspaniała. Wychowała się w niszczejącej posiadłości w Sussex, była jedyną córką matki z depresją i brutalnego ojca alkoholika, którzy stanowili osobliwe połączenie brytyjskiej klasy wyższej oraz zupełnie podupadłej. Ekskluzywni, ale bez grosza, jak mawiała matka. Jej ojciec zaprzepaścił większość swojej spuścizny, jeszcze zanim matka weszła w wiek nastoletni. Nawet po tym, jak poznała i poślubiła ich ojca, żyła w głębokiej pogardzie dla brytyjskiego systemu klasowego, z którego uciekła.
W życiu ich matki było wiele rzeczy, o których Lucky nie miała pojęcia, ale wiedziała, że mama prysnęła z tego nieszczęśliwego domu, w którym dorosła, w ogóle z tego przeklętego kraju, jak go nazywała, gdy tylko mogła. Wylądowała w Nowym Jorku i zaczęła pracę w galerii w centrum miasta. Wtedy miała jedwabiste, kasztanowe włosy sięgające do pasa oraz piękną twarz o kształcie tulipana. Twierdzi, że zatrudniono ją głównie po to, by stała w oknie w spódniczce mini i wabiła do galerii mężczyzn, ale miała też oko do młodych artystów i przekonała pracodawców do zakupu paru wczesnych prac malarzy sławnych dzisiaj na całym świecie.
Gdyby ich matka nie miała dzieci, to Lucky była pewna, że zostałaby dyrektorką jakiejś galerii albo uznaną kuratorką, jednak odeszła z galerii po narodzinach Avery. Potem, kiedy Avery miała piętnaście lat, a Lucky osiem, matka wróciła do pracy na stanowisko opiekuna wystaw w muzeum i powierzyła najstarszej córce obowiązek opieki nad resztą. Twierdziła, że potrzebują pieniędzy, co było prawdą, choć zarabiała pewnie za godzinę mniej niż jedna z jej córek mogłaby dostać za opiekę nad dziećmi. Przede wszystkim jednak miała już dość bycia mamą, a obowiązkowa Avery ze stoickim spokojem zajęła jej miejsce. Lucky przyznawała to niechętnie, ale mało kto miał taką dobrą mamę, jaką była Avery, co jednak nie oznaczało, że zamierzała dzisiaj do niej oddzwonić.
Strzepnęła popiół z papierosa do popielniczki w kształcie muszli i wypuściła dym. Chciała znaleźć jakąś szparę w swoim umyśle i w niej zniknąć, uciec do takiego miejsca, w którym nie dosięgałyby jej wspomnienia, a potrafiła to zrobić tylko w jeden sposób. Odsunęła od siebie pustą szklankę po piwie i wystrzeliła do znajomych z wilczym uśmiechem:
– Zamawiamy coś mocniejszego?
Lucky wracała do atelier gołębioszarymi ulicami, które rozmazywały się jej przed oczami niczym obrazy impresjonistów. Przez chwilę rozważała, czy nie przelecieć Rileya w łazience, ale wyglądał na takiego, co łatwo się przywiązuje, więc podjęła niezwykle odpowiedzialną decyzję, żeby zamiast tego zdążyć na przymiarki. Zrobiła unik przed jakimś psem i potknęła się, końce jej palców musnęły chodnik, a potem się wyprostowała. Była odrobinę pijana. Miała mocniejszą głowę od obydwu facetów, pomyślała z satysfakcją. Na pewno od Cliffa, bo gdy wychodziła, on śpiewał a cappella bardzo emocjonalną wersję Imagine Johna Lennona na oczach speszonej Sabiny.
Gdy Lucky otworzyła niebieskie drewniane drzwi, dotąd ciche podwórze okazało się pełne życia. Na środku brukowanego patio wzniesiono długi, biały wybieg, wokół którego krzątali się pracownicy rozstawiający krzesła, układający przewody i szykujący miejsca dla fotografów. Lucky poczuła dziwne zderzenie światów, które wspólnie tworzyły branżę modową; ten przedsiębiorczy tłum pracowników obsługi sceny w ciągu kilku godzin dokona herkulesowych czynów, a potem wtopi się w tło, jakby w ogóle ich tam nie było, żeby obleczona w jedwab Lucky i jej koleżanki po fachu mogły dryfować ponad morzem widzów po ich dziele.
Wyminęła mężczyznę niosącego chwiejący się stos krzeseł tak wysoki, jakby gość występował w cyrku, po czym wspięła się przez piętra wijących się, przyprawiających ją o zawroty głowy schodów. Wszystko jej wirowało, gdy weszła do dusznego atelier. W nozdrza uderzyła ją gorąca fala ludzkiego potu. Nad głową daremnie kręcił się drewniany wiatrak sufitowy, mieszając gorące powietrze w pomieszczeniu, ale go nie wyrzucając. Jakaś kobieta pchała zbyt obciążony wieszak sukienek z tafty w sorbetowych kolorach, przetoczyła się obok niej i nawet na nią nie spojrzała.
Lucky poczuła, że jej głowa wiruje w tym samym tempie co wiatrak. Podeszła do okna i wychyliła się, głęboko oddychając. Okna pracowni wychodziły na podwórze, Lucky skupiła uwagę na łysinie mężczyzny polerującego lśniący, biały wybieg pod nią. Próbowała uspokoić głowę, wpatrując się w niego.
– Zbiera się na deszcz?
Lucky odwróciła się i zobaczyła tę samą stylistkę co wcześniej, z ciasnym kokiem i przewieszoną przez szyję krawiecką miarą.
– Bardzo się martwimy deszczem – wyjaśniła stylistka i wyjęła z ust srebrną szpilkę.
Lucky wystawiła głowę przez okno, żeby zlustrować niebo. Po lewej stronie było szare, po prawej błękitne.
– Pół na pół.
Wymawiała słowa, jakby miała w ustach kawałki miękkich owoców. Stylistka lekko zmarszczyła brwi.
– Alors, proszę za mną.
Lucky została poprowadzona do jeszcze gorętszego rogu pomieszczenia, gdzie na aksamitnym wieszaku, do którego przyklejono taśmą jej polaroidowe zdjęcie, wisiał jej strój. Była to suknia balowa wiązana na szyi, z rozkloszowaną spódnicą w kształcie odwróconego kieliszka martini. Tkanina miała najbledszy odcień cukierkowego różu, niczym poduszki na łapce kociaka. Na umiejętnie udrapowanym gorsecie wiły się srebrne koralikowe gałązki obwieszone ciężkimi, błyszczącymi kwiatami wiśni. Stylistka spojrzała wyczekująco na Lucky.
– Sam haft zajął trzysta godzin – oznajmiła.
Jednak Lucky była zbyt zajęta tym, żeby wyswobodzić się z dżinsów i się przy tym nie przewrócić, więc nie odpowiedziała. Udało jej się je zdjąć, a potem ściągnęła koszulkę i stanęła chwiejnie w samej bieliźnie, zupełnie nieskrępowana, czego nauczyła się na samym początku modelingowej kariery. Jeżeli stylistka liczyła na czuły zachwyt ze strony Lucky, to na próżno. Wciąż jeszcze w brudnych skarpetkach wsunęła się do sztywnej sukni. Czuła, że została zapięta z tyłu na haftki, gorset boleśnie ściskał jej żebra i wpijał się w talię.
– Prawda, że pięknie? – westchnęła krawcowa przy maszynie. – Zupełnie jak księżniczka.
Lucky lekko beknęła.
– Zaraz przyjdzie projektant i oceni – oznajmiła stylistka. – Ale najpierw sprawdzę, czy jest dobrze dopasowana.
– Czy mogę prosić o wodę? – wychrypiała Lucky.
Z zaskoczoną miną stylistka podała jej gazowany Volvic o smaku truskawkowym. Lucky z wahaniem wzięła łyk. Nie cierpiała truskawek. Gdy tylko słodzone bąbelki dotarły do jej brzucha, wiedziała już, że ma duży problem. Podbiegła do otwartego okna i wystrzeliła z niej brązowa struga piwa z wódką, bo gorset zadziałał trochę jak pompka do płukania żołądka. Cuchnąca ciecz wylatywała z niej falami. Lucky popatrzyła w dół na płyny i żółć, które z siebie wydaliła, rozpryśnięte niczym test Rorschacha na białym wybiegu. Mężczyzna z łysiną, którego obserwowała zaledwie kilka chwil wcześniej, zadarł głowę i spoglądał na nią z przerażeniem, bo sam ledwo uniknął oblania. Z tyłu usłyszała piski krawcowej i stylistki, błagających ją, żeby nie zwymiotowała na sukienkę. Lucky była w połowie w środku, w połowie na zewnątrz, jej tułów zwisał wychylony przez okienny parapet. Przelotnie pomyślała, jak dobrze byłoby tak zostać, pomiędzy, ani po jednej, ani po drugiej stronie, na zawsze, a potem otarła z ust kwaśną strużkę śliny. Przed nią błyszczały jasno skośne dachy Paryża. Przynajmniej wychodziło słońce.
Bonnie
Przed świtem Bonnie zbudziły dźwięki jakiegoś najścia. Ktoś szarpał drzwiami wejściowymi, próbując dostać się do środka. W ciągu kilku sekund chwyciła kij do baseballa, który miała przy łóżku, i ruszyła do małego salonu. Pokój był ciemny i nieruchomy, prawie pusty, z wyjątkiem stosu kartonów w rogu i składanego leżaka. Siarkowożółte plamy światła z ulicznych latarni padały pasmami na gołą podłogę. Stała nieruchomo, nasłuchiwała. Drzwi raz jeszcze zachybotały się we framudze. Bonnie wstrzymała oddech i zakradła się do nich, aż znalazła się na tyle blisko, żeby z cichym kliknięciem odsunąć zasuwę. Jednym szybkim ruchem otworzyła drzwi na oścież i zamachnęła się kijem w powietrzu przed sobą. Z metalicznym hukiem uderzył o ziemię pod jej stopami. Wyjrzała na puste piętro obwieszone mokrymi ręcznikami, które dzieci sąsiadów rozwieszały na noc na balustradzie, i pokręciła głową. Znowu walczyła z samą sobą.
Bonnie ostatnio sypiała do południa. Praca na bramce w pobliskim barze U Peachy’ego oznaczała, że zwykle nie wracała do domu przed trzecią albo czwartą nad ranem. To zupełnie odwrotny rytm dnia do tego z poprzednich lat, kiedy to codziennie zrywała się przed świtem na trening, a zanim większość ludzi zdążyła się obudzić na śniadanie, miała za sobą więcej energicznej aktywności fizycznej, niż reszta była w stanie wykonać w ciągu tygodnia. Nadal ćwiczyła, ale w ogóle nie było to porównywalne z intensywnością programu treningowego przygotowującego do walki, kiedy jej treningi raczej należało nazywać życiem, bo w tamtych okresach nie robiła niczego poza nimi.
Bonnie wróciła do łóżka i zapadła w płytki, dręczący sen. Obudził ją dźwięk telefonu dobiegający gdzieś z mieszkania. Używała go tak rzadko, że często zostawiała aparat na lodówce albo na brzegu wanny na kilka dni, więc nie od razu umiała sobie przypomnieć, gdzie leżał. Wygramoliła się z łóżka i znalazła komórkę na jednym z nieotwartych pudeł w salonie, na ekranie migało imię Avery. Było wczesne popołudnie, nawet jak na nią to późna pobudka.
– Aves – wychrypiała.
Usłyszała, że siostra wypuszcza powietrze.
– Bon Bon, nareszcie. Dajesz wiarę, co mama napisała w tym zjebanym mejlu?
Bonnie zmarszczyła brwi.
– Jakim mejlu?
– Jeszcze nie widziałaś? Dopiero wstałaś?
Bonnie poszła do kuchni, odkręciła kurek i pochyliła się, żeby napić się wody prosto z kranu.
– Mam komórkę z klapką – odparła, ocierając usta. – Nie odbiera mejli. Co tam napisała?
– No, to uwaga. Czekaj chwilkę, tylko go znajdę… O, tutaj… Drogie dziewczynki, trudno uwierzyć, że minął już rok bez naszej kochanej Nicky. Piszę do was, ponieważ, jak wiecie, jej mieszkanie stało puste przez ostatnich dwanaście miesięcy i podjęliśmy z tatą trudną decyzję o jego sprzedaży. Gdybyście chciały zabrać jakieś rzeczy Nicky, zróbcie to, proszę, do końca tego miesiąca. Resztę zabierze firma przeprowadzkowa. Pozostaję z szacunkiem, mama.
Bonnie mimowolnie wypuściła powietrze. Nie spodziewała się tego. Ich sześcioosobowa rodzina mieszkała kiedyś w mieszkaniu z dwiema sypialniami w przedwojennej kamienicy na Upper West Side, które rodzice kupili przed kilkudziesięciu laty dużo poniżej wartości rynkowej. Avery miała wspólną sypialnię z Bonnie, a Lucky i Nicky zajmowały mniejszą. Rodzice spali w pomieszczeniu, które można by nazwać małą jadalnią, oddzieloną od salonu malowaną ścianką.
Bonnie usłyszała kiedyś, że rekin w akwarium rośnie do dwudziestu centymetrów, a rekin na wolności do dwóch metrów. Jednak ich dom z dzieciństwa najwyraźniej działał na nie odwrotnie. Bonnie oraz jej siostry rosły i rosły, aż w końcu mieszkanie nie było w stanie ich pomieścić. Sama wyprowadziła się krótko przed siedemnastymi urodzinami, żeby rozpocząć amatorską karierę, parę lat później Nicky wyjechała do innego stanu na studia, Lucky zaś, złowiona w wieku piętnastu lat przez agencję, zaczęła pracować na całym świecie jako modelka. W końcu wszystkie się wyprowadziły, a Avery uciekła i wróciła rok później na nowo czysta i zdeterminowana studiować prawo. Po tym, gdy ojciec przeszedł na emeryturę, rodzice przeprowadzili się na przedmieście, rzekomo dlatego, że miasto nie sprzyjało jego zdrowiu, co tak naprawdę oznaczało, że nie sprzyjało piciu. Bonnie i Nicky wprowadziły się do mieszkania z powrotem i dokładały się do opłat; Nicky uczyła angielskiego w pobliskim liceum, a Bonnie doskonaliła swoje umiejętności w klubie Pavla i wpadała na trochę do mieszkania pomiędzy wyjazdami na zawody i obozy sportowe. Był to szczęśliwy układ, do samego końca.
– Co to w ogóle znaczy „pozostaję z szacunkiem”? – spytała Avery podniesionym tonem. – Jakbyśmy miały wątpliwości, czy aby dalej będzie naszą mamą?
– To bardzo chłodna formuła – przyznała Bonnie. – Nawet jak na nią.
Natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Starała się nigdy nie mówić źle o matce, ale właściwie nigdy nie były ze sobą blisko. To Avery i Nicky zawsze stanowiły połączenie pomiędzy pozostałymi siostrami a matką. Nicky wzbudzała największe zainteresowanie mamy, mimo że ona nie dawała z siebie zbyt wiele żadnej z córek. Ponieważ nienawidziła sportu, a w przeciwieństwie do Nicky, Bonnie nie przejawiała specjalnego zainteresowania sztuką, utrzymywały pełen szacunku dystans. Tymczasem Avery w dorosłym wieku wzięła na siebie rolę obowiązkowej córki, żeby pozornie wynagrodzić swoją nieobecność w czasie ulegania nałogowi, więc co parę lat odwiedzała rodziców pod miastem i dzwoniła w ważniejsze święta czy urodziny. Ale Bonnie wyczuwała tę gorącą wściekłość na nich, jaką Avery pielęgnowała w sobie w tajemnicy, buzującą niczym magma pod powierzchnią jej troskliwości. Zarówno Lucky, jak i Bonnie po prostu przeniosły swoje potrzeby relacji z rodzicami poza rodzinę – Lucky zawsze była pod opieką zespołu bookerów i agentów, a Bonnie miała swojego trenera boksu, Pavla Petrovicha. I jeżeli potrzebowały odrobiny matczynej porady i zachęty, zwracały się do Avery. Do kogo musiała zwracać się Avery, zanim poznała Chiti, tego Bonnie nadal nie wiedziała.
– Myślisz, że powinnyśmy do niej zadzwonić? – spytała Bonnie, już się tego bojąc.
– Och, dzwoniłam już – rzuciła dziarsko Avery. – Zaraz, gdy tylko przyszedł.
Bonnie pohamowała uśmiech. Avery była taką prawniczką.
– I? – spytała.
– No i naprawdę sprzedają. Mają już zainteresowanego kupca.
– Wow – wydusiła Bonnie.
Nie wiedziała, co innego miałaby powiedzieć. Avery wydawała się dostatecznie oburzona za nie obie.
– Przez resztę rozmowy opowiadała mi o nowym nawozie, którego używa w ogrodzie – dodała Avery, a jej głos podniósł się jeszcze bardziej z rozdrażnienia. – Typowe. Prawie ze sobą nie gadamy, a jeśli już, to ona chce rozmawiać dosłownie o gównie.
Ich matka zawsze je karmiła i nigdy ich nie biła – Bonnie lubiła o tym sobie przypominać. Ale czuła się przez nie przytłoczona. To nie była taka mama, która spełnia się przy gotowaniu i pracach domowych, jednak nigdy nie prosiła o pomoc. Codziennie wieczorem podejmowała się zadania nakarmienia ich czterech niczym bardzo wyczerpany podróżnik na samotnej wyprawie, której rozpoczęcia żałuje, ale już się z tym pogodził. Zdaniem Bonnie, matka bała się Avery, Bonnie ją zdumiewała, Nicky od czasu do czasu oczarowywała, a na Lucky w ogóle nie zważała. Oczywiście żadna z tych opcji nie była idealna.
Bonnie miała znacznie bardziej skomplikowane uczucia wobec ojca. Zarówno ku jej dumie, jak i zakłopotaniu, interesował się nią bardziej niż pozostałymi córkami, często żartował, że jest dla niego jak syn, którego mu brakowało. Gdy dorastała, wieczorami zabierał ją do Central Parku, gdzie w milczeniu rzucali do siebie piłkę na Great Lawn, podczas gdy ostatnie promienie słońca przesuwały się po trawie, a jedynym dźwiękiem były ciche uderzenia skóry o ich dłonie i od czasu do czasu jakiś pomruk w uznaniu dla wyjątkowo dobrego chwytu. W drodze do domu kładł ciężką rękę na jej karku, poganiając ją, co było dla niej jednocześnie przyjemne i klaustrofobiczne, bo z jednej strony chciała utrzymać jego uwagę, a z drugiej od niej uciec, uciec przed nim i pobiec wolno, nieskrępowanie, do bezpiecznej przystani sióstr. Gdy Bonnie skończyła piętnaście lat i odkryła boks, jego picie, wcześniej ograniczone do przestrzeni poza domem lub czasu, gdy córki już poszły spać, wślizgnęło się we wczesne godziny wieczorne, podczas których dawniej grali. Martwiła się o niego, ale też ulżyło jej, że nie czuje już jego dłoni na swoim karku; to najbardziej utkwiło jej w pamięci.
– To co myślisz? – ponagliła ją Avery. – Mamy próbować ich powstrzymać?
Bonnie nie wiedziała, co myśleć. To mieszkanie było jedynym domem, jaki znała, zarówno kamieniem u szyi, jak i kotwicą. Przez ostatni rok Avery opłacała raty kredytu hipotecznego i czynsz, pozwalając w ten sposób, by mieszkanie stało puste, ale wszyscy wiedzieli, że taki układ nie może trwać wiecznie. Najlepszą strategią w ich rodzinie, jak się przekonała, była neutralność.
– A ty myślisz, że powinniśmy? – spytała.
– Tak – odparła zdecydowanie Avery. – To także nasz dom, oni nie mają takiego prawa.
– Tylko że należy do nich – wymamrotała Bonnie.
– I co z tego! – rzuciła poirytowana Avery. Zabrzmiała jak za nastoletnich czasów. – Poważnie nie obchodzi cię to, czy go sprzedadzą?
Bonnie kochała tamto mieszkanie, ale po tym, co się tam wydarzyło, wiedziała, że już nigdy nie postawi w nim stopy.
– To ich mieszkanie i chyba… jestem w stanie uszanować taką decyzję – wybrnęła.
– Boże, jak ja bym chciała być taka stoicka jak ty – stwierdziła Avery.
Bonnie zachichotała nieśmiało.
– Ja nawet nie wiem, co to znaczy.
– To znaczy, że w przeciwieństwie do mnie nie jesteś skazana na śmierć w wyniku zawału serca wywołanego nieustannym stresem.
– Ale co z tymi wszystkimi rzeczami Nicky? – spytała Bonnie.
W tej kwestii nie była stoicka. Avery mruknęła coś przez telefon.
– No tak. Jedna z nas będzie musiała tam pojechać i wszystko zabrać.
– Wiem, że ja mam najbliżej… – zaczęła ze strachem Bonnie.
– Nie ma sprawy – przerwała jej szybko Avery. – Nikt nie będzie od ciebie oczekiwał, żebyś tam wracała. Coś wymyślę.
Bonnie z ulgą wypuściła powietrze. Nie cierpiała tego, że Avery musiała zawsze wszystko naprawiać w rodzinie, a jednocześnie dawało jej to poczucie bezpieczeństwa.
– Dziękuję – powiedziała cicho.
– Trudno uwierzyć, że to już rok – stwierdziła Avery.
– Wiem… – Bonnie uśmiechnęła się smutno do siebie. – Kurczę, jak z bicza trzasł.
– Brzmisz już, jakbyś była z Los Angeles. Jak ci tam?
Bonnie wróciła do pokoju i wyszła na balkon, lekko mrużąc oczy przed słońcem.
– Świetnie. Patrzę teraz na ocean.
Tak naprawdę Bonnie widziała tylko alejkę pod sobą, na której mewa wyszarpywała brzeg pizzy z worka na śmieci. Mieszkała na trochę podejrzanej uliczce przecznicę od plaży, w jednym z rozpadających się budynków, gdzie wciąż można było wynajmować lokum na pojedyncze miesiące. Była to więc opłacalna opcja dla wędrownej społeczności surferów, studentów, pracowników sezonowych, podstarzałych hipsterów i wysoko funkcjonujących narkomanów, czyli tych osób, które nadawały dzielnicy Venice coś, co agenci nieruchomości nazywali „kolorytem lokalnym”, chociaż te osoby nigdy same nie skorzystałyby z usług takiego agenta.
– To fajnie. Ja patrzę właśnie na akta sprawy.
– Nadal? U was nie jest późno?
– Znasz mnie.
Rzeczywiście. Praca odgrywała u Avery tę samą rolę co kiedyś narkotyki: odcinała ją od świata.
– Zrobiłaś coś, żeby, no wiesz, uczcić ten dzień? – spytała Avery.
– Jeszcze nie. A ty?
– Ja tylko zadzwoniłam do was wszystkich. Gdybyśmy chciały zapoczątkować jakąś tradycję, to byłby najwłaściwszy moment.
Bonnie zdmuchnęła kosmyk włosów wpadający jej w oczy.
– Co by się spodobało Nicky? Nie ma przecież żadnych reguł co do żałoby.
Avery zaczęła mówić zwięźle i energicznie, tak zwykle porozumiewała się z klientami.
– Chwileczkę, już sprawdzam. – Słychać było, że zaczęła stukać w klawiaturę. – Jak… uczcić… rocznicę… śmierci.
Bonnie pokręciła głową i cicho parsknęła. Skierowała uwagę z powrotem na zażarte wysiłki mewy, która rozerwała worek ze śmieciami w poszukiwaniu kolejnych kawałków pizzy.
– Mnie chyba chodziło bardziej o to, co same czujemy, Aves. Internet nam nie powie, co mamy robić.
– Internet zawsze mówi nam, co trzeba zrobić. Proszę, mam już jakąś listę. – Zaczęła odczytywać. – Punkt pierwszy, odwiedź grób… Dobra, nie jesteśmy wszystkie w Nowym Jorku, więc tego nie zrobimy. Punkt drugi, wypuść motyle…
Bonnie parsknęła.
– Pewnie, tylko pójdę po swoją siatkę.
Avery się zaśmiała.
– Punkt trzeci brzmi rozsądniej. Napisz list, wiersz albo bloga.
– List? Bloga? Kto to napisał?
– Ojej, okej. Punkt czwarty, włącz ulubioną piosenkę tej osoby.
– Wiesz, jaka to?
– Nie, ale Lucky by wiedziała.
– Lucky by nam pewnie podpowiedziała jakiś deathmetalowy kawałek tylko po to, żeby się powygłupiać.
– Może się dowiemy, jeśli kiedyś odbierze telefon.
Teraz jej głos zabrzmiał ostrzej, jak zawsze, kiedy starała się ukrywać zranione uczucia, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Bonnie wiedziała, jak bardzo Avery starała się podtrzymywać więzi z młodszymi siostrami, tak samo nieuchwytnymi jak wspomniane motyle. Bonnie miała ochotę powiedzieć siostrze, że sekretem do pokochania Lucky było szanowanie jej potrzeby wolności. Niech sobie przychodzi i wychodzi kiedy chce, w końcu na ciebie wpadnie. Ale jak zawsze Bonnie postanowiła się nie wtrącać.
– Dobra, dalej – ciągnęła Avery. – Punkt piąty, możemy urządzić specjalną uroczystość upamiętniającą. Punkt szósty, wyraź miłość kwiatami…
– Żadna z tych rzeczy nie jest w stylu Nicky.
– Wiem. Okej, ostatni punkt na liście radzi, żeby usiąść.
– Tylko tyle? – Bonnie zmarszczyła brwi. – To jest cała rada? Usiąść?
– Tylko tyle napisali. Usiądź.
– Tyle chyba możemy zrobić.
– Ja już siedzę przy biurku. Mam się przesiąść?
– Tak, usiądź gdzieś indziej. Na podłodze.
– Dobra, ty też siadaj na podłodze.
Bonnie usiadła na podłodze w korytarzu i oparła się plecami o ścianę, zamknęła oczy. Słyszała mewy i sąsiadów, którzy cicho się kłócili, mężczyzna powtarzał „mówiłem ci, mówiłem ci”, a ponad tym wszystkim cichy szum fal. Promienie słońca lśniły złoto przez skórę jej powiek. Powietrze pachniało solą, śmieciami i słońcem.
– Czujesz, żeby to coś robiło? – spytała.
– To chyba nie ma niczego robić – odparła Avery. – Chodzi po prostu o to, żebyśmy miały okazję sobie ją przypomnieć i poczuć, no wiesz, ten żal.
– Fajnie.
– Czujesz?
– Mój żal? Tak mi się wydaje. A może po prostu jestem głodna. – Chciała, żeby to było śmieszne, ale Avery milczała. – A ty? – spytała niepewnie. – Czujesz?
Usłyszała płytki oddech Avery.
– Jestem na nią taka zła – wyszeptała Avery. – Czy to nie jest popieprzone? Wiem, że powinno być mi smutno, ale czuję głównie złość na nią.
– To chyba… normalne? Prawda? Powinnaś spytać Chiti, ona będzie wiedziała.
– Nie wydaje mi się to normalne. Wiesz co, mam ochotę ją skrzywdzić. Gdyby tu była, walnęłabym ją w szyję.
Bonnie się uśmiechnęła.
– To naprawdę dziwne miejsce, żeby kogoś uderzyć.
– Wiesz, nie chciałabym jej bić po twarzy. Tylko zbliżyć się na tyle, żeby wiedziała, że jestem na nią naprawdę wściekła.
– Rozumiem. Ja też bym ją walnęła w szyję.
– Tylko że ty byś ją pewnie w ten sposób zabiła.
– Za późno.
Te słowa zawisły rozwibrowane pomiędzy nimi.
– Jak naprawdę się czujesz, Bon Bon? – spytała Avery. – Jak tam… w tym nocnym klubie?
– W porządku. – Bonnie wzruszyła ramionami. – Dziś wieczorem pracuję.
Daleko w Londynie Avery mruknęła z niezadowoleniem.
– Co ty tam w ogóle robisz? Przecież my zupełnie nie pasujemy do Los Angeles.
– Może ja pasuję – stwierdziła Bonnie.
Ale tak naprawdę nie uważała, żeby pasowała gdziekolwiek, czy do Los Angeles, czy gdzieś indziej. Tak długo była bokserką, że zapomniała stać się osobą. Wybrała to miasto, bo było daleko od miejsc jej treningów w Nowym Jorku i wydawało jej się, że łatwo tam będzie o pracę. Nie było dla niej ważne, czy jej się tam podoba. Znalazła się tam tylko po to, żeby uciec.
– Mieszkanie w Los Angeles jest jak związek z pięknym człowiekiem, który nie ma nic do powiedzenia – oznajmiła Avery. – Na krótki czas to w porządku, bo wiesz, sama zobacz, ale ostatecznie zdajesz sobie sprawę, że potrzebujesz wokół siebie ludzi, którzy czytają książki i mają prawdziwe nosy.
Bonnie zmarszczyła brwi. Czy Avery w ogóle odwiedziła Los Angeles w ciągu ostatnich dziesięciu lat? Skąd może wiedzieć, jak się tu mieszka?
– Nie wiem, jak długo tu zostanę – rzuciła niezobowiązująco.
Jednym miejscem, w którym czuła jakąś wolę walki, był ring. Poza jego linami łatwiej było się poddać, zwłaszcza przy Avery, której pewność siebie była niczym kowadło przeważające w każdej rozmowie.
– Mogłaś się zatrzymać u nas! – zawołała Avery. – Chiti byłaby zachwycona. A na północy Londynu jest dobra siłownia z klubem bokserskim.
– Wiesz, że już nie trenuję. Mówiłam ci o tym.
– Dobra, dobra, odpuśćmy siłownię. Nie musisz walczyć, jeśli nie chcesz. Mogłabyś kogoś trenować, mogłabyś zostać menedżerką w jakimś sporcie, mogłabyś założyć fundację. Tylko pamiętaj, kim jesteś, Bonnie.
Bonnie znów zamknęła oczy. Nagle poczuła olbrzymie zmęczenie.
– Kim?
– No, przede wszystkim jesteś mistrzynią świata kobiet. Sama nie pamiętam nawet połowy wygranych przez ciebie zawodów, ale wiem, że było ich dużo. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam, w środku i z zewnątrz. I jesteś moją siostrą. Zauważ, proszę, że żaden z powyższych opisów nie obejmował bramkarki w nocnym klubie.
– Tylko że ja jestem bramkarką. Właśnie nią jestem.
Avery milczała, Bonnie niemal słyszała, jak machina jej umysłu pracuje, sprawdzając, jaką taktykę wypróbować.
– Wiesz, że Nicky by tego dla ciebie nie chciała – powiedziała w końcu Avery.
Czyli, pomyślała Bonnie, ostatecznie powołuje się na pragnienia zmarłych. Klasyk.
– Chciałaby, żebyś robiła to, co kochasz – mówiła dalej Avery.
Bonnie delikatnie stuknęła głową o ścianę za sobą.
– Czasem nie cierpię tego, co kocham – wyznała.
– Nawet mnie?
– Ciebie nigdy – zaprzeczyła Bonnie, choć doskonale wiedziała, że Avery tak odbierze tę uwagę.
Pewnie dlatego, podejrzewała, w ogóle tak powiedziała. Avery wydała jakiś odgłos pomiędzy mruknięciem a warknięciem.
– Ja po prostu tylko cię kocham. I właśnie dlatego cię cisnę.
– Wiem. Ja ciebie też kocham. Bez też. – Tak im mówiła Nicky. Bez „też”. Tylko „kocham”. – Słuchaj, muszę się zbierać na bieganie. Zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu?
– Mhm – mruknęła Avery. – Nie będziesz biegać w nieskończoność.
Bonnie przebrała się w krótkie spodenki i sportowy stanik, po czym ruszyła na plażę. Biegała osiem kilometrów po piasku dziennie, a potem jeszcze ćwiczyła trochę kalisteniki na drążkach na Muscle Beach. Nie miało to w ogóle porównania do reżimu treningowego, do jakiego była przyzwyczajona, ale przynajmniej pomagało jej całkiem nie zwiotczeć. Nie bardzo lubiła publiczność turystów, którzy zbierali się wokół, obserwując często odwiedzających to miejsce kulturystów, ale było tu taniej niż na siłowni, a poza tym skupiała na sobie dużo mniej uwagi niż napakowani, opaleni mężczyźni, napompowani jak basenowe zabawki, którzy spędzali całe dnie, pusząc się na ławeczkach do wyciskania. Często była jedyną kobietą na poręczach, a już na pewno jedyną, która była w stanie podciągnąć się sto razy w czasie poniżej pięciu minut, ale po treningach bokserskich była do tego przyzwyczajona. Nie grała w żadne sporty drużynowe od gimnazjum i rzadko wymieniała więcej niż przelotne żarciki z partnerkami sparingowymi. Czuła, że w towarzystwie porusza się z gracją niedźwiedzia grizzly. Na poręczach, podobnie jak w życiu, była pozostawiona sama sobie – i mówiła sobie, że tak właśnie lubiła najbardziej.
Tylko że odkąd zaczęła trenować w wieku piętnastu lat, tak naprawdę nigdy nie była sama. Może się wydawać, że bokser na ringu jest samotny, ale wystarczy trochę rozszerzyć kadr i dwa, trzy metry dalej w narożniku zawsze będzie stał trener, który przyjmuje każdy cios razem z nim. Naprawdę dobry trener widzi to, co jego pięściarz i czuje to samo, co on. A bokser potrzebuje tego wsparcia, całkowicie na nim polega, jak dziecko na matce. Jest to sekretna bezbronność wpisana w duszę tego sportu, ta intymna zależność. A jednak z takiego poddania się zależności bierze się zdolność do indywidualnej odporności, która może sprawiać wrażenie wręcz nieludzkie. Bokserów trenuje się zawsze do walki, nigdy do ucieczki. Bonnie widziała wielu bokserów i bokserek leżących płasko na plecach, ale nigdy uciekających z ringu. Mimo przestrogi sędziego na początku walki, by „w każdej chwili chronić siebie”, boks wymaga przezwyciężenia najgłębszych naturalnych odruchów, żeby za wszelką cenę się chronić. Aby to zrobić, trzeba znosić ból.
Gdy za pierwszym razem Bonnie weszła do klubu bokserskiego, była z nią Nicky. Miała piętnaście lat, a Nicky dwanaście; rodzice powierzyli jej odprowadzanie Nicky każdego popołudnia ze szkoły przez park, kiedy sami byli w pracy. Avery wcześnie skończyła liceum i już dobijała się podwójną liczbą kursów na Columbii, a dziesięcioletnia Lucky chodziła na zajęcia popołudniowe, kiedy ich mama pracowała. Pewnego popołudnia, zamiast iść dalej na zachód przez park do ich mieszkania, Bonnie bez ostrzeżenia poprowadziła Nicky na południe, w kierunku śródmieścia.
Wtedy Bonnie już od wielu tygodni oglądała wyłącznie filmy o bokserach, zmuszając wszystkie siostry do wspólnego odgrywania scen z Wściekłego Byka i Rocky’ego. Wciągnęła się w to jeszcze zanim wkroczyła na ring, ale ich matka uważała ten sport za barbarzyński i odmówiła płacenia za lekcje. To ich ojciec, który amatorsko trenował boks w liceum, otrząsnął się z pijackiego odrętwienia na tyle, żeby ukradkiem dać Bonnie pieniądze i powiedzieć jej, żeby poszła kiedyś spróbować. Bonnie sprawdziła wszystkie kluby bokserskie na szkolnym komputerze i wybrała taki najbliżej domu. W ten sposób znalazły się przed Golden Ring, sali treningowej urządzonej w dawnym sklepie, bez żadnej większej renomy.
Była zima, wielką wystawową witrynę pokrywała para, a sparingujące i skaczące na skakance postaci po drugiej stronie były rozmazanymi cieniami. Bonnie stała sparaliżowana przed szybą, nagle zbyt zdenerwowana, żeby tam wejść, ale Nicky otworzyła drzwi. W środku cuchnęło, było wilgotno i ciepło. Powietrze wypełniały rytmiczne posykiwania, uderzenia, trzaski i plaśnięcia w rytmie staccato. Bonnie stała w wejściu, a jej wzrok biegał od osoby do osoby. Wszyscy to byli mężczyźni, dużo starsi od niej, wszyscy całkowicie pochłonięci treningiem; nikt nawet nie zerknął w ich stronę. Nagle rozbrzmiał dzwonek i hałas przycichł. Mężczyźni odrzucili skakanki albo oderwali się od sparingów, żeby chwycić butelki z wodą i ręczniki. To był jej moment, ale Bonnie się wahała. Nicky musiała o tym wiedzieć, bo podeszła do wysokiego mężczyzny, który właśnie skończył skakać na skakance, i przyjrzała się mu. Jego ciało przypominało Bonnie panterę; widziała mięśnie pracujące pod skórą, kiedy się poruszał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Chcę cię poczuć (fr.). [wróć]
2. Mój Boże! Jesteś zbyt seksowna (fr.). [wróć]
3. W porządku (fr.). [wróć]
4. Ależ oczywiście (fr.). [wróć]
5. Moja siostra (fr.). [wróć]
6. Rozumiem (fr.). [wróć]
7. No nie (fr.). [wróć]
8. Ależ tak! (fr.). [wróć]