Siostry Blue - Coco Mellors - ebook

Siostry Blue ebook

Mellors Coco

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Coco Mellors

Siostry Blue

Przełożyła Anna Tomczyk

Rozrzucone po świecie Avery, Bonnie i Lucky wracają do rodzinnego domu w Nowym Jorku po śmierci czwartej siostry, Nicky, dając początek tej niezapomnianej opowieści o żałobie, tożsamości i skomplikowanych relacjach rodzinnych.

Trzy siostry Blue są wyjątkowe – i wyjątkowo się różnią. Avery, najstarsza, kiedyś uzależniona od heroiny, dziś zasadnicza prawniczka, mieszka z żoną w Londynie; Bonnie, była bokserka, po druzgocącej porażce w walce pracuje na bramce klubu w Los Angeles; Lucky, najmłodsza, jest modelką w Paryżu i wciąż próbuje coraz to nowszych sposobów na ostre imprezowanie. Miały też czwartą siostrę, Nicky, a jej niespodziewana śmierć zachwiała Avery, Bonnie i Lucky. Rok później, kiedy próbują się odnaleźć wśród żalu, uzależnienia oraz własnych ambicji, dowiadują się, że muszą wrócić do Nowego Jorku, by powstrzymać sprzedaż mieszkania, w którym dorastały.

Powrót do domu nigdy nie jest jednak tak łatwy, jak się wydaje. Siostry mierzą się z rozczarowaniem swoim dzieciństwem oraz utratą jedynej osoby, która trzymała je wszystkie razem i dopiero wtedy zdają sobie sprawę, że być może największe tajemnice skrywały nie przed innymi, lecz przed samymi sobą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 451

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Sio­stra to nie to samo co przy­ja­ciółka. Dla­czego mie­li­by­śmy redu­ko­wać tę pier­wotną i zło­żoną więź do cze­goś rów­nie zastę­po­wal­nego i banal­nego jak przy­jaźń? Tak, w kółko używa się tego okre­śle­nia, żeby pod­kre­ślić naj­więk­szy sto­pień zaży­ło­ści z jakąś osobą. „Mama to moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka”. „Mój mąż jest moim przy­ja­cie­lem”. Nie. Praw­dziwe sio­strzeń­stwo, takie, w któ­rym wasze paznok­cie kształ­to­wały się w tej samej macicy, w któ­rym zosta­ły­ście wypchnięte przez ten sam kanał rodny, to nie to samo co przy­jaźń. W sio­strzeń­stwie nie wybiera się dru­giej osoby, nie ma żad­nego okresu przej­ścio­wego, pod­czas któ­rego się pozna­je­cie. Od samego początku jeste­ście ze sobą zwią­zane. Weźmy taką pępo­winę – mocną, wijącą się, nie­zbyt uro­czą, a jed­nak nie­zbędną – i porów­najmy ją z bran­so­letką przy­jaźni rado­śnie uple­cioną ze sznurka. To wła­śnie jest róż­nica mię­dzy sio­strą a przy­ja­ciółką.

Naj­star­sza z sióstr Blue, ich głów­no­do­wo­dząca, ma na imię Avery. Uro­dziła się już mądra i zmę­czona życiem. W wieku czte­rech lat wró­ciła z przed­szkola do domu w Upper West Side pie­szo i oznaj­miła, że jest zbyt zmę­czona, by cią­gnąć to dalej. Ale i tak cią­gnęła dalej, zawsze. Avery nauczyła wszyst­kie sio­stry pły­wać, poka­zała im, jak gła­skać skle­powe koty pod brodą, żeby się z nimi zakum­plo­wały, a także jak taso­wać karty bez zagi­na­nia rogów. Nie cierpi auto­ry­te­tów, ale uwiel­bia zor­ga­ni­zo­wa­nie. Ma foto­gra­ficzną pamięć; w liceum wła­mała się do szkol­nej doku­men­ta­cji i zapa­mię­tała numery iden­ty­fi­ka­cyjne całej klasy, po czym przez resztę seme­stru stra­szyła dzieci, zwra­ca­jąc się do nich po ich dzie­wię­cio­cy­fro­wych sekwen­cjach.

Liceum ukoń­czyła w wieku szes­na­stu lat, a potem przez trzy lata uczyła się na Uni­wer­sy­te­cie Kolum­bii. Następ­nie ucie­kła do „anar­chi­stycz­nej, nie­hie­rar­chicz­nej spo­łecz­no­ści opar­tej na wspól­nym poro­zu­mie­niu”, zna­nej powszech­nie jako komuna. Zaraz potem krótko pomiesz­ki­wała na uli­cach San Fran­ci­sco, gdzie paliła, a w końcu zaczęła brać hero­inę. Nie infor­mu­jąc nikogo z rodziny, rok póź­niej zgło­siła się na odwyk i od tam­tej pory jest czy­sta oraz trzeźwa. Póź­niej zapi­sała się na stu­dia praw­ni­cze, gdzie jej świetna pamięć wresz­cie się do cze­goś przy­dała.

Mawia się, że czło­wiek nie jest świa­dom swo­ich wewnętrz­nych reguł, dopóki nie staną się dla niego nie­wy­godne. Avery jest tego dosko­na­łym przy­kła­dem. Ma wiele zasad, które czę­sto stają jej na prze­szko­dzie. Wola­łaby być poetką albo reży­serką fil­mów doku­men­tal­nych, a tym­cza­sem jest praw­niczką. Teraz, w wieku trzy­dzie­stu trzech lat, mieszka w Lon­dy­nie z żoną o imie­niu Chiti, sie­dem lat star­szą tera­peutką. Spła­ciła wszyst­kie kre­dyty stu­denc­kie i ma meble, które kosz­tują nie­mal tyle, co całe jej cze­sne. Jesz­cze tego nie wie, ale za kilka tygo­dni w jej życiu i mał­żeń­stwie nastąpi zała­ma­nie, jakiego sobie nawet nie wyobra­żała. Avery chcia­łaby mieć silny cha­rak­ter, ale bywa też miękka.

Dwa lata po Avery uro­dziła się Bon­nie. Jest łagodna i uparta. Poro­zu­miewa się języ­kiem ciała. W wieku sze­ściu lat potra­fiła cho­dzić na rękach. W dzie­siąte uro­dziny umiała żon­glo­wać pię­cioma man­da­ryn­kami naraz. Pró­bo­wała ćwi­czyć balet i gim­na­stykę, ale nie paso­wała do tego stada gib­kich, kobie­cych dziew­cząt. Gdy miała pięt­na­ście lat, ojciec kupił jej ręka­wice bok­ser­skie po tym, jak wybiła pię­ścią dziurę w ścia­nie swo­jego pokoju, i wtedy Bon­nie odna­la­zła praw­dziwą sie­bie. Odkry­cie boksu było dla niej tym, czym dla innych bywa pew­nie odkry­cie seksu. A więc o to w tym wszyst­kim cho­dzi.

Bon­nie poświę­ciła się dys­cy­pli­nie. Po tym, jak w mil­cze­niu obser­wo­wała upa­dek dora­sta­ją­cej star­szej sio­stry, poprzy­się­gła sobie ni­gdy nie tknąć alko­holu. Jej nar­ko­ty­kami są pot i gniew. W ten spo­sób dotarła aż na mistrzo­stwa świata kobiet w bok­sie, czyli na naj­wyż­szy poziom ama­tor­stwa w tym spo­rcie, wio­dący wprost na igrzy­ska olim­pij­skie. Zdo­była tam srebrny medal w wadze lek­kiej, a potem zaczęła tre­no­wać zawo­dowo. Nie­ocze­ki­wa­nie, bio­rąc pod uwagę wybrany przez nią sport, Bon­nie jest naj­de­li­kat­niej­szą z sióstr. Potrafi wyjąć lód z tacki, nie wywa­la­jąc go na blat. Natych­miast zyskuje zaufa­nie nie­mow­ląt i psów. Nie potrafi kła­mać. Mimo że jej ciało jest solidne niczym dębowe drzwi do skarbca, w oby­ciu jest przej­rzy­sta jak okno. Teraz ma trzy­dzie­ści jeden lat, powinna być u szczytu bok­ser­skiej kariery, ale po wstrzą­sa­ją­cej porażce w ostat­niej walce porzu­ciła zarówno Nowy Jork, jak i boks. Ucie­kła do Venice Beach w Los Ange­les i zatrud­niła się jako bram­karka w jakiejś spe­lu­nie.

Więk­szość ludzi idzie przez życie i w ogóle nie dowia­duje się, jak to jest mieć powo­ła­nie, takie wyma­ga­jące poświę­ce­nia chwi­lo­wej przy­jem­no­ści dla poten­cjału marze­nia, które może pozo­stać nie­speł­nione przez lata albo nawet na zawsze. To potrafi być wyczer­pu­jące, samotne i mor­der­cze doświad­cze­nie, ale jeśli mamy do czy­nie­nia z praw­dzi­wym powo­ła­niem, czło­wiek nie ma wyboru. Tak wła­śnie było z Bon­nie i bok­sem. A jed­nak teraz można ją spo­tkać w jakiejś bocz­nej uliczce Venice, zbie­ra­jącą puste szklanki po piwie, poma­ga­jącą wsta­wio­nym dziew­czy­nom wsiąść do tak­sówki lub zamia­ta­jącą nie­do­pałki papie­ro­sów; i nie ma w niej choćby śladu tej anar­chi­stycz­nej wojow­niczki o żela­znym sercu, na jaką się tre­no­wała.

Rodzice chcieli mieć potem syna, ale po dwóch poro­nie­niach, o któ­rych ni­gdy się nie mówiło, uro­dziła się Nicole, nazy­wana Nicky. Ona była ze wszyst­kich naj­bar­dziej dziew­częca. Potra­fiła wydmu­chać balon z gumy tak wielki jak jej głowa. Słu­chała nasto­let­niego popu aż do doro­sło­ści, i to nie iro­nicz­nie. W dzie­ciń­stwie jej ulu­bio­nym hobby była hodowla motyli z gąsie­nic, które kar­miła maleń­kimi kawał­kami dyni. W wieku dzie­się­ciu lat kupiła sobie pierw­szy biu­sto­nosz z fisz­bi­nami, tylko po to, żeby być przy­go­to­wana. Lubiła pla­no­wać z wyprze­dze­niem ubra­nia na cały tydzień, włącz­nie z pasu­jącą do nich bie­li­zną. Potra­fiła nary­so­wać ide­alną kre­skę płyn­nym eyeli­ne­rem w tak­sówce i ręka nawet jej nie drgnęła na wybo­jach. Nicky zawsze była lubiana przez chłop­ców, ale lubiła dziew­czyń­skie przy­jaź­nie. W col­lege’u wstą­piła do sto­wa­rzy­sze­nia stu­den­tek, z czego jej sio­stry bez­li­to­śnie się nabi­jały, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Sio­stry były zwy­kle zajęte wła­snymi karie­rami, a ona za nimi tęsk­niła, więc stwo­rzyła sobie rodzinę z przy­ja­ció­łek.

Jeśli Avery była roz­sądna, a Bon­nie sto­icka, to Nicky nale­ża­łoby okre­ślić jako tę wraż­liwą. Buzo­wały w niej emo­cje, któ­rych nawet nie pró­bo­wała ukry­wać. Cza­sami była niczym eks­cy­tu­jąca prze­jażdżka na karu­zeli, innym razem jak zde­rza­jące się gokarty albo nie­ru­chomy cel wycze­ku­jący na strzel­nicy. Wyda­wała się wprost stwo­rzona do macie­rzyń­stwa, jed­nak jej ciało miało inne plany. Po dłu­gich latach bole­snych mie­sią­czek zdia­gno­zo­wano u niej endo­me­triozę. Mimo że zmarła w wieku dwu­dzie­stu sied­miu lat, nie nale­żała do tego klubu – nie była pio­sen­karką żad­nego zespołu ani też nie żyła spe­cjal­nie szybko, by umrzeć młodo. Gdyby zapy­tać Nicky, okre­śli­łaby swoje życie jako wyjąt­kowo zwy­czajne: była nauczy­cielką dzie­sią­tej klasy w szkole spo­łecz­nej na Upper West Side, zale­d­wie dzie­sięć prze­cznic od miej­sca, w któ­rym się wycho­wała. Nawet jeśli można by to uznać za mniej­sze osią­gnię­cie w porów­na­niu z sio­strami, to ona sama tak tego nie postrze­gała. Uwiel­biała swo­ich uczniów i marzyła, że pew­nego dnia stwo­rzy rodzinę. Nic poza bólem nie wró­żyło jej śmierci.

W rok po naro­dzi­nach Nicky rodzice po raz ostatni spró­bo­wali spło­dzić syna. I tra­fiła im się Lucky. Uro­dzona nie­spo­dzie­wa­nie w domu pod­czas pięt­na­sto­mi­nu­to­wego porodu, Lucky nie mar­no­wała czasu i szybko okre­śliła swoje miej­sce w rodzi­nie. Nie­za­leż­nie od wieku, Lucky na zawsze pozo­stała dziec­kiem. Kiedy Nicky nauczyła się mówić, szybko ochrzciła Lucky „swoim dzi­dziu­siem” i upie­rała się, żeby wszę­dzie dźwi­gać ze sobą jej małe ciałko. Pozo­stały nie­roz­łączne, ale Lucky nie została malutka. Ma sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu. Rodzice cztery razy pró­bo­wali stwo­rzyć tak bar­dzo poszu­ki­wane kobiece piękno. Z Lucky im się udało. Nawet jej zęby, nie cał­kiem pro­ste i z wyjąt­kowo ostrymi kłami, nadają uśmie­chowi zmy­słowy, wil­czy czar. Nie­dawno bez zgody agen­cji obcięła włosy na krótko i roz­ja­śniła na biało. Teraz wygląda jak połą­cze­nie Bar­bie, Billy’ego Idola i huskiego. Lucky została modelką w wieku lat pięt­na­stu i pra­cuje na całym świe­cie, innymi słowy jest samotna na całym świe­cie.

Gdy Lucky wcho­dzi do jakie­goś pomiesz­cze­nia, to tak jakby do akwa­rium ze zło­tymi ryb­kami wtar­gnął węgorz elek­tryczny. Jest bystra i skry­cie nie­śmiała. Miesz­ka­jąc w Tokio, nauczyła się grać na gita­rze i jest w tym cał­kiem dobra, tylko za bar­dzo się wsty­dzi, żeby w ogóle przed kim­kol­wiek wystą­pić. Na­dal uwiel­bia gry wideo, a wła­ści­wie to wszel­kie formy ucieczki. Teraz mieszka samot­nie w Paryżu. Od początku tego roku wypo­wie­działa słowa „Muszę się napić” sto trzy­dzie­ści dwa razy. To wię­cej, niż powie­działa „kocham cię” w całym swoim życiu. W miesz­ka­niu na Mont­mar­tre powie­siła nad łóż­kiem opra­wione nie­bie­skie motyle, które Nicky dała jej przed śmier­cią, ale rzadko sypia. Lucky ma dwa­dzie­ścia sześć lat i jest zagu­biona.

Wła­ści­wie to wszyst­kie sio­stry są zagu­bione.

Ale jed­nego nie wie­dzą: dopóki czło­wiek żyje, ni­gdy nie jest za późno, by dać się odna­leźć.

Rozdział pierwszy

Lucky

Lucky była spóź­niona. Nie­od­po­wie­dzial­nie, nie­od­wra­cal­nie, tak spóź­niona, że mogłaby przez to stra­cić pracę. W połu­dnie miała przy­miarki do pokazu w Marais, ale ta godzina minęła już przed dzie­się­cioma minu­tami, a ona na­dal była jesz­cze całe kilo­me­try dalej, w metrze. Noc spę­dziła na impre­zie bran­żo­wej, korzy­sta­jąc z dobro­dziejstw open baru (Lucky uzna­wała tylko takie), gdzie poznała dwóch arty­stów gra­fi­cia­rzy zatrud­nio­nych przez kor­po­ra­cję, któ­rzy ner­wowo usi­ło­wali odbu­do­wać swoją repu­ta­cję osób kre­atyw­nych, żyją­cych na pery­fe­riach spo­łe­czeń­stwa. Zapro­po­no­wali, że zawiozą ją jed­nym ze swo­ich moto­cy­kli do opusz­czo­nej rezy­den­cji w 16. dziel­nicy, daw­nej posia­dło­ści dyplo­maty, którą chcieli ota­go­wać. Lucky nie popie­rała zbyt­nio szpe­ce­nia zabyt­ków farbą w sprayu, ale zawsze z rado­ścią odwle­kała zakoń­cze­nie wie­czoru.

Budy­nek oka­zał się lepiej chro­niony, niż się spo­dzie­wali, usiany kame­rami moni­to­ringu i oto­czony odstra­sza­ją­cym pło­tem ze szta­che­tami, więc poprze­stali na spre­jo­wa­niu meta­lo­wych okien­nic pobli­skiego kio­sku. Arty­ści gra­fi­cia­rze wybrali liber­tyń­skie hasła spo­pu­la­ry­zo­wane przez pro­te­sty w Paryżu w 1968 roku: „Zaka­zuje się zaka­zy­wać”, a Lucky zde­cy­do­wała się na kla­syczną inter­pre­ta­cję penisa z jajami. Obej­rzeli słońce wscho­dzące ponad scho­dami Palais de Tokyo, popi­ja­jąc z butelki różowe Veuve Cli­cquot, które zwi­nęli wcze­śniej z imprezy, a potem poje­chali do miesz­ka­nia Lucky na jointa. Po prze­wi­dy­wal­nych pró­bach zaini­cjo­wa­nia trój­kąta przez dwóch męż­czyzn, Lucky zasu­ge­ro­wała, żeby po pro­stu pomi­nęli kobietę i prze­le­cieli się sami, a ona zasnęła w ubra­niu na łóżku. Obu­dziła się kilka godzin póź­niej w pustym i na szczę­ście nie­okra­dzio­nym miesz­ka­niu, a jej rado­sna agentka przy­po­mniała, żeby umyła włosy przed dzi­siej­szymi przy­miar­kami.

Była to także pierw­sza rocz­nica śmierci Nicky.

Metro pruło przed sie­bie, a Lucky zaj­rzała do komórki i zoba­czyła nie­ode­brane połą­cze­nie oraz wia­do­mość gło­sową od Avery, która na pewno miała misję, żeby nakło­nić ją do „prze­pra­co­wa­nia” uczuć w związku z tym dniem. A do tego for­malny mejl od matki, który od razu zigno­ro­wała. Tęsk­niła za nowo­jor­skim metrem, za jego bru­dem, nie­za­wodną zawod­no­ścią oraz bra­kiem zasięgu; w Paryżu metro było nie­mal agre­syw­nie sprawne i z dosko­na­łym zasię­giem komór­ko­wym, nawet pod zie­mią. Tutaj nie było gdzie się ukryć. Lucky nie odsłu­chała wia­do­mo­ści od Avery i scho­wała komórkę do kie­szeni. Nie widziała się z nikim z rodziny od pogrzebu Nicky przed rokiem. Tam­tego wie­czoru w Nowym Jorku wiał silny, gorący wiatr; wywra­cał sto­liki w restau­ra­cji i ciskał koszami na śmieci, tur­la­jąc je uli­cami, prze­ry­wał linie elek­tryczne i poła­mał gałę­zie w Cen­tral Parku. Roz­rzu­cił rów­nież Lucky oraz jej sio­stry na różne strony świata, a żadna z nich nie zamie­rzała wra­cać.

Teraz była już spóź­niona kwa­drans. Wycho­dząc w pośpie­chu, zapo­mniała o słu­chaw­kach, a to prze­ocze­nie na pewno miało ją wku­rzać przez cały dzień. Zwy­kle nie potra­fiła przejść dalej niż jedną prze­cznicę, nie wpy­cha­jąc ich do uszu, two­rząc w ten spo­sób muzyczną barierę pomię­dzy sobą a świa­tem. Jed­nak wyszy­ko­wała się w rekor­do­wym tem­pie, głów­nie dzięki temu, że zre­zy­gno­wała z tra­dy­cyj­nego śnia­da­nia w postaci czer­wo­nego marl­boro oraz ibu­pro­fenu, a do tego wyszła z domu w tym samym ubra­niu, w któ­rym się obu­dziła. Ukrad­kiem pową­chała swoją koszulkę. Czuć ją było tro­chę dymem, tro­chę potem, ale osta­tecz­nie nie tak źle.

– Je voudrais te sen­tir1.

Wzrok Lucky powę­dro­wał ku męż­czyź­nie sie­dzą­cemu naprze­ciwko, który wła­śnie się ode­zwał. Miał spiętą twarz ofiary, tro­chę jak u gry­zo­nia, ale jego oczy były dra­pieżne. W dło­niach ści­skał na wyso­ko­ści kro­cza dużą butelkę na wodę Volvic i celo­wał nią w jej stronę. Uśmie­chał się.

– Co? – spy­tała po angiel­sku, cho­ciaż w ogóle nie miała ochoty się dowia­dy­wać, co powie­dział ten typ, nie chciała z nim roz­ma­wiać.

– Ach! Pani jest Ame­ry­kanką!

Wymó­wił to bar­dzo z fran­cu­ska, z akcen­tem na ostat­nią sylabę.

– No.

Lucky ski­nęła głową i znów się­gnęła po komórkę, pró­bu­jąc oka­zać brak zain­te­re­so­wa­nia.

– Jest pani piękna – powie­dział i nachy­lił się w jej stronę.

– Mhm, dzięki.

Nie odry­wała wzroku od tele­fonu. Zasta­na­wiała się, czy nie wysłać ese­mesa do swo­jej agentki z infor­ma­cją, że się spóźni, ale zre­zy­gno­wała. To by spra­wiło, że spóź­nie­nie sta­łoby się praw­dziwe. Lepiej cie­szyć się tym sta­nem zawie­sze­nia, póki trwa, zanim kto­kol­wiek się dowie, że znów coś zawa­liła.

– I taka wysoka – mówił dalej męż­czy­zna.

W ciem­nych, vin­tage’owych levi­sach i czar­nym crop topie Lucky rze­czy­wi­ście była pro­sta i długa jak wykrzyk­nik. Zgar­biła się, żeby nie widział jej dokład­nie całej, i zmie­niła się w znak zapy­ta­nia.

– Mon Dieu! – zawo­łał cicho do sie­bie. – T’es trop sexy2.

Powinna wstać i wyjść. Powinna mu powie­dzieć, żeby się odpier­do­lił. Powinna zabrać mu tę butelkę z wodą – tego wiel­kiego, dur­nego, nie­bie­skiego uda­wa­nego fal­lusa – i zmiaż­dżyć ją dłońmi. Tym­cza­sem wska­zała na swoją komórkę.

– Wie pan co, ja tylko…

Zmarsz­czyła brwi i wska­zała na ekran, żeby zasu­ge­ro­wać, że będzie dzwo­nić. Szybko prze­wi­nęła listę kon­tak­tów. Ale do kogo mogła zadzwo­nić? Wcale nie miała ochoty z nikim roz­ma­wiać. Z przy­zwy­cza­je­nia wyszu­kała imię Nicky i wci­snęła przy­cisk połą­cze­nia. Wszyst­kie miały wspólny, rodzinny abo­na­ment, za który pła­ciła Avery. Przy­pusz­czała, że Avery wolała sobie oszczę­dzić bólu usu­wa­nia numeru Nicky i po pro­stu wolała dalej pła­cić. Lucky nie wie­działa, gdzie była teraz komórka Nicky, wyobra­żała sobie, że leży gdzieś roz­ła­do­wana na dnie szu­flady, ale cie­szyła się, że na­dal ist­nieje. Usły­szała głos sio­stry:

„Tu komórka Nicky, zostaw wia­do­mość po sygnale. Miłego!”.

Zachi­cho­tała zawsty­dzona, że się nagrywa. Cichutko w oddali Lucky sły­szała sie­bie, o parę lat młod­szą i nie­świa­domą straty, jaka cze­kała ją w przy­szło­ści. Śmiała się.

– Chciał­bym panią poznać – upie­rał się męż­czy­zna.

– Roz­ma­wiam przez tele­fon – odpo­wie­działa Lucky.

– Ach, d’accord3. – Męż­czy­zna odchy­lił się do tyłu i roz­ło­żył dło­nie w absur­dal­nym geście uprzej­mo­ści. – Poroz­ma­wiamy póź­niej.

Nie był to pierw­szy raz, kiedy dzwo­niła do Nicky po jej śmierci; nie­ustan­nie cią­gnęło ją, żeby poroz­ma­wiać z sio­strą i opo­wie­dzieć, jak wygląda życie bez niej. Dzwo­niąc do niej, czuła się jak osoba po ampu­ta­cji, która wie­rzy, że na­dal ma nogi i usi­łuje na nich sta­nąć.

– Cześć, to ja – zaczęła Lucky po wybrzmie­niu sygnału. – Wiesz… no, dzwo­nię po pro­stu, żeby się przy­wi­tać.

Zer­k­nęła na męż­czy­znę, który nawet nie pró­bo­wał uda­wać, że jej nie słu­cha.

– U nas jest fashion week, więc tro­chę sza­leń­stwo, jak zawsze, ale chcia­łam do cie­bie zadzwo­nić, bo… Hm, to chyba dla cie­bie wielki dzień. Rok! Nie wie­rzę. No więc tak, dzwo­nię, żeby ci powie­dzieć… Nie, oczy­wi­ście, że nie zło­żyć gra­tu­la­cje. Kurde, tu nie ma czego świę­to­wać. Ale chcia­łam ci powie­dzieć, że o tobie myślę. Myślę o tobie bez prze­rwy. I tęsk­nię za tobą. Oczy­wi­ście. – Lucky odchrząk­nęła. – No, to tyle. Kocham cię. – Odcze­kała, żeby spraw­dzić, czy coś poczuje, jakiś ruch ener­gii w kosmo­sie, który da jej znać, że jej sio­stra słu­chała. Nic. – A poza tym Avery mnie wku­rza. Pa.

Roz­łą­czyła się i wyj­rzała przez okno. Byli już pra­wie przy Saint Paul, to jej przy­sta­nek. Wypro­sto­wała się, żeby wstać, a męż­czy­zna się­gnął do jej ramie­nia. Pod­sko­czyła, jakby przy­ło­żył jej do skóry roz­pa­loną zapałkę.

– Da mi pani swój numer?

Pociąg zwol­nił przy wjeź­dzie na sta­cję, a Lucky się zato­czyła. Uśmiech­nął się do niej, kiedy była pochy­lona. Miał na zębach brą­zowe plamy od tyto­niu.

– Jesteś taka sek­sowna – powie­dział.

Lucky spoj­rzała na męż­czy­znę obser­wu­ją­cego ją z zabor­czą przy­jem­no­ścią, jakby wybie­rał sobie ciastko ze szkla­nej gabloty. Butelka z wodą wciąż ster­czała z jego kro­cza wyce­lo­wana w jej stronę.

– Mogę? – spy­tała, wska­zu­jąc na nią.

Pociąg się zatrzy­mał.

– To? – odparł zasko­czony. Podał jej pla­sti­kową tubę. – Mais bien sûr4.

Wzięła butelkę z jego dłoni, odkrę­ciła nakrętkę i wylała pozo­stałą w niej wodę na jego spodnie. Męż­czy­zna wstał gwał­tow­nie, z okrzy­kiem, a ciemna plama zaczęła się roz­cho­dzić po jego dżin­sach. Lucky wystrze­liła w stronę wyj­ścia i pocią­gnęła za srebrną dźwi­gnię, ten nie­zwy­kły przed­miot dający poczu­cie spraw­czo­ści, uni­ka­towy dla pary­skiego metra, a drzwi wagonu się roz­su­nęły. Już z peronu sły­szała, jak wyzy­wał ją od dzi­wek, pod­czas gdy inni pasa­że­ro­wie wle­wali się do pociągu. Wbie­gła na górę, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie, po czym wyło­niła się na świa­tło dzienne.

Na Place des Vos­ges nad głową Lucky śmi­gały kamienne łuki, gdy pędziła pod adres wysłany przez agentkę. Dwóch star­szych męż­czyzn w podob­nych oliw­ko­wych tren­czach, któ­rzy wyszli zapa­lić, obej­rzało się za nią, gdy ich minęła. Zadzwo­niła dzwon­kiem, wbie­gła przez odra­pane, nie­bie­skie drew­niane drzwi pro­wa­dzące na podwó­rze. Po dru­giej stro­nie znaj­do­wały się wyso­kie, spi­ralne schody; kroki jej cięż­kich butów roz­brzmie­wały gło­śnym echem odbi­ja­ją­cym się od kamien­nych ścian, gdy wspi­nała się na kolejne pię­tra i zatrzy­my­wała na półpię­trach, by zła­pać oddech. Nałóg pale­nia paczki dzien­nie zaczął się u niej jesz­cze w wieku nasto­let­nim, przez co nie była dobrze przy­sto­so­wana do tego rodzaju aktyw­no­ści. W końcu, trzy­ma­jąc się porę­czy, dotarła na samą górę. W drzwiach cze­kała na nią kobieta z wło­sami upię­tymi w cia­sny, ciemny kok, z miarą kra­wiecką prze­wie­szoną na szyi.

– Wiem, jestem spóź­niona – wydy­szała Lucky. – Je suis désolée.

– Nazwi­sko? – spy­tała ostrym tonem kobieta.

– Lucky – wes­tchnęła. – Blue.

– Looki? – powtó­rzyła kobieta, spo­glą­da­jąc na teczkę z klip­sem. Z tyłu dobie­gał szum prze­my­sło­wych maszyn do szy­cia. – Nie spóź­niła się pani. A nawet jest pani za wcze­śnie. Pani ma przy­miarki o dru­giej.

Lucky oparła dło­nie na kola­nach i wypu­ściła powie­trze.

– Myśla­łam, że o dwu­na­stej.

– Pomy­liła się pani. Pro­szę wró­cić o dru­giej. Ciao!

Drzwi zamknęły się jej przed nosem z kate­go­rycz­nym klik­nię­ciem zamka. Lucky powstrzy­mała ochotę, żeby paść na zie­mię tu, gdzie stoi, i prze­spać się pod drzwiami niczym jakiś dacho­wiec, aż wpusz­czą ją o dru­giej. Powoli zeszła po scho­dach.

Ponie­waż nie miała nic innego do roboty, zaczęła snuć się ską­pa­nymi w słońcu ulicz­kami Marais w poszu­ki­wa­niu miej­sca, w któ­rym mogłaby się cze­goś napić. Adre­na­lina po tam­tej mokrej zemście oraz biegu na przy­miarki powoli z niej scho­dziła, odkry­wa­jąc początki kaca, który będzie okrutny, jeżeli nie zdusi go w zarodku. Był począ­tek lipca i pomimo przy­jem­nej pogody tego lata Paryż ogar­nęła atmos­fera nie­po­koju. Strajk ogólny oraz nastę­pu­jące po nim korki wypeł­niły powie­trze mgli­stym smo­giem, a nagły wzrost ata­ków nożow­ni­ków w metrze i na osie­dlach miesz­kal­nych dopro­wa­dził do zagęsz­cze­nia poli­cyj­nych patroli na uli­cach. Mimo wszystko Marais, ze swo­imi buti­kami, peł­nymi barami i tęt­nią­cymi życiem kawiar­niami wyda­wało się rado­śnie ode­rwane od tego wszyst­kiego.

Lucky usły­szała głos jakiejś kobiety woła­ją­cej ją po imie­niu z prze­ciw­nej strony ulicy, odwró­ciła się i ujrzała Sabinę, rudo­włosą Fran­cuzkę, rów­nież modelkę, któ­rej ciało jeden z pro­jek­tan­tów okre­ślił kie­dyś mia­nem stu kilo­me­trów dobrej drogi, sie­dzącą przed kawiar­nią z dwoma mode­lami. Ski­nęła na Lucky.

– Chyba idzie do nas pun­kowa Poly­anna – ode­zwał się wyż­szy męż­czy­zna, Cliff, kiedy pode­szła.

Cliff był daw­nym zawo­do­wym austra­lij­skim sur­fe­rem, który cie­szył się w tym sezo­nie pew­nym roz­gło­sem po tym, jak prze­szedł po wybiegu w Medio­la­nie w samych zło­tych majt­kach. Mimo to nie dało się go uprzed­mio­to­wić; nie pozwa­lała na to siła jego ego. To oraz świa­do­mość, że zawsze może odejść ze świata mody i wró­cić do ści­ga­nia fal i miesz­ka­nia w vanie, spra­wiało, że nie miał żad­nych roz­te­rek zwią­za­nych z obec­nym wybo­rem zawo­do­wym, w prze­ci­wień­stwie do Lucky, któ­rej uroda była dla niej jed­no­cze­śnie źró­dłem dochodu, jak i wstydu. Lucky ni­gdy nie robiła w życiu niczego poza mode­lin­giem, przez co czuła się tak, jakby w ogóle ni­gdy niczego nie doko­nała. Nie przy­zna­łaby tego gło­śno, ale zazdro­ściła Clif­fowi jego wol­no­ści.

– Ciao, Złote Jaja – odpo­wie­działa, wycią­ga­jąc papie­rosa z leżą­cej przed nim paczki i wsu­nęła go sobie mię­dzy wargi. – Nie pozna­łam cię w ubra­niu.

Drugi model, Ame­ry­ka­nin o dzie­cin­nej twa­rzy, któ­rego Lucky nie znała, zaśmiał się i nachy­lił się do niej z ogniem. Miał kolo­ryt gol­den retrie­vera oraz rów­nie bez­kry­tyczną potrzebę zado­wa­la­nia innych. Każdy z męż­czyzn trzy­mał przed sobą duże piwo, a Sabina obra­cała w pal­cach mały kie­li­szek bia­łego wina, ale nie piła. Lucky ski­nęła na kel­nera i zamó­wiła piwo, jesz­cze zanim zdą­żyła usiąść.

– Cześć, jestem Riley – ode­zwał się młod­szy męż­czy­zna.

– Muszę się napić – odparła Lucky i oparła się na krze­śle, odkry­wa­jąc blady kawa­łek brzu­cha.

– To jest Lucky – przed­sta­wiła ją Sabina. – Ma soeur5.

Lucky zaak­cep­to­wała to prze­lot­nym kiw­nię­ciem głową. Sabina miała skłon­ność typową dla jedy­na­ków – uzna­wała przy­ja­ciół za człon­ków swo­jej rodziny; a tak naprawdę wie­działy o sobie nie­wiele wię­cej niż to, w jakich kam­pa­niach ostat­nio pra­co­wały i co lubią pić.

– Jesteś Ame­ry­kanką! – zauwa­żył Riley. Miał lekko połu­dniowy akcent, każda jego samo­gło­ska zda­wała się owi­nięta watą. – Nie mogłem się docze­kać, żeby spo­tkać dzi­siaj kogoś z Ame­ryki. – Uniósł szklankę z piwem. – Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji czwar­tego lipca!

Lucky wydmu­chała dym wąską strużką w kie­runku nieba.

– Nie obcho­dzę tego święta.

W tym roku, w przy­szłym roku, w każ­dym roku jej życia, Dzień Nie­pod­le­gło­ści będzie wyłącz­nie dniem, w któ­rym zmarła Nicky. Riley zmarsz­czył brwi.

– Ale jesteś Ame­ry­kanką, prawda?

– Pocho­dzę z Nowego Jorku – odparła. – Więc tak sobie.

– Ale dzi­siaj miesz­kasz w Paryżu – wtrą­ciła Sabina. – A to zna­czy, że musisz świę­to­wać Dzień Basty­lii.

– Kiedy to będzie? – spy­tał Cliff.

– W sumie to w przy­szłym tygo­dniu – wyja­śniła Sabina.

– Lipiec to naj­lep­szy mie­siąc na wyry­wa­nie się z uści­sku tyra­nii – zauwa­żył Cliff.

– Ech, bra­kuje mi tego – przy­znał Riley. – Jesz­cze ni­gdy nie byłem czwar­tego lipca poza kra­jem. Moi rodzice zawsze urzą­dzają wiel­kiego grilla.

– Przy­kro mi – ode­zwała się Sabina. – Fran­cuzi nie gril­lują. – Szyb­kim ruchem odsta­wiła kie­li­szek. – Nie mogę tego pić. Cią­gle jesz­cze mnie boli głowa po poranku. Dla­czego za kuli­sami upie­rają się, żeby poda­wać szam­pana przed śnia­da­niem?

– Bo wy, dziew­czyny, nic innego nie zje­cie – zauwa­żył Cliff. – Jak to się mówi? Szam­pan, koka­ina i swo­bodny seks?

Sabina po pro­stu go zigno­ro­wała. Zer­k­nęła w niebo, które nabie­rało ane­micz­nego odcie­nia sza­ro­ści.

– Chyba nie będzie padać?

– O rany – wes­tchnął Riley. – Mój kolejny pokaz jest na świe­żym powie­trzu.

– Mój też – ode­zwała się Lucky.

– To mój pierw­szy fashion week i pada – dodał ponuro.

Cliff zaczął śpie­wać refren pio­senki Iro­nic Ala­nis Mori­sette, zaska­ku­jąco czy­sto. It’s like raaaain on your wed­ding day.

– To jest wła­śnie haute couture – zauwa­żyła Sabina. – La crème de la crème. Mówię wam, na pewno nie każą wam mok­nąć.

– Miała na myśli raczej ubra­nia niż was – wyja­śniła Lucky, a potem zwró­ciła się do Cliffa: – A w ogóle co tam mówi­łeś o model­kach? Jakoś nie wydaje mi się, żeby­ście wy, chło­paki, byli oka­zami zdro­wia i umiaru.

Stuk­nęła w pra­wie pustą szklankę piwa Cliffa.

– W prze­ci­wień­stwie do was, my umiemy pić. – Wyce­lo­wał w nią pal­cem. – Nie powin­naś pić, jeśli nie jesz.

– Ja jem – odparła Lucky i się­gnęła po piwo, które wła­śnie przed nią posta­wiono. – Żeby pić.

Cliff się zaśmiał i zamó­wił następną kolejkę.

– Any­thing you can do I can do bet­ter – zaśpie­wał.

– Założę się, że mam moc­niej­szą głowę od cie­bie – rzu­ciła Lucky.

Cliff uniósł swoją szklankę i wypił ją do dna.

– Spraw­dzimy?

Godzinę póź­niej Lucky była już po pię­ciu drin­kach i wła­śnie miała opo­wie­dzieć naj­za­baw­niej­szą histo­rię swo­jego życia. Smu­tek tego poranka, który wcze­śniej pokrył ją jakby grubą war­stwą brudu, spły­wał z każdą kolejką.

– No więc mam dzie­więt­na­ście lat i miesz­kam od roku w Tokio – mówiła. – Faj­nie, ale byłam też odro­binę nie­od­po­wie­dzialna, wie­cie, sie­dzia­łam do późna, nie przy­cho­dzi­łam na umó­wione spo­tka­nia. Ogól­nie wszystko, czego nie powinno się robić na początku kariery.

Tu Lucky wska­zała na Rileya i ostrze­gaw­czo unio­sła brew.

– Wydaje mi się, że za twoim wykła­dem nie idą przy­kłady – stwier­dził Cliff. – Jestem pra­wie pewien, że na­dal postę­pu­jesz dokład­nie tak samo.

– Hej, mnie nie musisz pouczać – uniósł się Riley. – Mam dwa­dzie­ścia trzy lata, wiem, co robię.

– Ja też! – zawo­łała Sabina. – W sumie to już od trzech lat mam dwa­dzie­ścia trzy lata.

Lucky się roze­śmiała i napiła się piwa.

– Agen­cja mi gro­ziła, że mnie zwolni, ale wtedy, zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, wybrano mnie do kam­pa­nii. To była jakaś kiczo­wata, komer­cyjna marka, ale mimo wszystko kasa, kasa, kasa. Agentka dzwoni do mnie i mówi „Lucky, jeśli spóź­nisz się na tę sesję choćby minutę, to cię zwol­nię. Wystar­czy minuta”.

– Wiem, co będzie dalej – wtrą­cił Riley. – Spóź­ni­łaś się, zwol­nili cię, ale osta­tecz­nie i tak zosta­łaś ważną, sławną modelką.

– Myślisz, że ona jest sławna?! – zawo­łała Sabina. – Sław­niej­sza ode mnie?

Riley nie wie­dział, na którą z nich patrzeć.

– Nie, to zna­czy t-tak – wydu­kał. – W sen­sie, sam nie wiem. Obie jeste­ście piękne.

– Ona się wydur­nia – wyja­śniła Lucky.

– Wcale nie – zaprze­czył Cliff. – Zresztą ja jestem sław­niej­szy od nich obu.

Sabina zmarsz­czyła nos.

– Nikt z nas nie jest sławny – ucięła Lucky. – W każ­dym razie, do brzegu. W wie­czór przed sesją poło­ży­łam się wcze­śnie spać, taka byłam zde­ter­mi­no­wana, żeby obu­dzić się na czas. Ale byłam w miesz­ka­niu dla mode­lek w Shi­buya, które naprawdę nie­wiele się róż­niło od bur­delu. No więc, leżę w łóżku, pró­buję być grzeczna, a wtedy wpada grupka dziew­czyn i mówią mi: „W Hara­juku jest impreza z oka­zji pre­miery, jest tam ten sek­sowny aktor, on grał jakie­goś kow­boja astro­nautę w fil­mie, który dostał w tam­tym roku Oscara, więc jedna z nas musi go prze­le­cieć, wkła­daj buty, wycho­dzimy”. No i nie wiem, mam zerową siłę woli, więc idę, ale przy­się­gam na Boga, żeby wypić tylko jed­nego drinka.

Lucky urwała, żeby dopić resztkę piwa, a potem odwró­ciła się, żeby popro­sić kel­nera o kolejne.

– No, to co się stało? – spy­tał Cliff. – Pro­szę, powiedz mi, że cię zwol­nili.

Lucky bek­nęła zado­wo­lona, a potem się uśmiech­nęła.

– Gorzej. Impre­zo­wa­łam całą noc…

– A ten aktor? – spy­tała Sabina.

– Zakle­pała go jedna Rosjanka.

Sabina prych­nęła.

– Typowe.

– Obu­dzi­łam się na drugi dzień i oczy­wi­ście, że minęła już godzina od roz­po­czę­cia sesji. Zaspa­li­ście kie­dyś do pracy?

– Ja pra­wie nie zdą­ży­łem na egza­miny w szkole, bo mama zapo­mniała mnie obu­dzić – odparł poważ­nie Riley.

Lucky poki­wała głową.

– No, to znasz to uczu­cie.

Posta­no­wiła pomi­nąć fakt, że scho­dziła z niej mie­szanka ecstasy, aniel­skiego pyłu i koka­iny, które w Japo­nii trudno było zdo­być. Oczy­wi­ście Lucky, którą zawsze cią­gnęło do dra­gów na impre­zach jak świ­nię do tru­fli, dała radę.

– Agentka zdą­żyła zadzwo­nić już do mnie z pięt­na­ście razy, zanim w ogóle się obu­dzi­łam – mówiła dalej. – Oddzwa­niam do niej, a ona chce wie­dzieć, gdzie jestem, dla­czego nie odbie­ra­łam. Mówię jej spon­ta­nicz­nie, że mam zapa­le­nie spo­jó­wek, a nie odbie­ra­łam, bo nic nie widzę. Wiem, że to idio­tyczne, ale nie byłam jesz­cze na peł­nych obro­tach.

Cliff prych­nął.

– Uwie­rzyła ci?

– Oczy­wi­ście, że nie. Powie­działa mi, że muszę przy­nieść zaświad­cze­nie od leka­rza potwier­dza­jące infek­cję albo agen­cja mnie wyrzuci i będę musiała wra­cać do Nowego Jorku. Ja pier­dolę! Ale, no, byłam spa­ni­ko­wana. Uzna­łam, że jedyne, co mogę, to rze­czy­wi­ście zafun­do­wać sobie zapa­le­nie spo­jó­wek, czyli con­junc­ti­vi­tis, a potem iść do leka­rza.

– Chwi­leczkę – prze­rwała Sabina. – Co to jest za cho­roba? To się prze­nosi przy sek­sie?

Riley, który aku­rat brał łyk, cicho się zadła­wił.

– Tylko jeśli facet nie trafi – rzu­cił Cliff.

Lucky pac­nęła go zza stołu i poka­zała pal­cem oczy, żeby Sabina się domy­śliła.

– A, con­jonc­ti­vite! – zawo­łała Sabina. – Je com­prends6.

– Nie domy­śli­łaś się? – wtrą­cił Cliff. – To jest prak­tycz­nie to samo słowo.

– Ciiii – uci­szyła go Sabina. – Prze­stań ze mną flir­to­wać.

– No więc – kon­ty­nu­owała Lucky. – Mój plan był taki, żeby dotknąć wszyst­kich brud­nych rze­czy, jakie znajdę, a potem mojego oka. Oczy­wi­ście Tokio sły­nie z czy­sto­ści, więc nie było to łatwe wyzwa­nie. Na szczę­ście miesz­ka­łam z dwu­na­stoma naprawdę obrzy­dli­wymi model­kami. Zatłusz­czony blat kuchenny? Świet­nie. Deska klo­ze­towa? Dosko­nale! Tyłek któ­re­goś z ich maleń­kich pie­sków? Jasne, zaraz go pogłasz­czę.

– Obrzy­dliwe! – krzyk­nął Riley, wyraź­nie zachwy­cony.

– Idę do leka­rza i moje oczy są po tym wszyst­kim, jak może­cie sobie wyobra­zić, dość zaczer­wie­nione. On mi się nawet dobrze nie przy­gląda. „Czego pani potrze­buje?”. Mówię mu, że przy­szłam po zaświad­cze­nie do pracy. Podaje mi kawa­łek kartki i spa­dam. Takie pro­ste. Dzwo­nię do agentki i mówię jej, że mam zaświad­cze­nie. „To świet­nie – stwier­dza. – Ale ty zawsze kła­miesz, więc oznaj­mi­łam klien­towi, że jesteś w podróży i lot ci się opóź­nił. Powie­dzieli, że możesz przyjść jutro”. Czyli dobrze się skoń­czyło, prawda? Wie­czo­rem poło­ży­łam się spać o dobrej godzi­nie. Budzę się raniutko i… naprawdę mam zapa­le­nie spo­jó­wek.

– Mais non7! – pisnęła Sabina.

– Kurwa, mais oui8! – krzyk­nęła Lucky.

Ze sto­lika obok zer­k­nęły na nią dwie Fran­cuzki w śred­nim wieku i zmarsz­czyły brwi. Lucky poma­chała im rado­śnie.

– Czyli wła­ści­wie – stwier­dził Cliff – mia­łaś prze­je­bane.

– Dokład­nie tak. Oczy mam zupeł­nie czer­wone i spuch­nięte. Omi­nęła mnie sesja. Stra­ci­łam klienta.

– A agen­cja cię wyrzu­ciła? – spy­tał Riley.

– Pra­wie. – Lucky poki­wała głową. – Zatrzy­mali mnie warun­kowo. Ale parę tygo­dni póź­niej wpa­dłam na impre­zie na redak­tora „Vogue Japan”. Wie­cie co, on ma wspa­niałe poczu­cie humoru, więc opo­wie­dzia­łam mu tę histo­rię. Tak mu się spodo­bała, że osta­tecz­nie parę tygo­dni póź­niej mnie zatrud­nił. To w sumie był począ­tek mojej kariery w pra­sie.

– Masz cho­lerne szczę­ście – przy­znał Cliff, krę­cąc głową.

– Lucky jest jak kot – zauwa­żyła Sabina. – Ma dzie­więć żyć.

– Rodzice wie­dzieli, co robili, dając ci takie far­ciar­skie imię, Lucky – powie­dział Riley.

– Moi rodzice gówno wie­dzieli – oznaj­miła Lucky i zapa­liła kolej­nego papie­rosa. – Na­dal tak jest.

Przy stole zapa­dła cisza. Z koń­cem histo­rii ciemna fala smutku, która w każ­dej chwili gro­ziła, że ścią­gnie ją na dno, powró­ciła. Nie chciała myśleć o rodzi­cach ani o Nicky, ani w ogóle o niczym poza tym małym kawiar­nia­nym sto­li­kiem, jed­nak jej rodzina zawsze była gotowa prze­pchnąć się i zająć miej­sce w jej gło­wie.

Sio­stry wiele wyba­czały, ale Lucky wie­działa, że nie miały dobrego ojca. Na pewno nie one jedyne. Przez całe życie poznała pew­nie led­wie garstkę osób, któ­rym tra­fił się dobry tata. Wszyst­kie były dziwne. Dzie­ciaki dora­sta­jące z kocha­ją­cymi ojcami miały takie same zamglone, roz­ma­rzone spoj­rze­nia, co te wycho­wu­jące się w miej­scach typu Malibu, w domach, w któ­rych wiecz­nie świe­ciło słońce. Nie musiały się har­to­wać. Lucky miała wła­sną teo­rię, że dora­sta­nie ze złym ojcem przy­po­mina dzie­ciń­stwo spę­dzone w kraju z dłu­gimi, cięż­kimi zimami. To cię wzmac­nia. Przy­go­to­wuje cię też na praw­dziwe życie, w któ­rym lato jest tylko jedną z pór roku, nie sty­lem życia, a więk­szość męż­czyzn może cię skrzyw­dzić przy pierw­szej lep­szej oka­zji. A może wie­rzyli w to tylko ludzie dora­sta­jący ze złymi ojcami.

Co zabawne, ich ojciec nie był chłodny, a przy­naj­mniej nie od zawsze. Nazwa­łaby go raczej płyn­nym. Zmien­nym jak pogoda. I podob­nie jak z pogodą, trzeba było go cią­gle spraw­dzać, żeby prze­wi­dzieć, jaki to będzie dzień. Lucky i jej sio­stry potra­fiły odgad­nąć jego nastrój po tym, jak zamy­kał drzwi wej­ściowe. Nie roz­kłada się pik­niku pod­czas burzy gra­do­wej i tak samo nie można robić pew­nych rze­czy przy wku­rzo­nym tacie. Żad­nych sprze­czek o pilota, gło­śnych poga­du­szek z kole­żan­kami przez tele­fon, pła­czu nad kiep­ską oceną, śmia­nia się z głu­piego żartu, maru­dze­nia mamie, że coś by się zja­dło. On był jedy­nym męż­czy­zną w domu, a jed­no­cze­śnie był całym domem. Miesz­kały wśród jego nastro­jów.

Lucky odzie­dzi­czyła po nim nie­bie­skie oczy oraz jasne włosy i wolała wie­rzyć, że na tym podo­bień­stwa się koń­czyły. Był ame­ry­kań­skim potom­kiem Szko­tów w trze­cim poko­le­niu, miał za sobą kato­lic­kie dzie­ciń­stwo pełne zakon­nic, które, jak mawiał, każ­dego wypro­wa­dzi­łoby na dobrego ate­istę. Uwiel­biał czy­tać, utrzy­my­wał nawyk czy­ta­nia jed­nej książki tygo­dniowo, nawet kiedy już pił, ale jego reli­gią był sport. Piłka nożna, boks, golf, kolar­stwo – oglą­dał wszystko. Podob­nie jak Bon­nie, lepiej doga­dy­wał się ze swoim cia­łem niż z umy­słem. Powi­nien był zostać zawo­do­wym spor­tow­cem, dostał się nawet do col­lege’u ze spor­to­wym sty­pen­dium dla pił­ka­rzy, ale zerwane ścię­gno stawu sko­ko­wego ozna­czało, że po ukoń­cze­niu stu­diów wylą­do­wał w lokal­nym banku, w któ­rym pra­co­wał do końca życia. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo się upił albo jak czę­sto, zawsze przy­cho­dził do pracy na czas. To dla­tego ich matka nie potra­fiła przy­znać, że ma pro­blem. Jaki alko­ho­lik jest w sta­nie utrzy­mać się tyle lat w pracy? Oka­zało się, że wła­śnie ich.

Lucky łatwo było powie­dzieć, że miały nie­do­brego tatę. Trud­niej za to przy­znać, że jej matka też nie była wcale taka wspa­niała. Wycho­wała się w nisz­cze­ją­cej posia­dło­ści w Sus­sex, była jedyną córką matki z depre­sją i bru­tal­nego ojca alko­ho­lika, któ­rzy sta­no­wili oso­bliwe połą­cze­nie bry­tyj­skiej klasy wyż­szej oraz zupeł­nie pod­upa­dłej. Eks­klu­zywni, ale bez gro­sza, jak mawiała matka. Jej ojciec zaprze­pa­ścił więk­szość swo­jej spu­ści­zny, jesz­cze zanim matka weszła w wiek nasto­letni. Nawet po tym, jak poznała i poślu­biła ich ojca, żyła w głę­bo­kiej pogar­dzie dla bry­tyj­skiego sys­temu kla­so­wego, z któ­rego ucie­kła.

W życiu ich matki było wiele rze­czy, o któ­rych Lucky nie miała poję­cia, ale wie­działa, że mama pry­snęła z tego nie­szczę­śli­wego domu, w któ­rym doro­sła, w ogóle z tego prze­klę­tego kraju, jak go nazy­wała, gdy tylko mogła. Wylą­do­wała w Nowym Jorku i zaczęła pracę w gale­rii w cen­trum mia­sta. Wtedy miała jedwa­bi­ste, kasz­ta­nowe włosy się­ga­jące do pasa oraz piękną twarz o kształ­cie tuli­pana. Twier­dzi, że zatrud­niono ją głów­nie po to, by stała w oknie w spód­niczce mini i wabiła do gale­rii męż­czyzn, ale miała też oko do mło­dych arty­stów i prze­ko­nała pra­co­daw­ców do zakupu paru wcze­snych prac mala­rzy sław­nych dzi­siaj na całym świe­cie.

Gdyby ich matka nie miała dzieci, to Lucky była pewna, że zosta­łaby dyrek­torką jakiejś gale­rii albo uznaną kura­torką, jed­nak ode­szła z gale­rii po naro­dzi­nach Avery. Potem, kiedy Avery miała pięt­na­ście lat, a Lucky osiem, matka wró­ciła do pracy na sta­no­wi­sko opie­kuna wystaw w muzeum i powie­rzyła naj­star­szej córce obo­wią­zek opieki nad resztą. Twier­dziła, że potrze­bują pie­nię­dzy, co było prawdą, choć zara­biała pew­nie za godzinę mniej niż jedna z jej córek mogłaby dostać za opiekę nad dziećmi. Przede wszyst­kim jed­nak miała już dość bycia mamą, a obo­wiąz­kowa Avery ze sto­ic­kim spo­ko­jem zajęła jej miej­sce. Lucky przy­zna­wała to nie­chęt­nie, ale mało kto miał taką dobrą mamę, jaką była Avery, co jed­nak nie ozna­czało, że zamie­rzała dzi­siaj do niej oddzwo­nić.

Strzep­nęła popiół z papie­rosa do popiel­niczki w kształ­cie muszli i wypu­ściła dym. Chciała zna­leźć jakąś szparę w swoim umy­śle i w niej znik­nąć, uciec do takiego miej­sca, w któ­rym nie dosię­ga­łyby jej wspo­mnie­nia, a potra­fiła to zro­bić tylko w jeden spo­sób. Odsu­nęła od sie­bie pustą szklankę po piwie i wystrze­liła do zna­jo­mych z wil­czym uśmie­chem:

– Zama­wiamy coś moc­niej­szego?

Lucky wra­cała do ate­lier gołę­bio­sza­rymi uli­cami, które roz­ma­zy­wały się jej przed oczami niczym obrazy impre­sjo­ni­stów. Przez chwilę roz­wa­żała, czy nie prze­le­cieć Rileya w łazience, ale wyglą­dał na takiego, co łatwo się przy­wią­zuje, więc pod­jęła nie­zwy­kle odpo­wie­dzialną decy­zję, żeby zamiast tego zdą­żyć na przy­miarki. Zro­biła unik przed jakimś psem i potknęła się, końce jej pal­ców musnęły chod­nik, a potem się wypro­sto­wała. Była odro­binę pijana. Miała moc­niej­szą głowę od oby­dwu face­tów, pomy­ślała z satys­fak­cją. Na pewno od Cliffa, bo gdy wycho­dziła, on śpie­wał a cap­pella bar­dzo emo­cjo­nalną wer­sję Ima­gine Johna Len­nona na oczach spe­szo­nej Sabiny.

Gdy Lucky otwo­rzyła nie­bie­skie drew­niane drzwi, dotąd ciche podwó­rze oka­zało się pełne życia. Na środku bru­ko­wa­nego patio wznie­siono długi, biały wybieg, wokół któ­rego krzą­tali się pra­cow­nicy roz­sta­wia­jący krze­sła, ukła­da­jący prze­wody i szy­ku­jący miej­sca dla foto­gra­fów. Lucky poczuła dziwne zde­rze­nie świa­tów, które wspól­nie two­rzyły branżę modową; ten przed­się­bior­czy tłum pra­cow­ni­ków obsługi sceny w ciągu kilku godzin dokona her­ku­le­so­wych czy­nów, a potem wtopi się w tło, jakby w ogóle ich tam nie było, żeby oble­czona w jedwab Lucky i jej kole­żanki po fachu mogły dry­fo­wać ponad morzem widzów po ich dziele.

Wymi­nęła męż­czy­znę nio­są­cego chwie­jący się stos krze­seł tak wysoki, jakby gość wystę­po­wał w cyrku, po czym wspięła się przez pię­tra wiją­cych się, przy­pra­wia­ją­cych ją o zawroty głowy scho­dów. Wszystko jej wiro­wało, gdy weszła do dusz­nego ate­lier. W noz­drza ude­rzyła ją gorąca fala ludz­kiego potu. Nad głową darem­nie krę­cił się drew­niany wia­trak sufi­towy, mie­sza­jąc gorące powie­trze w pomiesz­cze­niu, ale go nie wyrzu­ca­jąc. Jakaś kobieta pchała zbyt obcią­żony wie­szak sukie­nek z tafty w sor­be­to­wych kolo­rach, prze­to­czyła się obok niej i nawet na nią nie spoj­rzała.

Lucky poczuła, że jej głowa wiruje w tym samym tem­pie co wia­trak. Pode­szła do okna i wychy­liła się, głę­boko oddy­cha­jąc. Okna pra­cowni wycho­dziły na podwó­rze, Lucky sku­piła uwagę na łysi­nie męż­czy­zny pole­ru­ją­cego lśniący, biały wybieg pod nią. Pró­bo­wała uspo­koić głowę, wpa­tru­jąc się w niego.

– Zbiera się na deszcz?

Lucky odwró­ciła się i zoba­czyła tę samą sty­listkę co wcze­śniej, z cia­snym kokiem i prze­wie­szoną przez szyję kra­wiecką miarą.

– Bar­dzo się mar­twimy desz­czem – wyja­śniła sty­listka i wyjęła z ust srebrną szpilkę.

Lucky wysta­wiła głowę przez okno, żeby zlu­stro­wać niebo. Po lewej stro­nie było szare, po pra­wej błę­kitne.

– Pół na pół.

Wyma­wiała słowa, jakby miała w ustach kawałki mięk­kich owo­ców. Sty­listka lekko zmarsz­czyła brwi.

– Alors, pro­szę za mną.

Lucky została popro­wa­dzona do jesz­cze goręt­szego rogu pomiesz­cze­nia, gdzie na aksa­mit­nym wie­szaku, do któ­rego przy­kle­jono taśmą jej pola­ro­idowe zdję­cie, wisiał jej strój. Była to suk­nia balowa wią­zana na szyi, z roz­klo­szo­waną spód­nicą w kształ­cie odwró­co­nego kie­liszka mar­tini. Tka­nina miała naj­bled­szy odcień cukier­ko­wego różu, niczym poduszki na łapce kociaka. Na umie­jęt­nie udra­po­wa­nym gor­se­cie wiły się srebrne kora­li­kowe gałązki obwie­szone cięż­kimi, błysz­czą­cymi kwia­tami wiśni. Sty­listka spoj­rzała wycze­ku­jąco na Lucky.

– Sam haft zajął trzy­sta godzin – oznaj­miła.

Jed­nak Lucky była zbyt zajęta tym, żeby wyswo­bo­dzić się z dżin­sów i się przy tym nie prze­wró­cić, więc nie odpo­wie­działa. Udało jej się je zdjąć, a potem ścią­gnęła koszulkę i sta­nęła chwiej­nie w samej bie­liź­nie, zupeł­nie nie­skrę­po­wana, czego nauczyła się na samym początku mode­lin­go­wej kariery. Jeżeli sty­listka liczyła na czuły zachwyt ze strony Lucky, to na próżno. Wciąż jesz­cze w brud­nych skar­pet­kach wsu­nęła się do sztyw­nej sukni. Czuła, że została zapięta z tyłu na haftki, gor­set bole­śnie ści­skał jej żebra i wpi­jał się w talię.

– Prawda, że pięk­nie? – wes­tchnęła kraw­cowa przy maszy­nie. – Zupeł­nie jak księż­niczka.

Lucky lekko bek­nęła.

– Zaraz przyj­dzie pro­jek­tant i oceni – oznaj­miła sty­listka. – Ale naj­pierw spraw­dzę, czy jest dobrze dopa­so­wana.

– Czy mogę pro­sić o wodę? – wychry­piała Lucky.

Z zasko­czoną miną sty­listka podała jej gazo­wany Volvic o smaku tru­skaw­ko­wym. Lucky z waha­niem wzięła łyk. Nie cier­piała tru­ska­wek. Gdy tylko sło­dzone bąbelki dotarły do jej brzu­cha, wie­działa już, że ma duży pro­blem. Pod­bie­gła do otwar­tego okna i wystrze­liła z niej brą­zowa struga piwa z wódką, bo gor­set zadzia­łał tro­chę jak pompka do płu­ka­nia żołądka. Cuch­nąca ciecz wyla­ty­wała z niej falami. Lucky popa­trzyła w dół na płyny i żółć, które z sie­bie wyda­liła, roz­pry­śnięte niczym test Ror­scha­cha na bia­łym wybiegu. Męż­czy­zna z łysiną, któ­rego obser­wo­wała zale­d­wie kilka chwil wcze­śniej, zadarł głowę i spo­glą­dał na nią z prze­ra­że­niem, bo sam ledwo unik­nął obla­nia. Z tyłu usły­szała piski kraw­co­wej i sty­listki, bła­ga­ją­cych ją, żeby nie zwy­mio­to­wała na sukienkę. Lucky była w poło­wie w środku, w poło­wie na zewnątrz, jej tułów zwi­sał wychy­lony przez okienny para­pet. Prze­lot­nie pomy­ślała, jak dobrze byłoby tak zostać, pomię­dzy, ani po jed­nej, ani po dru­giej stro­nie, na zawsze, a potem otarła z ust kwa­śną strużkę śliny. Przed nią błysz­czały jasno sko­śne dachy Paryża. Przy­naj­mniej wycho­dziło słońce.

Rozdział drugi

Bon­nie

Przed świ­tem Bon­nie zbu­dziły dźwięki jakie­goś naj­ścia. Ktoś szar­pał drzwiami wej­ścio­wymi, pró­bu­jąc dostać się do środka. W ciągu kilku sekund chwy­ciła kij do base­balla, który miała przy łóżku, i ruszyła do małego salonu. Pokój był ciemny i nie­ru­chomy, pra­wie pusty, z wyjąt­kiem stosu kar­to­nów w rogu i skła­da­nego leżaka. Siar­ko­wo­żółte plamy świa­tła z ulicz­nych latarni padały pasmami na gołą pod­łogę. Stała nie­ru­chomo, nasłu­chi­wała. Drzwi raz jesz­cze zachy­bo­tały się we fra­mu­dze. Bon­nie wstrzy­mała oddech i zakra­dła się do nich, aż zna­la­zła się na tyle bli­sko, żeby z cichym klik­nię­ciem odsu­nąć zasuwę. Jed­nym szyb­kim ruchem otwo­rzyła drzwi na oścież i zamach­nęła się kijem w powie­trzu przed sobą. Z meta­licz­nym hukiem ude­rzył o zie­mię pod jej sto­pami. Wyj­rzała na puste pię­tro obwie­szone mokrymi ręcz­ni­kami, które dzieci sąsia­dów roz­wie­szały na noc na balu­stra­dzie, i pokrę­ciła głową. Znowu wal­czyła z samą sobą.

Bon­nie ostat­nio sypiała do połu­dnia. Praca na bramce w pobli­skim barze U Peachy’ego ozna­czała, że zwy­kle nie wra­cała do domu przed trze­cią albo czwartą nad ranem. To zupeł­nie odwrotny rytm dnia do tego z poprzed­nich lat, kiedy to codzien­nie zry­wała się przed świ­tem na tre­ning, a zanim więk­szość ludzi zdą­żyła się obu­dzić na śnia­da­nie, miała za sobą wię­cej ener­gicz­nej aktyw­no­ści fizycz­nej, niż reszta była w sta­nie wyko­nać w ciągu tygo­dnia. Na­dal ćwi­czyła, ale w ogóle nie było to porów­ny­walne z inten­syw­no­ścią pro­gramu tre­ningowego przy­go­to­wu­ją­cego do walki, kiedy jej tre­ningi raczej nale­żało nazy­wać życiem, bo w tam­tych okre­sach nie robiła niczego poza nimi.

Bon­nie wró­ciła do łóżka i zapa­dła w płytki, drę­czący sen. Obu­dził ją dźwięk tele­fonu dobie­ga­jący gdzieś z miesz­ka­nia. Uży­wała go tak rzadko, że czę­sto zosta­wiała apa­rat na lodówce albo na brzegu wanny na kilka dni, więc nie od razu umiała sobie przy­po­mnieć, gdzie leżał. Wygra­mo­liła się z łóżka i zna­la­zła komórkę na jed­nym z nie­otwar­tych pudeł w salo­nie, na ekra­nie migało imię Avery. Było wcze­sne popo­łu­dnie, nawet jak na nią to późna pobudka.

– Aves – wychry­piała.

Usły­szała, że sio­stra wypusz­cza powie­trze.

– Bon Bon, naresz­cie. Dajesz wiarę, co mama napi­sała w tym zje­ba­nym mejlu?

Bon­nie zmarsz­czyła brwi.

– Jakim mejlu?

– Jesz­cze nie widzia­łaś? Dopiero wsta­łaś?

Bon­nie poszła do kuchni, odkrę­ciła kurek i pochy­liła się, żeby napić się wody pro­sto z kranu.

– Mam komórkę z klapką – odparła, ocie­ra­jąc usta. – Nie odbiera mejli. Co tam napi­sała?

– No, to uwaga. Cze­kaj chwilkę, tylko go znajdę… O, tutaj… Dro­gie dziew­czynki, trudno uwie­rzyć, że minął już rok bez naszej kocha­nej Nicky. Piszę do was, ponie­waż, jak wie­cie, jej miesz­ka­nie stało puste przez ostat­nich dwa­na­ście mie­sięcy i pod­ję­li­śmy z tatą trudną decy­zję o jego sprze­daży. Gdy­by­ście chciały zabrać jakieś rze­czy Nicky, zrób­cie to, pro­szę, do końca tego mie­siąca. Resztę zabie­rze firma prze­pro­wadz­kowa. Pozo­staję z sza­cun­kiem, mama.

Bon­nie mimo­wol­nie wypu­ściła powie­trze. Nie spo­dzie­wała się tego. Ich sze­ścio­oso­bowa rodzina miesz­kała kie­dyś w miesz­ka­niu z dwiema sypial­niami w przed­wo­jen­nej kamie­nicy na Upper West Side, które rodzice kupili przed kil­ku­dzie­się­ciu laty dużo poni­żej war­to­ści ryn­ko­wej. Avery miała wspólną sypial­nię z Bon­nie, a Lucky i Nicky zaj­mo­wały mniej­szą. Rodzice spali w pomiesz­cze­niu, które można by nazwać małą jadal­nią, oddzie­loną od salonu malo­waną ścianką.

Bon­nie usły­szała kie­dyś, że rekin w akwa­rium rośnie do dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów, a rekin na wol­no­ści do dwóch metrów. Jed­nak ich dom z dzie­ciń­stwa naj­wy­raź­niej dzia­łał na nie odwrot­nie. Bon­nie oraz jej sio­stry rosły i rosły, aż w końcu miesz­ka­nie nie było w sta­nie ich pomie­ścić. Sama wypro­wa­dziła się krótko przed sie­dem­na­stymi uro­dzi­nami, żeby roz­po­cząć ama­tor­ską karierę, parę lat póź­niej Nicky wyje­chała do innego stanu na stu­dia, Lucky zaś, zło­wiona w wieku pięt­na­stu lat przez agen­cję, zaczęła pra­co­wać na całym świe­cie jako modelka. W końcu wszyst­kie się wypro­wa­dziły, a Avery ucie­kła i wró­ciła rok póź­niej na nowo czy­sta i zde­ter­mi­no­wana stu­dio­wać prawo. Po tym, gdy ojciec prze­szedł na eme­ry­turę, rodzice prze­pro­wa­dzili się na przed­mie­ście, rze­komo dla­tego, że mia­sto nie sprzy­jało jego zdro­wiu, co tak naprawdę ozna­czało, że nie sprzy­jało piciu. Bon­nie i Nicky wpro­wa­dziły się do miesz­ka­nia z powro­tem i dokła­dały się do opłat; Nicky uczyła angiel­skiego w pobli­skim liceum, a Bon­nie dosko­na­liła swoje umie­jęt­no­ści w klu­bie Pavla i wpa­dała na tro­chę do miesz­ka­nia pomię­dzy wyjaz­dami na zawody i obozy spor­towe. Był to szczę­śliwy układ, do samego końca.

– Co to w ogóle zna­czy „pozo­staję z sza­cun­kiem”? – spy­tała Avery pod­nie­sio­nym tonem. – Jak­by­śmy miały wąt­pli­wo­ści, czy aby dalej będzie naszą mamą?

– To bar­dzo chłodna for­muła – przy­znała Bon­nie. – Nawet jak na nią.

Natych­miast poczuła wyrzuty sumie­nia. Sta­rała się ni­gdy nie mówić źle o matce, ale wła­ści­wie ni­gdy nie były ze sobą bli­sko. To Avery i Nicky zawsze sta­no­wiły połą­cze­nie pomię­dzy pozo­sta­łymi sio­strami a matką. Nicky wzbu­dzała naj­więk­sze zain­te­re­so­wa­nie mamy, mimo że ona nie dawała z sie­bie zbyt wiele żad­nej z córek. Ponie­waż nie­na­wi­dziła sportu, a w prze­ci­wień­stwie do Nicky, Bon­nie nie prze­ja­wiała spe­cjal­nego zain­te­re­so­wa­nia sztuką, utrzy­my­wały pełen sza­cunku dystans. Tym­cza­sem Avery w doro­słym wieku wzięła na sie­bie rolę obo­wiąz­ko­wej córki, żeby pozor­nie wyna­gro­dzić swoją nie­obec­ność w cza­sie ule­ga­nia nało­gowi, więc co parę lat odwie­dzała rodzi­ców pod mia­stem i dzwo­niła w waż­niej­sze święta czy uro­dziny. Ale Bon­nie wyczu­wała tę gorącą wście­kłość na nich, jaką Avery pie­lę­gno­wała w sobie w tajem­nicy, buzu­jącą niczym magma pod powierzch­nią jej tro­skli­wo­ści. Zarówno Lucky, jak i Bon­nie po pro­stu prze­nio­sły swoje potrzeby rela­cji z rodzi­cami poza rodzinę – Lucky zawsze była pod opieką zespołu booke­rów i agen­tów, a Bon­nie miała swo­jego tre­nera boksu, Pavla Petro­vi­cha. I jeżeli potrze­bo­wały odro­biny mat­czy­nej porady i zachęty, zwra­cały się do Avery. Do kogo musiała zwra­cać się Avery, zanim poznała Chiti, tego Bon­nie na­dal nie wie­działa.

– Myślisz, że powin­ny­śmy do niej zadzwo­nić? – spy­tała Bon­nie, już się tego bojąc.

– Och, dzwo­ni­łam już – rzu­ciła dziar­sko Avery. – Zaraz, gdy tylko przy­szedł.

Bon­nie poha­mo­wała uśmiech. Avery była taką praw­niczką.

– I? – spy­tała.

– No i naprawdę sprze­dają. Mają już zain­te­re­so­wa­nego kupca.

– Wow – wydu­siła Bon­nie.

Nie wie­działa, co innego mia­łaby powie­dzieć. Avery wyda­wała się dosta­tecz­nie obu­rzona za nie obie.

– Przez resztę roz­mowy opo­wia­dała mi o nowym nawo­zie, któ­rego używa w ogro­dzie – dodała Avery, a jej głos pod­niósł się jesz­cze bar­dziej z roz­draż­nie­nia. – Typowe. Pra­wie ze sobą nie gadamy, a jeśli już, to ona chce roz­ma­wiać dosłow­nie o gów­nie.

Ich matka zawsze je kar­miła i ni­gdy ich nie biła – Bon­nie lubiła o tym sobie przy­po­mi­nać. Ale czuła się przez nie przy­tło­czona. To nie była taka mama, która speł­nia się przy goto­wa­niu i pra­cach domo­wych, jed­nak ni­gdy nie pro­siła o pomoc. Codzien­nie wie­czo­rem podej­mo­wała się zada­nia nakar­mie­nia ich czte­rech niczym bar­dzo wyczer­pany podróż­nik na samot­nej wypra­wie, któ­rej roz­po­czę­cia żałuje, ale już się z tym pogo­dził. Zda­niem Bon­nie, matka bała się Avery, Bon­nie ją zdu­mie­wała, Nicky od czasu do czasu ocza­ro­wy­wała, a na Lucky w ogóle nie zwa­żała. Oczy­wi­ście żadna z tych opcji nie była ide­alna.

Bon­nie miała znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane uczu­cia wobec ojca. Zarówno ku jej dumie, jak i zakło­po­ta­niu, inte­re­so­wał się nią bar­dziej niż pozo­sta­łymi cór­kami, czę­sto żar­to­wał, że jest dla niego jak syn, któ­rego mu bra­ko­wało. Gdy dora­stała, wie­czo­rami zabie­rał ją do Cen­tral Parku, gdzie w mil­cze­niu rzu­cali do sie­bie piłkę na Great Lawn, pod­czas gdy ostat­nie pro­mie­nie słońca prze­su­wały się po tra­wie, a jedy­nym dźwię­kiem były ciche ude­rze­nia skóry o ich dło­nie i od czasu do czasu jakiś pomruk w uzna­niu dla wyjąt­kowo dobrego chwytu. W dro­dze do domu kładł ciężką rękę na jej karku, poga­nia­jąc ją, co było dla niej jed­no­cze­śnie przy­jemne i klau­stro­fo­biczne, bo z jed­nej strony chciała utrzy­mać jego uwagę, a z dru­giej od niej uciec, uciec przed nim i pobiec wolno, nie­skrę­po­wa­nie, do bez­piecz­nej przy­stani sióstr. Gdy Bon­nie skoń­czyła pięt­na­ście lat i odkryła boks, jego picie, wcze­śniej ogra­ni­czone do prze­strzeni poza domem lub czasu, gdy córki już poszły spać, wśli­zgnęło się we wcze­sne godziny wie­czorne, pod­czas któ­rych daw­niej grali. Mar­twiła się o niego, ale też ulżyło jej, że nie czuje już jego dłoni na swoim karku; to najbar­dziej utkwiło jej w pamięci.

– To co myślisz? – pona­gliła ją Avery. – Mamy pró­bo­wać ich powstrzy­mać?

Bon­nie nie wie­działa, co myśleć. To miesz­ka­nie było jedy­nym domem, jaki znała, zarówno kamie­niem u szyi, jak i kotwicą. Przez ostatni rok Avery opła­cała raty kre­dytu hipo­tecz­nego i czynsz, pozwa­la­jąc w ten spo­sób, by miesz­ka­nie stało puste, ale wszy­scy wie­dzieli, że taki układ nie może trwać wiecz­nie. Naj­lep­szą stra­te­gią w ich rodzi­nie, jak się prze­ko­nała, była neu­tral­ność.

– A ty myślisz, że powin­ni­śmy? – spy­tała.

– Tak – odparła zde­cy­do­wa­nie Avery. – To także nasz dom, oni nie mają takiego prawa.

– Tylko że należy do nich – wymam­ro­tała Bon­nie.

– I co z tego! – rzu­ciła poiry­to­wana Avery. Zabrzmiała jak za nasto­let­nich cza­sów. – Poważ­nie nie obcho­dzi cię to, czy go sprze­da­dzą?

Bon­nie kochała tamto miesz­ka­nie, ale po tym, co się tam wyda­rzyło, wie­działa, że już ni­gdy nie postawi w nim stopy.

– To ich miesz­ka­nie i chyba… jestem w sta­nie usza­no­wać taką decy­zję – wybrnęła.

– Boże, jak ja bym chciała być taka sto­icka jak ty – stwier­dziła Avery.

Bon­nie zachi­cho­tała nie­śmiało.

– Ja nawet nie wiem, co to zna­czy.

– To zna­czy, że w prze­ci­wień­stwie do mnie nie jesteś ska­zana na śmierć w wyniku zawału serca wywo­ła­nego nie­ustan­nym stre­sem.

– Ale co z tymi wszyst­kimi rze­czami Nicky? – spy­tała Bon­nie.

W tej kwe­stii nie była sto­icka. Avery mruk­nęła coś przez tele­fon.

– No tak. Jedna z nas będzie musiała tam poje­chać i wszystko zabrać.

– Wiem, że ja mam naj­bli­żej… – zaczęła ze stra­chem Bon­nie.

– Nie ma sprawy – prze­rwała jej szybko Avery. – Nikt nie będzie od cie­bie ocze­ki­wał, żebyś tam wra­cała. Coś wymy­ślę.

Bon­nie z ulgą wypu­ściła powie­trze. Nie cier­piała tego, że Avery musiała zawsze wszystko napra­wiać w rodzi­nie, a jed­no­cze­śnie dawało jej to poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Dzię­kuję – powie­działa cicho.

– Trudno uwie­rzyć, że to już rok – stwier­dziła Avery.

– Wiem… – Bon­nie uśmiech­nęła się smutno do sie­bie. – Kur­czę, jak z bicza trzasł.

– Brzmisz już, jak­byś była z Los Ange­les. Jak ci tam?

Bon­nie wró­ciła do pokoju i wyszła na bal­kon, lekko mru­żąc oczy przed słoń­cem.

– Świet­nie. Patrzę teraz na ocean.

Tak naprawdę Bon­nie widziała tylko alejkę pod sobą, na któ­rej mewa wyszar­py­wała brzeg pizzy z worka na śmieci. Miesz­kała na tro­chę podej­rza­nej uliczce prze­cznicę od plaży, w jed­nym z roz­pa­da­ją­cych się budyn­ków, gdzie wciąż można było wynaj­mo­wać lokum na poje­dyn­cze mie­siące. Była to więc opła­calna opcja dla wędrow­nej spo­łecz­no­ści sur­fe­rów, stu­den­tów, pra­cow­ni­ków sezo­no­wych, pod­sta­rza­łych hip­ste­rów i wysoko funk­cjo­nu­ją­cych nar­ko­ma­nów, czyli tych osób, które nada­wały dziel­nicy Venice coś, co agenci nie­ru­cho­mo­ści nazy­wali „kolo­ry­tem lokal­nym”, cho­ciaż te osoby ni­gdy same nie sko­rzy­sta­łyby z usług takiego agenta.

– To faj­nie. Ja patrzę wła­śnie na akta sprawy.

– Na­dal? U was nie jest późno?

– Znasz mnie.

Rze­czy­wi­ście. Praca odgry­wała u Avery tę samą rolę co kie­dyś nar­ko­tyki: odci­nała ją od świata.

– Zro­bi­łaś coś, żeby, no wiesz, uczcić ten dzień? – spy­tała Avery.

– Jesz­cze nie. A ty?

– Ja tylko zadzwo­ni­łam do was wszyst­kich. Gdy­by­śmy chciały zapo­cząt­ko­wać jakąś tra­dy­cję, to byłby naj­wła­ściw­szy moment.

Bon­nie zdmuch­nęła kosmyk wło­sów wpa­da­jący jej w oczy.

– Co by się spodo­bało Nicky? Nie ma prze­cież żad­nych reguł co do żałoby.

Avery zaczęła mówić zwięźle i ener­gicz­nie, tak zwy­kle poro­zu­mie­wała się z klien­tami.

– Chwi­leczkę, już spraw­dzam. – Sły­chać było, że zaczęła stu­kać w kla­wia­turę. – Jak… uczcić… rocz­nicę… śmierci.

Bon­nie pokrę­ciła głową i cicho par­sk­nęła. Skie­ro­wała uwagę z powro­tem na zażarte wysiłki mewy, która roze­rwała worek ze śmie­ciami w poszu­ki­wa­niu kolej­nych kawał­ków pizzy.

– Mnie chyba cho­dziło bar­dziej o to, co same czu­jemy, Aves. Inter­net nam nie powie, co mamy robić.

– Inter­net zawsze mówi nam, co trzeba zro­bić. Pro­szę, mam już jakąś listę. – Zaczęła odczy­ty­wać. – Punkt pierw­szy, odwiedź grób… Dobra, nie jeste­śmy wszyst­kie w Nowym Jorku, więc tego nie zro­bimy. Punkt drugi, wypuść motyle…

Bon­nie par­sk­nęła.

– Pew­nie, tylko pójdę po swoją siatkę.

Avery się zaśmiała.

– Punkt trzeci brzmi roz­sąd­niej. Napisz list, wiersz albo bloga.

– List? Bloga? Kto to napi­sał?

– Ojej, okej. Punkt czwarty, włącz ulu­bioną pio­senkę tej osoby.

– Wiesz, jaka to?

– Nie, ale Lucky by wie­działa.

– Lucky by nam pew­nie pod­po­wie­działa jakiś death­me­ta­lowy kawa­łek tylko po to, żeby się powy­głu­piać.

– Może się dowiemy, jeśli kie­dyś odbie­rze tele­fon.

Teraz jej głos zabrzmiał ostrzej, jak zawsze, kiedy sta­rała się ukry­wać zra­nione uczu­cia, choć ni­gdy by się do tego nie przy­znała. Bon­nie wie­działa, jak bar­dzo Avery sta­rała się pod­trzy­my­wać więzi z młod­szymi sio­strami, tak samo nie­uchwyt­nymi jak wspo­mniane motyle. Bon­nie miała ochotę powie­dzieć sio­strze, że sekre­tem do poko­cha­nia Lucky było sza­no­wa­nie jej potrzeby wol­no­ści. Niech sobie przy­cho­dzi i wycho­dzi kiedy chce, w końcu na cie­bie wpad­nie. Ale jak zawsze Bon­nie posta­no­wiła się nie wtrą­cać.

– Dobra, dalej – cią­gnęła Avery. – Punkt piąty, możemy urzą­dzić spe­cjalną uro­czy­stość upa­mięt­nia­jącą. Punkt szó­sty, wyraź miłość kwia­tami…

– Żadna z tych rze­czy nie jest w stylu Nicky.

– Wiem. Okej, ostatni punkt na liście radzi, żeby usiąść.

– Tylko tyle? – Bon­nie zmarsz­czyła brwi. – To jest cała rada? Usiąść?

– Tylko tyle napi­sali. Usiądź.

– Tyle chyba możemy zro­bić.

– Ja już sie­dzę przy biurku. Mam się prze­siąść?

– Tak, usiądź gdzieś indziej. Na pod­ło­dze.

– Dobra, ty też sia­daj na pod­ło­dze.

Bon­nie usia­dła na pod­ło­dze w kory­ta­rzu i oparła się ple­cami o ścianę, zamknęła oczy. Sły­szała mewy i sąsia­dów, któ­rzy cicho się kłó­cili, męż­czy­zna powta­rzał „mówi­łem ci, mówi­łem ci”, a ponad tym wszyst­kim cichy szum fal. Pro­mie­nie słońca lśniły złoto przez skórę jej powiek. Powie­trze pach­niało solą, śmie­ciami i słoń­cem.

– Czu­jesz, żeby to coś robiło? – spy­tała.

– To chyba nie ma niczego robić – odparła Avery. – Cho­dzi po pro­stu o to, żeby­śmy miały oka­zję sobie ją przy­po­mnieć i poczuć, no wiesz, ten żal.

– Faj­nie.

– Czu­jesz?

– Mój żal? Tak mi się wydaje. A może po pro­stu jestem głodna. – Chciała, żeby to było śmieszne, ale Avery mil­czała. – A ty? – spy­tała nie­pew­nie. – Czu­jesz?

Usły­szała płytki oddech Avery.

– Jestem na nią taka zła – wyszep­tała Avery. – Czy to nie jest popie­przone? Wiem, że powinno być mi smutno, ale czuję głów­nie złość na nią.

– To chyba… nor­malne? Prawda? Powin­naś spy­tać Chiti, ona będzie wie­działa.

– Nie wydaje mi się to nor­malne. Wiesz co, mam ochotę ją skrzyw­dzić. Gdyby tu była, wal­nę­ła­bym ją w szyję.

Bon­nie się uśmiech­nęła.

– To naprawdę dziwne miej­sce, żeby kogoś ude­rzyć.

– Wiesz, nie chcia­ła­bym jej bić po twa­rzy. Tylko zbli­żyć się na tyle, żeby wie­działa, że jestem na nią naprawdę wście­kła.

– Rozu­miem. Ja też bym ją wal­nęła w szyję.

– Tylko że ty byś ją pew­nie w ten spo­sób zabiła.

– Za późno.

Te słowa zawi­sły roz­wi­bro­wane pomię­dzy nimi.

– Jak naprawdę się czu­jesz, Bon Bon? – spy­tała Avery. – Jak tam… w tym noc­nym klu­bie?

– W porządku. – Bon­nie wzru­szyła ramio­nami. – Dziś wie­czo­rem pra­cuję.

Daleko w Lon­dy­nie Avery mruk­nęła z nie­za­do­wo­le­niem.

– Co ty tam w ogóle robisz? Prze­cież my zupeł­nie nie pasu­jemy do Los Ange­les.

– Może ja pasuję – stwier­dziła Bon­nie.

Ale tak naprawdę nie uwa­żała, żeby paso­wała gdzie­kol­wiek, czy do Los Ange­les, czy gdzieś indziej. Tak długo była bok­serką, że zapo­mniała stać się osobą. Wybrała to mia­sto, bo było daleko od miejsc jej tre­nin­gów w Nowym Jorku i wyda­wało jej się, że łatwo tam będzie o pracę. Nie było dla niej ważne, czy jej się tam podoba. Zna­la­zła się tam tylko po to, żeby uciec.

– Miesz­ka­nie w Los Ange­les jest jak zwią­zek z pięk­nym czło­wie­kiem, który nie ma nic do powie­dze­nia – oznaj­miła Avery. – Na krótki czas to w porządku, bo wiesz, sama zobacz, ale osta­tecz­nie zda­jesz sobie sprawę, że potrze­bu­jesz wokół sie­bie ludzi, któ­rzy czy­tają książki i mają praw­dziwe nosy.

Bon­nie zmarsz­czyła brwi. Czy Avery w ogóle odwie­dziła Los Ange­les w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat? Skąd może wie­dzieć, jak się tu mieszka?

– Nie wiem, jak długo tu zostanę – rzu­ciła nie­zo­bo­wią­zu­jąco.

Jed­nym miej­scem, w któ­rym czuła jakąś wolę walki, był ring. Poza jego linami łatwiej było się pod­dać, zwłasz­cza przy Avery, któ­rej pew­ność sie­bie była niczym kowa­dło prze­wa­ża­jące w każ­dej roz­mo­wie.

– Mogłaś się zatrzy­mać u nas! – zawo­łała Avery. – Chiti byłaby zachwy­cona. A na pół­nocy Lon­dynu jest dobra siłow­nia z klu­bem bok­ser­skim.

– Wiesz, że już nie tre­nuję. Mówi­łam ci o tym.

– Dobra, dobra, odpu­śćmy siłow­nię. Nie musisz wal­czyć, jeśli nie chcesz. Mogła­byś kogoś tre­no­wać, mogła­byś zostać mene­dżerką w jakimś spo­rcie, mogła­byś zało­żyć fun­da­cję. Tylko pamię­taj, kim jesteś, Bon­nie.

Bon­nie znów zamknęła oczy. Nagle poczuła olbrzy­mie zmę­cze­nie.

– Kim?

– No, przede wszyst­kim jesteś mistrzy­nią świata kobiet. Sama nie pamię­tam nawet połowy wygra­nych przez cie­bie zawo­dów, ale wiem, że było ich dużo. Jesteś naj­sil­niej­szą osobą, jaką znam, w środku i z zewnątrz. I jesteś moją sio­strą. Zauważ, pro­szę, że żaden z powyż­szych opi­sów nie obej­mo­wał bram­karki w noc­nym klu­bie.

– Tylko że ja jestem bram­karką. Wła­śnie nią jestem.

Avery mil­czała, Bon­nie nie­mal sły­szała, jak machina jej umy­słu pra­cuje, spraw­dza­jąc, jaką tak­tykę wypró­bo­wać.

– Wiesz, że Nicky by tego dla cie­bie nie chciała – powie­działa w końcu Avery.

Czyli, pomy­ślała Bon­nie, osta­tecz­nie powo­łuje się na pra­gnie­nia zmar­łych. Kla­syk.

– Chcia­łaby, żebyś robiła to, co kochasz – mówiła dalej Avery.

Bon­nie deli­kat­nie stuk­nęła głową o ścianę za sobą.

– Cza­sem nie cier­pię tego, co kocham – wyznała.

– Nawet mnie?

– Cie­bie ni­gdy – zaprze­czyła Bon­nie, choć dosko­nale wie­działa, że Avery tak odbie­rze tę uwagę.

Pew­nie dla­tego, podej­rze­wała, w ogóle tak powie­działa. Avery wydała jakiś odgłos pomię­dzy mruk­nię­ciem a wark­nię­ciem.

– Ja po pro­stu tylko cię kocham. I wła­śnie dla­tego cię cisnę.

– Wiem. Ja cie­bie też kocham. Bez też. – Tak im mówiła Nicky. Bez „też”. Tylko „kocham”. – Słu­chaj, muszę się zbie­rać na bie­ga­nie. Zadzwo­nię do cie­bie w przy­szłym tygo­dniu?

– Mhm – mruk­nęła Avery. – Nie będziesz bie­gać w nie­skoń­czo­ność.

Bon­nie prze­brała się w krót­kie spodenki i spor­towy sta­nik, po czym ruszyła na plażę. Bie­gała osiem kilo­me­trów po pia­sku dzien­nie, a potem jesz­cze ćwi­czyła tro­chę kali­ste­niki na drąż­kach na Muscle Beach. Nie miało to w ogóle porów­na­nia do reżimu tre­nin­go­wego, do jakiego była przy­zwy­cza­jona, ale przy­naj­mniej poma­gało jej cał­kiem nie zwiot­czeć. Nie bar­dzo lubiła publicz­ność tury­stów, któ­rzy zbie­rali się wokół, obser­wu­jąc czę­sto odwie­dza­ją­cych to miej­sce kultury­stów, ale było tu taniej niż na siłowni, a poza tym sku­piała na sobie dużo mniej uwagi niż napa­ko­wani, opa­leni męż­czyźni, napom­po­wani jak base­nowe zabawki, któ­rzy spę­dzali całe dnie, pusząc się na ławecz­kach do wyci­ska­nia. Czę­sto była jedyną kobietą na porę­czach, a już na pewno jedyną, która była w sta­nie pod­cią­gnąć się sto razy w cza­sie poni­żej pię­ciu minut, ale po tre­nin­gach bok­ser­skich była do tego przy­zwy­cza­jona. Nie grała w żadne sporty dru­ży­nowe od gim­na­zjum i rzadko wymie­niała wię­cej niż prze­lotne żar­ciki z part­ner­kami spa­rin­go­wymi. Czuła, że w towa­rzy­stwie poru­sza się z gra­cją niedź­wie­dzia griz­zly. Na porę­czach, podob­nie jak w życiu, była pozo­sta­wiona sama sobie – i mówiła sobie, że tak wła­śnie lubiła naj­bar­dziej.

Tylko że odkąd zaczęła tre­no­wać w wieku pięt­na­stu lat, tak naprawdę ni­gdy nie była sama. Może się wyda­wać, że bok­ser na ringu jest samotny, ale wystar­czy tro­chę roz­sze­rzyć kadr i dwa, trzy metry dalej w naroż­niku zawsze będzie stał tre­ner, który przyj­muje każdy cios razem z nim. Naprawdę dobry tre­ner widzi to, co jego pię­ściarz i czuje to samo, co on. A bok­ser potrze­buje tego wspar­cia, cał­ko­wi­cie na nim polega, jak dziecko na matce. Jest to sekretna bez­bron­ność wpi­sana w duszę tego sportu, ta intymna zależ­ność. A jed­nak z takiego pod­da­nia się zależ­no­ści bie­rze się zdol­ność do indy­wi­du­al­nej odpor­no­ści, która może spra­wiać wra­że­nie wręcz nie­ludz­kie. Bok­se­rów tre­nuje się zawsze do walki, ni­gdy do ucieczki. Bon­nie widziała wielu bok­serów i bok­serek leżą­cych pła­sko na ple­cach, ale ni­gdy ucie­ka­ją­cych z ringu. Mimo prze­strogi sędziego na początku walki, by „w każ­dej chwili chro­nić sie­bie”, boks wymaga prze­zwy­cię­że­nia naj­głęb­szych natu­ral­nych odru­chów, żeby za wszelką cenę się chro­nić. Aby to zro­bić, trzeba zno­sić ból.

Gdy za pierw­szym razem Bon­nie weszła do klubu bok­ser­skiego, była z nią Nicky. Miała pięt­na­ście lat, a Nicky dwa­na­ście; rodzice powie­rzyli jej odpro­wa­dza­nie Nicky każ­dego popo­łu­dnia ze szkoły przez park, kiedy sami byli w pracy. Avery wcze­śnie skoń­czyła liceum i już dobi­jała się podwójną liczbą kur­sów na Colum­bii, a dzie­się­cio­let­nia Lucky cho­dziła na zaję­cia popo­łu­dniowe, kiedy ich mama pra­co­wała. Pew­nego popo­łu­dnia, zamiast iść dalej na zachód przez park do ich miesz­ka­nia, Bon­nie bez ostrze­że­nia popro­wa­dziła Nicky na połu­dnie, w kie­runku śród­mie­ścia.

Wtedy Bon­nie już od wielu tygo­dni oglą­dała wyłącz­nie filmy o bok­se­rach, zmu­sza­jąc wszyst­kie sio­stry do wspól­nego odgry­wa­nia scen z Wście­kłego Byka i Rocky’ego. Wcią­gnęła się w to jesz­cze zanim wkro­czyła na ring, ale ich matka uwa­żała ten sport za bar­ba­rzyń­ski i odmó­wiła pła­ce­nia za lek­cje. To ich ojciec, który ama­tor­sko tre­no­wał boks w liceum, otrzą­snął się z pijac­kiego odrę­twie­nia na tyle, żeby ukrad­kiem dać Bon­nie pie­nią­dze i powie­dzieć jej, żeby poszła kie­dyś spró­bo­wać. Bon­nie spraw­dziła wszyst­kie kluby bok­ser­skie na szkol­nym kom­pu­te­rze i wybrała taki naj­bli­żej domu. W ten spo­sób zna­la­zły się przed Gol­den Ring, sali tre­nin­go­wej urzą­dzo­nej w daw­nym skle­pie, bez żad­nej więk­szej renomy.

Była zima, wielką wysta­wową witrynę pokry­wała para, a spa­rin­gu­jące i ska­czące na ska­kance postaci po dru­giej stro­nie były roz­ma­za­nymi cie­niami. Bon­nie stała spa­ra­li­żo­wana przed szybą, nagle zbyt zde­ner­wo­wana, żeby tam wejść, ale Nicky otwo­rzyła drzwi. W środku cuch­nęło, było wil­gotno i cie­pło. Powie­trze wypeł­niały ryt­miczne posy­ki­wa­nia, ude­rze­nia, trza­ski i pla­śnię­cia w ryt­mie stac­cato. Bon­nie stała w wej­ściu, a jej wzrok bie­gał od osoby do osoby. Wszy­scy to byli męż­czyźni, dużo starsi od niej, wszy­scy cał­ko­wi­cie pochło­nięci tre­nin­giem; nikt nawet nie zer­k­nął w ich stronę. Nagle roz­brzmiał dzwo­nek i hałas przy­cichł. Męż­czyźni odrzu­cili ska­kanki albo ode­rwali się od spa­rin­gów, żeby chwy­cić butelki z wodą i ręcz­niki. To był jej moment, ale Bon­nie się wahała. Nicky musiała o tym wie­dzieć, bo pode­szła do wyso­kiego męż­czy­zny, który wła­śnie skoń­czył ska­kać na ska­kance, i przyj­rzała się mu. Jego ciało przy­po­mi­nało Bon­nie pan­terę; widziała mię­śnie pra­cu­jące pod skórą, kiedy się poru­szał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Chcę cię poczuć (fr.). [wróć]

2. Mój Boże! Jesteś zbyt sek­sowna (fr.). [wróć]

3. W porządku (fr.). [wróć]

4. Ależ oczy­wi­ście (fr.). [wróć]

5. Moja sio­stra (fr.). [wróć]

6. Rozu­miem (fr.). [wróć]

7. No nie (fr.). [wróć]

8. Ależ tak! (fr.). [wróć]